AKTUALIZACJA

Prawdopodobnie nikt tu nie wchodzi poza mną raz na miesiąc i jakimś zbłąkanym wędrowcem, ale chce powiedzieć, że cała lista odcinków WRÓCIŁA. Można czytać to opowiadanie jeżeli ktoś zapragnie do woli, za moją całkowitą zgodą.

Czasem jeszcze tęsknię.

niedziela, 24 maja 2015

21. And I swear to God, I'll find myself in the end


3. lutego 2004r., Nowy Orlean, Luizjana, hala Mercedes-Benz Superdome.

Kilka tysięcy kompletnie nieznajomych twarzy i jeszcze więcej uniesionych w górę rok, było pierwszym co zobaczył, wychodząc na scenę. Nie czuł już tego zmęczenia, niedospania ani rozkojarzenia, jakie miał jeszcze piętnaście minut temu. Teraz miał wrażenie, że dopiero się urodził i ma siły jeszcze więcej, niż to możliwe. Ale już wiedział, czym to jest spowodowane. To już nie było coś, nad czym nie miał kontroli i coś, przed czym się wystrzegał.
Przecież zawsze miał wybór.
Niektórzy by powiedzieli, stojąc gdzieś z boku, że miał naprawdę dobry dzień na koncertowanie. Że miał dużo energii i więcej biegał. Z boku wyglądało to po prostu zwyczajnie, bez większego szumu. Może inni by powiedzieli nawet, że lepiej śpiewał. Więcej krzyczał i dłużej wyciągał słowa. W zasadzie przecież tak było, wyglądało to jak ‘kolejny koncert, na którym nie dał dupy’ i zgryźliwi musieli przyznać rację.
Ale w tym pięknym obrazku, wypełnionym muzyką i śpiewem, była rysa. Może jeszcze malutka, prawie niewidoczna i trzeba byłoby się dobrze przyjrzeć, żeby ją zauważyć. Ale jednak… była. Nie niszczyła jeszcze niczyjego wizerunku, ani dobra zespołu. A to, że działo się jak działo, a rysa powstała na idealnym obrazku z czasem miała się powiększać, już było czymś, nad czym on sam nie miał władzy.

20. sierpnia 2010r., Kraków, Polska.

- Czy kiedykolwiek żałowałeś? – Will przekładał swoje notatki z jednej ręki do drugiej. Przez chwilę Jared miał wrażenie, że mówi sam do siebie. Ale przecież nigdy tak nie było. Zagryzł usta, patrząc na młodego chłopaka, który czegoś namiętnie szukał miedzy swoimi dokumentami.
- Żałowałeś czego? – pochwycił, cały czas przyglądając się, jak Will naprawdę nie może czegoś znaleźć. Wydawało mu się, że szuka jakiegoś zdjęcia z jednego z podrzędnych brukowców.
- Pytam ogólnie: czy kiedykolwiek żałowałeś? Jared, dobrze wiesz, jaka była umowa. Mówisz całą prawdę… - przypomniał mu, podnosząc na niego wzrok. Jared wpatrując się wprost w jego szarobłękitne oczy, mógł przysiąc, że jego twarz odbija się jak w lustrze.
- „Nigdy nie żałowałem i nigdy nie zapomniałem” –
- „I będziesz żył swoim życiem”, to już wiem – wszedł mu w słowo, uśmiechając się w kącikach ust. Will naprawdę uważał, że jest pokręconym artystą, a to, co przyszło mu usłyszeć w ciągu tych kilku godzin potrafiło go zaskoczyć, wstrząsnąć i zmusić do własnych, osobistych refleksji.
- W zasadzie człowiek nigdy nie powinien żałować, bo to, co zrobił czyni go takim, jakim jest. To sprawia, że jest prawdziwy; jego upadki i wzloty. Wszystkie błędy jakie popełnił, sprawiają, że czuje, że żyje, że jest świadom każdego ze swoich wyborów. Każda decyzja jaką przyszło mu podjąć jest tym, co czyni go rzeczywistym, nie zwykłą skorupą bez marzeń. Mimo, że ja sam też popełniłem masę błędów, które doprowadziły do ciągu wydarzeń, na które nie miałam już zasadniczo wpływu, nie żałuje.
- Jakich wydarzeń? Jesteśmy przy początku dwa tysiące czwartego roku, jesteś w Paryżu. Emily… -
- Emily dalej mieszka w Paryżu, mimo, że mamy dwa tysiące dziesiąty. W zasadzie, gdy wszyscy mieli mnie już dość to tylko ona – jak zwykle – była ze mną i po mojej stronie, chociaż nikt przy zdrowych zmysłach by nie był. Powinienem był zostać sam – jak palec. Ale, prawdziwi przyjaciele zostają, pomimo tego, że jest to sprzeczne ze zdrowym rozsądkiem. W dwa tysiące czwartym napisałem większość piosenek na „A Beautiful Lie”. Modern Myth, The Fantasy… Ale również, jak pytasz, powoli nastąpiło to, co wzbudza twoją największą ciekawość…
- Ciąg przyczynowo-skutkowy, że zdecydowałeś się opowiedzieć na łamach gazety Rolling Stone wszystko, dosłownie wszystko. – Will dokończył, a potem spojrzał na nagłówek biografii, którą właśnie spisywał: Jared Leto, to kim naprawdę jestem. Zastanawiał się, jaką burzę to wywoła czy będą zadawać jeszcze jakieś pytania, czy wystarczy to, co powiedział mu tutaj.
- Dokładnie – odetchnął, ważąc swoje słowa. Odgarnął blond włosy z czoła. Czasem był taki pewny swoich słów, a czasami zwyczajnie się wahał nad tym, co mówił. Ale to, co powiedział, już nie mógł cofnąć. – Zupełnie masz rację, w dwa tysiące czwartym mogłem zacząć żałować, w dwa tysiące czwartym ponownie byłem zwyczajnym dupkiem, ponownie można byłoby nazywać mnie skończonym sukinsynem. Mimo, że kochałem; kochałem tak szalenie mocno i namiętnie, moje serce mimo, że wyrywało mi się z tęsknoty, każda rozłąka miażdżyła je i powodowała, że brakowało mi tchu, robiłem swoje. Tak cholernie robiłem swoje, że weszło mi to prawie w nawyk. Trwało to w zupełności kilka lat, aż doszło do momentu, kiedy uświadomiłem sobie, że moja miłość jest zbyt wielka i naprawdę jedyna. Nie mogłem dłużej tak żyć, zachowywałem się jak szczeniak. Potem nadszedł czas, że powoli oddawałem się ponownie własnemu szaleństwu…
- Czuję, że zbliżamy się do kulminacyjnego momentu.
- Prawdziwy, kulminacyjny moment nie zaczął się w dwa tysiące czwartym, piątym ani tym bardziej szóstym, kiedy możesz myśleć, że tak było. On zaczął się dwudziestego sierpnia dwa tysiące siódmego roku, dokładnie trzy lata temu, co do dnia. W tamtym dniu pogrzebałem się za życia.

*
15. lutego 2004r., Little Rock, Arkansas.

Któregoś razu, obiecał sobie, że nie będzie łamał własnych obietnic. Nie tych, które mówił jeszcze tak niedawno. Coś w stylu, nie wracania do tego, co było, ale jednak robił to nadal. Ale w tym wypadku, chociaż z całą resztą wszystkiego powielał schematy, robił to nadal.
Ponad miesiąc rozłąki, działał na niego autentycznie źle. To, że wyżywał się na koncertach wcale mu nie pomagało. A to, że Shannon mógł zaliczać panienki bez zbędnych zobowiązań, powodowało, że tylko się wściekał. Kiedy jego dziewczyna była po drugiej stronie Stanów, a on był tutaj.
Wypił jeszcze jednego drinka, siedząc przy barze i stukając w niego palcami, rozglądał się dookoła siebie.
Shannon tańczył z jakąś rudą dziewczyną, z mocno wykrojoną sukienką, na którą i tak spojrzał się i zmierzył pożądliwym spojrzeniem. Jared zagryzł wargę, a potem zamówił kolejnego drinka, tym razem o wiele mocniejszego niż poprzedni.
Nawet nie spostrzegł, że obok na wysokim krzesełku przysiada się jakaś czarnowłosa dziewczyna, która zaczęła się do niego przystawiać. Nie mógł powiedzieć, że mu się to nie podobało. Od miesiąca wstrzymywał się, a teraz… taka okazja. Poczuł jej wargi, koło swojego ucha i czuł jak szybciej oddycha.
- Chyba nie masz nic… przeciwko? – mruknęła kusząco, zaciskając swoją dłoń na jego spodniach. Syknął, czując, że działa na niego zdecydowanie nie tak jak powinna. Ścisnęła mocniej, a to, co się z nim działo, było czymś… kiedyś mógł powiedzieć, że było to całkowicie normalne, ale nie teraz. Pociągnęła go za rękę, a on jak zahipnotyzowany szedł za nią, patrząc cały czas na jej krągły tyłek, jak nim kręci, a potem, jak w końcu go całuje, opierając o zimne kafelki.
Była stanowcza, pewna swych ruchów i tego co chciała z nim zrobić. Jej palce powoli wkradały się pod jego koszulę, wyszarpując ją ze spodni, a jego umysł wciąż był przyćmiony krążącym alkoholem w żyłach. Całowała go coraz zachłanniej i z większą namiętnością, a on oddawał jej to z powrotem. Kiedy zaczął podwijać jej sukienkę, a ona dobierać do jego spodni coraz szybciej, coś w końcu się zmieniło. 
Nie wiedział dlaczego, ale alkohol krążący w jego żyłach był swego rodzaju zapalnikiem. Powodował, że jego własne hamulce przestawały działać. Jakby w tych chwilach jak ta ich nie było. Wszystko co obiecał, mówił nie miało już znaczenia. Nic nie liczyło się tak bardzo jak jeszcze kiedyś.
Uniósł dziewczynę, czując jej słodkie usta, a potem już wiedział, że to wszystko działo się naprawdę. Nie było tylko jego wymysłem, a wszystkie ostrzegawcze lampki nie migotały. Żadna nie dała  o sobie znać, gdy właściwie powinna. Nic nie chciało ani w zasadzie nie mogło go już powstrzymać przed tym, co właśnie robił. Gdy ich ciała w końcu się połączyły, już nie było to ważne. W jego umyśle panowała pustka, coś jakby wszystkie wartości, które mógł wyznawać odeszły w całkowite zapomnienie. Liczyła się tylko ta chwila. I ten szybki, przypadkowy seks w toalecie w jednej z dyskotek.
Dziewczyna odchyliła głowę, a jej dłonie zacisnęły się na jego karku. Miał ochotę opleść swoje palce na jej odsłoniętej szyi i równie dobrze ją udusić, jak i to, że właśnie przekroczył kolejną granicę. Stracił na moment kontrolę. Jęknęła przeciągle, gdy jego ruchy stały się szybsze, a potem wydawało mu się, że jego film również się urwał.

