z dedykacją dla Anity (Lingerer), kochającej naszego szefa tak samo jak ja :* :D
20. sierpnia
2010r., Kraków, Polska.
- Wszystko straciłeś.
- Nie do końca, zaczynałem od początku. Niektórzy nazywają tą nowym plikiem
kartek, ja też tak o tym mówię. Byłem od małego już przyzwyczajony do tego, że
podróżuję, może nie nazywałbym tego podróżowaniem, ale przymusowymi
przeprowadzkami. To nie robiło mi zasadniczej różnicy, że mnie skądś wywalili,
bo nie zapłaciłem za to czy za to.
- Wierzyłeś wtedy, że ci się uda? – Will zapytał, chociaż już chyba znał na
to odpowiedź.
- Wtedy? Wtedy nie wierzyłem, że może mi się cokolwiek udać. Skoro
straciłem dach nad głową, wszystkie swoje gitary, całą swoją pasję musiałem
spieniężyć tylko dlatego, żeby móc dłużej tam zostać. Może czasami jeszcze
chciałem, może po tym wszystkim, że pisałem dalej te piosenki, udawało mi się
jeszcze znaleźć natchnienie i siłę, by walczyć. Ale...
- Ale wszystko było i tak przeciwko tobie? – podsunął, a Jared pokiwał
głową, że się zgadza.
- Wtedy
pierwszy raz nie tylko chciałem mieć marzenia, ale też coś z tymi marzeniami
robić. Chciałem nie tylko nimi żyć, ale też dzięki nim. Bo czasami mam
wrażenie, że jedyne co, to tylko one mnie jeszcze nie zawiodły.
- Wasz pierwszy występ już w Los Angeles –
- W klubie Heaven – przerwał mu, gdy chciał zadać pytanie – lekko
zapyziałym miejscu i pełnym dziwnych ludzi. Ten klub nauczył mnie jednego: nie
dać się pokonać przez strach. Tam poznałem swoją najlepszą przyjaciółkę, co
została ze mną do końca – odetchnął, czując pod powiekami nieprzyjemny piasek.
– Jednocześnie przez swoją słabość… Tak Will, byłem niesamowicie słabym
człowiekiem, nie radziłem sobie z wieloma sprawami, a ze sobą samym tym
bardziej. Jednocześnie przez swoją słabość – powtórzył – przekreśliłem swoją
szansę na coś innego. Dopiero później miałem się przekonać, że odbudowanie tych
straconych lat, pełnych milczenia i ignorancji, da mi mocno w kość.
25. marca
1997r., Los Angeles.
Twarze ludzi migały mu przed oczami, gdy wpatrywał się w kolorowy ekran
telewizora. Za każdym razem gdy wracał do domu, jedyne o czym marzył, było to,
żeby raz a porządnie się wyspać. Miał dość, tak bardzo, że sam zaczynał się
sobie dziwić, że nadal to wytrzymuje. Choć wiedział, że wszystko ma swój
początek i koniec, w jego wypadku wyglądało to tak, jakby utknął gdzieś
pomiędzy i nie mógł ruszyć do przodu. Gdy starał się, jego siły już na starcie
opuszczały go i był tym wszystkim tak zmęczony, że zaczynał wątpić, czy
któregoś dnia stanie się w jego życiu jakiś przełom. A gdy wszystko toczyło się
swoim rytmem, za którym nie potrafił nadarzyć, szukał siebie.
Stał w takich chwilach w łazience pochylony do przodu, z głowa opuszczona w
dół. Jego dłonie były zaciśnięte w pięści tak mocno, że było widać na nich
wszystkie żyły. Czasami podnosił twarz i spoglądał w swoje lustrzane odbicie,
ale widział w nim tylko to, że zaczyna powoli, bardzo powoli gdzieś niknąć.
Tam, w tym innym święcie, z którego nie ma drogi powrotnej, a bilet jest tylko
w jedną stronę. Na jego wargi wstępował szaleńczy uśmiech, który obrazował w
jakimś małym procencie to, co się z nim dzieje w środku. Wtedy, gdy
rzeczywistość zaczynała go przerastać i przygniatać zbyt mocno, zaciskał swoje
dłonie jeszcze bardziej. Nie czuł bólu, jego oczy, tak jak reszta zmysłów były
zamknięte. To tak, jakby wyłączyć się zupełnie i całkowicie. Odciąć grubym
murem, przez który nic nie jest w stanie przejść na drugą stronę.
Gdy po jakimś czasie, jego wewnętrzna wojna dobiegała końca, a kolejna
bitwa kończyła się klęska, otwierał wnętrze swojej prawej dłoni. Drugą w tym
czasie zaciskał jeszcze mocniej na umywalce. Chociaż wiedział, że któregoś
dnia, gdy będzie za późno, zabraknie słów, aby wytłumaczyć, że robiło się to
tylko dlatego, by zagłuszyć myśli i choć na chwile, na zaledwie krótki moment,
poczuć się lepiej. Wtedy, przyglądał się temu co trzymał w swojej otwartej
ręce, czuł jak jego serce przyśpiesza, jak krew zaczyna szybciej płynąć i
szumieć w uszach.
Któregoś dnia, spojrzał w swoje oczy, już nie widział tego błękitu, ani
iskry wesołości... Widział w nich kogoś zupełnie innego, kogoś kim się stał
przez płynący czas, który zamiast go zaharować, tylko osłabił. Wtedy opuszczał
głowę w dół i czuł jak pod powiekami zbierają mu się łzy.
Nigdy nie dopuścił, żeby spod nich wypłynęły.
Nie chciał być słaby, nie chciał się poddać. Chciał po prostu zwyczajnego
spokoju ducha, zrozumienia, którego gdzieś mu po drodze zabrakło.
Gdy obracał w dłoniach jedna z małych tabletek, jego przeszklone oczy
widziały coś zupełnie innego. Mimowolnie jego wyobraźnia podsyłała mu przeróżne
obrazy. Gdy wplątał się w nie zupełnie, chcąc poczuć je na całej skórze,
widział tylko to, od czego chciał zacząć i na czym chciał skończyć. Krzyk,
pisk, skandowanie czyjś imion przez rozgorzały tłum, a miedzy tym
wszystkim... siebie.
Każdej sekundy, gdy dokonywał przeróżnych wyborów, miał zobaczyć jak to
jest, gdy zamiast porażki osiąga się sukces. Kiedy obrazy przed jego oczami
zaczynały zacierać się i powracał na powierzchnie, widział, że patrzy się znów
w swoje oczy, które są szeroko otwarte. Za długie kosmyki zasłaniały mu
widoczność i przetarł spocone czoło wierzchem drugiej dłoni. Przeniósł wzrok na
to, co trzymał w swojej pięści.
A gdy ostatni raz podniósł oczy, wpatrywał się jeszcze intensywniej w swoją
twarz. Przełknął ślinę, rozluźnił palce lewej dłoni, a jego myśli krzyczały
jeszcze głośniej niemym krzykiem, który był już w stanie uciszyć. Przystawiając
do ust kilka tabletek, a potem je szybko połykając, czuł w swoim wnętrzu dziwną
ulgę. Jego ciało rozluźniało się i wstępowała nieopisana błogość. Chociaż miał
świadomość, chociaż dobrze wiedział i czuł, że to nie tak ma być...
Wybrał po raz kolejny źle. Po raz kolejny myśląc, że zrobił dobrze.
