AKTUALIZACJA

Prawdopodobnie nikt tu nie wchodzi poza mną raz na miesiąc i jakimś zbłąkanym wędrowcem, ale chce powiedzieć, że cała lista odcinków WRÓCIŁA. Można czytać to opowiadanie jeżeli ktoś zapragnie do woli, za moją całkowitą zgodą.

Czasem jeszcze tęsknię.

sobota, 2 sierpnia 2014

5. Jego słodkie uniesienie, jego początek w umieraniu

z dedykacją dla Anity (Lingerer), kochającej naszego szefa tak samo jak ja :* :D

20. sierpnia 2010r., Kraków, Polska.

- Wszystko straciłeś.
- Nie do końca, zaczynałem od początku. Niektórzy nazywają tą nowym plikiem kartek, ja też tak o tym mówię. Byłem od małego już przyzwyczajony do tego, że podróżuję, może nie nazywałbym tego podróżowaniem, ale przymusowymi przeprowadzkami. To nie robiło mi zasadniczej różnicy, że mnie skądś wywalili, bo nie zapłaciłem za to czy za to.
- Wierzyłeś wtedy, że ci się uda? – Will zapytał, chociaż już chyba znał na to odpowiedź.
- Wtedy? Wtedy nie wierzyłem, że może mi się cokolwiek udać. Skoro straciłem dach nad głową, wszystkie swoje gitary, całą swoją pasję musiałem spieniężyć tylko dlatego, żeby móc dłużej tam zostać. Może czasami jeszcze chciałem, może po tym wszystkim, że pisałem dalej te piosenki, udawało mi się jeszcze znaleźć natchnienie i siłę, by walczyć. Ale...
- Ale wszystko było i tak przeciwko tobie? – podsunął, a Jared pokiwał głową, że się zgadza.
- Wtedy pierwszy raz nie tylko chciałem mieć marzenia, ale też coś z tymi marzeniami robić. Chciałem nie tylko nimi żyć, ale też dzięki nim. Bo czasami mam wrażenie, że jedyne co, to tylko one mnie jeszcze nie zawiodły.
- Wasz pierwszy występ już w Los Angeles –
- W klubie Heaven – przerwał mu, gdy chciał zadać pytanie – lekko zapyziałym miejscu i pełnym dziwnych ludzi. Ten klub nauczył mnie jednego: nie dać się pokonać przez strach. Tam poznałem swoją najlepszą przyjaciółkę, co została ze mną do końca – odetchnął, czując pod powiekami nieprzyjemny piasek. – Jednocześnie przez swoją słabość… Tak Will, byłem niesamowicie słabym człowiekiem, nie radziłem sobie z wieloma sprawami, a ze sobą samym tym bardziej. Jednocześnie przez swoją słabość – powtórzył – przekreśliłem swoją szansę na coś innego. Dopiero później miałem się przekonać, że odbudowanie tych straconych lat, pełnych milczenia i ignorancji, da mi mocno w kość.

25. marca 1997r., Los Angeles.

Twarze ludzi migały mu przed oczami, gdy wpatrywał się w kolorowy ekran telewizora. Za każdym razem gdy wracał do domu, jedyne o czym marzył, było to, żeby raz a porządnie się wyspać. Miał dość, tak bardzo, że sam zaczynał się sobie dziwić, że nadal to wytrzymuje. Choć wiedział, że wszystko ma swój początek i koniec, w jego wypadku wyglądało to tak, jakby utknął gdzieś pomiędzy i nie mógł ruszyć do przodu. Gdy starał się, jego siły już na starcie opuszczały go i był tym wszystkim tak zmęczony, że zaczynał wątpić, czy któregoś dnia stanie się w jego życiu jakiś przełom. A gdy wszystko toczyło się swoim rytmem, za którym nie potrafił nadarzyć, szukał siebie.
Stał w takich chwilach w łazience pochylony do przodu, z głowa opuszczona w dół. Jego dłonie były zaciśnięte w pięści tak mocno, że było widać na nich wszystkie żyły. Czasami podnosił twarz i spoglądał w swoje lustrzane odbicie, ale widział w nim tylko to, że zaczyna powoli, bardzo powoli gdzieś niknąć. Tam, w tym innym święcie, z którego nie ma drogi powrotnej, a bilet jest tylko w jedną stronę. Na jego wargi wstępował szaleńczy uśmiech, który obrazował w jakimś małym procencie to, co się z nim dzieje w środku. Wtedy, gdy rzeczywistość zaczynała go przerastać i przygniatać zbyt mocno, zaciskał swoje dłonie jeszcze bardziej. Nie czuł bólu, jego oczy, tak jak reszta zmysłów były zamknięte. To tak, jakby wyłączyć się zupełnie i całkowicie. Odciąć grubym murem, przez który nic nie jest w stanie przejść na drugą stronę.
Gdy po jakimś czasie, jego wewnętrzna wojna dobiegała końca, a kolejna bitwa kończyła się klęska, otwierał wnętrze swojej prawej dłoni. Drugą w tym czasie zaciskał jeszcze mocniej na umywalce. Chociaż wiedział, że któregoś dnia, gdy będzie za późno, zabraknie słów, aby wytłumaczyć, że robiło się to tylko dlatego, by zagłuszyć myśli i choć na chwile, na zaledwie krótki moment, poczuć się lepiej. Wtedy, przyglądał się temu co trzymał w swojej otwartej ręce, czuł jak jego serce przyśpiesza, jak krew zaczyna szybciej płynąć i szumieć w uszach.
Któregoś dnia, spojrzał w swoje oczy, już nie widział tego błękitu, ani iskry wesołości... Widział w nich kogoś zupełnie innego, kogoś kim się stał przez płynący czas, który zamiast go zaharować, tylko osłabił. Wtedy opuszczał głowę w dół i czuł jak pod powiekami zbierają mu się łzy. 
Nigdy nie dopuścił, żeby spod nich wypłynęły.
Nie chciał być słaby, nie chciał się poddać. Chciał po prostu zwyczajnego spokoju ducha, zrozumienia, którego gdzieś mu po drodze zabrakło.
Gdy obracał w dłoniach jedna z małych tabletek, jego przeszklone oczy widziały coś zupełnie innego. Mimowolnie jego wyobraźnia podsyłała mu przeróżne obrazy. Gdy wplątał się w nie zupełnie, chcąc poczuć je na całej skórze, widział tylko to, od czego chciał zacząć i na czym chciał skończyć. Krzyk, pisk, skandowanie czyjś imion przez rozgorzały tłum, a miedzy tym wszystkim... siebie. 
Każdej sekundy, gdy dokonywał przeróżnych wyborów, miał zobaczyć jak to jest, gdy zamiast porażki osiąga się sukces. Kiedy obrazy przed jego oczami zaczynały zacierać się i powracał na powierzchnie, widział, że patrzy się znów w swoje oczy, które są szeroko otwarte. Za długie kosmyki zasłaniały mu widoczność i przetarł spocone czoło wierzchem drugiej dłoni. Przeniósł wzrok na to, co trzymał w swojej pięści.
A gdy ostatni raz podniósł oczy, wpatrywał się jeszcze intensywniej w swoją twarz. Przełknął ślinę, rozluźnił palce lewej dłoni, a jego myśli krzyczały jeszcze głośniej niemym krzykiem, który był już w stanie uciszyć. Przystawiając do ust kilka tabletek, a potem je szybko połykając, czuł w swoim wnętrzu dziwną ulgę. Jego ciało rozluźniało się i wstępowała nieopisana błogość. Chociaż miał świadomość, chociaż dobrze wiedział i czuł, że to nie tak ma być...
Wybrał po raz kolejny źle. Po raz kolejny myśląc, że zrobił dobrze.
*