Nazywam się Jared Leto i jestem pierdolonym sukinsynem bez serca.

Miesiąc później, 14. marca 2004r., Los Angeles.

Oficjalna trasa zespołu dobiegła końca. Jak było ustalone, tak też się stało. Wszystko było dopięte na ostatni guzik, każdy koncert się odbył. Mimo tego, że Jared tak wiele razy chciał z nich zwyczajnie uciec, po krótkim namyśle mimo wszystko zostawał. A to, że dzień końca trasy zbliżał się, było tym, co wyczekiwał najmocniej. W duchu odliczał, kiedy w końcu spakuje walizki i nie, nie poleci by dać kolejny występ, ale wróci do Los Angeles.
Do Los Angeles, gdzie zostawił swoje serce.
Jeszcze nie wiedział, jak spojrzy jej w twarz i czy kiedykolwiek będzie potrafił, ale wszystko rozmyło mu się przed oczami. Tamten wieczór uznał za zwyczajowy błąd, który każdy może popełnić, gdy nie jest w stu procentach świadomy. A on, chociaż tak sobie to tłumaczył, wiedział, że zrobił źle. Gdzieś w środku coś go gryzło, ale nie miał zamiaru nigdy się z tego spowiadać. Uznał, że gdy jest w trasie to można na to przymknąć oko, można uznać, że tylko tam dostawał na to pozwolenie.
Miała na sobie czerwoną sukienkę. Mocno wykrojoną i bardzo krótką, która idealnie odsłaniała jej smukłe nogi. Z nudów przerzucał kanały w telewizji, czekając na nią aż wróci. On sam dopiero jakieś pół godziny temu przyjechał. Wiedział, że dzisiaj była premiera jej najnowszego filmu, z którego była niesamowicie zadowolona. Jeszcze dobrze pamiętał, jak razem grali na planie Requiem.
Stukot jej obcasów i zgrzyt zamka, oświadczył, że przyszła. Kiedy tylko go zauważyła, jak siedzi rozwalony na jednym z dużych foteli i ze znudzoną miną, naciska cały czas na pilota, uśmiechnęła się do siebie. Zsunęła z nóg swoje szpilki, które zakładała tylko wtedy jak była ku temu okazja. Normalnie przestała je lubić.
Podeszła do niego od tyłu, oplatając go rękoma i zniżając się do jego ucha.
- Tęskniłam - mruknęła kusząco wprost do niego. Nie widzieli się cały miesiąc. Zagryzł dolną wargę, a Sonia obeszła dookoła fotel i usiadła mu na kolanach. Przyjrzał się jej zadowolony, przyciągając ją do siebie za srebrny łańcuszek.
- Ja bardziej - musnął jej nos, dłonie przenosząc z jej pleców na pośladki, lekko je ściskając.
- Nawet nie wiesz jak lubię cię w niebieskim - zaczęła powoli rozpinać guziki jego błękitnej koszuli. Jego dłonie błądziły po jej plecach, szukając zapięcia od sukienki. Wpiła mu się w usta, przegryzając dolną wargę i sprawniej rozpinając guziki koszuli, coraz zachłanniej całując.
Uniósł ją do góry, wstając. Oplotła nogi o jego biodra, a rozpięta sukienka zsunęła się jej z ramion. Przycisnął ją do ściany, całując jej szyje, a potem zjeżdżając niżej na jej obojczyk. Odchyliła do tyłu głowę, dotykając kolorowej tapety. Jęknęła cicho, czując jego dłonie, jak unoszą sukienkę i wkradają się pod materiał. Palcami zahaczył o koronkę jej majtek, chcąc jak najszybciej się ich pozbyć. Spojrzała mu w oczy, odgarniając blond grzywkę z czoła.
- Kochaj mnie, kochaj - szeptała, czując jego palce na swojej rozpalonej skórze. Stopami próbowała ściągnąć jego spodnie, nie potrafiąc już dłużej wytrzymać. Gdy wreszcie opadły, nawet nie myśleli o tym, żeby skierować się do sypialni.
- Jay... - mruknęła miedzy jednym, a drugim wdechem.
- Hmm?
- Zrób to wreszcie - pocałowała go mocno napierając na jego wargi, a on przygniótł ja całym ciałem do zimnej ściany. Kiedy go w końcu poczuła jak coraz szybciej się porusza, nadając im odpowiednie tempo, wbiła mu zęby w ramie. Czuła na swojej szyi jego przyspieszony oddech i silne ręce, które trzymają ja za biodra. Ramiączko czerwonej sukienki opadło jej aż do łokcia, odsłaniając koronkowy stanik, który od razu przykuł jego uwagę. Chciał się go też pozbyć, majstrując przy zapięciu, ale Sonia wypuściła powietrze z płuc, wbijając mu teraz paznokcie w odsłonięte plecy. Szarpnął mocniej, a ona jęknęła mu prosto w usta, dając tym znać, żeby nie przestawał. Jeszcze nie teraz, jeszcze nie...
Pocałował ją raz jeszcze, a potem zostawiając mokry ślad na jej wargach, zaczął składać maleńkie pocałunki na jej nagim dekolcie. Palce jednej dłoni powoli zacisnął na jej odsłoniętej szyi, ściskając je nieznacznie. Wypuściła powietrze przez usta, czując, jak powoli zaczyna jej go brakować. Czuła jego dłoń, jak coraz bardziej ją zaciska, a jej wdechy stają się coraz mocniej rozpaczliwe. Miała wrażenie, że w końcu braknie jej tchu, a jego dłoń nigdy nie zniknie z jej szyi. Przez moment myślała, że chce ją zwyczajnie udusić, a gdy widziała błogi uśmiech na jego twarzy, wiedziała, że to tylko zwykła gra. Jego palce oplotły jej kark z coraz większym uwielbieniem, gdy przez moment miała wrażenie, że odleci. Jeszcze chwila i rzeczywiście uniesie się tracąc przytomność. Owinę swe ręce wokół twojej szyi tak mocno z miłością, miłością…*
Cały czas oparta ściany, zaczęła głośno desperacko dyszeć, gdy jego pchnięcia przybrały na sile, a jej paznokcie tak samo mocno wbijały mu się w skórę karku, czasami błądząc w jego farbowanych blond włosach i ciągnąc je zupełnie nieświadomie. Oderwał swoje palce z jej karku, dając możliwość zaczerpnąć kolejnego oddechu. Nie mógł pozwolić sobie na przekroczenie tak ważnej granicy. Spojrzał w jej ciemne, zamglone tęczówki, widząc w nich to, na co tak długo czekał. To, co było dowodem tego, że jej uczucie jest tak samo silne jak jego.
Tamte wszystkie przelotne chwile w ramionach obcych kobiet były takie mechaniczne, bezuczuciowe, przypominające zwyczajne zaspokojenie swoich żądzy. Tamto wszystko było w zupełności wyblakłe, gdy mógł kochać się z nią.
Włosy wilgotne od potu, przykleiły się jej do twarzy, a pełne, malinowe wargi drżały coraz bardziej z każdym jego szybszym ruchem. Skradł z nich jeszcze jeden słodki pocałunek, czując jak przez jej i jego ciało przechodzą przyjemne dreszcze. Zdusił jej głośny jęk, wpijając się w nie ponownie, jakby tym pocałunkiem miał pokazać, że jest tą jedną jedyną i bez niej świat może się skończyć.

