3. lutego 2004r., Nowy Orlean, Luizjana, hala
Mercedes-Benz Superdome.
Kilka tysięcy kompletnie nieznajomych twarzy i jeszcze
więcej uniesionych w górę rok, było pierwszym co zobaczył, wychodząc na scenę.
Nie czuł już tego zmęczenia, niedospania ani rozkojarzenia, jakie miał jeszcze
piętnaście minut temu. Teraz miał wrażenie, że dopiero się urodził i ma siły
jeszcze więcej, niż to możliwe. Ale już wiedział, czym to jest spowodowane. To
już nie było coś, nad czym nie miał kontroli i coś, przed czym się wystrzegał.
Przecież zawsze miał wybór.
Niektórzy by powiedzieli, stojąc gdzieś z boku, że miał
naprawdę dobry dzień na koncertowanie. Że miał dużo energii i więcej biegał. Z
boku wyglądało to po prostu zwyczajnie, bez większego szumu. Może inni by
powiedzieli nawet, że lepiej śpiewał. Więcej krzyczał i dłużej wyciągał słowa.
W zasadzie przecież tak było, wyglądało to jak ‘kolejny koncert, na którym nie
dał dupy’ i zgryźliwi musieli przyznać rację.
Ale w tym pięknym obrazku, wypełnionym muzyką i śpiewem,
była rysa. Może jeszcze malutka, prawie niewidoczna i trzeba byłoby się dobrze
przyjrzeć, żeby ją zauważyć. Ale jednak… była. Nie niszczyła jeszcze niczyjego
wizerunku, ani dobra zespołu. A to, że działo się jak działo, a rysa powstała
na idealnym obrazku z czasem miała się powiększać, już było czymś, nad czym on
sam nie miał władzy.
20. sierpnia 2010r., Kraków, Polska.
- Czy kiedykolwiek żałowałeś? – Will przekładał swoje
notatki z jednej ręki do drugiej. Przez chwilę Jared miał wrażenie, że mówi sam
do siebie. Ale przecież nigdy tak nie było. Zagryzł usta, patrząc na młodego
chłopaka, który czegoś namiętnie szukał miedzy swoimi dokumentami.
- Żałowałeś czego? – pochwycił, cały czas przyglądając
się, jak Will naprawdę nie może czegoś znaleźć. Wydawało mu się, że szuka
jakiegoś zdjęcia z jednego z podrzędnych brukowców.
- Pytam ogólnie: czy kiedykolwiek żałowałeś? Jared,
dobrze wiesz, jaka była umowa. Mówisz całą prawdę… - przypomniał mu, podnosząc
na niego wzrok. Jared wpatrując się wprost w jego szarobłękitne oczy, mógł
przysiąc, że jego twarz odbija się jak w lustrze.
- „Nigdy nie żałowałem i nigdy nie zapomniałem” –
- „I będziesz żył swoim życiem”, to już wiem – wszedł
mu w słowo, uśmiechając się w kącikach ust. Will naprawdę uważał, że jest
pokręconym artystą, a to, co przyszło mu usłyszeć w ciągu tych kilku godzin
potrafiło go zaskoczyć, wstrząsnąć i zmusić do własnych, osobistych refleksji.
- W zasadzie człowiek nigdy nie powinien żałować, bo
to, co zrobił czyni go takim, jakim jest. To sprawia, że jest prawdziwy; jego
upadki i wzloty. Wszystkie błędy jakie popełnił, sprawiają, że czuje, że żyje,
że jest świadom każdego ze swoich wyborów. Każda decyzja jaką przyszło mu
podjąć jest tym, co czyni go rzeczywistym, nie zwykłą skorupą bez marzeń. Mimo,
że ja sam też popełniłem masę błędów, które doprowadziły do ciągu wydarzeń, na
które nie miałam już zasadniczo wpływu, nie żałuje.