Dzwonek do drzwi zadzwonił zdecydowanie o za wczesnej porze. 
W całym mieszkaniu panowała cisza, a w powietrzu unosił się tylko wirujący kurz. Shannon przebudził się nagle i skonstatował, że ktoś bardzo nachalnie dobija się do drzwi. Zwlókł się z posłania i narzucając na siebie leżącą na oparciu krzesła koszulkę, przeszedł korytarzem w kierunku wejścia.
Pociągnął za klamkę, pod nosem klnąc i wymyślając co zrobi osobie, którą za chwile zobaczy. Była przecież niedziela! Jared z Mattem spali jak zabici albo udawali, że nic nie słyszą. Tą drugą opcje Shannon bardziej obstawiał. Gdy przed jego oczami ukazała się przestraszona twarz Louise, zamilkł od razu. Nie wiedział co ją tak wcześnie sprowadza tutaj i jaki ma w tym powód. Popatrzyła na niego zamglonymi oczami i zastanawiał się przez moment, czy się nie rozpłacze, kiedy tylko rzuciła mu się w ramiona. Chwile oddychała głęboko, bardzo szybko biorąc hausty powietrza. A potem odsunęła się od niego na większa odległość.
Shannon dalej przypatrywał jej się lekko zmieszany i sam nie wiedział co ma z tym wszystkim robić. Miał totalny mętlik w głowie, a fakt, ze Louise nadal milczała, wcale mu nie ułatwiał. Gestem ręki zaprosił ją do salonu, który robił jednocześnie za jego sypialnię. Jared wyprzedził go w zajęciu ostatniego z wolnych pokoi w mieszkaniu Matta.
Usiadła na skraju sofy, w rękach ściskając swój popielaty szalik. Gdy znalazł się obok niej, pozwolił jej zacząć. Nie naciskał w ogóle, nie chciał z niej niczego wyciągać. Po prostu czekał na to, aż się sama z siebie odezwie.
- Wiesz jak to jest, gdy mając nadzieje, nagle ktoś ci ją odbierze, a potem jeszcze ostatnie jej resztki zdepta? - zaczęła mocnym głosem, który wcale ani na moment nie zadrżał. - Nie wiem czy wiesz, ale ja wiem już doskonale... Czasami zastanawiałam się nad tym, co by było gdyby... takie zwykle domysły. I zawsze wychodziło to samo. Że... - zamknęła usta na dłuższy moment. 
- Że? - Shannon nie wytrzymał. 
- Że jestem skończoną idiotką, robiącą sobie nadzieje... Mam wrażenie, że to jakaś gra, która nigdy się nie skończy. Albo jakaś cholerna próba, którą muszę przejść… Wiesz jak to boli, gdy coś nagle bez powodu się dzieje, a potem słyszysz słowa w stylu 'nie chce cię więcej widzieć'? 
- Mogę się domyślić, ale czy ty nie mówisz o... - nie pozwoliła mu dokończyć. Zamknęła mu usta dłonią, a potem uśmiechnęła się smutno.
- Tak, doskonale wiemy o kim mówię. Proszę, powiedz mi czy on ma coś takiego jak sumienie? Coś takiego, jak uczucia? Czy on w ogóle... Czy... Czy dla niego ktoś kiedyś cokolwiek, nawet bardzo, bardzo mało znaczył? Powiedz mi Shannon - jej głos już nie brzmiał tak pewnie, jak na początku. Usłyszał w nim lekkie załamanie i tą pretensję, którą dało się wyczuć na odległość. - Powiedz mi, bo chciałabym się mylić, chciałabym usłyszeć, że jednak nie jest taki, jaki jest... Shannon, zatrzymaj świat, błagam - zakończyła, wzdychając cicho. Przypuszczał, że się rozpłacze, ale jednak bardzo się mylił. Wpatrywała się w niego całkowicie normalnie. Przez jej twarz jedynie przeszedł cień smutku, który zdążył dostrzec, gdy opuściła głowę.
- Za dobrze go znam, ba przecież znam go niemal na wylot, chociaż teraz wydaje mi się, że nie znam go wcale. Mniejsza z tym, ale wiesz co ci powiem, że mimo to, że wydaje się być skurwielem, obojętnie jakby się nie zachowywał nie robi tego specjalnie. On po prostu chyba już tak ma, do końca nie wiem co się z nim dzieje, może z nim naprawdę coś nie tak, nie wiem. Ale... 
- Ale, ale ja po prostu, w ogóle...- jąkała się, próbując ułożyć jakieś sensowne zdanie. Wzięła głęboki oddech. - Ja, ja chyba coś do niego czuje.- Jared zamarł na chwile, słysząc te słowa. Jeszcze żadne nie wywołały na nim takich uczuć, a tym bardziej, że były o nim samym.
Opierał głowę o framugę lekko uchylonych drzwi i z czystej ciekawości przysłuchiwał się tej wymianie zdań. Nie spodziewał się, że będą mieć taki finał. Mógłby przysiąc, że w tej chwili, gdy z ust Louise padały słowa, czuł się tak, jakby ktoś zaczął wbijać w jego serce setki maleńkich igieł, które poruszały się coraz bardziej w głąb i raniły jeszcze boleśniej. To tak, gdy ignorując jej wszystkie słowa, musiał usłyszeć dopiero te, by zrozumieć, że spieprzył wszystko. Zauważył jeszcze, jak Shannon obejmuje ją przyjacielskim uściskiem i jak trzyma głowę opartą na jego ramieniu. Z tej pozycji mogła go zauważyć, ale miała cały czas zamknięte oczy. Cofnął się kilka kroków, opierając się plecami zimnej ściany. Przez dosłownie moment miał zamknięte oczy i w myślach liczył do dziesięciu. Kiedy otworzył je z powrotem, spostrzegł, że chyba na niego patrzy, ale teraz nie mogła go zobaczyć. Przełknął ślinę i uchylił nieco usta.
Odsunął się od ściany i idąc w tył, znalazł się już w głębi pokoju.
Pierwsze co zrobił, kiedy do niego wszedł, to otworzył na oścież okno. Usiadł na jego parapecie i odpalając jednego papierosa, patrzył co dzieje się na ulicach miasta. W głowie wciąż miał słowa Louise, które ku jego zdziwieniu, tak mocno na niego zadziałały i wtopiły się w serce. Może przez to, że nie chciał tego usłyszeć albo, że sam myślał tak samo.
Dla niego to wszystko było swego rodzaju grą, gdzie nie ma ustalonych zasad. Każdy ruch jest dozwolony, nawet te, które nie powinny nigdy mieć miejsca. Poniżej pasa. Bo gdy odpalał kolejnego papierosa i wdychał jego trujący dym, czuł, że razem z tymi siwymi obłokami, rozpływa się w powietrzu.
On tak samo wtapiał się w rzeczywistość.
Przez chwile czuł się jakoś inaczej, nie potrafił tego nawet nazwać. W jego głowie panował huragan, który z kolejnymi wdechami papierosowego dymu, powoli się uspokajał, dając miejsce całkowitej ciszy. Już nie czuł do siebie żalu, już nie czuł tego, co jeszcze przed chwilą. Było mu po prostu jakoś dziwnie, jakby czegoś brakowało, jakby brakowało ostatniego elementu układanki, decydującego puzzla.
Ale choć wiedział, że go potrzebuje, nie starał się go znaleźć. Na chwile obecną było mu już wszystko obojętne. Uczucia wyciszyły się, emocje opadły... Nastąpiła pustka, której podświadomie pragnął. Właśnie ten stan sprawiał, że czuł się dobrze. 
W pewnej chwili złapał się na tym, że gdy wyrzucił niedopałek przez okno, spojrzał tęsknie w kierunku szuflady swoich mebli. Doskonale wiedział co tam jest i co się stanie, kiedy to weźmie. Musiał się powstrzymać, choć jeden raz pokazać, że jest przecież zwycięzcą, a nie przegranym. Odwrócił w innym kierunku wzrok, żeby nie widzieć, przestać o tym myśleć i skończyć póki jeszcze może. Choć nie widział jeszcze, że mimo jego usilnych prób jest skazany na przegraną.
Odpalił drugiego papierosa i zaciągnął się tak, aż go zabolały płuca. Zrobiło mu się niedobrze, ale nie przejął się tym. Teraz po prostu miał zamiar myśleć o niczym konkretnym. Wychylił się przez okno, zauważając jak z kamienicy wychodzi Louise i próbuje złapać taksówkę. Uśmiechnął się pod nosem, rozchylając usta i wdychając po raz kolejny dym. W pewnej chwili zaczęła się wpatrywać w okna i dostrzegła, że w jednym z otwartych, na parapecie siedzi Jared. Zaciągnął się tylko nonszalancko i wypuścił w górę dym.
Widział ją, ona zresztą też go widziała.
Wpatrywali się w siebie dosłownie, raz, dwa, trzy, cztery, pięć sekund i odwróciła w innym kierunku głowę. Kiedy podjechała jej taksówka, jeszcze ostatni raz zaszczyciła go spojrzeniem, a potem do niej wsiadając, zamknęła za sobą drzwiczki. Dokładnie, gdy usłyszał dźwięk zamykanych, samochodowych drzwi, wyrzucił w kierunku auta kolejny niedopałek.
Wszystkie sprzeczne uczucia ustały. Pozostał on, tylko on. Jared.