Słońce wstawało powoli, gdy następnego dnia otworzyła swoje oczy. Przetarła je delikatne palcami, mrugając kilka razy. Czuła chłód od atłasowej pościeli, który pieścił jej skórę. Przesunęła dłonią po prześcieradle zdając sobie sprawę, że okno, które było jeszcze wczoraj uchylone teraz jest otwarte. Podniosła się na łokciach, rozglądając się po sypialni.
Jared spał obok niej na brzuchu, odkryty aż do pasa i oddychał głośno. Mruczał coś przez sen, kiedy położyła się obok niego. Ułożyła się na boku, obserwując jak pojedyncze pasemka opadają mu na twarz, a resztę ma w całkowitym nieładzie. Przyglądała mu się tak kilka chwil, aż podniosła się z łóżka i usiadła na jego brzegu. Jej stopy o pomalowanych na niebiesko paznokciach, dotknęły zimnych paneli. Były tak przyjemnie chłodne, kiedy za oknem panował już gorąc. Los Angeles słynęło z ciepłych poranków i gorących popołudni. W prawie każdym miesiącu i w większości ich dni, temperatura dobijała do dwudziestu stopni.
Narzuciła na ramiona zwiewny szlafrok i przeszła do garderoby. Gdy materiał zsunął się z jej ramion i założyła na swoje nagie ciało zwiewną, koralową sukienkę, czuła, że ktoś ją obserwuje. Nie odwróciła się do niego przodem, kiedy lustrował jej ciało, które jeszcze tak niedawno miał pod swoimi palcami. Jeszcze mógł sobie przypomnieć, jak pachnie jej skóra, jak delikatne w dotyku są jej włosy – od tylu lat nieprzemiennie blond, chociaż blondynką nigdy nie była. Mógł przypomnieć sobie to wszystko, gdy zaledwie kilka godzin temu, wśród atłasowej pościeli na nowo uczył się jej kształtów, poznawał każde wgłębienie, zadrapanie i bliznę, co zdobiła jej ciało. I odkrywała się przed nim na nowo i nowo. Tak ochoczo i z miłością, że zastanawiał się czy w życiu można mieć więcej, czy jest miejsce na jeszcze coś, co można dodać do tego, co on miał? Czy można przeżyć coś intensywniej, mocniej i z większym oddaniem? Coś co sprawi, że braknie tchu, że nie będzie potrafiło się oddychać, a serce przestanie bić na kilka sekund? On sam uważał, że to o czym marzył jeszcze kiedyś, było teraz na zaledwie wyciągnięcie ręki. I nie umykało, chowało się przed nim tylko teraz mógł złapać to w swe dłonie.
- Ślicznie wyglądasz – powiedział do jej odsłoniętych pleców. Odwróciła w jego kierunku głowę i uśmiechnęła się promiennie. – Co dziś za święto? – zaczął się z nią droczyć, szczerząc głupio. Dobrze wiedział co dziś jest i jaka jest okazja. Pamiętał o tym cały czas, a w którymś momencie przebudził się z paniką i myślał, że ten dzień już minął. Ale na szczęście tak się nie stało.
- Jeszcze pytasz? - odwróciła się do niego przodem i podeszła do łóżka. Weszła na nie i przesunęła się na kolanach w jego kierunku. Oparła głowę o jego bark i jedną dłonią objęła go w pasie. Pachniał wszystkim najlepszym i sobą samym – idealne połączenie, które przyjemnie drażniło jej zmysły. – Chyba…?
- Mam coś dla ciebie – pocałował ją w głowę. Nachylił się do szafki obok łóżka i wyciągnął z niej zgiętą na pół kartkę. W środku znajdowała się fotografia. Odcinała się od kartki kolorami i prześwitywała przez papier. Sam nie wiedział co powinien dać jej na urodziny, ale czasami jego kreatywność naprawdę szła w pole. Myślał o tym kilka tygodni odkąd byli w trasie, zastanawiał się co można dać osobie, którą się tak kocha, ale w zasadzie co by jej nie dał, uznawał to za bezsensowne. Pozbawione wszelkiej wartości. Coś, co było w jakiś sposób tanie – chociaż mogło kosztować kupę pieniędzy – ale nie wystarczająco dostojne i cenne, żeby nadawało się na prezent.
Otworzył kartkę i zdjęcie jakie znajdowało się w niej, było zrobione kilka miesięcy temu. Pamiętał tamte święta. Rok dwa tysiące trzy był naprawdę dobrym rokiem. Od niego w zasadzie zaczęło się wszystko; muzyka została doceniona, sława, która spadła na nich tak nagle i wreszcie to, że mógł budzić się będąc świadomym tego, że jego życie jest w zupełności pełne. Takie jakie powinno być każdego, ale nie każdy takie miał.
- Ostatnie święta? – rzuciła okiem na zdjęcie, na którym siedzieli obok choinki przytuleni do siebie. Jared siedział w czapce Mikołaja i uśmiechał się głupio do aparatu, robiąc jakąś komiczną minę. Byli tacy szczęśliwi i… zakochani.
- Wiem, że to jeszcze za szybko żeby tak mówić – zaczął, patrząc na fotografię. – Spotykamy się niespełna rok, można powiedzieć, że nawet mniej, bo przez połowę go w zasadzie mnie nie było. Trasa pochłonęła sporą część mojego czasu, który mógłbym ci poświęcić, ale… - zawahał się, podnosząc na nią swoje oczy. Wpatrywała się w niego z uwagą, jak przygryza wargę myśląc nad tym, co ma mówić dalej. – Ale w takich chwilach, gdy wpatruje się w sufit leżąc w pokoju w jednym z hoteli, którego nazwy nie potrafię pamiętać, a w moich uszach dalej słyszę koncertowy szum, zastanawiam się, co jeszcze mógłbym zrobić. Czy to jest wszystko na co mnie stać, czy to jest to, co pragnę od życia. Zastanawiam się, bo wiem, że jestem pewny tego, że cię kocham i nie jestem w stanie wyobrazić sobie chwili, gdy znikasz…
- Jay, ale…
- Tak jest, a mimo to, że jestem tego pewny jak niczego w życiu, mam jakieś pokręcone obawy, że to za dobrze, za dużo… Że wszystko prędzej czy później i tak zwali się na głowę, że nie będę w stanie oddychać. Znamy się tak krótko, a mimo to, mam wrażenie, że mógłbym spędzić z tobą resztę swojego życia. To prawię jak obłęd, ale chce powiedzieć, że naprawdę cię kocham, a w wymyślaniu urodzinowych prezentów nigdy nie byłem najlepszy… -
- Nic nie szkodzi.
- A więc mówię teraz, bo jeszcze w zasadzie nie miałam takiej prawdziwej okazji… Kocham cię i zawszę będę, choćby nie wiem co – dotknął dłonią jej policzka, a potem sięgnął wargami jej ust. Smakowały ciągle tak samo, a mimo to za każdym razem miał wrażenie, że nieco inaczej. Może dlatego, że tak rzadko miał ku temu okazję.
Potem, gdy widział to zdjęcie stojące na szafce, za każdym razem miał wrażenie, że było wyjątkowe. Może nie najlepszych lotów, jakości ani tym bardziej nie pozowane, ale miało tą magię, że gdy brał je w swoje dłonie i chciał sprawić, że wspomnienia wracały, mógł je tworzyć w swojej głowie niczym namacalne filmy.
To zdjęcie miało być obrazem, który sprawiał, że jego miłość nie mogła nigdy umrzeć.

Jesteś siłą, która sprawia, że wciąż idę.
Jesteś nadzieją, która sprawia, że wciąż ufam.
Jesteś życiem dla mojej duszy.
Jesteś moim celem.
Jesteś wszystkim.**

Pięć miesięcy później, 17. sierpnia 2004r., Nowy Jork.

Jared ubrany w skórzaną kurtkę, szedł rogiem ulicy prowadzącej na Manhattan. Miał na sobie ciemne okulary, które idealnie zasłaniały połowę jego twarzy. Włosy już nie tak długie jak jeszcze przed kilkoma miesiącami – teraz też ciemniejsze i sięgające zaledwie uszu, opadały mu na czoło. Uśmiechał się w kącikach ust, jego kroki były sprężyste i lekkie. Dawno nie czuł się tak dobrze jak dziś. Chociaż był w środku kręcenia filmu, a wszystko miało zakończyć się jeszcze przed końcem roku, nie był wcale zmęczony. „Pan życia i śmierci” był kolejnym filmem na jego liście, który miał otwierać nowe furtki, poszerzać horyzonty, sprawiać, że wspina się na wyżyny. Wszystko to, co robił, miało pokazywać po raz kolejny, że potrafi.
Mimo, że chwilę zastanawiał się czy przyjąć rolę, czy może dać sobie spokój i zająć się nagrywaniem kolejnej piosenki, stwierdził, że potrafi być wystarczająco kompatybilny i działać na innych płaszczyznach. Bo może ktoś by powiedział, że skoro robi wszystko, to nie robi dobrze niczego, jego to wcale nie obchodziło. Nie obchodziła go opinia zawistnych ludzi, którzy nie mają wystarczająco odwagi by sięgać po własne marzenia. On był z tych odważnych, a oni byli zwykłymi tchórzami.
Odgarnął z oczu przydługą grzywkę i pchnął drzwi. Znalazł się w środku jakiegoś hotelu – życie na walizkach, dziś Nowy Jork, jutro Berlin, a za tydzień RPA. Pachniało nowością, jakby chwilę temu hotel miał swoje otwarcie, możliwe, że tak było, skąd miał wiedzieć? Nie śledził tego, a świadomość czekającego na niego pustego pokoju na siódmym piętrze, pośród innych takich samych, była na swój sposób kojąca.
Znów był daleko, a jutro miał być jeszcze dalej. W duchu klął na to, że nawet dłuższej chwili nie spędził w Los Angeles tylko wciągał się w wir pracy. Czasem zaczynało mu to przeszkadzać, a zaraz potem przypominał sobie, że skoro zaczął to musi skończyć. Nie może rzucić czegoś na co się zdecydował.
Wszedł do windy. Nacisnął na podświetlony przycisk z napisem siedem i oparł się ściany. Ściągnął swoje okulary i obracał je między palcami. Potem podniósł swoje oczy i przez chwilę patrzył w lustra wokół siebie; cała winda składała się tylko z nich. Gdy tak przez chwilę patrzył, zdał sobie sprawę, że przecież wczoraj znowu wszystko było takie, jak powinno. Na swoim miejscu. Jeszcze czuł jej wargi, jej dłonie w swoich włosach, jej gorące uda wokół jego własnych. A teraz był tak daleko, że to wszystko było tylko wspomnieniem.
Czasem naprawdę dziękował, że czas płynie tak szybko, a czasami zwyczajnie miał ochotę wydłużyć dobę na ile się da, by nie musieć ponownie się żegnać. Kiedyś był szczęśliwy, że może uciekać od monotonii życia – teraz brakowało mu, że nie jest jednym z wielu, co budzi się rano na przedmieściach jednego z większych miast Ameryki Północnej tylko po to, żeby jego schematyczne życie mogło trwać nadal. Te kilka lat wstecz, gdy nic nie było pewne, myślał tak strasznie inaczej…
Drzwi windy otworzyły się z cichym piknięciem. Był na siódmym piętrze. Odetchnął głęboko, wyciągając z kieszeni kartę. Wsadził ją, a zamek ustąpił. Przed nim roztaczał się mrok; wszystkie rolety zasłonił jeszcze zanim opuścił pokój. Słońce przeciskało się przez szparę między roletą a parapetem i było jedynym źródłem światła.
Przykucnął przy łóżku, wyciągając spod niego swoją walizkę. Rzucił ją na pościel, a potem rozpiął jej błyskawiczny zamek. Podszedł do szafy, w której miał kilka koszul, spodni i innych ciuchów, które znał prawie na pamięć; schemat pakowania miał już opanowany do perfekcji. Tak samo miał opanowane to wszystko, co miał robić w najbliższym czasie – wykonywać swoje, trzymać się grafiku i dać radę pokonać dzielące kilometry. Plan był rzeczywiście prosty, ale wykonanie nie należało już do najłatwiejszych.
Dzisiejszy samolot do Berlina miał odlatywać za półtorej godziny. Musiał się śpieszyć, odprawa paszportowa, ekipa filmowa, reszta aktorów nie mogli czekać. I coraz bardziej się oddalać, przybywać do kolejnych nieznajomych miast i grać swoją rolę. Scenariusz filmu znał już prawie na pamięć, wszystkie kwestie jakie miał powiedzieć w gruncie rzeczy też.
A on… musiał pokonać czas.
           
W tym samym czasie, Los Angeles.