*
Dzwonek do drzwi zadzwonił zdecydowanie o za wczesnej
porze.
W całym mieszkaniu panowała cisza, a w powietrzu unosił się tylko wirujący
kurz. Shannon przebudził się nagle i skonstatował, że ktoś bardzo nachalnie
dobija się do drzwi. Zwlókł się z posłania i narzucając na siebie leżącą na
oparciu krzesła koszulkę, przeszedł korytarzem w kierunku wejścia.
Pociągnął za klamkę, pod nosem klnąc i wymyślając co zrobi osobie, którą za
chwile zobaczy. Była przecież niedziela! Jared z Mattem spali jak zabici albo
udawali, że nic nie słyszą. Tą drugą opcje Shannon bardziej obstawiał. Gdy
przed jego oczami ukazała się przestraszona twarz Louise, zamilkł od razu. Nie
wiedział co ją tak wcześnie sprowadza tutaj i jaki ma w tym powód. Popatrzyła
na niego zamglonymi oczami i zastanawiał się przez moment, czy się nie
rozpłacze, kiedy tylko rzuciła mu się w ramiona. Chwile oddychała głęboko,
bardzo szybko biorąc hausty powietrza. A potem odsunęła się od niego na większa
odległość.
Shannon dalej przypatrywał jej się lekko zmieszany i sam nie wiedział co ma
z tym wszystkim robić. Miał totalny mętlik w głowie, a fakt, ze Louise nadal
milczała, wcale mu nie ułatwiał. Gestem ręki zaprosił ją do salonu, który robił
jednocześnie za jego sypialnię. Jared wyprzedził go w zajęciu ostatniego z
wolnych pokoi w mieszkaniu Matta.
Usiadła na skraju sofy, w rękach ściskając swój popielaty szalik. Gdy
znalazł się obok niej, pozwolił jej zacząć. Nie naciskał w ogóle, nie chciał z
niej niczego wyciągać. Po prostu czekał na to, aż się sama z siebie odezwie.
- Wiesz jak to jest, gdy mając nadzieje, nagle ktoś ci ją odbierze, a potem
jeszcze ostatnie jej resztki zdepta? - zaczęła mocnym głosem, który wcale ani
na moment nie zadrżał. - Nie wiem czy wiesz, ale ja wiem już doskonale...
Czasami zastanawiałam się nad tym, co by było gdyby... takie zwykle domysły. I
zawsze wychodziło to samo. Że... - zamknęła usta na dłuższy moment.
- Że? - Shannon nie wytrzymał.
- Że jestem skończoną idiotką, robiącą sobie nadzieje... Mam wrażenie, że
to jakaś gra, która nigdy się nie skończy. Albo jakaś cholerna próba, którą
muszę przejść… Wiesz jak to boli, gdy coś nagle bez powodu się dzieje, a potem
słyszysz słowa w stylu 'nie chce cię więcej widzieć'?
- Mogę się domyślić, ale czy ty nie mówisz o... - nie pozwoliła mu
dokończyć. Zamknęła mu usta dłonią, a potem uśmiechnęła się smutno.
- Tak, doskonale wiemy o kim mówię. Proszę, powiedz mi czy on ma coś
takiego jak sumienie? Coś takiego, jak uczucia? Czy on w ogóle... Czy... Czy
dla niego ktoś kiedyś cokolwiek, nawet bardzo, bardzo mało znaczył? Powiedz mi
Shannon - jej głos już nie brzmiał tak pewnie, jak na początku. Usłyszał w nim
lekkie załamanie i tą pretensję, którą dało się wyczuć na odległość. - Powiedz
mi, bo chciałabym się mylić, chciałabym usłyszeć, że jednak nie jest taki, jaki
jest... Shannon, zatrzymaj świat, błagam - zakończyła, wzdychając cicho.
Przypuszczał, że się rozpłacze, ale jednak bardzo się mylił. Wpatrywała się w
niego całkowicie normalnie. Przez jej twarz jedynie przeszedł cień smutku,
który zdążył dostrzec, gdy opuściła głowę.
- Za dobrze go znam, ba przecież znam go niemal na wylot, chociaż teraz
wydaje mi się, że nie znam go wcale. Mniejsza z tym, ale wiesz co ci powiem, że
mimo to, że wydaje się być skurwielem, obojętnie jakby się nie zachowywał nie
robi tego specjalnie. On po prostu chyba już tak ma, do końca nie wiem co się z
nim dzieje, może z nim naprawdę coś nie tak, nie wiem. Ale...
- Ale, ale ja po prostu, w ogóle...- jąkała się, próbując ułożyć jakieś
sensowne zdanie. Wzięła głęboki oddech. - Ja, ja chyba coś do niego czuje.-
Jared zamarł na chwile, słysząc te słowa. Jeszcze żadne nie wywołały na nim
takich uczuć, a tym bardziej, że były o nim samym.
Opierał głowę o framugę lekko uchylonych drzwi i z czystej ciekawości
przysłuchiwał się tej wymianie zdań. Nie spodziewał się, że będą mieć taki
finał. Mógłby przysiąc, że w tej chwili, gdy z ust Louise padały słowa, czuł
się tak, jakby ktoś zaczął wbijać w jego serce setki maleńkich igieł, które
poruszały się coraz bardziej w głąb i raniły jeszcze boleśniej. To tak, gdy
ignorując jej wszystkie słowa, musiał usłyszeć dopiero te, by zrozumieć, że
spieprzył wszystko. Zauważył jeszcze, jak Shannon obejmuje ją przyjacielskim
uściskiem i jak trzyma głowę opartą na jego ramieniu. Z tej pozycji mogła go
zauważyć, ale miała cały czas zamknięte oczy. Cofnął się kilka kroków,
opierając się plecami zimnej ściany. Przez dosłownie moment miał zamknięte oczy
i w myślach liczył do dziesięciu. Kiedy otworzył je z powrotem, spostrzegł, że
chyba na niego patrzy, ale teraz nie mogła go zobaczyć. Przełknął ślinę i
uchylił nieco usta.
Odsunął się od
ściany i idąc w tył, znalazł się już w głębi pokoju.
Pierwsze co zrobił, kiedy do niego wszedł, to otworzył na oścież okno.
Usiadł na jego parapecie i odpalając jednego papierosa, patrzył co dzieje się
na ulicach miasta. W głowie wciąż miał słowa Louise, które ku jego zdziwieniu,
tak mocno na niego zadziałały i wtopiły się w serce. Może przez to, że nie
chciał tego usłyszeć albo, że sam myślał tak samo.
Dla niego to wszystko było swego rodzaju grą, gdzie nie ma ustalonych
zasad. Każdy ruch jest dozwolony, nawet te, które nie powinny nigdy mieć
miejsca. Poniżej pasa. Bo gdy odpalał kolejnego papierosa i wdychał jego
trujący dym, czuł, że razem z tymi siwymi obłokami, rozpływa się w powietrzu.
On tak samo wtapiał się w rzeczywistość.
Przez chwile czuł się jakoś inaczej, nie potrafił tego nawet nazwać. W jego
głowie panował huragan, który z kolejnymi wdechami papierosowego dymu, powoli
się uspokajał, dając miejsce całkowitej ciszy. Już nie czuł do siebie żalu, już
nie czuł tego, co jeszcze przed chwilą. Było mu po prostu jakoś dziwnie, jakby
czegoś brakowało, jakby brakowało ostatniego elementu układanki, decydującego
puzzla.