*
- Na Hargetstreet trzydzieści, proszę. - Sonia, usiadła na tylnym siedzeniu taksówki. Kierowca popatrzył się na jej odbicie w samochodowym lusterku. Uśmiechnął do niej, ale ona nie odwzajemniła tego uśmiechu. Wlepiła swoje oczy w krajobraz za oknem i ze wszystkich sił starała się w niego wpatrywać.
Choć patrzyła, jej oczy tego nie widziały, bo obraz sprzed nich nie chciał zniknąć. Próbowała być silna, dzielna i nie załamywać się, ale nie wychodziło jej to. Zielone drzewa, budzące się do życia tylko przypominały jej o tym, jak się poznali, jak ich znajomość zaczynała powoli rozkwitać i... jak razem z tym samym białym puchem kwitnących drzew musiała się skończyć.
Nienawidziła go, choć w środku, gdzieś głęboko, wciąż jeszcze coś do niego czuła. Przez chwile wydawało jej się to kolejną pomyłką, głupim dowcipem albo, że to tylko kolejny zły sen. Ale kiedy ujrzała ich razem, już wiedziała, że nie myliła się i miała jednak racje.
Tyrone.
Jego osoba, która była jej przez ostatnie dwa lata jedną z najbliższych, w zaledwie jednej, krótkiej chwili stała się obca. Jak to jest, że ktoś z kim dzieliło się czas, nagle staje się nam całkowicie anonimowym człowiekiem, jednym z tych, których mijamy na ulicy? Uśmiechnęła się gorzko, z jednej strony szczęśliwa, że wreszcie to się skończyło, a z drugiej zła na siebie, że przez tyle czasu, potrafiła nie zauważać, że dzieje się coś nie tak.
Gdy auto zatrzymało się pod wskazanym adresem, prawie natychmiast z niego wybiegła. Zatrzasnęła drzwi, stojąc i wpatrując się w okna. Taksówka zdążyła już odjechać, a Sonia patrzyła się na miejsce, które mogła jeszcze niedawno nazwać swoim azylem, bezpieczna kryjówką... A teraz przypominało jej tylko jego.
Wbiegła po schodach na jedno z pięter i nerwowo otwierała zamek. Już wiedziała co zrobi. Zamknęła drzwi i mając w głowie ułożony plan, zaczęła wyciągać z szafek rzeczy, które nie należały do niej. Nic w tym mieszkaniu nie mogło pozostać, co by przypominało jej o Tyrone’ie i o ich wspólnej przeszłości. 
- Cześć kochanie - kilka godzin później sięgnęła za telefon i wykręciła do niego numer. Przybrała najsłodszy ton głosu, jaki potrafiła. Granie wychodziło jej bardzo dobrze. - Kiedy weźmiesz swoje rzeczy z mojego mieszkania?
- W najbliższym czasie powinienem się tym zająć - przebąknął i poznała, że jest zajęty. - Naprawdę Sonia, powiedz miedzy nami skończone? Przez jeden wybryk chcesz z tym tak po prostu skończyć? - próbował przeciągnąć jakoś rozmowę, ale dziewczyna po drugiej stronie słuchawki przewróciła oczami. - Daj mi drugą szanse, wysłuchaj mnie! Nie odkładaj słuchawki, Sonia, błagam! - prosił, ale ona była nieugięta. Tylko prychnęła pod nosem.
- Trzeba było myśleć, jak pchałeś fiuta nie tam gdzie trzeba - warknęła i już chciała zakończyć połączenie, kiedy usłyszała jego wołanie.
- To był tylko raz, to się nie powtórzy, Sonia, uwierz mi, każdy popełnia błędy!
- Twoje rzeczy jak do jutra po nie, nie przyjedziesz, wylądują na śmietniku - i się rozłączyła. Zjechała plecami po ścianie, trzymając w dłoniach telefon i ściskając go mocno. Westchnęła z ulga. Było już dobrze.