Shannon przebudził się i zdał sobie sprawę, że najzwyczajniej zasnął. Odkąd nie byli w trasie rozregulował się i czasami nie potrafił znaleźć dla siebie miejsca. Może mógł zająć się czymś konkretnym albo jakoś znaleźć sobie zajęcie, które pochłonęłoby pokłady jego wolnego czasu, ale teraz zdecydowanie mu się nie chciało. Miał urlop, miał święty spokój, nie musiał przejmować się Jaredem, nie musiał w zupełności przejmować się kimkolwiek tylko mógł wszystko i wszystkich olać.
Zerknął na zegarek. Była prawie siódma wieczorem, a on najzwyczajniej zasnął. Jak mógł, przecież nie był niczym zmęczony! W tamtej chwili postanowił, że musi naprawdę znaleźć sobie zajęcie. Wstał z kanapy, wyłączył telewizor, który szumiał nieprzyjemnie z jakąś rąbanką w tle. Skrzywił się i przeszedł do kuchni. Wyciągnął z lodówki wczorajszy obiad, nasypał sobie do kubka rozpuszczalnej kawy i zalał ją wrzątkiem. Kawa, wszystko to, co możesz potrzebować w jednym kubku.
Pół godziny później, przekręcił w stacyjce samochodu klucz. Odetchnął przez zęby. Wypuścił powietrze z ust i odjechał z piskiem opon. Chwilę później zniknął na końcu ulicy. Pokonał kilka przecznic, aż w końcu znalazł się tam, gdzie od początku zmierzał. Jakiś sławny klub z taką samą ilością sławnych ludzi. Zastanawiał się czy to dobry pomysł, czy powinien wkręcać się w to, ale kto powiedział, że nie może? W końcu też już go znali, w jakiś sposób cenili, szanowali i może nawet trochę podziwiali.
Wysiadł z auta. Zaparkował prawie pod samym wejściem. Światła samochodu zamrugały na pomarańczowo, kiedy nacisnął w kluczyku na przycisk zamykania. Odetchnął raz jeszcze, poprawił włosy, naciągnął swoją kurtkę, otrzepał się z niewidzialnego kurzu. Wyglądał znośnie i niezbyt oficjalnie, trochę na luzie. To nie żadna gala MTV, nic z tych rzeczy.
Wyminął barczystego ochroniarza, który kiwnął krótko głową. Muzyka dudniła mu w uszach, a jej basy odczuwał jak odbijają się w jego klatce piersiowej. Tak, właśnie na to miał ochotę. Może też znalazłby jakąś chętną kelnereczkę, którą mógłby zaciągnąć w ustronne miejsce. W zasadzie nie był to jego priorytet, ale czemu nie skorzystać? Tutaj dziewczyny były jeszcze bardziej chętne, mogąc rozłożyć swoje nogi przed kimś sławnym. Wydawało mu się, że myślały, że w ten sposób może zaistnieją, zabłysną, a czar sławy spłynie na nie, bo może jakoś zostaną zauważone pośród tylu znanych twarzy. Przelotne romanse czasem naprawdę prowadziły do początków karier, które chwilę później rozwijały się w zawrotnym tempie, żeby w tak samo zawrotnym tempie się skończyć.
Stanął przy barze. Barman skinął na niego głową, gdy rzucił nazwę jakiegoś wymyślnego drinka. Obok niego stała jakaś modelka, nie pamiętał jej imienia, ale była co najmniej wyższa od niego o głowę. No tak, wzrostu to on nie miał. Musiał nadrabiać wdziękiem.
Paris Hilton i Nicole Richie robiły sobie zdjęcia z innymi mniej lub bardziej sławnymi osobami, gdzieś jeszcze mógł ujrzeć Christinę Aguilerę, która miała czarne włosy z czerwonymi końcówkami. Musiał przyznać, że wyglądała imponująco ubrana cała w czerni. Przyglądał się im wszystkim, jak uśmiechają się do siebie albo stukają w swoje szklaneczki wypełnione kolorowymi drinkami. Uniósł swój i szybko wypił. Palił w gardło, był rzeczywiście mocny. Potem, kiedy barman postawił przed nim kolejny, ale gdy miał już go przystawić do ust, został nagle gwałtownie popchnięty. Całość wylała się na jego koszulkę i siarczyście przeklął. Od razu wbił wzrok w osobę, która mu to zrobiła. Był pewien, że może to jakaś gwiazdka drugiej kategorii, która zatacza się już tak, że nie potrafi stawiać prosto kroków. Ale nie, nie była to żadna z osób, które myślał.
Jej zielone oczy pamiętał jak przez mgłę. Jej rude włosy, teraz splątane, również. Sięgały jej za łopatki, odcinając się kolorem od białej, koszulowej bluzki. Miała jeszcze krótką spódniczkę i przed sobą tacę pełną pustych szklanek. Jeden z modeli, postawił właśnie na niej swoją i ją wyminął, jakby była zwykłym powietrzem.
- Alexandra.
- Shannon – uśmiechnęła się i chciała go wyminąć. Pociągnął ją za łokieć. – Nie mogę.
- Ale… - patrzył na nią, a ona przeniosła wzrok na swój łokieć i jego palce zaciśnięte na nim. Również spojrzał na swoją dłoń. – Daj mi pięć minut. Nie odpowiedziałaś…
- Nie mogę przyjąć waszej oferty – chciała już go zbyć, kiedy znowu złapał ją za łokieć. Stanęła w miejscu. Shannon myślał, że wszyscy się na niego patrzą, ale jednak nikt nie zwracał na nich uwagi.
- Dlaczego? – zacisnął zęby, a jego dłoń wciąż ściskała jej łokieć. Patrzył w jej zielone oczy i miał wrażenie, że gdzieś w głębi nich czai się strach. Nie wiedział czemu tak patrzy na niego, przecież nic jej nie zrobił.
- Po prostu nie mogę. Zrozum, nie…
- Za niskie honorarium, warunki nie spełniają twoich wymagań, może ciuchy, które tam były opisane są za bardzo kuse, co jest nie tak w tej umowie, że nie możesz jej przyjąć? – patrzył na nią twardo, a dudniąca muzyka zdawała się być jakby poza nim. Alex spuściła swój wzrok, jakby spłoszona.
- To nie tak… umowa… umowa jest w porządku, wszystko się zgadza, nie zmuszacie mnie tam do rozebrania się przed kamerą, tylko… -
- Tylko, co? – zapytał, a alkohol, który wypił szybciej, uderzył mu w twarz. Zacisnął zęby, nic nie był w stanie zrozumieć. Co może być nie tak w propozycji zagrania w teledysku?! Alex milczała, rozglądając się po ludziach czy może ktoś jej nie woła. Szarpnął i przyciągnął ją do siebie. Pachniała papierosami i jakimiś tanimi perfumami. Patrzyła na niego ze strachem, gdy mierzył ją spojrzeniem, a potem… Potem wydawało mu się, że widzi wystraszoną sarnę, co chce uciec i nie ma drogi ucieczki. Jej guziczek przy kołnierzyku musiał się rozpiąć i nie, nie możliwość tego, że widział kawałek jej białego stanika przykuła jego wzrok. Świeża blizna, a obok niej pożółkły siniak odznaczały się na jej alabastrowej skórze. Kto mógł ją tak krzywdzić? Potem zauważył, że jej usta również mają starą, zagojoną już szramę. Była taka krucha i dopiero teraz zdał sobie sprawę, że jego zachowanie ją zwyczajnie przeraża.
- Nie, nie, nie mogę. Shannon, po prostu nie…
- Kto ci to zrobił?! – powiedział, patrząc jej w oczy. Dobrze wiedziała o czym mówi. – Twój szef? Wydaje się mieć głowę na karku. Reszta dziewczyn nie ma –
- Nieważne – przerwała mu, wyrywając z jego uścisku rękę. – Daj spokój. – I kiedy na chwilę stracił rezon, i nie mógł jej złapać, wyminęła kilka osób. Przesunęły się robiąc jej miejsce i dokładając na już i tak zawaloną tacę swoje kieliszki.
Chwilę potem zniknęła, a do jego uszu dotarł śmiech Paris. Jej dłoń na jego ramieniu również.

19. sierpnia 2004r., Berlin, Niemcy.

Mógł przysiąc, że wszyscy byli wykończeni. Cały dzień nagrywania dwóch scen, które nie chciały wyjść jak na złość, bo zawsze, dosłownie zawsze ktoś musiał pomylić się w swojej kwestii, źle stanąć, źle uśmiechnąć się, źle zrobić cokolwiek co można było zrobić źle, sprawił, że miał autentycznie dość.
Nicolas odpalił fajkę. Palił ją szybko, śpiesząc się, bo zaraz miał powtórzyć jedno ujęcie. Ten dzień był jakiś pechowy, bo nic nie szło. Terminy goniły, mieli tu spędzić określoną liczbę dni, nie mogli nic przedłużyć, bo i tak nikt nie chciał sfinansować tego filmu tylko jacyś zagraniczni inwestorzy. Myślał, że to może być jakaś klapa, skąd mógł wiedzieć, że jednak wszystko skończy się dobrze?
Z Nicolasem dogadywali się rzeczowo, mieli podobne wizję jak to wszystko nagrać, jak powinny wyglądać poszczególne sceny, żeby były rzeczywiste. Chociaż grali i spędzili ze sobą wystarczająco dużo czasu i mogli nazywać się dobrymi kumplami, nie poznali się na innej płaszczyźnie niż zawodowa. Plan był jedynym miejscem, gdzie rozmawiali, wymieniali uwagi, przekazywali sobie własne wskazówki. Śmiali się i może mieli zadatki na jakiś tam przyjaciół - bliższych, bądź nie, ich znajomość nie opiewała na daleką przyszłość.
Przez głowę Jareda przeleciała scena, gdy siedzą razem w aucie i Nicolas wysypuje mu kokainę. Pamiętał potem, że śmiał się, że potrafi wciągać jak rasowy ćpun. Że dobrze to odgrywa, że jest wystarczająco przekonujący w tym, że potrafi oddać zachowanie takich ludzi. Umie działać, myśleć, zachowywać się jak oni. I wcale nie ma tu wymuszonego fałszu.
Ale kto mógł z nich wiedzieć, że to wszystko było szyte grubymi nićmi. Wszyscy byli przekupieni, każdy kto wiedział nie miał prawa pisnąć. Shannon o wszystko zadbał. Nie chciał, żeby jego brat zaczynał karierę od łatki ćpuna, który nie potrafił poradzić sobie wtedy ze sobą samym, światem i wszystkim, co miał. Nikt nie zdawał sobie sprawy, bo skąd mieli to wiedzieć? Nie było informacji, Jared był czysty. Nawet sceny, które odgrywał, wydawały się tak dobrze odegrane jakby rzeczywiście miał talent by je tak grać. Wszyscy spychali to na jedno, ale kto mógł wiedzieć, no kto?
Nikt też nie miał odwagi pytać. Pytania były czasem zbyt trudne. I niepotrzebne.