Ale choć wiedział, że go potrzebuje, nie starał się go znaleźć. Na chwile
obecną było mu już wszystko obojętne. Uczucia wyciszyły się, emocje opadły...
Nastąpiła pustka, której podświadomie pragnął. Właśnie ten stan sprawiał, że
czuł się dobrze.
W pewnej chwili złapał się na tym, że gdy wyrzucił niedopałek przez okno,
spojrzał tęsknie w kierunku szuflady swoich mebli. Doskonale wiedział co tam
jest i co się stanie, kiedy to weźmie. Musiał się powstrzymać, choć jeden raz
pokazać, że jest przecież zwycięzcą, a nie przegranym. Odwrócił w innym
kierunku wzrok, żeby nie widzieć, przestać o tym myśleć i skończyć póki jeszcze
może. Choć nie widział jeszcze, że mimo jego usilnych prób jest skazany na
przegraną.
Odpalił drugiego papierosa i zaciągnął się tak, aż go zabolały płuca.
Zrobiło mu się niedobrze, ale nie przejął się tym. Teraz po prostu miał zamiar
myśleć o niczym konkretnym. Wychylił się przez okno, zauważając jak z kamienicy
wychodzi Louise i próbuje złapać taksówkę. Uśmiechnął się pod nosem,
rozchylając usta i wdychając po raz kolejny dym. W pewnej chwili zaczęła się
wpatrywać w okna i dostrzegła, że w jednym z otwartych, na parapecie siedzi
Jared. Zaciągnął się tylko nonszalancko i wypuścił w górę dym.
Widział ją, ona zresztą też go widziała.
Wpatrywali się w siebie dosłownie, raz, dwa, trzy, cztery, pięć sekund
i odwróciła w innym kierunku głowę. Kiedy podjechała jej taksówka, jeszcze
ostatni raz zaszczyciła go spojrzeniem, a potem do niej wsiadając, zamknęła za
sobą drzwiczki. Dokładnie, gdy usłyszał dźwięk zamykanych, samochodowych drzwi,
wyrzucił w kierunku auta kolejny niedopałek.
Wszystkie sprzeczne uczucia ustały. Pozostał on, tylko on. Jared.
*
*
- Na Hargetstreet trzydzieści, proszę. - Sonia, usiadła na tylnym siedzeniu
taksówki. Kierowca popatrzył się na jej odbicie w samochodowym lusterku.
Uśmiechnął do niej, ale ona nie odwzajemniła tego uśmiechu. Wlepiła swoje oczy
w krajobraz za oknem i ze wszystkich sił starała się w niego wpatrywać.
Choć patrzyła, jej oczy tego nie widziały, bo obraz sprzed nich nie chciał
zniknąć. Próbowała być silna, dzielna i nie załamywać się, ale nie wychodziło
jej to. Zielone drzewa, budzące się do życia tylko przypominały jej o tym, jak
się poznali, jak ich znajomość zaczynała powoli rozkwitać i... jak razem z tym
samym białym puchem kwitnących drzew musiała się skończyć.
Nienawidziła go, choć w środku, gdzieś głęboko, wciąż jeszcze coś do niego
czuła. Przez chwile wydawało jej się to kolejną pomyłką, głupim dowcipem albo,
że to tylko kolejny zły sen. Ale kiedy ujrzała ich razem, już wiedziała, że nie
myliła się i miała jednak racje.
Tyrone.
Jego osoba, która była jej przez ostatnie dwa lata jedną z najbliższych, w
zaledwie jednej, krótkiej chwili stała się obca. Jak to jest, że ktoś z
kim dzieliło się czas, nagle staje się nam całkowicie anonimowym człowiekiem,
jednym z tych, których mijamy na ulicy? Uśmiechnęła się gorzko, z jednej
strony szczęśliwa, że wreszcie to się skończyło, a z drugiej zła na siebie, że
przez tyle czasu, potrafiła nie zauważać, że dzieje się coś nie tak.
Gdy auto zatrzymało się pod wskazanym adresem, prawie natychmiast z niego
wybiegła. Zatrzasnęła drzwi, stojąc i wpatrując się w okna. Taksówka zdążyła
już odjechać, a Sonia patrzyła się na miejsce, które mogła jeszcze niedawno
nazwać swoim azylem, bezpieczna kryjówką... A teraz przypominało jej tylko
jego.
Wbiegła po schodach na jedno z pięter i nerwowo otwierała zamek. Już
wiedziała co zrobi. Zamknęła drzwi i mając w głowie ułożony plan, zaczęła
wyciągać z szafek rzeczy, które nie należały do niej. Nic w tym mieszkaniu nie
mogło pozostać, co by przypominało jej o Tyrone’ie i o ich wspólnej
przeszłości.
- Cześć kochanie - kilka godzin później sięgnęła za telefon i wykręciła do
niego numer. Przybrała najsłodszy ton głosu, jaki potrafiła. Granie wychodziło
jej bardzo dobrze. - Kiedy weźmiesz swoje rzeczy z mojego mieszkania?
- W najbliższym czasie powinienem się tym zająć - przebąknął i poznała, że
jest zajęty. - Naprawdę Sonia, powiedz miedzy nami skończone? Przez jeden
wybryk chcesz z tym tak po prostu skończyć? - próbował przeciągnąć jakoś
rozmowę, ale dziewczyna po drugiej stronie słuchawki przewróciła oczami. - Daj
mi drugą szanse, wysłuchaj mnie! Nie odkładaj słuchawki, Sonia, błagam! - prosił,
ale ona była nieugięta. Tylko prychnęła pod nosem.
- Trzeba było myśleć, jak pchałeś fiuta nie tam gdzie trzeba - warknęła i
już chciała zakończyć połączenie, kiedy usłyszała jego wołanie.
- To był tylko raz, to się nie powtórzy, Sonia, uwierz mi, każdy popełnia
błędy!
- Twoje rzeczy jak do jutra po nie, nie przyjedziesz, wylądują na śmietniku
- i się rozłączyła. Zjechała plecami po ścianie, trzymając w dłoniach telefon i
ściskając go mocno. Westchnęła z ulga. Było już dobrze.
*
Tamtego dnia padało, gdy wyszedł na jeden ze swoich długich spacerów.
Naciągnął kaptur aż na same oczy i lekko się zgarbił do przodu. Szedł pochylony
z rękoma wciśniętymi w kieszenie swojej czarnej bluzy. Powoli zaczynało mu być
wilgotno, a deszcz nie był zbyt ciepły. Na drogach nie było wiele aut, a
pieszych prawie wcale. Zacisnął dłonie, mając nadzieje, że będzie mu trochę
cieplej. Skrzywił się, kiedy ręce zaczynały mu marznąc. Nie patrzył przed
siebie jak idzie, tylko wpatrywał się w swoje czubki butów.
Krople padającego deszczu utworzy małe kałuże, które starał się omijać, ale
czasem i tak w nie wszedł. W pewnej chwili, wpadł na kogoś, kto gdzieś się
śpieszył. Odwrócił się automatycznie za oddalającą się postacią, która jakieś
pięć metrów dalej zatrzymała się. Przez ramię popatrzyła na niego prosto w
twarz i rozszerzył oczy.
Louise przystanęła na chwile, ale szybko ruszyła z powrotem przed siebie.