*
Tamtego dnia padało, gdy wyszedł na jeden ze swoich długich spacerów. Naciągnął kaptur aż na same oczy i lekko się zgarbił do przodu. Szedł pochylony z rękoma wciśniętymi w kieszenie swojej czarnej bluzy. Powoli zaczynało mu być wilgotno, a deszcz nie był zbyt ciepły. Na drogach nie było wiele aut, a pieszych prawie wcale. Zacisnął dłonie, mając nadzieje, że będzie mu trochę cieplej. Skrzywił się, kiedy ręce zaczynały mu marznąc. Nie patrzył przed siebie jak idzie, tylko wpatrywał się w swoje czubki butów.
Krople padającego deszczu utworzy małe kałuże, które starał się omijać, ale czasem i tak w nie wszedł. W pewnej chwili, wpadł na kogoś, kto gdzieś się śpieszył. Odwrócił się automatycznie za oddalającą się postacią, która jakieś pięć metrów dalej zatrzymała się. Przez ramię popatrzyła na niego prosto w twarz i rozszerzył oczy.
Louise przystanęła na chwile, ale szybko ruszyła z powrotem przed siebie. Jared nie wiedział co ma robić, z jednej strony nie chciał, a z drugiej...
- Zaczekaj - zawołał za nią, choć nie był pewny czy go usłyszała. Dopiero kilka kroków dalej przystanęła. Cały czas stała do niego plecami, nawet na chwile nie odwracając w jego kierunku głowy.
Nogi ruszyły z miejsca, był zdziwiony tym, co robi, ale teraz przestało to mieć dla niego jakieś znaczenie. Wszystko, dosłownie wszystko, miało się tu skończyć lub... dopiero zacząć. Podszedł do niej, złapał za ramiona i szarpnął odwracając do siebie.
 - A wiesz co ja ci powiem? Wiesz jak ja się czuje dopasowując do wszystkiego, robiąc coś wbrew sobie?! Oszukuje sam siebie, szprycuje się, biorę jakieś gówno, żeby kurwa zapomnieć, ale niektórzy po prostu chcą mi wszystko na chama mówić, jak mam robić! - mówił bardzo ostro, trzymając jej ramiona i zaciskając na nich palce. W pewnej chwili syknęła i zmniejszył uścisk. - Ty nawet nie wiesz, jak to jest, gdy starasz się nie czuć, ale za to czujesz dwa razy mocniej... Ty nic nie wiesz, nic - przeszedł do szeptu, wpatrując się prosto w jej oczy. Louise zadrżała, widząc w jakim jest stanie. - Może mam coś z psychiką, pewnie wykryliby mi jakieś zaburzenia, pieprzeni lekarze... Ale ja już po prostu taki pojebany jestem - odetchnął, opuszczając wzrok. Położyła swoją ciepłą rękę na jego zimnym policzku. Od razu na nią spojrzał, a Louise się do niego uśmiechnęła.
Nie wiedział dlaczego to zrobiła. Patrzyła na niego, gładząc opuszkami palców jego skórę. Było mu całkiem przyjemnie. Nawet przez moment nie chciał strzepnąć jej dłoni, bo bał się, pierwszy raz, że zniszczy coś, co może miało by szanse.
- Musisz wiedzieć, że niektórzy myślą, że jestem świrem, jestem ni... - nie dokończył, bo jej usta złączyły się z jego ustami w pocałunku. Napierała na jego wargi z większą siłą niż kiedykolwiek, a on oddawał jej to z powrotem. Czas stanął, krople deszczu zwolniły swój lot i rozbijały się o ich ubrania, jakby wolniej. Wplotła swoje dłonie w jego włosy, które pod kapturem zdążyły już przemoknąć. Przylgnęła do niego całym ciałem i nie obchodziło ją to, że teraz jest już cała mokra.
Włosy przykleiły jej się do policzków, a po jego twarzy spływały wąską ścieżką krople padającego deszczu. W pewnej chwili poczuła, że przez pocałunek się uśmiecha. Objął ją mocniej, złapał za jej policzki, delikatnie masując je kciukiem. 
Wszystko zaczynało wracać do starego porządku.

*

Dwa lata później, 18. lutego 1999r., Los Angeles.

Przez te dwa lata, dokładnie dwa lata nie odezwał się ani słowem, pamiętając jedynie jej ostatnie słowa i uśmiech, co nie schodził jej z twarzy. Sonię zapamiętał jako dziewczynę śmiejącą się przez łzy, która wierzyła w niego wtedy jak nikt inny. Teraz była jego oddalającym się wspomnieniem.
Pamiętał ich ostatnią rozmowę. Rzucił słuchawką, gdy dzwoniła chcąc powiedzieć, że świat się wali, ale ona jest wciąż dzielna. Nie słuchał jej, bo jego myśli zaprzątało coś innego, ważniejszego. Nie, nie była to Louise. Jego potęgujące się i zwiększające się uzależnienie, na które przeznaczał sporą część swojej wypłaty, zagarniało go ku sobie coraz bardziej. Oplatało jego ciało coraz mocnej i szczelniej, powoli zabierając mu każdy wdech powietrza z płuc. Czuł jego ciężar; gorący, dyszący za sobą oddech swojej zguby, ale mimo wszystko i wszystkich dalej w to gnał.
Shannon podejrzewał. Ba, wiedział nawet. Któregoś dnia szukał kluczy od samochodu i włożył dłoń w kieszeń kurtki Jareda. Znalazł tam namacalny dowód tego, że jego brat pięknie kłamie, wymyślając coraz lepsze scenariusze. Nie wiedział wtedy co ma robić. Czy złapać go za barki i potrząsać dopóki nie zmądrzeje, czy dać mu wolną rękę, aż sam zrozumie, że źle robi. Któregoś dnia miał nie wytrzymać i przyłożyć mu w twarz, aż straci przytomność.
Ale teraz Jared był bardzo przytomny. Oszukiwał wszystkich wokoło, a najbardziej samego siebie. Shannon obracał w dłoniach plastikowy woreczek i milczał. Nie chciał już więcej kłótni, że się wtrąca, choć wtedy padały o wiele gorsze ze słów. Odłożył go na miejsce, udając, że nic się nie dzieje. Mimo, że działo się tak wiele.
Sonia była dla niego teraz mglistym wspomnieniem. Pięknym, idealnym w jego głowie wspomnieniem, co gdy spał nawiedzało go we snach. Gdy pierwszy rok minął, chciał zadzwonić i przeprosić, że ignorował i milczał, ale jego duma była zbyt wysoka. Nie wiedział też czy będzie chciała rozmawiać, pamiętając jak ją potraktował, gdy wylewała mu łzy w słuchawkę.
Później czas coraz bardziej gonił, zostawiając to wszystko w tyle, co wtedy uważał za nic nie warte i nie mające żadnego znaczenia. Nie odbierał jej telefonów, nie odpisywał na żadną wiadomość. A obraz kasztanowłosej dziewczyny zacierał się w jego głowie.
Niedługo potem miał ją znowu spotkać, by przekonać się, że wszystko co zrobił, ona chce oddać mu z powrotem.


Niebieskie oczy błysnęły dzikim blaskiem, kiedy wpatrywał się w długą, srebrną igłę. Przez chwile bardzo dokładnie ją ze wszystkich stron oglądał, a potem przeniósł wzrok na zawartość strzykawki. Nacisnął na jej koniec i odrobina cieczy wydostała się na zewnątrz, spływając pionowo po igle.
Uśmiechnął się sam do siebie i trzymając w zębach kawałek paska, podwinął jeszcze wyżej rękaw swojej bluzy. Oczy mu się lekko rozszerzyły, gdy wkuł się w swoja skórę i nacisnął za spust. Nie od razu poczuł ulgę. Ale, gdy odpowiedni czas minął, z błogim uśmiechem na ustach, oparł się o krzesło, oddychając głębiej i szybciej. Ściągnął w dół rękaw, zakrywając świeże ślady po wkłuciach. Nikt nie mógł się przecież dowiedzieć, ale nawet jeśli się starał najlepiej, kiedyś ktoś zobaczy.
Przez jego ciało przeszła przyjemna fala, coś czego potrzebował, żeby normalnie funkcjonować, by sprawnie żyć. Uwielbiał to tak bardzo, że nie mógł się nigdy doczekać, aż ono nadejdzie.
Jego słodkie uniesienie, jego początek w umieraniu.