- Jakich wydarzeń? Jesteśmy przy początku dwa tysiące
czwartego roku, jesteś w Paryżu. Emily… -
- Emily dalej mieszka w Paryżu, mimo, że mamy dwa
tysiące dziesiąty. W zasadzie, gdy wszyscy mieli mnie już dość to tylko ona –
jak zwykle – była ze mną i po mojej stronie, chociaż nikt przy zdrowych
zmysłach by nie był. Powinienem był zostać sam – jak palec. Ale, prawdziwi
przyjaciele zostają, pomimo tego, że jest to sprzeczne ze zdrowym rozsądkiem. W
dwa tysiące czwartym napisałem większość piosenek na „A Beautiful Lie”. Modern
Myth, The Fantasy… Ale również, jak pytasz, powoli nastąpiło to, co wzbudza
twoją największą ciekawość…
- Ciąg przyczynowo-skutkowy, że zdecydowałeś się
opowiedzieć na łamach gazety Rolling Stone wszystko, dosłownie wszystko. – Will
dokończył, a potem spojrzał na nagłówek biografii, którą właśnie spisywał:
Jared Leto, to kim naprawdę jestem. Zastanawiał się, jaką burzę to wywoła czy
będą zadawać jeszcze jakieś pytania, czy wystarczy to, co powiedział mu tutaj.
- Dokładnie – odetchnął, ważąc swoje słowa. Odgarnął
blond włosy z czoła. Czasem był taki pewny swoich słów, a czasami zwyczajnie
się wahał nad tym, co mówił. Ale to, co powiedział, już nie mógł cofnąć. –
Zupełnie masz rację, w dwa tysiące czwartym mogłem zacząć żałować, w dwa
tysiące czwartym ponownie byłem zwyczajnym dupkiem, ponownie można byłoby
nazywać mnie skończonym sukinsynem. Mimo, że kochałem; kochałem tak szalenie
mocno i namiętnie, moje serce mimo, że wyrywało mi się z tęsknoty, każda
rozłąka miażdżyła je i powodowała, że brakowało mi tchu, robiłem swoje. Tak
cholernie robiłem swoje, że weszło mi to prawie w nawyk. Trwało to w zupełności
kilka lat, aż doszło do momentu, kiedy uświadomiłem sobie, że moja miłość jest
zbyt wielka i naprawdę jedyna. Nie mogłem dłużej tak żyć, zachowywałem się jak
szczeniak. Potem nadszedł czas, że powoli oddawałem się ponownie własnemu
szaleństwu…
- Czuję, że zbliżamy się do kulminacyjnego momentu.
- Prawdziwy, kulminacyjny moment nie zaczął się w dwa
tysiące czwartym, piątym ani tym bardziej szóstym, kiedy możesz myśleć, że tak
było. On zaczął się dwudziestego sierpnia dwa tysiące siódmego roku, dokładnie
trzy lata temu, co do dnia. W tamtym dniu pogrzebałem się za życia.
*
15. lutego 2004r., Little Rock, Arkansas.
Któregoś razu, obiecał sobie, że nie będzie łamał
własnych obietnic. Nie tych, które mówił jeszcze tak niedawno. Coś w stylu, nie
wracania do tego, co było, ale jednak robił to nadal. Ale w tym wypadku,
chociaż z całą resztą wszystkiego powielał schematy, robił to nadal.
Ponad miesiąc rozłąki, działał na niego autentycznie źle.
To, że wyżywał się na koncertach wcale mu nie pomagało. A to, że Shannon mógł
zaliczać panienki bez zbędnych zobowiązań, powodowało, że tylko się wściekał.
Kiedy jego dziewczyna była po drugiej stronie Stanów, a on był tutaj.
Wypił jeszcze jednego drinka, siedząc przy barze i stukając w niego palcami, rozglądał się dookoła siebie.
Wypił jeszcze jednego drinka, siedząc przy barze i stukając w niego palcami, rozglądał się dookoła siebie.
Shannon tańczył z jakąś rudą dziewczyną, z mocno
wykrojoną sukienką, na którą i tak spojrzał się i zmierzył pożądliwym
spojrzeniem. Jared zagryzł wargę, a potem zamówił kolejnego drinka, tym razem o
wiele mocniejszego niż poprzedni.
Nawet nie spostrzegł, że obok na wysokim krzesełku
przysiada się jakaś czarnowłosa dziewczyna, która zaczęła się do niego
przystawiać. Nie mógł powiedzieć, że mu się to nie podobało. Od miesiąca
wstrzymywał się, a teraz… taka okazja. Poczuł jej wargi, koło swojego ucha i
czuł jak szybciej oddycha.