Jared nie wiedział co ma robić, z jednej strony nie chciał, a z drugiej...
- Zaczekaj - zawołał za nią, choć nie był pewny czy go
usłyszała. Dopiero kilka kroków dalej przystanęła. Cały czas stała do niego
plecami, nawet na chwile nie odwracając w jego kierunku głowy.
Nogi ruszyły z miejsca, był zdziwiony tym, co robi, ale teraz przestało to
mieć dla niego jakieś znaczenie. Wszystko, dosłownie wszystko, miało się tu
skończyć lub... dopiero zacząć. Podszedł do niej, złapał za
ramiona i szarpnął odwracając do siebie.
- A wiesz co ja ci powiem? Wiesz jak ja się czuje dopasowując do
wszystkiego, robiąc coś wbrew sobie?! Oszukuje sam siebie, szprycuje się, biorę
jakieś gówno, żeby kurwa zapomnieć, ale niektórzy po prostu chcą mi wszystko na
chama mówić, jak mam robić! - mówił bardzo ostro, trzymając jej ramiona i
zaciskając na nich palce. W pewnej chwili syknęła i zmniejszył uścisk. - Ty nawet
nie wiesz, jak to jest, gdy starasz się nie czuć, ale za to czujesz dwa razy
mocniej... Ty nic nie wiesz, nic - przeszedł do szeptu, wpatrując się prosto w
jej oczy. Louise zadrżała, widząc w jakim jest stanie. - Może mam coś z
psychiką, pewnie wykryliby mi jakieś zaburzenia, pieprzeni lekarze... Ale ja
już po prostu taki pojebany jestem - odetchnął, opuszczając wzrok. Położyła
swoją ciepłą rękę na jego zimnym policzku. Od razu na nią spojrzał, a Louise
się do niego uśmiechnęła.
Nie wiedział dlaczego to zrobiła. Patrzyła na niego, gładząc opuszkami
palców jego skórę. Było mu całkiem przyjemnie. Nawet przez moment nie chciał
strzepnąć jej dłoni, bo bał się, pierwszy raz, że zniszczy coś, co może miało
by szanse.
- Musisz wiedzieć, że niektórzy myślą, że jestem świrem, jestem ni... - nie
dokończył, bo jej usta złączyły się z jego ustami w pocałunku. Napierała na
jego wargi z większą siłą niż kiedykolwiek, a on oddawał jej to z powrotem.
Czas stanął, krople deszczu zwolniły swój lot i rozbijały się o ich ubrania,
jakby wolniej. Wplotła swoje dłonie w jego włosy, które pod kapturem zdążyły
już przemoknąć. Przylgnęła do niego całym ciałem i nie obchodziło ją to, że
teraz jest już cała mokra.
Włosy przykleiły jej się do policzków, a po jego twarzy spływały wąską
ścieżką krople padającego deszczu. W pewnej chwili poczuła, że przez pocałunek
się uśmiecha. Objął ją mocniej, złapał za jej policzki, delikatnie masując je
kciukiem.
Wszystko zaczynało wracać do starego porządku.
*
Dwa lata później, 18. lutego
1999r., Los Angeles.
Przez
te dwa lata, dokładnie dwa lata nie odezwał się ani słowem, pamiętając jedynie
jej ostatnie słowa i uśmiech, co nie schodził jej z twarzy. Sonię zapamiętał
jako dziewczynę śmiejącą się przez łzy, która wierzyła w niego wtedy jak nikt
inny. Teraz była jego oddalającym się wspomnieniem.
Pamiętał
ich ostatnią rozmowę. Rzucił słuchawką, gdy dzwoniła chcąc powiedzieć, że świat
się wali, ale ona jest wciąż dzielna. Nie słuchał jej, bo jego myśli zaprzątało
coś innego, ważniejszego. Nie, nie była to Louise. Jego potęgujące się i
zwiększające się uzależnienie, na które przeznaczał sporą część swojej wypłaty,
zagarniało go ku sobie coraz bardziej. Oplatało jego ciało coraz mocnej i
szczelniej, powoli zabierając mu każdy wdech powietrza z płuc. Czuł jego
ciężar; gorący, dyszący za sobą oddech swojej zguby, ale mimo wszystko i
wszystkich dalej w to gnał.
Shannon
podejrzewał. Ba, wiedział nawet. Któregoś dnia szukał kluczy od samochodu i
włożył dłoń w kieszeń kurtki Jareda. Znalazł tam namacalny dowód tego, że jego
brat pięknie kłamie, wymyślając coraz lepsze scenariusze. Nie wiedział wtedy co
ma robić. Czy złapać go za barki i potrząsać dopóki nie zmądrzeje, czy dać mu
wolną rękę, aż sam zrozumie, że źle robi. Któregoś dnia miał nie wytrzymać i
przyłożyć mu w twarz, aż straci przytomność.
Ale
teraz Jared był bardzo przytomny. Oszukiwał wszystkich wokoło, a najbardziej
samego siebie. Shannon obracał w dłoniach plastikowy woreczek i milczał. Nie
chciał już więcej kłótni, że się wtrąca, choć wtedy padały o wiele gorsze ze
słów. Odłożył go na miejsce, udając, że nic się nie dzieje. Mimo, że działo się
tak wiele.
Sonia
była dla niego teraz mglistym wspomnieniem. Pięknym, idealnym w jego głowie
wspomnieniem, co gdy spał nawiedzało go we snach. Gdy pierwszy rok minął,
chciał zadzwonić i przeprosić, że ignorował i milczał, ale jego duma była zbyt
wysoka. Nie wiedział też czy będzie chciała rozmawiać, pamiętając jak ją
potraktował, gdy wylewała mu łzy w słuchawkę.
Później
czas coraz bardziej gonił, zostawiając to wszystko w tyle, co wtedy uważał za
nic nie warte i nie mające żadnego znaczenia. Nie odbierał jej telefonów, nie
odpisywał na żadną wiadomość. A obraz kasztanowłosej dziewczyny zacierał się w
jego głowie.
Niedługo
potem miał ją znowu spotkać, by przekonać się, że wszystko co zrobił, ona chce
oddać mu z powrotem.
Niebieskie oczy błysnęły dzikim
blaskiem, kiedy wpatrywał się w długą, srebrną igłę. Przez chwile bardzo
dokładnie ją ze wszystkich stron oglądał, a potem przeniósł wzrok na zawartość
strzykawki. Nacisnął na jej koniec i odrobina cieczy wydostała się na zewnątrz,
spływając pionowo po igle.
Uśmiechnął się sam do siebie i
trzymając w zębach kawałek paska, podwinął jeszcze wyżej rękaw swojej bluzy.
Oczy mu się lekko rozszerzyły, gdy wkuł się w swoja skórę i nacisnął za spust.
Nie od razu poczuł ulgę. Ale, gdy odpowiedni czas minął, z błogim uśmiechem na
ustach, oparł się o krzesło, oddychając głębiej i szybciej. Ściągnął w dół
rękaw, zakrywając świeże ślady po wkłuciach. Nikt nie mógł się przecież
dowiedzieć, ale nawet jeśli się starał najlepiej, kiedyś ktoś zobaczy.
Przez jego ciało przeszła
przyjemna fala, coś czego potrzebował, żeby normalnie funkcjonować, by sprawnie
żyć. Uwielbiał to tak bardzo, że nie mógł się nigdy doczekać, aż ono nadejdzie.