*

Trzy dni później, 21. lutego.

Louise weszła do kuchni, zastając Jareda pijącego poranną kawę. Popatrzyła, jak upija kolejny łyk. Dzisiaj wyglądał całkiem dobrze, jego skóra już nie była tak przeraźliwie blada, jakby brakowało mu wiecznie snu i słońca. Gdy ja zauważył, uśmiechnął się i podeszła do niego. Usiadła na jego kolanach, zarzucając mu ręce na szyje. Pocałowała w czoło i wplotła dłoń w jego włosy. Zamruczał zadowolony, chowając nos wśród jej długich, blond włosów i muskając końcem języka szyje.
- Ładnie pachniesz. - Szepnął jej do ucha, a Louise uśmiechnęła się kokieteryjnie. Był środek zimy, w powietrzu mroźnie, a nachalne słońce próbowało się przedrzeć przez opuszczone rolety do samego parapetu. Szyby okien były uchylone i zimne podmuchy wiatru wpadały do środka mieszkania. Jared zjechał ustami trochę niżej, całując jej obojczyk.
- Chodź się wykąpać - Louise czekała na jego reakcje. Podniósł głowę do góry, napotykając na granatowe tęczówki. Ujrzał w nich radość, pożądanie i to uczucie, którego nie był w stanie odwzajemnić, chociaż z czasem przychodziło mu to coraz sprawniej. - Napuściłam już wodę i jest duuużo piany - uśmiechnęła się zadziornie i dostrzegła w jego błękitnych oczach ten charakterystyczny błysk. Nie musiała długo czekać, aż porwie ją w ramiona i niosąc na rękach ze śmiechem na ustach, wrzuci w piżamie do wanny.
Zrzuciła z siebie mokre ubranie i zostawiła je na kafelkach. Jared poszedł szybko w jej ślady, zanurzając się aż po szyje w ciepłej wodzie. Chwile tak poleżał, a potem się wynurzył i usiadł już normalnie. Automatycznie spojrzał na swoje przedramiona, nie zauważając na nich nic podejrzanego. Od trzech dni przestał nadużywać swoich żył. Louise dmuchnęła w niego pianą i zachichotała. Zgarnął górną warstwę piany i dorobił sobie sztuczna brodę. Zaśmiała się na ten widok, a potem pocałowała go prosto w usta. Na jej twarzy zostały resztki piany, które wytarł koniuszkami palców, śledząc ich drogę uważnie.
Jared uśmiechnął się do niej, patrząc jak ona sama też się uśmiecha. Przysunęła się bliżej, dobrze wiedząc jak na niego działa. Piana wirowała w powietrzu i opadała na ich głowy.
- Ostatnio dużo myślałem...
- Ty myślałeś? - weszła mu w zdanie, opierając się wygodniej o jego tors.
- Przestań się ciągle ze mnie nabijać! - udawał zdenerwowanie, na co Louise parsknęła śmiechem.
- Dobrze, mów dalej - przyłożyła dłoń do jego dłoni i zaczęła porównywać ich wielkość.
- A więc, myślałem tak baaardzo długo - przybrał ton uczonego. - I wymyśliłem, że jednak zagramy z chłopakami tam gdzie chciałaś.
- Ojej, naprawdę? Nie mogę już się doczekać, aż Mark Evans* przyjdzie na swojego ulubionego drinka - z jej ust wypłynął potok słów i nie było widać, żeby miał się skończyć. - Dzięki, że to robisz, jesteś kochany... To naprawdę świetna okazja, by o was usłyszał świat. Będzie tam pełno ludzi, mam nadzieję, że się spodoba - uśmiechnęła się, przekrzywiając głowę. Odgarnął jedną ręka włosy z jej szyi i pocałował delikatnie.
Louise zaczęła wymyślać przeróżne scenariusze, co się będzie dziać, jak będą już sławni. Jared tylko uśmiechał się pod nosem i kątem oka wpatrywał się w ich splecione dłonie, których widok każdego razu, gdy na nie patrzył zadziwiał go coraz bardziej.