- Chyba nie masz nic… przeciwko? – mruknęła kusząco,
zaciskając swoją dłoń na jego spodniach. Syknął, czując, że działa na niego
zdecydowanie nie tak jak powinna. Ścisnęła mocniej, a to, co się z nim działo,
było czymś… kiedyś mógł powiedzieć, że było to całkowicie normalne, ale nie
teraz. Pociągnęła go za rękę, a on jak zahipnotyzowany szedł za nią, patrząc
cały czas na jej krągły tyłek, jak nim kręci, a potem, jak w końcu go całuje,
opierając o zimne kafelki.
Była stanowcza, pewna swych ruchów i tego co chciała z
nim zrobić. Jej palce powoli wkradały się pod jego koszulę, wyszarpując ją ze
spodni, a jego umysł wciąż był przyćmiony krążącym alkoholem w żyłach. Całowała
go coraz zachłanniej i z większą namiętnością, a on oddawał jej to z powrotem.
Kiedy zaczął podwijać jej sukienkę, a ona dobierać do jego spodni coraz
szybciej, coś w końcu się zmieniło.
Nie wiedział dlaczego, ale alkohol krążący w jego żyłach
był swego rodzaju zapalnikiem. Powodował, że jego własne hamulce przestawały
działać. Jakby w tych chwilach jak ta ich nie było. Wszystko co obiecał, mówił
nie miało już znaczenia. Nic nie liczyło się tak bardzo jak jeszcze kiedyś.
Uniósł dziewczynę, czując jej słodkie usta, a potem już
wiedział, że to wszystko działo się naprawdę. Nie było tylko jego wymysłem, a
wszystkie ostrzegawcze lampki nie migotały. Żadna nie dała o sobie znać,
gdy właściwie powinna. Nic nie chciało ani w zasadzie nie mogło go już
powstrzymać przed tym, co właśnie robił. Gdy ich ciała w końcu się połączyły,
już nie było to ważne. W jego umyśle panowała pustka, coś jakby wszystkie
wartości, które mógł wyznawać odeszły w całkowite zapomnienie. Liczyła się
tylko ta chwila. I ten szybki, przypadkowy seks w toalecie w jednej z dyskotek.
Dziewczyna odchyliła głowę, a jej dłonie zacisnęły się na
jego karku. Miał ochotę opleść swoje palce na jej odsłoniętej szyi i równie
dobrze ją udusić, jak i to, że właśnie przekroczył kolejną granicę. Stracił na
moment kontrolę. Jęknęła przeciągle, gdy jego ruchy stały się szybsze, a potem
wydawało mu się, że jego film również się urwał.
Nazywam się Jared Leto i jestem pierdolonym sukinsynem
bez serca.
Miesiąc później, 14. marca 2004r., Los Angeles.
Oficjalna trasa zespołu dobiegła końca. Jak było
ustalone, tak też się stało. Wszystko było dopięte na ostatni guzik, każdy
koncert się odbył. Mimo tego, że Jared tak wiele razy chciał z nich zwyczajnie
uciec, po krótkim namyśle mimo wszystko zostawał. A to, że dzień końca trasy
zbliżał się, było tym, co wyczekiwał najmocniej. W duchu odliczał, kiedy w
końcu spakuje walizki i nie, nie poleci by dać kolejny występ, ale wróci do Los
Angeles.
Do Los Angeles, gdzie zostawił swoje serce.
Jeszcze nie wiedział, jak spojrzy jej w twarz i czy
kiedykolwiek będzie potrafił, ale wszystko rozmyło mu się przed oczami. Tamten
wieczór uznał za zwyczajowy błąd, który każdy może popełnić, gdy nie jest w stu
procentach świadomy. A on, chociaż tak sobie to tłumaczył, wiedział, że zrobił
źle. Gdzieś w środku coś go gryzło, ale nie miał zamiaru nigdy się z tego
spowiadać. Uznał, że gdy jest w trasie to można na to przymknąć oko, można
uznać, że tylko tam dostawał na to pozwolenie.