I przysięgam na Boga,
znajdę siebie na końcu,
na końcu.
______
tytuł: 30STM- The Story i ostatnia kursywa.
*30STM- Up In The Air
**Lifehouse- Everything

dodałam ostrzeżenie zawartości (to co się rozgrywa w niektórych odcinkach chyba się o to prosi). 
wszystkie mniej lub bardziej kulminacyjne wątki - już niedługo. ;)

piątek, 8 maja 2015

20. ...zawsze będę wracać do Paryża

Dla Dark Queen, z którą najgłośniej darłyśmy się pod sceną, szczególnie jak myślałyśmy, że zagra Buddhe, haha :3

„I trze­ba być wiel­kim przy­jacielem i moc­nym przy­jacielem, żeby przyjść i prze­sie­dzieć z kimś całe popołudnie tyl­ko po to, żeby nie czuł się sa­mot­ny. Odłożyć swo­je ważne spra­wy i całe po­połud­nie poświęcić na trzymanie ko­goś za rękę.” (Anna Frankowska)

1. lutego 2004r., Paryż, Francja, port lotniczy Paryż-Roissy-Charles de Gaulle.

Koła samolotu linii United Airlines dotknęły pasa lotniska dokładnie po ośmiu godzinach i piętnastu minutach lotu. Samolot zatrzymał się chwilę później, kończąc swój rejs, a stewardessa pożegnała pasażerów. Jared nałożył na nos swoje przeciwsłoneczne okulary, a gdy stanął na schodach przy samolocie, pęd powietrza rozwiał jego pół długie włosy. Zaczerpnął do płuc rześkiego, porannego powietrza, które było zdecydowanie dosyć ciepłe jak na tą porę roku. Wydawało mu się, że powinna tutaj panować zima.
Trzymając w jednej ręce swoją podręczną torbę, przeszedł z resztą pasażerów w kierunku terminalu. Był jednym z największych w Paryżu; wśród ludzi mógł usłyszeć tak wiele języków, których jeszcze nigdy w życiu nie słyszał. Przewijały się między sobą, mieszały się, tworząc niecodzienny gwar, który panuje właśnie w takich miejscach, jak to. Lotnisko było naprawdę ogromne, nie potrafił objąć go wzrokiem. Ciągnęło się długo przed nim i równie długo za nim.
Pięć minut później, gdy wyszedł na parking przed jednym z wejść, nie wiedział co ma robić. Dotarło do niego, że lotnisko nie jest w samym centrum Paryża, a jego znajomość francuskiego kończy się na tym, co pamiętał jeszcze z liceum. Przestraszony rozejrzał się wokół siebie, szukając jakiejś informacji. Miła pani ubrana w firmową garsonkę, pokazała mu, jak, czym i za ile minut może dostać się do Paryża. Dziękował jej w duchu, że jest tak kompetentna i wyrozumiała.
Ściskając swój bagaż, a drugą ręką nakładając na nos przeciwsłoneczne okulary, wsiadł do autobusu, który miał go dowieść aż do samego centrum. Tam już był pewny, że jakoś sobie poradzi. Mieszkanie Emily mieściło się przy jednej z większych ulic.

W tym samym czasie, Los Angeles.

Kathleen Rosebeen przeklęła pod nosem. Bardzo siarczyście. Rzadko jej się zdarzało kląć, ale gdy wymagała tego sytuacja, ponosił ją nieokreślony rodzaj gniewu. Czuła, jak całym ciałem wstrząsa jakiś dziwny, nasilający się z każdą chwilą, dreszcz. Wyciągnęła przed siebie swoje dłonie, które również jej drżały i mogła przysiąc, że dawno nie była tak zdenerwowana, jak właśnie dziś.
Ale musiała się w porę uspokoić. Sytuacja tego wymagała, ludzie wokół niej zaczęli się jej przyglądać z zaciekawieniem, kiedy to siedząc samotnie w jednym z klubów w Los Angeles, klnie pod nosem sama do siebie. Poprawiła swoje długie, blond włosy i odrzuciła je na plecy. Postukała paznokciem w szklaneczkę z kolorowym drinkiem i odetchnęła. Musiała się naprawdę uspokoić.
Zaczęła żałować tego, że poddała się sama sobie. Mogła chwilę dłużej pomyśleć, zacząć się wahać, że nie powinna, odrzucić od siebie wszystko, ale to, że miała przy sobie wystarczająco towaru, który kusił… Naprawdę kusił. Rozsypała go na toaletce w swoim małym, zapyziałym mieszkaniu. Uformowała kreskę, potem jeszcze jedną. Zrolowała jednodolarówkę i wciągnęła, prostując się prawie automatycznie. Czekała, mogła przysiąc, że czekała jak to będzie po tak długim czasie odkąd ostatni raz brała. Ale nic się nie zmieniło, w zasadzie było tak samo, a jej ciało oduczone tego wszystkiego, przyjęło to z tak wielką ochotą, jak jeszcze nigdy. Aż sama się zdziwiła, że potrafiła tyle wytrzymać bez.
Wpatrywała się w swoje drżące dłonie, ale już nie była zdenerwowana. Czekała tutaj od piętnastu minut, a jej umówiony towarzysz, wcale nie przychodził. Zastanawiała się czy w ogóle ma zamiar przyjść, skoro się tyle spóźnia. Odetchnęła raz jeszcze, a potem upiła łyk drinka.
- Przepraszam, straszne korki – usłyszała za swoimi plecami w chwili, gdy poczuła czyjąś dłoń na swoim ramieniu. Odwróciła w kierunku mężczyzny głowę, a potem patrzyła jak siada naprzeciw niej. Ściągnął z głowy czapkę, rozpiął koszulę i położył dłonie przed sobą. Wpatrywał się w nią przez chwilę, a Kathleen już wiedziała co dla niej ma. – Zostałem w Los Angeles, już nie gram z Thirty Seconds to Mars – zaczął. – Przestałem jakiś czas temu.
- Och Kevin, dlaczego? – spytała, mrużąc swoje oczy. Przyglądała mu się bardzo uważnie, mogła uznać, że był bardzo zabieganym człowiekiem, który starał się mieć wszystko poukładane jak należy. Teraz, gdy młoda kelnerka postawiła przed nim szklaneczkę whisky, stwierdziła, że tutaj wcale się nie śpieszył. Napił się spory łyk, a potem widziała, jak minimalnie się krzywi. Musiał dawno nie pić albo rzeczywiście whisky zawsze wykrzywiała mu twarz. Splótł swoje dłonie na szklance i podniósł oczy wprost na nią. Teraz patrzyli się w siebie, a Kathleen przygryzła dolną wargę.
- Zająłem się czymś innym, mają kogoś innego na moje miejsce – uśmiechnął się krótko, a Kathleen była niemal pewna, że ten uśmiech nie był do końca szczery. Zastanawiała się przez moment czy Kevin odszedł z zespołu dobrowolnie, czy Jared miał w tym swój udział. Może już był tak upierdliwy, że Kevin nie potrafił z nim wytrzymać? Nie znała na to odpowiedzi, ale to ją w tej chwili najmniej interesowało. Była ciekawa po co chciał się z nią znowu spotkać.
- Doprawdy? Kogo? – spytała, gryząc wargę. Schowała dłonie pod stolik, bo znowu zaczęły się lekko trząść. Nie mogła dać się zdradzić, musiała zachować dobrą minę do złej gry, a spotkanie z Kevinem wszystko opóźniało. To było niczym wyczekiwanie na upragniony obiad, kiedy przez większość czasu w twoim żołądku jest pusto. Tak właśnie się czuła, musiała wziąć, a to, że głosik gdzieś z tyłu głowy szeptał, że znowu wyląduje w Pasadenie w zamkniętym ośrodku dla uzależnionych, wcale nie sprawiało, że chęć wciągnięcia kolejnej dawki malała. W zasadzie jeszcze bardziej się to potęgowało, bo jej ukryte pragnienia, ciche tęsknoty za tym wszystkim co dawały jej narkotyki nareszcie wyszły na wierzch. A ona już nie miała siły ani tym bardziej ochoty się bronić. Życie jest za krótkie, żeby nie przeżyć go na pełnych obrotach; szybko, mocno, intensywnie.
- Jakiś nowy chłopak, który będzie tylko koncertowy, nawet nie pamiętam jego imienia, to nie jest istotne, Kathleen. Przyszedłem tu do ciebie z czymś innym – oderwał dłonie od szklanki i teraz dopiero zauważyła, że przyszedł z teczką. Schylił się po nią, a potem wyciągnął z niej kilka plików kartek. Przyjrzała się im i teraz zrozumiała. Teledysk. Ona w teledysku Thirty Seconds to Mars. Jak mogła zapomnieć! Ale minęło tyle czasu odkąd rozmawiała ostatni raz z Kevinem, że zajęta swoimi sprawami, była to ostatnia myśl, jaka przychodziła jej do głowy.
- Kev… myślałam, że sobie wtedy żartowałeś.
- Kathleen, ja bardzo rzadko żartuje ze służbowych spraw. Jared mnie prosił o to, żeby cię odszukać, teraz znowu znaleźć i dać ci umowę. Wytwórnia chce mieć wszystko gotowe, zanim zaczniemy kręcić.
- Napisał chociaż już tą piosenkę? – wydęła swoje usta, a potem oblizała je końcem języka. Śledziła każdy jego ruch bardzo dokładnie. Ściskała dłońmi swoje kolana i zastanawiała się czy już teraz będzie musiała coś podpisać. Kevin uniósł brwi i przesunął w jej stronę kartkę, na której mogła przeczytać:

Wytwórnia Immortal Records,

Umowa zawarta pomiędzy zespołem Thirty Seconds to Mars reprezentowanym przez Kevina Drake’a, zwanym dalej pełnomocnikiem strony, a Panią Kathleen Rosebeen ur. 25.04.1974r., w Phoenix, zwaną dalej wykonawcą umowy. Strona zobowiązuje się do wykonania wszystkich obowiązków powierzonych przez zespół Thirty Seconds to Mars, strona zobowiązuje się wykonać i spełnić warunki umowy osobiście. Umowa jest sporządzona w celu udostępnienia swojego wizerunku w teledysku zwanym dalej wideoklipem do piosenki „Attack” wyświetlanym w środkach masowego przekazu.
Umowa została sporządzona w dwóch jednobrzmiących egzemplarzach, po jednym dla każdej ze stron.