Gdy znaleźli się kilka godzin później w jednym z klubów, w którym mieli dać się po raz pierwszy pokazać światu, ogarnął go strach. Strach przed tym, że te dwie piosenki, które mieli zagrać nie spodobają się, a co gorsza, zostaną wygwizdani. Matt stroił za kulisami swoją gitarę, bardzo powoli pociągając za struny, jakby chciał przedłużyć tę chwilę, kiedy znajdą się na scenie.
Louise znalazła się obok niego – nawet nie zauważył, kiedy przyszła. Przyciągnęła go do siebie i złożyła na jego ustach gorący pocałunek, który oddał jej z taką samą zachłannością, co ona. Shannon nie zwracał na nich uwagi, gdy nie oderwali się od siebie, widząc nadal w tym chorą sytuację. Nie potrafił uwierzyć, że Louise i Jared są ze sobą już tak długo. Że w ogóle są ze sobą jako para! Bo przecież jeszcze niedawno pozabijaliby się gołymi rękoma albo zakopali żywcem.
Odwrócił wzrok w innym kierunku, dostrzegając, że na scenę już ktoś wyszedł. Młody chłopak chwycił za mikrofon i zapowiedział ich występ;
- Dzisiejszego wieczoru, wystąpi zespół, który swoim oddaniem do muzyki, chce zmienić rynek i pokazać, że z niczego może stać się tak wiele. Może za kilka lat usłyszymy ich w radio albo sami pójdziemy na koncert, a teraz zapraszam na ich pierwszy w historii występ! – rozległy się brawa i ciemnowłosy chłopak zeszedł ze sceny. Jareda coś ścisnęło w żołądku, a słowa piosenki, które powinien pamiętać, nagle odpłynęły z jego umysłu. Miał w głowie jedną, wielką pustkę i nie wiedział, czy będzie w stanie cokolwiek z siebie wykrzesać. Na ramieniu poczuł czyjś uścisk; jak palce bardzo delikatnie ściskają go za bark, a ciepło bijące od nich wtapia się w skórę. Na swojej drodze spotkał ciemne tęczówki, należące wyłącznie do Shannona. Rozumiał jego strach, jak nikt inny.
Delikatnie popchnął go do przodu, aż w końcu znalazł się na scenie, przed stojącym samotnie mikrofonem. Zajął miejsce tuż za nim, a Matt wszedł jako ostatni z przewieszoną przez ramię gitarę. Gdy dał znać siadając za perkusją, że zaraz zacznie, spostrzegł, jak Jared niepewnym ruchem, podnosi rękę do mikrofonu i zaciska na nim swoje długie palce.
Melodia zaczynała płynąć i nie był pewny czy pokona swój strach, czy da za wygraną. Ale gdy usłyszał pierwsze słowa piosenki, które brzmiały pewnie, a głos nawet na moment nie dał poznać, że jeszcze chwilę temu nie był pewny tego wszystkiego.
Jared podniósł swoje oczy, już nie wpatrując się w jeden punkt, który obrał sobie, aby się nie rozproszyć. Sunął powłóczystym spojrzeniem po twarzach zgromadzonych osób, które mógł policzyć. Nie oczekiwał tłumów. Nie po takim czasie i nie w takim miejscu. Niektórzy z biegiem płynących, ostrych nut, zaczynali się uśmiechać, a drudzy starali się po prostu wtopić w muzykę i znaleźć w niej coś, co w jakimś stopniu do nich dotrze. Na tyle ile mógł rozluźnił się i wiedział, że robi coś, co przynosi mu radość. To było o wiele lepsze niż wszystko.
Zaciskał i na powrót rozluźniał swój uścisk dłoni, które spoczywały na mikrofonie. W oddali, jakby gdzieś poza nim, poza tym wszystkim, słyszał wyostrzone dźwięki. Dźwięki swojego serca, które współgrało z rytmem. Miał wrażenie, że przez jego ciało przechodzą dreszcze, kiedy gitara odezwała się głośniej, jak jego skóra odczuwa na sobie każdą z pojedynczych nut, biegnącą po całym jego ciele. Jak gdyby wyznaczała swoim brzmieniem coś, czego nie potrafił teraz nazwać. Więc starał się śpiewać dalej, dając się ponieść jeszcze mocniej i przekazać im wszystko, co czuje. To, co dzieje się z nim każdej bezsennej nocy, co targa nim każdego dnia, gdy nie potrafi spojrzeć sobie w twarz... To, co dzieje się, gdy trzymając w swoich dłoniach biały proszek, tylko w nim widzi swoje wybawienie. Swoją jedyną ucieczkę.
Nagle ogarnęła jego ciała rosnąca w nim panika. Świat jakby zwolnił, ziemia przestała się kręcić, a on między tym wszystkim, poczuł dojmującą pustkę, która go pochłonęła. Mógłby przysiąc, że coś ciągnęło go w dół i nie potrafił się temu wyrwać. Bo silniej zakleszczało swoje macki i nie dawało żadnej szansy na obronę. Jak gdyby było ponad nim i nigdy, dosłownie nigdy, nie mógł się od tego wyrwać. Nie potrafił nad tym zapanować. Było silniejsze, o wiele bardziej niż sądził. Nie umiał sobie przypomnieć tego, co miał śpiewać po refrenie, a w miejscu kolejnej zwrotki widział tylko dziurę. Tak wielką i odległą, że nie widział nic, co mogło się znajdować na jej dnie. Nic, co mogło by mu jakoś pomóc, by... wrócił z powrotem.
Słysząc nadal muzykę za sobą; dźwięki gitary i rytmiczne uderzanie w perkusję, zapomniał. Najnormalniej w święcie zapomniał. Puścił mikrofon, starając się nabrać powietrza do płuc i cokolwiek, dosłownie cokolwiek sobie przypomnieć. Ale dziury w pamięci dawały się we znaki, a stres i strach, który sparaliżował jego ciało, pochłonął go do reszty.
Widownia wpatrywała się w niego uważnie, myśląc, że tak ma być. Ale było gorzej niż myślał. Palce mu zesztywniały, a końcówki opuszków zrobiły się przeraźliwie zimne. Na swoich plecach poczuł pot i zimny dreszcz, który przeszedł wzdłuż kręgosłupa i niewidzialnie nim wstrząsnął.
W połowie zwrotki zamilknął.
Muzyka dalej grała. Shannon nieprzerwanie uderzał pałeczkami w bębny, a Matt pociągał agresywnie za struny. Dostrzegł na twarzach tych kilkunastu ludzi zdziwienie, a potem lekkie zniesmaczenie. Jego ciało ogarnęła panika, co wywołało to, że upuścił mikrofon, który z piskiem przeszywającym powietrze, upadł na ziemie. Potoczył się pod jego stopy...
Wyszedł za kulisy. A tak naprawdę, po prostu uciekł.
- Ja pierdole! – krzyknął, na tyle żeby nie usłyszeli go na scenie. Louise popatrzyła na niego zdziwiona, nie wiedząc, co ma robić. Wyciągnęła w jego kierunku ręce, ale Jared spojrzał na nią wrogo. – Nie dotykaj mnie! – ponownie podniósł głos, a jej granatowe oczy zrobiły się większe. – Niech to szlag trafi, niech to wszystko trafi szlag, kurwa mać!
- Spokojnie... – starała się go jakoś uspokoić, ale widząc w jakim jest stanie, odsunęła się na kilka kroków. Jared zakrył twarz dłońmi, przechylając głowę do tyłu. Czuł się podle, o ile słowo ‘podle’ może obrazować to, jak bardzo sam siebie nienawidził. Ta chwila przecież miała być idealna. Niczym sen na jawie. – Każdemu się zdarza, naprawdę... nic się nie stało – przybliżyła się i położyła swoją szczupłą, małą dłoń na jego ramieniu. Zaczęła go pomału gładzić po materiale koszuli, aż w końcu jego mięśnie rozluźniły się i nie był taki spięty.
- Nie, nie, nie, nie, nie, NIE! To nie tak miało być! Wszystko zjebałem! Nie, nie, nie... – powtarzał w kółko, a potem opuścił zrezygnowany dłonie wzdłuż swojego ciała. Wypuścił głośno powietrze przez usta, starając się wyciszyć. Shannon wpadł za kulisy trzymając w dłoniach tylko jedną pałeczką, a Matt wbiegł bez gitary. Blondyn wpatrywał się w niego oszołomiony, otwierając to szybko zamykając usta.
- Jak tak dalej będzie, to ty nigdy nie będziesz sławny – powiedział Matt, zakładając ręce na piersiach. Choć byli dobrymi kumplami, nie tłumił w sobie słów, które musiał mu powiedzieć, żeby dać do zrozumienia, że nie wszystkim podoba się to, co robi. – Mam czasem wrażenie, że niszczysz to specjalnie – powiedział jakby od niechcenia, przeciągając sylaby. – Robisz. Nam. Na. Złość – akcentował każde słowo bardzo dobitnie.
Jared popatrzył na kumpla, nie wierząc w to, co do niego mówi. Shannon dalej się nie odezwał. Przeszedł tuż za jego plecami, w stronę Louise, która rękoma obejmowała swoje ramiona. Kątem oka dokładnie śledził każdy jego ruch, czekając na wybuch kolejnych pretensji i żalów pod jego adresem.
- Nie będziesz mnie pouczać, nie ty! – warknął, przygryzając mocno wargę. Tylko czekał aż poczuje w swoich ustach ten charakterystyczny, metaliczny smak.
- Nigdy nie będziesz sławny – powtórzył twardo, jak echo Matt, patrząc z prowokacją prosto w oczy Jareda. Wystarczyła tylko iskra aż wybuchnie, dosłownie maleńki zapalnik i zniszczą wszystko; każdą relację, wspólnie spędzoną chwilę i całą ich przyjaźń.
- A właśnie. Że. Kurwa. BĘDĘ! – wycedził, a potem krzyknął mu prosto w twarz. Odwrócił się na pięcie, spostrzegając, jak Shannon głaszczę pocieszająco Louise po plecach, a potem ona przytula się do jego torsu z dziwnym smutkiem w oczach. Już nie rozumiał niczego, co tu się dzieje. A zwłaszcza tej chorej sytuacji w jakiej się znalazł.
Nie chciał już dłużej tkwić w tym miejscu!
Wyszedł przed klub, przepychając się między ludźmi, którzy zdawali się nie zwracać na niego uwagi, jak prawie biegnąc, wylatuje na chodnik. Automatycznie wyciągnął z kieszeni paczkę fajek i szybko odpalając, ruszył przed siebie. Usiadł na krawężniku jakieś kilka metrów dalej i przyglądał się wypuszczanym przez rozchylone wargi obłokom dymu. Już się uspokoił, już potrafił panować nad wszystkim. Cała złość, którą skumulował w sobie, ulatywała z niego, jak ten papierosowy dym. Nie trwała wiecznie, tylko przychodziła nagle, a potem szybko ustawała.
Nieopodal, kościelne dzwony wybiły północ. Ich dźwięk rozchodził się między ulicami, dzwoniąc mu w uszach. W okolicznych budynkach, paliło się jeszcze światło w oknach, choć na ulicy było bardzo cicho. Przytłumione głosy, muzyka i cała otoczka klubu, zdawała się o kilka tonów ściszyć. Jakby ktoś odłączył wzmacniacz.
Wypuścił kolejną porcję dymu, unosząc swoją brodę do góry, tak, że teraz patrzył prosto na gwiazdy usłane na ciemnym firmamencie.
Ktoś przysiadł się obok niego, ale nadal próbował policzyć wszystkie gwiazdy i skupiał na tym całą swoją uwagę. Przystawił sobie papierosa do ust i długo nie odrywał od niego warg.
- Nie ma to jak zwiać na swoim ‘koncercie’ – tu zrobiły czyjeś dłonie w powietrzu cudzysłów – ze sceny... to było bardzo szlachetne – zachichotał głos, dalej brnąć w temacie. – Ach, mogłam cię nagrać. Wyglądałeś przekomicznie, patrząc na wszystkich, jakbyś co najmniej zobaczył ducha! – kolejny chichot, który spowodował, że w końcu popatrzył się na towarzysza obok siebie.
Był zły.
Jak, ktoś mógł sobie z niego tak perfidnie drwić, nawet go nie znając!
- Zamknij się – wysyczał, zaciągając się i wypuszczając przez ledwo rozchylone usta, dym. Odwrócił leniwie głowę, napotykając na burzę bordowych włosów, zasłaniających dziewczęcą twarz. Zauważył, że też w palcach trzyma papierosa.
- Och, do miłych to ty nie należysz – odgarnęła długie pasma włosów za ucho. Miała bardzo jasną karnację, a na jej czoło wstąpiła zmarszczka. W ogóle starała się na niego nie patrzeć, a Jared robił to samo. Przeniósł wzrok wprost przed siebie i wyprostował nogi. Skrzyżował jedną o drugą i zaczął strzelać palcami lewej ręki. Na twarzy dziewczyny pojawił się grymas.
- Możesz przestać? – powiedziała z wyrzutem, w końcu patrząc wprost w jego oczy. Po jej twarzy przeszedł cień irytacji. Jared popatrzył się na nią z lekko kpiącym uśmieszkiem.
- Jak coś ci przeszkadza, to stąd idź. Ja cię siłą nie trzymam droga... – zawiesił głos, zdając sobie sprawę, że nadal nie wie jak ma na imię. Przeczesał palcami swoje włosy.
- Emily – chrząknęła, a potem rzuciła niedopałek na sam środek jezdni. Skupił swój wzrok na nim, jak jeszcze żarzył się delikatnie pomarańczowym światłem, a potem zaczął pomału gasnąć. Oparł jedną rękę do tyłu i trzymając w dwóch palcach resztki papierosa, ostatni raz pozwolił, by tytoń drażnił jego gardło.
- Miło. Ja jestem szalony wokalista – wstał z krawężnika i otrzepał swoje spodnie. Potem wyminął dziewczynę i znowu zatrzymał się kilka kroków dalej. – A tak w ogóle... to jak było? – zapytał, czekając natychmiastowej odpowiedzi. Jej bordowe włosy przysłoniły okrągłą buzię i nie od razu otrzymał na zadane pytanie odpowiedź. Chciał ją już ponaglić, jak to zawsze miał w zwyczaju, kiedy nie dostawał tego, czego oczekiwał.
- Hmm... pomijając jak spektakularnie zwiałeś ze sceny; swoją drogą, jak będziesz już kiedyś tam w przyszłości bardziej rozpoznawalny, zrób z tego kluczowy moment na każdym koncercie. Mówię ci, fani oszaleją, kiedy nagle zrzucisz mikrofon i wybiegniesz za kulisy! – uśmiechała się pod nosem.
- Przestań! – zawołał, unosząc do nieba ręce. Po czasie zaczynało go to już wszystko bawić.
- Co ja jeszcze miałam... A! No, jak już staniesz się super, hiper gwiazda rocka... Osobiście to uważam cię za dupę wołową, bo nawet ruszać się nie umiesz... wynajmij stylitę i doprowadź się do porządku. Zastanawiam się nawet czy w domu masz lustro... – przerwała na moment, zerkając na niego zza kotary włosów. – Wyglądasz jak żul.
- Dzięki, jesteś urocza.
- Wiem – uśmiechnęła się szeroko, odsłaniając wszystkie swoje zęby. – I w ogóle jakiś taki chudy jesteś... Laski na ciebie nie polecą, mój drogi – jej uśmiech zrobił się jeszcze większy. Jared wpatrywał się w nią lekko oszołomiony. – Ale tak między nami – głos ściszyła do konspiracyjnego szeptu. – Nawet ładnie śpiewasz i...
- Iiiiii? – zapytał coraz bardziej się niecierpliwiąc.
- Masz zgrabne palce – zakończyła z jeszcze większym uśmiechem. Na te słowa klepnął się z otwartej dłoni w czoło.
Ale czy się czymkolwiek przejmował?