Miała na sobie czerwoną sukienkę. Mocno wykrojoną i
bardzo krótką, która idealnie odsłaniała jej smukłe nogi. Z nudów przerzucał
kanały w telewizji, czekając na nią aż wróci. On sam dopiero jakieś pół godziny
temu przyjechał. Wiedział, że dzisiaj była premiera jej najnowszego filmu, z
którego była niesamowicie zadowolona. Jeszcze dobrze pamiętał, jak razem grali
na planie Requiem.
Stukot jej obcasów i zgrzyt zamka, oświadczył, że
przyszła. Kiedy tylko go zauważyła, jak siedzi rozwalony na jednym z dużych
foteli i ze znudzoną miną, naciska cały czas na pilota, uśmiechnęła się do
siebie. Zsunęła z nóg swoje szpilki, które zakładała tylko wtedy jak była ku
temu okazja. Normalnie przestała je lubić.
Podeszła do niego od tyłu, oplatając go rękoma i zniżając
się do jego ucha.
- Tęskniłam - mruknęła kusząco wprost do niego. Nie
widzieli się cały miesiąc. Zagryzł dolną wargę, a Sonia obeszła dookoła fotel i
usiadła mu na kolanach. Przyjrzał się jej zadowolony, przyciągając ją do siebie
za srebrny łańcuszek.
- Ja bardziej - musnął jej nos, dłonie przenosząc z jej
pleców na pośladki, lekko je ściskając.
- Nawet nie wiesz jak lubię cię w niebieskim - zaczęła
powoli rozpinać guziki jego błękitnej koszuli. Jego dłonie błądziły po jej
plecach, szukając zapięcia od sukienki. Wpiła mu się w usta, przegryzając dolną
wargę i sprawniej rozpinając guziki koszuli, coraz zachłanniej całując.
Uniósł ją do góry, wstając. Oplotła nogi o jego biodra, a
rozpięta sukienka zsunęła się jej z ramion. Przycisnął ją do ściany, całując
jej szyje, a potem zjeżdżając niżej na jej obojczyk. Odchyliła do tyłu głowę,
dotykając kolorowej tapety. Jęknęła cicho, czując jego dłonie, jak unoszą
sukienkę i wkradają się pod materiał. Palcami zahaczył o koronkę jej majtek,
chcąc jak najszybciej się ich pozbyć. Spojrzała mu w oczy, odgarniając blond
grzywkę z czoła.
- Kochaj mnie, kochaj - szeptała, czując jego palce na
swojej rozpalonej skórze. Stopami próbowała ściągnąć jego spodnie, nie
potrafiąc już dłużej wytrzymać. Gdy wreszcie opadły, nawet nie myśleli o tym,
żeby skierować się do sypialni.
- Jay... - mruknęła miedzy jednym, a drugim wdechem.
- Hmm?
- Zrób to wreszcie - pocałowała go mocno napierając na
jego wargi, a on przygniótł ja całym ciałem do zimnej ściany. Kiedy go w końcu
poczuła jak coraz szybciej się porusza, nadając im odpowiednie tempo, wbiła mu
zęby w ramie. Czuła na swojej szyi jego przyspieszony oddech i silne ręce,
które trzymają ja za biodra. Ramiączko czerwonej sukienki opadło jej aż do łokcia,
odsłaniając koronkowy stanik, który od razu przykuł jego uwagę. Chciał się go
też pozbyć, majstrując przy zapięciu, ale Sonia wypuściła powietrze z płuc,
wbijając mu teraz paznokcie w odsłonięte plecy. Szarpnął mocniej, a ona jęknęła
mu prosto w usta, dając tym znać, żeby nie przestawał. Jeszcze nie teraz,
jeszcze nie...
Pocałował ją raz jeszcze, a potem zostawiając mokry ślad
na jej wargach, zaczął składać maleńkie pocałunki na jej nagim dekolcie. Palce
jednej dłoni powoli zacisnął na jej odsłoniętej szyi, ściskając je nieznacznie.
Wypuściła powietrze przez usta, czując, jak powoli zaczyna jej go brakować.