Jego słodkie uniesienie, jego
początek w umieraniu.
*
Trzy dni
później, 21. lutego.
Louise weszła do kuchni, zastając Jareda pijącego poranną kawę. Popatrzyła,
jak upija kolejny łyk. Dzisiaj wyglądał całkiem dobrze, jego skóra już nie była
tak przeraźliwie blada, jakby brakowało mu wiecznie snu i słońca. Gdy ja
zauważył, uśmiechnął się i podeszła do niego. Usiadła na jego kolanach,
zarzucając mu ręce na szyje. Pocałowała w czoło i wplotła dłoń w jego włosy.
Zamruczał zadowolony, chowając nos wśród jej długich, blond włosów i muskając
końcem języka szyje.
- Ładnie pachniesz. - Szepnął jej do ucha, a Louise uśmiechnęła się
kokieteryjnie. Był środek zimy, w powietrzu mroźnie, a nachalne słońce
próbowało się przedrzeć przez opuszczone rolety do samego parapetu. Szyby okien
były uchylone i zimne podmuchy wiatru wpadały do środka mieszkania. Jared
zjechał ustami trochę niżej, całując jej obojczyk.
- Chodź się wykąpać - Louise czekała na jego reakcje. Podniósł głowę do
góry, napotykając na granatowe tęczówki. Ujrzał w nich radość, pożądanie i to
uczucie, którego nie był w stanie odwzajemnić, chociaż z czasem przychodziło mu
to coraz sprawniej. - Napuściłam już wodę i jest duuużo piany - uśmiechnęła się
zadziornie i dostrzegła w jego błękitnych oczach ten charakterystyczny błysk.
Nie musiała długo czekać, aż porwie ją w ramiona i niosąc na rękach ze śmiechem
na ustach, wrzuci w piżamie do wanny.
Zrzuciła z siebie mokre ubranie i zostawiła je na kafelkach. Jared poszedł
szybko w jej ślady, zanurzając się aż po szyje w ciepłej wodzie. Chwile tak
poleżał, a potem się wynurzył i usiadł już normalnie. Automatycznie spojrzał na
swoje przedramiona, nie zauważając na nich nic podejrzanego. Od trzech dni
przestał nadużywać swoich żył. Louise dmuchnęła w niego pianą i zachichotała.
Zgarnął górną warstwę piany i dorobił sobie sztuczna brodę. Zaśmiała się na ten
widok, a potem pocałowała go prosto w usta. Na jej twarzy zostały resztki
piany, które wytarł koniuszkami palców, śledząc ich drogę uważnie.
Jared uśmiechnął się do niej, patrząc jak ona sama też się uśmiecha.
Przysunęła się bliżej, dobrze wiedząc jak na niego działa. Piana wirowała w
powietrzu i opadała na ich głowy.
- Ostatnio dużo myślałem...
- Ty myślałeś? - weszła mu w zdanie, opierając się wygodniej o jego tors.
- Przestań się ciągle ze mnie nabijać! - udawał zdenerwowanie, na co Louise
parsknęła śmiechem.
- Dobrze, mów dalej - przyłożyła dłoń do jego dłoni i zaczęła porównywać
ich wielkość.
- A więc, myślałem tak baaardzo długo - przybrał ton uczonego. - I
wymyśliłem, że jednak zagramy z chłopakami tam gdzie chciałaś.
- Ojej, naprawdę? Nie mogę już się doczekać, aż Mark Evans* przyjdzie na
swojego ulubionego drinka - z jej ust wypłynął potok słów i nie było widać,
żeby miał się skończyć. - Dzięki, że to robisz, jesteś kochany... To naprawdę
świetna okazja, by o was usłyszał świat. Będzie tam pełno ludzi, mam nadzieję,
że się spodoba - uśmiechnęła się, przekrzywiając głowę. Odgarnął jedną ręka
włosy z jej szyi i pocałował delikatnie.
Louise zaczęła wymyślać przeróżne scenariusze, co się będzie dziać, jak
będą już sławni. Jared tylko uśmiechał się pod nosem i kątem oka wpatrywał się
w ich splecione dłonie, których widok każdego razu, gdy na nie patrzył
zadziwiał go coraz bardziej.
Gdy znaleźli się kilka godzin później w jednym z klubów, w którym mieli dać
się po raz pierwszy pokazać światu, ogarnął go strach. Strach przed tym, że te
dwie piosenki, które mieli zagrać nie spodobają się, a co gorsza, zostaną
wygwizdani. Matt stroił za kulisami swoją gitarę, bardzo powoli pociągając za
struny, jakby chciał przedłużyć tę chwilę, kiedy znajdą się na scenie.
Louise znalazła się obok niego – nawet nie zauważył, kiedy przyszła.
Przyciągnęła go do siebie i złożyła na jego ustach gorący pocałunek, który
oddał jej z taką samą zachłannością, co ona. Shannon nie zwracał na nich uwagi,
gdy nie oderwali się od siebie, widząc nadal w tym chorą sytuację. Nie potrafił
uwierzyć, że Louise i Jared są ze sobą już tak długo. Że w ogóle są ze sobą
jako para! Bo przecież jeszcze niedawno pozabijaliby się gołymi rękoma albo
zakopali żywcem.
Odwrócił wzrok w innym kierunku, dostrzegając, że na scenę już ktoś
wyszedł. Młody chłopak chwycił za mikrofon i zapowiedział ich występ;
- Dzisiejszego wieczoru, wystąpi zespół, który swoim oddaniem do muzyki,
chce zmienić rynek i pokazać, że z niczego może stać się tak wiele. Może za
kilka lat usłyszymy ich w radio albo sami pójdziemy na koncert, a teraz
zapraszam na ich pierwszy w historii występ! – rozległy się brawa i ciemnowłosy
chłopak zeszedł ze sceny. Jareda coś ścisnęło w żołądku, a słowa piosenki,
które powinien pamiętać, nagle odpłynęły z jego umysłu. Miał w głowie jedną,
wielką pustkę i nie wiedział, czy będzie w stanie cokolwiek z siebie wykrzesać.
Na ramieniu poczuł czyjś uścisk; jak palce bardzo delikatnie ściskają go za
bark, a ciepło bijące od nich wtapia się w skórę. Na swojej drodze spotkał
ciemne tęczówki, należące wyłącznie do Shannona. Rozumiał jego strach, jak nikt
inny.
Delikatnie popchnął go do przodu, aż w końcu znalazł się na scenie, przed
stojącym samotnie mikrofonem. Zajął miejsce tuż za nim, a Matt wszedł jako
ostatni z przewieszoną przez ramię gitarę. Gdy dał znać siadając za perkusją,
że zaraz zacznie, spostrzegł, jak Jared niepewnym ruchem, podnosi rękę do
mikrofonu i zaciska na nim swoje długie palce.
Melodia zaczynała płynąć i nie był pewny czy pokona swój strach, czy da za
wygraną. Ale gdy usłyszał pierwsze słowa piosenki, które brzmiały pewnie, a
głos nawet na moment nie dał poznać, że jeszcze chwilę temu nie był pewny tego
wszystkiego.