__
*-Mark Evans -zmyślony producent muzyczny.

uwaga: ci co kiedyś to czytali, gdzieś do... hm, sama nie wiem, jak było z numeracją, kolejnych odcinków (2 lub max 3), nie będą się one różnić od siebie prawie niczym (pewne kwestie zostaną wywalone albo zachowane). dopiero później planuje rozegrać wątek Louise inaczej, postacie inne wywalić lub zmienić ich zachowanie. teraz zostaje tak jak było. początek tej historii był dobry (aż sama się sobie dziwię, yay), później przestałam do niej przywiązywać jakąś większą wagę i pisałam co mi przyszło na myśl. na pewno pojawienie się J na planie 'Requiem dla snu' zostanie rozbudowane, kolejne filmy z jego udziałem jeszcze nie wiem. postanowiłam skupić się na jego karierze muzycznej niż aktorskiej. wątek pójścia na odwyk pierwszy raz (co było w ostatnim odcinku wspomniane) będzie opisany bardziej szczegółowo. mam nadzieje, że do grudnia tego roku opowiadanie zostanie przeze mnie zakończone i wreszcie zawiśnie tu słowo 'Epilog'. pokładam w tym ogromne nadzieje, a historia, którą stworzyłam w swojej głowie jest idealna, zobaczymy czy będzie taka na papierze ;) w każdym razie, wydarzenia z Coke Live nie są jej końcem, są po prostu końcem pewnego etapu. po CLMF przewiduje 1-2 odcinki końcowe.
mam nadzieje, że nie zanudzam. ściskam i dziękuję za komentarze, to miłe. :)

7 komentarzy:

  1. Jared. Nie darzę go szacunkiem - może to już wiesz. Ale postaram się nie wieszać za bardzo psów na Twojej prezentacji jego osoby. Zawsze wydaje mi się sztuczne, jak Marsi mówią, że kochają publikę. Kiedyś, za moich marsowych czasów, jeszcze dziękowali publice za wsparcie. Echelonowi. Gdyby nie Echelon, daleko by nie zaszli.
    Um. Jared, taka drama queen... Nie moze pokazać słabości? To wpisane w ludzką naturę - nic co ludzkie nie jest mi obce, itp. Trochę nie czaję ludzi, którze uważają, że nie mogą sobie pozwolić na słabość. Co się wtedy stanie? Świat się zawali?