- Piosenka jest prawie ukończona, nie martw się o to czy Jay napisał ją, czy nie. – Kevin napił się kolejnego łyku whisky. Już się nie skrzywił. Zdał sobie sprawę, że odkąd jego alkoholowy problem niemal na zawsze zniknął, tą whisky dał do zrozumienia sobie, że on wciąż w nim jest. Nigdy nie przestaje się być wolnym od swoich nałogów.
Kathleen zmarszczyła brwi. Podobało jej się to. Co więcej, wiedziała, że dostanie za to jakąś gaże, a co za tym idzie, swoje pięć minut na wielkim-małym ekranie, który może ją, a nuż, wynieść na różnego rodzaju szczyty. Nie wiedziała w tej chwili czy to, że przed jej oczami na chwilę jawiła się wizja jej nagłej kariery kosztem występu w teledysku, czy to, że może zostanie zauważona sprawiło, że to był też jeden z powodów dla których zgodziła się złożyć swój podpis.
Drugiego jeszcze wcale nie znała, ale Kathleen Rosebeen to piękno i demon. I to, że Jared tak bardzo widział ją w swoim teledysku; obraz tego, jak razem z nią w nim jest, a on może w końcu zrobić z nią to wszystko, co ona kiedyś z nim, sprzedając mu prochy, była zbyt silna.
- Chce wiedzieć po prostu czy jest na tyle dobra, żebym mogła tam być – zironizowała, drżącą dłonią odpalając papierosa. Kevin opuścił głowę, nie chcąc widzieć, jak męczy się z zapalniczką. Patrzył tępym wzrokiem w szklankę przed sobą, w której już nie było prawie whisky. Zastanawiał się przez moment, jakim cudem tak szybko zniknęła.
- Jest lepsza niż myślisz.
- Nie wątpię, Jared zawsze daje z siebie sto dwadzieścia procent – zaciągnęła się mocno papierosem, a dłonie na moment przestały jej drżeć. – We wszystkim, pamiętam –
- Kathleen, on już ci więcej nie ulegnie – Kevin podniósł wzrok na nią i patrzył, jak zagryza wargę. Była naprawdę piękna i czasem zastanawiał się, dlaczego tak źle skończyła. Co ją popchnęło, że w Phoenix zabrała się za dilerkę. Co było tym, że chciała robić to, a nie coś innego. Kathleen była dla niego zawsze zagadką i nie potrafił jej nigdy rozgryźć; choć czasem myślał, że mówi mu o sobie to miał nieodparte wrażenie, że to się w jakimś stopniu mija z prawdą, że nie mówi niczego do końca. Jak gdyby chciała stworzyć aurę niepewności, niedostępności, która przez tyle lat wciąż ją otaczała.
- Panie Drake, czy pan chce się ze mną spierać? – mruknęła spod wpół przymkniętych powiek.
- Kathleen…
- Kevin, on sam tego chce. Bo jeżeli by nie chciał, to nie prosiłby cię o to, żeby mnie odszukać – mówiła, trzymając w dwóch palcach papierosa. – Nawet nie starałby się tego robić. Wziąłby pierwsze, lepsze kurewki i mógłby z nimi kręcić te swoje cuda.
- Może masz rację. Ale ci się nie uda – spojrzał na nią krótko i wychylił resztki whisky do dna.
Bo Kathleen Rosebeen w zwyczaju miała rację. Znała się na ludziach i jak mało kto wiedziała, co ją do niej popycha. Może też tłumaczyła to sobie, że w końcu sprzedaje im towar i to jest jedyny powód, że do niej ciągle wracają, ale… Ale, Jared był dla niej również zagadką i jeszcze nie mogła mieć tak oczywistej pewności, że zrobi tak, jak myśli.
Ale Kathleen to piękno i demon. A tutaj nikt nie miał złudzeń.

Każda rzecz, jaką nauczyłem się zapomnieć, powróci.
Będziesz płakać, a ja będę prosić.

*
1. lutego 2004r., Nowy Orlean, Luizjana, hotel Quality Inn & Suites.

- Milicevic, do kurwy nędzy! Do reszty postradałeś rozum?!
Tomo podskoczył, widząc przed sobą wykrzywioną twarz Matta. Patrzył na niego, a potem Matt zerknął na zegarek. Była druga w nocy, hotel prawie cały pogrążony we śnie, a jemu zebrało się na spacery. Może byłoby wszystko okay, że Matt tak na niego naskoczył, gdyby rzeczywiście spał. Nawet to, że zerknął machinalnie na zegarek nie świadczyło, że spodziewał się akurat jego. Widać było, że obawiał się hotelowej służby, co miałaby przywrócić ich do porządku.
- Przyszedłem się napić, tak jak mówiłeś o tym trzy godziny temu – Tomo był trzeźwy i czysty jak łza. Dopiero teraz zauważył, że Matt trzyma w palcach lewej dłoni do połowy opróżnioną butelkę wódki. Matt uśmiechnął się promiennie, jakby spadł mu kamień z serca.
- Myślałem, że to obsługa! – wyjaśnił zaraz Matt, przesuwając się w progu i robiąc mu miejsce, żeby mógł przejść. Gdy tylko przestąpił próg jego pokoju, zaraz zobaczył rozwalonego na łóżku Shannona, który trzymał taką samą wódkę. Tylko, że jak Matt jeszcze potrafił podejść do drzwi, otworzyć je, nawet wrzasnąć, tak Shannon leżał i tylko podnosił butelkę do ust. – Tomo, straszysz ludzi!
- Przepraszam, nie chciałem. Mam za to jeszcze dwie zero siedem – wyszczerzył się jak głupi, a Matt pociągnął go za ramię. Shannon coś mruknął w odpowiedzi, a Matt pociągnął z gwinta. Dawno nie widział ich tak pijanych. Z jednej strony był zły, a z drugiej, mógł się napić i zapomnieć na chwilę o tym, że Mike czeka, aż im powie o ich relacji. Jeszcze nie potrafił nazywać tego związkiem, jakkolwiek to nie brzmiało. Choć on uważał, że im się należy, a nie mogą sobie pozwolić na totalną swobodę, musiał naprawdę wybrać odpowiedni moment. Pech chciał, że był to dzisiejszy dzień, może bardziej już wieczór.
Usiadł w jednym z hotelowych foteli i postawił schłodzoną butelkę na stoliku. Był niewyobrażalnie brudny; pizza, rozlany alkohol, sok i wszystko inne, o czym wolał nie myśleć, lepiły się ze sobą i bał się dotknąć to palcem. Przez moment chciał to uprzątnąć, ale w porę się powstrzymał. Bo jak to by wyglądało, kiedy on sprząta, a oni leżą obok siebie kompletnie napici?
- Tomo, mój przyjacielu, polej no – Matt podparł się, a potem machnął w kierunku butelki z wódką. Tomo poderwał się z miejsca i odkręcił jeszcze zamkniętą butelkę. Matt przyglądał mu się z jakiś dziwnym uwielbieniem, kiedy polewał do kieliszków kolejnej porcji wódki. Tomo przez chwilę miał wrażenie, że ta wódka jest wszystkim czego Matt w tej chwili pragnie. Nie sen, jedzenie ani inne z przyziemnych rzeczy – tylko wódka. Wódka była wszystkim, odpowiedzią na wszystko.
- To zdrowie chłopaki – powiedział już maczając swoje usta. Do jego nosa dotarł charakterystyczny, ostry zapach i już wiedział, że jutro wstanie i będzie przeklinał ten wieczór. W zasadzie był pewien, że każdy z nich będzie ledwo żywy, ale w końcu mogli sobie raz na jakiś czas pozwolić. A gdy pozwalali sobie, puszczały wtedy wszystkie hamulce. Można by było powiedzieć, że gdy mieli wolne wszystko inne przestawało się liczyć. Rozumieli się bez słów, każdy liczył na swoją własną chwilę wytchnienia tylko po to, żeby na następny dzień znowu wstać i wyjść na scenę.
To tutaj kurtyna na moment mogła opaść.
Dwadzieścia minut później Tomo zebrał się w sobie. Po kilku kolejkach i przy tak szybkim tempie jakie im narzucił Matt, zaczęło mu się już bardzo kręcić w głowie. Shannon chyba do końca nie kontaktował, leżał i coś mruczał. Potem zaczął nucić, aż wreszcie podśpiewywać jakąś dziwną piosenkę, której nigdy nie słyszał. Zastanawiał się dosłownie sekundę skąd ją zna, a potem spojrzał na Matta. Ten wpatrywał się w niego, trzymając kolejny kieliszek z kolejną porcją wódki. Tomo mimo to, przystał na to. Stwierdził, że wódka doda mu odwagi, może oni pod wpływem też inaczej na to spojrzą. Teraz naprawdę nie wiedział czy będą coś pamiętać jutrzejszego dnia, czy zwyczajnie o tym zapomną. Stawiał bardziej na to, że raczej wszyscy w trójkę skończą z urwanym filmem, a przynajmniej jeden z nich z głową nad sedesem.
- Tomuś, co ty taki smutny – mruknął Matt zaraz po tym, jak opróżnił swój kieliszek. Zamrugał oczami, a Tomo odetchnął głębiej. Może przez większe skupienie na tym co robi albo przez wdychane powietrze przez usta, uda mu się chociaż odrobinę wytrzeźwieć.
- Nie bądź smutas, bo ci uschnie kutas – Shannon dał znać o sobie z pomiędzy stosu poduszek. Przytulał jedną z nich i głupio się uśmiechał. Jego pijacki uśmiech był aż zaraźliwy, Tomo wyszczerzył się w odpowiedzi.
- Chłopaki, słuchajcie – zebrał się na odwagę. Zamknął na chwilę oczy, żeby unormować oddech. Czuł w powietrzu zapach jedzenia, którego w dalszym ciągu nie sprzątnęli, rozlanych napoi, które zdążył sam zresztą też rozlać, zapach wódki, który docierał do jego nosa, aż nagle poczuł charakterystyczny zapach odpalanego papierosa. Otworzył oczy. Shannon palił jakiegoś skręta, który na początku pachniał jak zwykła fajka. Zdecydowanie fajką to on nie był. Cichnął niesamowicie.
- Cały czas cię słuchamy, Tomo – Matt odkręcił po raz kolejny butelkę i nalał sam sobie kolejny kieliszek. – Co byś chciał nam powiedzieć? – miał takie pijane oczy, jak jeszcze nigdy u niego nie widział. Tomo był święcie przekonany, że ani Matt, ani tym bardziej Shannon nie będą pamiętać z dzisiejszej nocy nic. Kompletnie nic.
- Kiedyś i tak się dowiecie, tak przypuszczam, że –
- Może chcesz zapalić? Jakieś słabe to zioło – Shannon zachichotał jak panienka, zaciągając się jeszcze raz i wypuszczając przez usta kłęby dymu.
- Że wkrótce – Tomo kontynuował, nie robiąc sobie nic ze słów Shannona – to wszystko i tak wyjdzie. Musze być z wami szczery – odetchnął, czując jak zapach skręta Shannona dociera do jego nosa, a potem do płuc. – Chłopaki, już nie musicie się dziwić, że nie chodzę na panienki. Jestem gejem – podniósł głowę patrząc najpierw na Matta, a potem na Shannona. Ich twarze nie wyrażały żadnych emocji; przerażenia, zdziwienia, zniesmaczenia ani tym bardziej pogardy. Były takie nieodgadnione, że sam nie wiedział co o nich myśleć. Mimo to, że byli pijani, musieli to słyszeć co im powiedział. Bo jakżeby inaczej! Byli jeszcze świadomi tego, co się działo w tym pokoju.
- Tomo, dlaczego nie powiedziałeś tak od razu? – Shannon przewrócił się na bok i podparł dłonią głowę. – Widziałem ostatnio jakiś gejowski klub w Vegas, moglibyśmy ci poszukać chłopaka!
- No właśnie, nakręcimy mini serial: Tomo szuka chłopaka! – zawtórował Matt szczerząc się, a Tomo już wiedział, że oni są na miarę prawdziwych przyjaciół. Takich, za którymi skoczyłbyś w ogień mimo, że wyszedłbyś cały poparzony. Zrozumieją, uchleją się razem z tobą, a potem jeszcze zaczną rzucać jakimś żartem. Był naprawdę wdzięczny losowi, że postawił na jego drodze tych ludzi, którzy przyjęli go do zespołu. Teraz tworzyli jedność; taką rzeczywistą i najbardziej właściwą ze wszystkich. Byli niczym drużyna, chociaż tworzyli tylko muzykę.
Mimo to, że mówili do niego to, co właśnie usłyszał, on i tak wiedział, że jutro gdy otworzą swoje oczy, przetrą je, wstaną by spojrzeć w lustro, które odbije w sobie ich twarz, zapomną to, co im powiedział. W zasadzie, gdy przyjdzie mu to powiedzieć na głos - już się nie bał. Bo gdzieś obiło mu się o uszy, że człowiek jest najszczerszy, kiedy jest pijany.
A oni właśnie tacy byli. Szczerzy. I pijani.