Jared podniósł swoje oczy, już nie wpatrując się w jeden punkt, który obrał
sobie, aby się nie rozproszyć. Sunął powłóczystym spojrzeniem po twarzach
zgromadzonych osób, które mógł policzyć. Nie oczekiwał tłumów. Nie po takim
czasie i nie w takim miejscu. Niektórzy z biegiem płynących, ostrych nut,
zaczynali się uśmiechać, a drudzy starali się po prostu wtopić w muzykę i
znaleźć w niej coś, co w jakimś stopniu do nich dotrze. Na tyle ile mógł
rozluźnił się i wiedział, że robi coś, co przynosi mu radość. To było o wiele
lepsze niż wszystko.
Zaciskał i na powrót rozluźniał swój uścisk dłoni, które spoczywały na
mikrofonie. W oddali, jakby gdzieś poza nim, poza tym wszystkim, słyszał
wyostrzone dźwięki. Dźwięki swojego serca, które współgrało z rytmem. Miał
wrażenie, że przez jego ciało przechodzą dreszcze, kiedy gitara odezwała się
głośniej, jak jego skóra odczuwa na sobie każdą z pojedynczych nut, biegnącą po
całym jego ciele. Jak gdyby wyznaczała swoim brzmieniem coś, czego nie potrafił
teraz nazwać. Więc starał się śpiewać dalej, dając się ponieść jeszcze mocniej
i przekazać im wszystko, co czuje. To, co dzieje się z nim każdej bezsennej
nocy, co targa nim każdego dnia, gdy nie potrafi spojrzeć sobie w twarz... To,
co dzieje się, gdy trzymając w swoich dłoniach biały proszek, tylko w nim widzi
swoje wybawienie. Swoją jedyną ucieczkę.
Nagle ogarnęła jego ciała rosnąca w nim panika. Świat jakby zwolnił, ziemia
przestała się kręcić, a on między tym wszystkim, poczuł dojmującą pustkę, która
go pochłonęła. Mógłby przysiąc, że coś ciągnęło go w dół i nie potrafił się
temu wyrwać. Bo silniej zakleszczało swoje macki i nie dawało żadnej szansy na
obronę. Jak gdyby było ponad nim i nigdy, dosłownie nigdy, nie mógł się od tego
wyrwać. Nie potrafił nad tym zapanować. Było silniejsze, o wiele bardziej niż
sądził. Nie umiał sobie przypomnieć tego, co miał śpiewać po refrenie, a w
miejscu kolejnej zwrotki widział tylko dziurę. Tak wielką i odległą, że nie
widział nic, co mogło się znajdować na jej dnie. Nic, co mogło by mu jakoś
pomóc, by... wrócił z powrotem.
Słysząc nadal muzykę za sobą; dźwięki gitary i rytmiczne uderzanie w
perkusję, zapomniał. Najnormalniej w święcie zapomniał. Puścił mikrofon,
starając się nabrać powietrza do płuc i cokolwiek, dosłownie cokolwiek sobie
przypomnieć. Ale dziury w pamięci dawały się we znaki, a stres i strach, który
sparaliżował jego ciało, pochłonął go do reszty.
Widownia wpatrywała się w niego uważnie, myśląc, że tak ma być. Ale było
gorzej niż myślał. Palce mu zesztywniały, a końcówki opuszków zrobiły się
przeraźliwie zimne. Na swoich plecach poczuł pot i zimny dreszcz, który
przeszedł wzdłuż kręgosłupa i niewidzialnie nim wstrząsnął.
W połowie zwrotki zamilknął.
Muzyka dalej grała. Shannon nieprzerwanie uderzał pałeczkami w bębny, a
Matt pociągał agresywnie za struny. Dostrzegł na twarzach tych kilkunastu ludzi
zdziwienie, a potem lekkie zniesmaczenie. Jego ciało ogarnęła panika, co
wywołało to, że upuścił mikrofon, który z piskiem przeszywającym powietrze, upadł
na ziemie. Potoczył się pod jego stopy...
Wyszedł za kulisy. A tak naprawdę, po prostu uciekł.
- Ja pierdole! – krzyknął, na tyle żeby nie usłyszeli go na scenie. Louise
popatrzyła na niego zdziwiona, nie wiedząc, co ma robić. Wyciągnęła w jego
kierunku ręce, ale Jared spojrzał na nią wrogo. – Nie dotykaj mnie! – ponownie
podniósł głos, a jej granatowe oczy zrobiły się większe. – Niech to szlag
trafi, niech to wszystko trafi szlag, kurwa mać!
- Spokojnie... – starała się go jakoś uspokoić, ale widząc w jakim jest
stanie, odsunęła się na kilka kroków. Jared zakrył twarz dłońmi, przechylając
głowę do tyłu. Czuł się podle, o ile słowo ‘podle’ może obrazować to, jak
bardzo sam siebie nienawidził. Ta chwila przecież miała być idealna. Niczym sen
na jawie. – Każdemu się zdarza, naprawdę... nic się nie stało – przybliżyła się
i położyła swoją szczupłą, małą dłoń na jego ramieniu. Zaczęła go pomału
gładzić po materiale koszuli, aż w końcu jego mięśnie rozluźniły się i nie był
taki spięty.
- Nie, nie, nie, nie, nie, NIE! To nie tak miało być! Wszystko zjebałem!
Nie, nie, nie... – powtarzał w kółko, a potem opuścił zrezygnowany dłonie
wzdłuż swojego ciała. Wypuścił głośno powietrze przez usta, starając się
wyciszyć. Shannon wpadł za kulisy trzymając w dłoniach tylko jedną pałeczką, a
Matt wbiegł bez gitary. Blondyn wpatrywał się w niego oszołomiony, otwierając
to szybko zamykając usta.
- Jak tak dalej będzie, to ty nigdy nie będziesz sławny – powiedział Matt,
zakładając ręce na piersiach. Choć byli dobrymi kumplami, nie tłumił w sobie
słów, które musiał mu powiedzieć, żeby dać do zrozumienia, że nie
wszystkim podoba się to, co robi. – Mam czasem wrażenie, że niszczysz to
specjalnie – powiedział jakby od niechcenia, przeciągając sylaby. – Robisz.
Nam. Na. Złość – akcentował każde słowo bardzo dobitnie.
Jared popatrzył na kumpla, nie wierząc w to, co do niego mówi. Shannon
dalej się nie odezwał. Przeszedł tuż za jego plecami, w stronę Louise, która
rękoma obejmowała swoje ramiona. Kątem oka dokładnie śledził każdy jego ruch,
czekając na wybuch kolejnych pretensji i żalów pod jego adresem.
- Nie będziesz mnie pouczać, nie ty! – warknął, przygryzając mocno wargę.
Tylko czekał aż poczuje w swoich ustach ten charakterystyczny, metaliczny smak.
- Nigdy nie będziesz sławny – powtórzył twardo, jak echo Matt, patrząc z
prowokacją prosto w oczy Jareda. Wystarczyła tylko iskra aż wybuchnie,
dosłownie maleńki zapalnik i zniszczą wszystko; każdą relację, wspólnie
spędzoną chwilę i całą ich przyjaźń.
- A właśnie. Że. Kurwa. BĘDĘ! – wycedził, a potem krzyknął mu prosto w
twarz. Odwrócił się na pięcie, spostrzegając, jak Shannon głaszczę pocieszająco
Louise po plecach, a potem ona przytula się do jego torsu z dziwnym smutkiem w
oczach. Już nie rozumiał niczego, co tu się dzieje. A zwłaszcza tej chorej
sytuacji w jakiej się znalazł.