Czuła jego dłoń, jak coraz bardziej ją zaciska, a jej wdechy stają się coraz
mocniej rozpaczliwe. Miała wrażenie, że w końcu braknie jej tchu, a jego dłoń
nigdy nie zniknie z jej szyi. Przez moment myślała, że chce ją zwyczajnie
udusić, a gdy widziała błogi uśmiech na jego twarzy, wiedziała, że to tylko
zwykła gra. Jego palce oplotły jej kark z coraz większym uwielbieniem, gdy
przez moment miała wrażenie, że odleci. Jeszcze chwila i rzeczywiście uniesie
się tracąc przytomność. Owinę swe ręce wokół twojej szyi tak mocno z
miłością, miłością…*
Cały czas oparta ściany, zaczęła głośno desperacko
dyszeć, gdy jego pchnięcia przybrały na sile, a jej paznokcie tak samo mocno
wbijały mu się w skórę karku, czasami błądząc w jego farbowanych blond włosach
i ciągnąc je zupełnie nieświadomie. Oderwał swoje palce z jej karku, dając
możliwość zaczerpnąć kolejnego oddechu. Nie mógł pozwolić sobie na
przekroczenie tak ważnej granicy. Spojrzał w jej ciemne, zamglone tęczówki,
widząc w nich to, na co tak długo czekał. To, co było dowodem tego, że jej
uczucie jest tak samo silne jak jego.
Tamte wszystkie przelotne chwile w ramionach obcych
kobiet były takie mechaniczne, bezuczuciowe, przypominające zwyczajne
zaspokojenie swoich żądzy. Tamto wszystko było w zupełności wyblakłe, gdy mógł
kochać się z nią.
Włosy wilgotne od potu, przykleiły się jej do twarzy, a
pełne, malinowe wargi drżały coraz bardziej z każdym jego szybszym ruchem.
Skradł z nich jeszcze jeden słodki pocałunek, czując jak przez jej i jego ciało
przechodzą przyjemne dreszcze. Zdusił jej głośny jęk, wpijając się w nie
ponownie, jakby tym pocałunkiem miał pokazać, że jest tą jedną jedyną i bez
niej świat może się skończyć.
Słońce wstawało powoli, gdy następnego dnia otworzyła
swoje oczy. Przetarła je delikatne palcami, mrugając kilka razy. Czuła chłód od
atłasowej pościeli, który pieścił jej skórę. Przesunęła dłonią po prześcieradle
zdając sobie sprawę, że okno, które było jeszcze wczoraj uchylone teraz jest
otwarte. Podniosła się na łokciach, rozglądając się po sypialni.
Jared spał obok niej na brzuchu, odkryty aż do pasa i
oddychał głośno. Mruczał coś przez sen, kiedy położyła się obok niego. Ułożyła
się na boku, obserwując jak pojedyncze pasemka opadają mu na twarz, a resztę ma
w całkowitym nieładzie. Przyglądała mu się tak kilka chwil, aż podniosła się z
łóżka i usiadła na jego brzegu. Jej stopy o pomalowanych na niebiesko
paznokciach, dotknęły zimnych paneli. Były tak przyjemnie chłodne, kiedy za
oknem panował już gorąc. Los Angeles słynęło z ciepłych poranków i gorących
popołudni. W prawie każdym miesiącu i w większości ich dni, temperatura
dobijała do dwudziestu stopni.
Narzuciła na ramiona zwiewny szlafrok i przeszła do
garderoby. Gdy materiał zsunął się z jej ramion i założyła na swoje nagie ciało
zwiewną, koralową sukienkę, czuła, że ktoś ją obserwuje. Nie odwróciła się do
niego przodem, kiedy lustrował jej ciało, które jeszcze tak niedawno miał pod swoimi
palcami. Jeszcze mógł sobie przypomnieć, jak pachnie jej skóra, jak delikatne w
dotyku są jej włosy – od tylu lat nieprzemiennie blond, chociaż blondynką nigdy
nie była. Mógł przypomnieć sobie to wszystko, gdy zaledwie kilka godzin temu,
wśród atłasowej pościeli na nowo uczył się jej kształtów, poznawał każde
wgłębienie, zadrapanie i bliznę, co zdobiła jej ciało. I odkrywała się przed
nim na nowo i nowo. Tak ochoczo i z miłością, że zastanawiał się czy w życiu
można mieć więcej, czy jest miejsce na jeszcze coś, co można dodać do tego, co
on miał? Czy można przeżyć coś intensywniej, mocniej i z większym oddaniem? Coś
co sprawi, że braknie tchu, że nie będzie potrafiło się oddychać, a serce
przestanie bić na kilka sekund? On sam uważał, że to o czym marzył jeszcze
kiedyś, było teraz na zaledwie wyciągnięcie ręki. I nie umykało, chowało się
przed nim tylko teraz mógł złapać to w swe dłonie.