*
Downtown, Los Angeles, Kalifornia.

Szczupłe palce odchyliły dwie listewki żaluzji wiszącej na oknie w kuchni. Westchnęła, patrząc co dzieje się na ulicy. Niby była to dzielnica biznesowa, same szychy, wielkie osobistości, ale tutaj gdzie mieszkała, miała wrażenie, że Bóg o nich zapomniał. Cofał swój wzrok, by nie musieć widzieć co się dzieje.
Alex odgarnęła swoje długie, rude włosy na plecy. Nie mogła zapomnieć tego, że jej życie kiedyś wyglądało inaczej. Było lepsze, wartościowsze, miała czas, pieniądze i co najważniejsze, mogła swobodnie rozmawiać ze swoją matką. Teraz, gdy zdecydowała się dalej tkwić w związku z Deanem, nie wiedziała sama czego chce. Czy to prawdziwa miłość, dla której jest zdolna poświęcić tak wiele? Czy jej się tylko to przyśniło, wyobraziło, że naprawdę do niego czuje to, co myśli, że czuje? Czy to wszystko jest rzeczywiste i szczere? A może jest z nim, bo boi się, że zostanie sama. Samiuteńka w Los Angeles, w którym doświadczyła, że albo się tu jest wygranym, albo przegranym. Nie ma nic pomiędzy, chociaż czasami łudziła się, że może ona właśnie jest w tym ‘pomiędzy’.
Poczuła na swoim brzuchu czyjeś dłonie, a potem spostrzegła na nich tatuaże. Dean. Tylko on miał takie szorstkie palce i jednocześnie delikatny uścisk. Tatuaży też miał sporo, w zasadzie nie myślała nigdy nad ich znaczeniem. Nie pytała, a on też nie wykazywał chęci by opowiedzieć. Na rzecz tego związku poświęciła tak wiele, że bała się momentu, w którym od niej odejdzie. Ta ciągła niepewność, gdy poznawał kogoś nowego, to oczekiwanie, ten strach, że może już mu się znudziła. Ale miała dopiero dwadzieścia lat, nie mogła oczekiwać, że jest miłością jej życia, bo sama często się wahała. Czasami w długie, gorące kalifornijskie noce, zastanawiała się, jakby to było, gdyby go nie poznała. Może byłaby w innym miejscu, w innej chwili, a może mieszkała by wciąż ze swoją matką. Nie wiedziała, bo skąd miała wiedzieć?
- Dostałaś jakiś list – szepnął jej do ucha, odgarniając wcześniej z jej twarzy włosy. – Jakiś mega ważny list, z jakimiś czaszkami z boku, z feniksem i czymś – zawahał się, a Alex dalej patrzyła przez okno. Słońce nad Los Angeles chyliło się ku zachodowi. – Nie wiem, co to jest – odwróciła na niego swój wzrok i spostrzegła, że trzyma przesyłkę, o której mówił. Rzeczywiście było na niej to, co mówił.
- Pokaż.
- Aleksandra pisane przez ‘ks’, a nie ‘x’ Stewart. To oni też wiedzą, że nie jesteś stąd? – Dean dalej trzymał list i nawet nie miał zamiaru, żeby go jej dać. – Kim oni są?
- Mam w dowodzie tak, nie sposób tego nie znaleźć. Moja matka jest imigrantką, cholera mówiłam ci! Pokaż mi co to jest! – podniosła głos, chcąc sprawić, żeby oddał jej własność. Była ciekawa, bo wiedziała, co znaczył ‘feniks i jakieś czaszki’. Przecież jeszcze pamiętała, jak stała przy samych barierkach na połowie ich początkowych koncertów. Pamiętała doskonale, że Shannon miał do niej interes, wszystko pamiętała, bo jak mogłaby zapomnieć?! Tylko czekała czy on rzeczywiście nie zapomniał o niej i nie rzucał wtedy tych słów na wiatr. To było taki szmat czasu temu…
- Co to jest?! – Dean podniósł głos; czasami naprawdę go nienawidziła, bo miał wybuchowe usposobienie i nie panował nad emocjami. Tak było i teraz. – Powiesz mi albo sam mam przeczytać?
- Tylko spróbuj! To mój list! – szarpnęła się, a potem chciała mu wyrwać kopertę z dłoni. Był szybszy. Złapał za jej nadgarstek i wykręcił jej rękę pod dziwnym kątem. Syknęła z bólu. – Oddawaj!
- No niech no zobaczę… - jedną ręką trzymał ją w szczelnym uścisku, a zębami rozerwał kopertę. Alexandra Stewart poczuła, jakby ktoś wbił jej nóż w plecy. Wdziała przed sobą człowieka, którego w zasadzie nie znała. Zachowywał się jak nie on i teraz to ona już była pewna. Nie da sobą pomiatać. Nie da… - Wytwórnia Immortal Records – zaczął czytać. – Robi się naprawdę ciekawie! Czyżbyś próbowała przede mną coś zataić? Jak mogłaś, Aleksiejo – zironizował z udawanym rosyjskim akcentem. – Albo może lepiej, moja kochana Saszo – spojrzał ponownie na zmiętoloną kartkę. – Mamy przyjemność powiadomić, że…
Mamy przyjemność powiadomić, że została Pani Aleksandra Stewart wybrana do odtworzenia jednej z ról w teledysku zespołu Thirty Seconds to Mars do piosenki „Attack” z najnowszej płyty, która jest w trakcie tworzenia. Piosenka „Attack” została wybrana na promującą cały album. Mamy szczerą nadzieję, że przyjmie pani naszą ofertę.
Dołączamy umowę pomiędzy Panią a zespołem Thirty Seconds to Mars – powtarzała razem za nim w myślach. Gdy zaczął czytać umowę i warunki jej spełnienia, czuła, że Shannon wcale nie kłamał. Jej gaża za pokazanie swojej twarzy wynosiła sześćset dolarów. Sześćset dolarów, choć wiedziała, że zapewne nie będzie musiała mu oddawać tych trzystu, to jej duma nie pozwalała, żeby płacił za nią. Nie za nią i zwłaszcza nie on.