Nie chciał już dłużej tkwić w tym miejscu!
Wyszedł przed klub, przepychając się między ludźmi, którzy zdawali się nie
zwracać na niego uwagi, jak prawie biegnąc, wylatuje na chodnik. Automatycznie
wyciągnął z kieszeni paczkę fajek i szybko odpalając, ruszył przed siebie.
Usiadł na krawężniku jakieś kilka metrów dalej i przyglądał się wypuszczanym
przez rozchylone wargi obłokom dymu. Już się uspokoił, już potrafił panować nad
wszystkim. Cała złość, którą skumulował w sobie, ulatywała z niego, jak ten
papierosowy dym. Nie trwała wiecznie, tylko przychodziła nagle, a potem szybko
ustawała.
Nieopodal, kościelne dzwony wybiły północ. Ich dźwięk rozchodził się między
ulicami, dzwoniąc mu w uszach. W okolicznych budynkach, paliło się jeszcze
światło w oknach, choć na ulicy było bardzo cicho. Przytłumione głosy, muzyka i
cała otoczka klubu, zdawała się o kilka tonów ściszyć. Jakby ktoś odłączył
wzmacniacz.
Wypuścił kolejną porcję dymu, unosząc swoją brodę do góry, tak, że teraz
patrzył prosto na gwiazdy usłane na ciemnym firmamencie.
Ktoś przysiadł się obok niego, ale nadal próbował policzyć wszystkie
gwiazdy i skupiał na tym całą swoją uwagę. Przystawił sobie papierosa do ust i
długo nie odrywał od niego warg.
- Nie ma to jak zwiać na swoim ‘koncercie’ – tu zrobiły czyjeś dłonie w
powietrzu cudzysłów – ze sceny... to było bardzo szlachetne – zachichotał głos,
dalej brnąć w temacie. – Ach, mogłam cię nagrać. Wyglądałeś przekomicznie,
patrząc na wszystkich, jakbyś co najmniej zobaczył ducha! – kolejny chichot,
który spowodował, że w końcu popatrzył się na towarzysza obok siebie.
Był zły.
Jak, ktoś mógł sobie z niego tak perfidnie drwić, nawet go nie znając!
- Zamknij się – wysyczał, zaciągając się i wypuszczając przez ledwo
rozchylone usta, dym. Odwrócił leniwie głowę, napotykając na burzę bordowych
włosów, zasłaniających dziewczęcą twarz. Zauważył, że też w palcach trzyma
papierosa.
- Och, do miłych to ty nie należysz – odgarnęła długie pasma włosów za
ucho. Miała bardzo jasną karnację, a na jej czoło wstąpiła zmarszczka. W ogóle
starała się na niego nie patrzeć, a Jared robił to samo. Przeniósł wzrok wprost
przed siebie i wyprostował nogi. Skrzyżował jedną o drugą i zaczął strzelać
palcami lewej ręki. Na twarzy dziewczyny pojawił się grymas.
- Możesz przestać? – powiedziała z wyrzutem, w końcu patrząc wprost w jego
oczy. Po jej twarzy przeszedł cień irytacji. Jared popatrzył się na nią z lekko
kpiącym uśmieszkiem.
- Jak coś ci przeszkadza, to stąd idź. Ja cię siłą nie trzymam droga... –
zawiesił głos, zdając sobie sprawę, że nadal nie wie jak ma na imię. Przeczesał
palcami swoje włosy.
- Emily – chrząknęła, a potem rzuciła niedopałek na sam środek jezdni.
Skupił swój wzrok na nim, jak jeszcze żarzył się delikatnie pomarańczowym
światłem, a potem zaczął pomału gasnąć. Oparł jedną rękę do tyłu i trzymając w
dwóch palcach resztki papierosa, ostatni raz pozwolił, by tytoń drażnił jego
gardło.
- Miło. Ja jestem szalony wokalista – wstał z krawężnika i otrzepał swoje
spodnie. Potem wyminął dziewczynę i znowu zatrzymał się kilka kroków dalej. – A
tak w ogóle... to jak było? – zapytał, czekając natychmiastowej odpowiedzi. Jej
bordowe włosy przysłoniły okrągłą buzię i nie od razu otrzymał na zadane
pytanie odpowiedź. Chciał ją już ponaglić, jak to zawsze miał w zwyczaju, kiedy
nie dostawał tego, czego oczekiwał.
- Hmm... pomijając jak spektakularnie zwiałeś ze sceny; swoją drogą, jak
będziesz już kiedyś tam w przyszłości bardziej rozpoznawalny, zrób z tego
kluczowy moment na każdym koncercie. Mówię ci, fani oszaleją, kiedy nagle
zrzucisz mikrofon i wybiegniesz za kulisy! – uśmiechała się pod nosem.
- Przestań! – zawołał, unosząc do nieba ręce. Po czasie zaczynało go to już
wszystko bawić.
- Co ja jeszcze miałam... A! No, jak już staniesz się super, hiper gwiazda
rocka... Osobiście to uważam cię za dupę wołową, bo nawet ruszać się nie
umiesz... wynajmij stylitę i doprowadź się do porządku. Zastanawiam się nawet
czy w domu masz lustro... – przerwała na moment, zerkając na niego zza kotary włosów.
– Wyglądasz jak żul.
- Dzięki, jesteś urocza.
- Wiem – uśmiechnęła się szeroko, odsłaniając wszystkie swoje zęby. – I w
ogóle jakiś taki chudy jesteś... Laski na ciebie nie polecą, mój drogi – jej
uśmiech zrobił się jeszcze większy. Jared wpatrywał się w nią lekko
oszołomiony. – Ale tak między nami – głos ściszyła do konspiracyjnego szeptu. –
Nawet ładnie śpiewasz i...
- Iiiiii? – zapytał coraz bardziej się niecierpliwiąc.
- Masz zgrabne palce – zakończyła z jeszcze większym uśmiechem. Na te słowa
klepnął się z otwartej dłoni w czoło.
Ale czy się czymkolwiek przejmował?
__
*-Mark Evans -zmyślony producent muzyczny.
uwaga: ci co kiedyś to czytali, gdzieś do... hm, sama nie wiem, jak było z numeracją, kolejnych odcinków (2 lub max 3), nie będą się one różnić od siebie prawie niczym (pewne kwestie zostaną wywalone albo zachowane). dopiero później planuje rozegrać wątek Louise inaczej, postacie inne wywalić lub zmienić ich zachowanie. teraz zostaje tak jak było. początek tej historii był dobry (aż sama się sobie dziwię, yay), później przestałam do niej przywiązywać jakąś większą wagę i pisałam co mi przyszło na myśl. na pewno pojawienie się J na planie 'Requiem dla snu' zostanie rozbudowane, kolejne filmy z jego udziałem jeszcze nie wiem. postanowiłam skupić się na jego karierze muzycznej niż aktorskiej. wątek pójścia na odwyk pierwszy raz (co było w ostatnim odcinku wspomniane) będzie opisany bardziej szczegółowo. mam nadzieje, że do grudnia tego roku opowiadanie zostanie przeze mnie zakończone i wreszcie zawiśnie tu słowo 'Epilog'. pokładam w tym ogromne nadzieje, a historia, którą stworzyłam w swojej głowie jest idealna, zobaczymy czy będzie taka na papierze ;) w każdym razie, wydarzenia z Coke Live nie są jej końcem, są po prostu końcem pewnego etapu. po CLMF przewiduje 1-2 odcinki końcowe.
mam nadzieje, że nie zanudzam. ściskam i dziękuję za komentarze, to miłe. :)
Jared. Nie darzę go szacunkiem - może to już wiesz. Ale postaram się nie wieszać za bardzo psów na Twojej prezentacji jego osoby. Zawsze wydaje mi się sztuczne, jak Marsi mówią, że kochają publikę. Kiedyś, za moich marsowych czasów, jeszcze dziękowali publice za wsparcie. Echelonowi. Gdyby nie Echelon, daleko by nie zaszli.