- Ślicznie wyglądasz – powiedział do jej odsłoniętych
pleców. Odwróciła w jego kierunku głowę i uśmiechnęła się promiennie. – Co dziś
za święto? – zaczął się z nią droczyć, szczerząc głupio. Dobrze wiedział co
dziś jest i jaka jest okazja. Pamiętał o tym cały czas, a w którymś momencie
przebudził się z paniką i myślał, że ten dzień już minął. Ale na szczęście tak
się nie stało.
- Jeszcze pytasz? - odwróciła się do niego przodem i
podeszła do łóżka. Weszła na nie i przesunęła się na kolanach w jego kierunku.
Oparła głowę o jego bark i jedną dłonią objęła go w pasie. Pachniał wszystkim
najlepszym i sobą samym – idealne połączenie, które przyjemnie drażniło jej
zmysły. – Chyba…?
- Mam coś dla ciebie – pocałował ją w głowę. Nachylił się
do szafki obok łóżka i wyciągnął z niej zgiętą na pół kartkę. W środku
znajdowała się fotografia. Odcinała się od kartki kolorami i prześwitywała
przez papier. Sam nie wiedział co powinien dać jej na urodziny, ale czasami
jego kreatywność naprawdę szła w pole. Myślał o tym kilka tygodni odkąd byli w
trasie, zastanawiał się co można dać osobie, którą się tak kocha, ale w
zasadzie co by jej nie dał, uznawał to za bezsensowne. Pozbawione wszelkiej
wartości. Coś, co było w jakiś sposób tanie – chociaż mogło kosztować kupę
pieniędzy – ale nie wystarczająco dostojne i cenne, żeby nadawało się na
prezent.
Otworzył kartkę i zdjęcie jakie znajdowało się w niej,
było zrobione kilka miesięcy temu. Pamiętał tamte święta. Rok dwa tysiące trzy
był naprawdę dobrym rokiem. Od niego w zasadzie zaczęło się wszystko; muzyka
została doceniona, sława, która spadła na nich tak nagle i wreszcie to, że mógł
budzić się będąc świadomym tego, że jego życie jest w zupełności pełne. Takie
jakie powinno być każdego, ale nie każdy takie miał.
- Ostatnie święta? – rzuciła okiem na zdjęcie, na którym
siedzieli obok choinki przytuleni do siebie. Jared siedział w czapce Mikołaja i
uśmiechał się głupio do aparatu, robiąc jakąś komiczną minę. Byli tacy
szczęśliwi i… zakochani.
- Wiem, że to jeszcze za szybko żeby tak mówić – zaczął,
patrząc na fotografię. – Spotykamy się niespełna rok, można powiedzieć, że
nawet mniej, bo przez połowę go w zasadzie mnie nie było. Trasa pochłonęła
sporą część mojego czasu, który mógłbym ci poświęcić, ale… - zawahał się,
podnosząc na nią swoje oczy. Wpatrywała się w niego z uwagą, jak przygryza
wargę myśląc nad tym, co ma mówić dalej. – Ale w takich chwilach, gdy wpatruje
się w sufit leżąc w pokoju w jednym z hoteli, którego nazwy nie potrafię
pamiętać, a w moich uszach dalej słyszę koncertowy szum, zastanawiam się, co
jeszcze mógłbym zrobić. Czy to jest wszystko na co mnie stać, czy to jest to,
co pragnę od życia. Zastanawiam się, bo wiem, że jestem pewny tego, że cię
kocham i nie jestem w stanie wyobrazić sobie chwili, gdy znikasz…
- Jay, ale…
- Tak jest, a mimo to, że jestem tego pewny jak niczego w
życiu, mam jakieś pokręcone obawy, że to za dobrze, za dużo… Że wszystko
prędzej czy później i tak zwali się na głowę, że nie będę w stanie oddychać.