    Oh tak, Shannon jedynym normalnym. Jak zwykle.

    "Wiesz jak to jest, gdy mając nadzieje, nagle ktoś ci ją odbierze, a potem jeszcze ostatnie jej resztki zdepta?" - w stanie Louise bardziej pasowało coś w stylu "WSZYSTKO POSZŁO W PIZDU MAĆ" #justsayin xD
    Louise, pls, kolejna drama? D: NIEEEEE xD
    Jared? Skąd siętam Jared wziął? Czyż nie zajmował się ignorowaniem świata?
    Że Gejuch jest skurwysynem to wiem anyway, ale nie czaję, jakiego rodzaju papierosy on palił, że dawały mu taki haj? Też chcę!
    Lubię Sonię. Naprawdę lubię Sonię. Dziewczyna się szanuje. Nie to co Lou ;x xD
    "Może mam coś z psychiką (...)" kolego. Nie masz pojęcia.
    Sorry, ale serio? Pocałunek? Trochę zabrakło mi "napięcia" między nimi. Owszem, jakieś jest, ale nie takie prowadzące do pocałunku. Plus to wyznanie Gejucha - trochę zabierające atmosfere, nawet, jeśli było to wyznanie w zaufaniu.
    CO BYŁO W KIESZENI KURTKI JAREDA!? I WANNA KNOW - taka drama o woreczek? Hehe, no tym razem się postarał o lepszy środek lokomocji do haju, niż tylko zwykłe papieroski. Najs.
    Scena w kuchni / łazience - taaaak słoooooodkoooo!
    Nie rozumiem Jareda - Chce osiągnąć sukces, a zjadają go nerwy na scenie. Zamiast wyjść tam, w tym klubie raz jeszcze, przeprosić publikę, to on wybiega z klubu. Pooojebanyy. Sam sobie na złość robi. I o ile on siebie nazywa szalonym, to nic w tym szalonego nie było. A głupiego - jak najbardziej.
    "Ale czy się czymkolwiek przejmował?" - tak przejmował, trzy kwestie wcześniej wkurwiał się (nawet będąc już nakurwionym, LICZY SIĘ) o to, co mówiła Emily. Hipokryta.

    A to kilka zdań, które mi nieco zazgrzytały.
    "Minimalnie jego wyobraźnia podsyłała mu przeróżne obrazy." - ummmm, mimowolnie?
    "pocałunek się uśmiecha" ughhhh to nie brzmi dobrze. Bardziej "jego wargi wwygięły sie w uśmiechu" albo "poczuła jego uśmiech na swoich ustach" - tylko podsuwam.
    "jego początek w umieraniu" - proponuję "jego początego umierania" albo "pierwszy krok przyspieszający nieuchronną śmierć"

    Niezły chapter, sporo dramy, ale to lepsze niż gloryfikowanie tego zespołu. Chcę więcej Sonii, chcę, żeby dokopała Gejowi, żeby Gej wziął się w garść (albo umarł). Podoba mi się. Dobra drama nie jest zła - pisz dalej :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. dramy będzie sporo. to opowiadanie nigdy nie było i nie będzie słodkie. romantyczne może owszem w pewnych momentach, erotyczne -jak kto woli.

      to, że Jared jest tutaj jaki jest to jest podłoże psychiczne, a nie co bierze, pali (na początku nie brał, a miał już swoje odpały). Shannon jest normalny to się zgodzę, po prostu martwi się o brata i wie, że jest słaby (co sam przyznał w wywiadzie). dlatego kolejna drama. jak się o kogoś martwisz, a zaczyna ćpać, to normalną sprawą jest awantura, right?
      wybiega z klubu -fakt, nie przeprosił publiki, bo jest zbyt dumny i nie chciał patrzeć na nich jak teraz go wygwizdują za to co zrobił, a było to dziecinne i proste. każdy ma jakąś tremę, jak nie jest się przyzwyczajonym do występów publicznych. sama kiedyś chciałam zwiać na egzaminie w szkole muzycznej, jak zapomniałam nut (to poczucie wstydu, beznadziejności, że się kogoś zawiodło -bezcenne).
      pojęcie "szalony" do tego jak powiedział Emily miało się odnosić do jego całokształtu, a nie sytuacji.

      anyway, dzięki za opinię. :)

      Usuń
  2. Rany, Jared to taki skurwiel, że aż mi mnie przypomina. Tsaa... Rozdział świetny, kocham to, że są takie długie.
    W c a l e nie akcetuję Louise, wydaje mi się, że ta dziewczyna po prostu nie widzi, że nie znaczy zbyt wiele dla Dziada, no ale cóż... jakoś się w tym oszukuje.
    Lubię Sonię, to chyba moja ulubiona bohaterka, bardzo mi przypomina mnie (mianowicie jeżeli chodzi o stanowczość w zakończeniu związku, ale to tak na marginesie) dlatego ubolewam, że było jej tak mało w tym rozdziale...
    No nic, czekam na ciąg dalszy. :)
    PS Twój Shannon to moja ulubiona postać i naprawdę zakochuję się w nim coraz bardziej.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Louise jest bardzo infantylna, wierzy w miłość aż po grób i idealizuje partnerów (w tym wypadku Jareda), nie widzi ich wad lub stara się ich nie dostrzegać. ma tu ledwo... 23 lata i to też przez to, że jeszcze żaden jej nie skrzywdził.
      Sonia ma być odrobinę uparta, charakterna i stanowcza. może mi wyszła, nie wiem. w każdym razie to nie postać, która widzi świat przez różowe okulary ;)

      Usuń
  3. Podeślę kiedyś z anonima Majkelowi tego bloga, niech się facet rozerwie na zmianie, a nie, siedzi w swoim kantorku, biedny.. xD
    Dziękuję za dedykację ;** Jutro czeka nas z nim zmiana <3.
    Rozdział miodzio, no uwielbiam to. Mógłby ktoś to kiedyś nakręcić, serio. W głowie mam taki piękny scenariusz i w ogóle... Idealne <3
    A wgl.... Emily wcześniej była? Już zapomnialam o takiej postaci... :x
    ;***

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Emily to najlepsza kumpelka Jarka, Francja, Paryż... :> a Majkelowi przydałaby się rozrywka, hehe.

      Usuń
  4. Uwielbiam to opowiadanie. Jest chyba najbardziej realnym obrazem Jareda, jaki można sobie wyobrazić.
    Jeszcze się nie spotkałam z takim pomysłem, a czytałam ich sporo. :)

    OdpowiedzUsuń