OdpowiedzUsuńUm. Jared, taka drama queen... Nie moze pokazać słabości? To wpisane w ludzką naturę - nic co ludzkie nie jest mi obce, itp. Trochę nie czaję ludzi, którze uważają, że nie mogą sobie pozwolić na słabość. Co się wtedy stanie? Świat się zawali?
Oh tak, Shannon jedynym normalnym. Jak zwykle.
"Wiesz jak to jest, gdy mając nadzieje, nagle ktoś ci ją odbierze, a potem jeszcze ostatnie jej resztki zdepta?" - w stanie Louise bardziej pasowało coś w stylu "WSZYSTKO POSZŁO W PIZDU MAĆ" #justsayin xD
Louise, pls, kolejna drama? D: NIEEEEE xD
Jared? Skąd siętam Jared wziął? Czyż nie zajmował się ignorowaniem świata?
Że Gejuch jest skurwysynem to wiem anyway, ale nie czaję, jakiego rodzaju papierosy on palił, że dawały mu taki haj? Też chcę!
Lubię Sonię. Naprawdę lubię Sonię. Dziewczyna się szanuje. Nie to co Lou ;x xD
"Może mam coś z psychiką (...)" kolego. Nie masz pojęcia.
Sorry, ale serio? Pocałunek? Trochę zabrakło mi "napięcia" między nimi. Owszem, jakieś jest, ale nie takie prowadzące do pocałunku. Plus to wyznanie Gejucha - trochę zabierające atmosfere, nawet, jeśli było to wyznanie w zaufaniu.
CO BYŁO W KIESZENI KURTKI JAREDA!? I WANNA KNOW - taka drama o woreczek? Hehe, no tym razem się postarał o lepszy środek lokomocji do haju, niż tylko zwykłe papieroski. Najs.
Scena w kuchni / łazience - taaaak słoooooodkoooo!
Nie rozumiem Jareda - Chce osiągnąć sukces, a zjadają go nerwy na scenie. Zamiast wyjść tam, w tym klubie raz jeszcze, przeprosić publikę, to on wybiega z klubu. Pooojebanyy. Sam sobie na złość robi. I o ile on siebie nazywa szalonym, to nic w tym szalonego nie było. A głupiego - jak najbardziej.
"Ale czy się czymkolwiek przejmował?" - tak przejmował, trzy kwestie wcześniej wkurwiał się (nawet będąc już nakurwionym, LICZY SIĘ) o to, co mówiła Emily. Hipokryta.
A to kilka zdań, które mi nieco zazgrzytały.
"Minimalnie jego wyobraźnia podsyłała mu przeróżne obrazy." - ummmm, mimowolnie?
"pocałunek się uśmiecha" ughhhh to nie brzmi dobrze. Bardziej "jego wargi wwygięły sie w uśmiechu" albo "poczuła jego uśmiech na swoich ustach" - tylko podsuwam.
"jego początek w umieraniu" - proponuję "jego początego umierania" albo "pierwszy krok przyspieszający nieuchronną śmierć"
Niezły chapter, sporo dramy, ale to lepsze niż gloryfikowanie tego zespołu. Chcę więcej Sonii, chcę, żeby dokopała Gejowi, żeby Gej wziął się w garść (albo umarł). Podoba mi się. Dobra drama nie jest zła - pisz dalej :)
dramy będzie sporo. to opowiadanie nigdy nie było i nie będzie słodkie. romantyczne może owszem w pewnych momentach, erotyczne -jak kto woli.
Usuńto, że Jared jest tutaj jaki jest to jest podłoże psychiczne, a nie co bierze, pali (na początku nie brał, a miał już swoje odpały). Shannon jest normalny to się zgodzę, po prostu martwi się o brata i wie, że jest słaby (co sam przyznał w wywiadzie). dlatego kolejna drama. jak się o kogoś martwisz, a zaczyna ćpać, to normalną sprawą jest awantura, right?
wybiega z klubu -fakt, nie przeprosił publiki, bo jest zbyt dumny i nie chciał patrzeć na nich jak teraz go wygwizdują za to co zrobił, a było to dziecinne i proste. każdy ma jakąś tremę, jak nie jest się przyzwyczajonym do występów publicznych. sama kiedyś chciałam zwiać na egzaminie w szkole muzycznej, jak zapomniałam nut (to poczucie wstydu, beznadziejności, że się kogoś zawiodło -bezcenne).
pojęcie "szalony" do tego jak powiedział Emily miało się odnosić do jego całokształtu, a nie sytuacji.
anyway, dzięki za opinię. :)
Rany, Jared to taki skurwiel, że aż mi mnie przypomina. Tsaa... Rozdział świetny, kocham to, że są takie długie.
OdpowiedzUsuńW c a l e nie akcetuję Louise, wydaje mi się, że ta dziewczyna po prostu nie widzi, że nie znaczy zbyt wiele dla Dziada, no ale cóż... jakoś się w tym oszukuje.
Lubię Sonię, to chyba moja ulubiona bohaterka, bardzo mi przypomina mnie (mianowicie jeżeli chodzi o stanowczość w zakończeniu związku, ale to tak na marginesie) dlatego ubolewam, że było jej tak mało w tym rozdziale...
No nic, czekam na ciąg dalszy. :)
PS Twój Shannon to moja ulubiona postać i naprawdę zakochuję się w nim coraz bardziej.
Louise jest bardzo infantylna, wierzy w miłość aż po grób i idealizuje partnerów (w tym wypadku Jareda), nie widzi ich wad lub stara się ich nie dostrzegać. ma tu ledwo... 23 lata i to też przez to, że jeszcze żaden jej nie skrzywdził.
UsuńSonia ma być odrobinę uparta, charakterna i stanowcza. może mi wyszła, nie wiem. w każdym razie to nie postać, która widzi świat przez różowe okulary ;)
Podeślę kiedyś z anonima Majkelowi tego bloga, niech się facet rozerwie na zmianie, a nie, siedzi w swoim kantorku, biedny.. xD
OdpowiedzUsuńDziękuję za dedykację ;** Jutro czeka nas z nim zmiana <3.
Rozdział miodzio, no uwielbiam to. Mógłby ktoś to kiedyś nakręcić, serio. W głowie mam taki piękny scenariusz i w ogóle... Idealne <3
A wgl.... Emily wcześniej była? Już zapomnialam o takiej postaci... :x
;***
Emily to najlepsza kumpelka Jarka, Francja, Paryż... :> a Majkelowi przydałaby się rozrywka, hehe.
UsuńUwielbiam to opowiadanie. Jest chyba najbardziej realnym obrazem Jareda, jaki można sobie wyobrazić.
OdpowiedzUsuńJeszcze się nie spotkałam z takim pomysłem, a czytałam ich sporo. :)