- Aleksi, może powiesz mi co to jest? Czy straciłaś słuch? – Dean dalej do niej mówił, a ona stała i patrzyła wprost przed siebie. Nie zaszczyciła go nawet krótkim spojrzeniem, czuła się zbrukana. – Mam się prosić, mam błagać? Księżniczko… - zniżył głos, a mimo to, nawet na niego nie spojrzała. – Zadajesz się z jakimiś muzykami, może mnie z nimi zdradzasz? Mam rację? Wzięli cię do teledysku, żebyś dała im wszystkim dupy? – szarpnął ją, żeby móc spojrzeć jej w twarz. Alex zacisnęła swoje usta w wąską kreskę, a jej oczy płonęły. Dean był nieźle wkurzony, bo jak jego dziewczyna mogła przed nim cokolwiek zataić!
- Nie, to nie tak… - mruknęła, patrząc mu butnie w twarz. – Zaproponował mi to Shannon, bo nadaje się do roli.
- Shannon, nieźle, już jesteście na ty – warknął, przystawiając palce do jej twarzy. Złapał ją mocno i miała wrażenie, że jego opuszki palców wżerają się w jej skórę. Bolało, nie był sobą, a ona tak bardzo to wiedziała. – Ile razy się z nim widziałaś, co? Ile razy dałaś mu… - nie dokończył, bo zaczęła się wyrywać. Jego dłonie były o wiele silniejsze niż jej, mogła go odpychać, mogła robić wszystko, ale w którymś momencie poczuła, jak w nagłym napływie szału i jej rozpaczliwych słów, że to nie tak, że to tylko zwykły teledysk, upada na zimne kafelki.
W ustach poczuła metaliczny posmak krwi. Automatycznie zbliżyła swoją dłoń do warg i teraz już nie tylko czuła, ale też widziała. Widziała tak namacalnie, że jej niestabilny domek z kart runął, a wszystko, co wydawało jej się jeszcze przed chwilą wieczne i niezniszczalne, prysło jak bańka mydlana. Zdała sobie sprawę, że to nie jej świat, że to nie jej wszystko o czym myślała, gdy tulił ją do snu.
Podniosła głowę do góry, dostrzegając, że wyszedł. Kuchenne kafelki były tak przyjemnie zimne, miała wrażenie, że łagodzą teraz każdy jej ból. Fizyczny i psychiczny. A mimo to, że usłyszała jak drzwi zderzają się z framugą, oznajmiając, że wyszedł, nie czuła się wcale lepiej. Alex przeklęła pod nosem, po tak długim czasie przyznając racje swojej matce, że ona zna się na ludziach jak nikt inny. Już wtedy jej mówiła, że to niezłe ziółko i żeby tylko nie miała przez niego kłopotów. A były to kłopoty tak wielkie, że aż się bała co stanie się za chwilę. Czy wróci do niej i da jej spokój, przeprosi, będzie błagać o wybaczenie, a może przyjdzie i zleje ją za to, że oddycha?
Wyciągnęła przed siebie rękę, łapiąc w nią mocno pogniecioną kartkę, którą Dean wyszarpał z koperty wbrew jej woli. Jawiła się na niej jakaś dziwna nadzieja, możliwość ucieczki, wszystko to, co mogła zrobić, a tak długo tkwiła w tym związku, bo myślała, naprawdę myślała, że to prawdziwa miłość.
Teraz miało być zupełnie inaczej. Od końca do początku, nadchodzi nowy dzień, a ja jestem wreszcie wolna.*

1. lutego 2004r., Paryż, Francja.

Emily mieszała łyżeczką herbatę. Bardzo intensywnie, prawie tak, jakby nie panowała nad tym co robi. Wpatrywała się w mężczyznę przed sobą i nie mogła uwierzyć w to, co widzi. Nie potrafiła pojąć, jak, dlaczego i jakim cudem, on, jej przyjaciel, którego ostatni raz widziała tak dawno, siedzi teraz przed nią. Miała czasem dziwne przeczucie, że on najzwyczajniej o niej zapomniał. Zajęty swoimi sprawami, wszystkim tym, co wydawało się wtedy ważniejsze, zapomniał o niej. O swojej przyjaciółce, która postawiła go na nogi, gdy to jego świat w tamtej chwili się walił. Jeszcze pamiętała to zaplecze w barze w którym wtedy parowała; czasem gdy piła Jacka Danielsa, miała wrażenie, że nie smakuje tak dobrze, jak właśnie tamten – ukradziony z barku i zmieszany z mocną Szwedzką. Tamte uczucia, noc, emocje i wszystko inne, co sprawiło, że Jared stał się jej przyjacielem na śmierć i życie, było już takie odległe i prawie się zamazywało w jej pamięci.
Tak bardzo chciała mu pokazać Paryż, żeby i on mógł się w nim zakochać tak samo mocno, jak ona. Tak bardzo chciała mu wszystko pokazać w tym mieście, co sama odkryła i co można zobaczyć na pocztówkach. Wszystko chciała zrobić z nim tak bardzo, bo wiedziała, że goni ich czas, a jego powrotny samolot nie będzie na nią czekał.
- Nawet nie masz pojęcia – zaczęła, odchrząkując. Na moment straciła głos. – Nie masz pojęcia, jak bardzo się zmieniłeś. Nie widziałam cię tak dawno. Może źle, widziałam cię, twoje zdjęcia są w Internecie, ale na żywo wyglądasz zupełnie inaczej. Promieniejesz, ty naprawdę promieniejesz – posłała mu uśmiech. Jared odpowiedział jej tym samym. – Tyle się zmieniło. Ty jesteś inny, ja jestem inna, ale –
- Ale nasza przyjaźń nadal trwa, Emily. Nie mógłbym pozwolić, żeby to się skończyło tylko przez to, że jesteś we Francji – uśmiechnął się do niej, odgarniając swoje włosy za uszy. Przyglądała mu się mało dyskretnie i wcale nie było to dla niego krępujące. Znał ją, widział czego szuka w jego wyglądzie, ale nie mogła tego znaleźć. Był teraz po prostu krystalicznie szczęśliwy.
- Zaskoczyłeś mnie – mruknęła, upijając jeden łyk herbaty. – Myślałam, że spotkamy się w Stanach albo… za jakieś kilka lat. Czasami myślałam, że zapomniałeś o mnie, tak po prostu – spuściła wzrok, nie chcąc patrzeć mu w oczy. Bała się, że może w nich zobaczyć potwierdzenie swoich słów.
- Jeżeli naprawdę tak myślałaś… Nie wiem, może tak czasem to wyglądało, ale nigdy tak nie było. Jesteś dla mnie jak siostra, jak mógłbym zapomnieć o własnej siostrze? – spytał, rozsiadając się wygodniej. Spojrzał w okno. W oddali majaczyła wieża Eiffla i już wiedział dlaczego ludzie kochali tak ten widok. Sam byłby zdolny go pokochać, gdyby tu żył.
- Nie wiem, Jay, nie wiem…
- Może jestem czasem wielkim skurwielem, ale teraz… teraz wydaje mi się, że jestem całkiem inny niż na początku. Widzisz, marzenia są po to by je spełniać, codziennie to robię. Ty pokazałaś mi, że też to zrobiłaś. Paryż był od zawsze twoim marzeniem, a potem stał się jednocześnie moim, żeby ci się udało. To miasto już zawsze będzie w moim sercu, bo jesteś tutaj ty i zawsze będę wracać do Paryża – założył nogę na nogę, patrząc jak Emily ściska swój kubek z parującą herbatą. Niezmiennie miała bordowe włosy, wyglądała tak naturalnie, dziewczęco, a jednocześnie silnie i bojowo. Taką ją uwielbiał.
- Zawsze będziesz wracał do Paryża, naprawdę to zrobisz? – spytała, unosząc jedną brew.
- Uwierz, kiedyś zrobię mini trasę po Francji, może nie jutro, może nie za miesiąc ani za rok, ale kiedyś naprawdę ludzie będą się burzyć, że robię tutaj takie rzeczy – uśmiechnął się sam do siebie i do swoich planów.
- Trzymam za słowo. Bo jeśli nie…
- Tak wiem, wyrwiesz mi jaja – pokręciła z rozbawienia głową. – Przyjaciele na śmierć i życie, tak? Pamiętasz?
- Tak, właśnie tak – odpowiedziała i obydwoje byli pewni swoich słów. Przyjaciele na śmierć i życie, mimo wszystko i wszystkich. Do końca, na zawsze, pomimo i przeciwko każdemu. Emily już to wiedziała, Jared również był pewny swoich słów. Bo taka przyjaźń nie zdarza się codziennie, nie taka, nie tyle znacząca dla nich obojga. Nie po tym wszystkim co wiedzieli o sobie; Jared to jej pierwszej powiedział dlaczego brał, co przeżył, jak bardzo był załamany śmiercią Skylar, jak bliski był swojej własnej krawędzi i ile znaczy to, co zrobiła dla niego ona.
Jeszcze nie raz miał się przekonać, że gdy wszyscy inni odejdą, gdy zwątpi w każdego, co obiecał go nigdy nie opuszczać, ona jak zwykle zostanie. I wtedy wróci pod niebo Paryża, by od nowa i od nowa odkrywać jego toń.

Trzy dni później, 3. lutego 2004r., Nowy Orlean, Luizjana, hala Mercedes-Benz Superdome.

A teraz wychodzę na scenę obdarty ze wszystkiego na co się składam. Robię kilka kroków w mroku, który otacza mnie z każdej strony. Nie widzę jeszcze nic, jest tak bardzo ciemno. Myślę przez chwilę, że mogę potknąć się o własne nogi. Ale nie, idę tak sprężyście i lekko. Czuję, jak w takich miejscach emocje dodają mi siły. Jak sprawiają, że jestem na zaledwie krótką chwilę nieśmiertelny.
Przed moimi oczami widzę migoczące światła, a do moich uszu dociera podniesiony głos. Nagle mrok musi ustąpić jasności, która rozpala całą halę. Wszystkie surrealistyczne uczucia stają się prawdziwe.
Jestem tu, z wami, ja, ten, który zawsze gonił za niedoścignionym, co umykało mu tak bardzo, ale w końcu to złapał. Stoję przed wami, unoszę ręce, a wy robicie dokładnie to samo. Widzę przez moment wasze uśmiechnięte twarze, szczęśliwe oczy i pojedyncze łzy, które lecą po waszych policzkach.
Mówicie, że jesteście tu dla mnie, dla nas, dla wszystkiego, co dzieje się tej nocy. Ale ja też, ja też jestem dla was.
I poprzysięgam, że jeżeli będę musiał kiedykolwiek odejść, nigdy nie będzie mi łatwo. Jeżeli będę musiał się z wami żegnać, nie będę z tego powodu ani przez moment szczęśliwy. Nie będę, bo ze wszystkich przyziemnych rzeczy, z którymi człowiek musi się żegnać; z końcem i początkiem istnienia, z dniem i nocą, własnymi marzeniami, pragnieniami i miłością swojego życia, najciężej będzie mi pożegnać się właśnie z tym.
Z muzyką, która ani na moment nie cichnie w mojej duszy.

 ___
*30STM-Attack