Znamy się tak krótko, a mimo to, mam wrażenie, że mógłbym spędzić z tobą resztę
swojego życia. To prawię jak obłęd, ale chce powiedzieć, że naprawdę cię
kocham, a w wymyślaniu urodzinowych prezentów nigdy nie byłem najlepszy… -
- Nic nie szkodzi.
- A więc mówię teraz, bo jeszcze w zasadzie nie miałam
takiej prawdziwej okazji… Kocham cię i zawszę będę, choćby nie wiem co –
dotknął dłonią jej policzka, a potem sięgnął wargami jej ust. Smakowały ciągle
tak samo, a mimo to za każdym razem miał wrażenie, że nieco inaczej. Może
dlatego, że tak rzadko miał ku temu okazję.
Potem, gdy widział to zdjęcie stojące na szafce, za
każdym razem miał wrażenie, że było wyjątkowe. Może nie najlepszych lotów,
jakości ani tym bardziej nie pozowane, ale miało tą magię, że gdy brał je w
swoje dłonie i chciał sprawić, że wspomnienia wracały, mógł je tworzyć w swojej
głowie niczym namacalne filmy.
To zdjęcie miało być obrazem, który sprawiał, że jego
miłość nie mogła nigdy umrzeć.
Jesteś siłą, która sprawia, że wciąż idę.
Jesteś nadzieją, która sprawia, że wciąż ufam.
Jesteś życiem dla mojej duszy.
Jesteś moim celem.
Jesteś wszystkim.**
Pięć miesięcy później, 17. sierpnia 2004r., Nowy Jork.
Jared ubrany w skórzaną kurtkę, szedł rogiem ulicy
prowadzącej na Manhattan. Miał na sobie ciemne okulary, które idealnie
zasłaniały połowę jego twarzy. Włosy już nie tak długie jak jeszcze przed
kilkoma miesiącami – teraz też ciemniejsze i sięgające zaledwie uszu, opadały
mu na czoło. Uśmiechał się w kącikach ust, jego kroki były sprężyste i lekkie.
Dawno nie czuł się tak dobrze jak dziś. Chociaż był w środku kręcenia filmu, a
wszystko miało zakończyć się jeszcze przed końcem roku, nie był wcale zmęczony.
„Pan życia i śmierci” był kolejnym filmem na jego liście, który miał
otwierać nowe furtki, poszerzać horyzonty, sprawiać, że wspina się na wyżyny.
Wszystko to, co robił, miało pokazywać po raz kolejny, że potrafi.
Mimo, że chwilę zastanawiał się czy przyjąć rolę, czy
może dać sobie spokój i zająć się nagrywaniem kolejnej piosenki, stwierdził, że
potrafi być wystarczająco kompatybilny i działać na innych płaszczyznach. Bo
może ktoś by powiedział, że skoro robi wszystko, to nie robi dobrze niczego,
jego to wcale nie obchodziło. Nie obchodziła go opinia zawistnych ludzi, którzy
nie mają wystarczająco odwagi by sięgać po własne marzenia. On był z tych
odważnych, a oni byli zwykłymi tchórzami.
Odgarnął z oczu przydługą grzywkę i pchnął drzwi. Znalazł
się w środku jakiegoś hotelu – życie na walizkach, dziś Nowy Jork, jutro
Berlin, a za tydzień RPA. Pachniało nowością, jakby chwilę temu hotel miał
swoje otwarcie, możliwe, że tak było, skąd miał wiedzieć? Nie śledził tego, a
świadomość czekającego na niego pustego pokoju na siódmym piętrze, pośród
innych takich samych, była na swój sposób kojąca.
Znów był daleko, a jutro miał być jeszcze dalej. W duchu
klął na to, że nawet dłuższej chwili nie spędził w Los Angeles tylko wciągał
się w wir pracy. Czasem zaczynało mu to przeszkadzać, a zaraz potem przypominał
sobie, że skoro zaczął to musi skończyć. Nie może rzucić czegoś na co się
zdecydował.
Wszedł do windy. Nacisnął na podświetlony przycisk z
napisem siedem i oparł się ściany. Ściągnął swoje okulary i obracał je między
palcami. Potem podniósł swoje oczy i przez chwilę patrzył w lustra wokół
siebie; cała winda składała się tylko z nich. Gdy tak przez chwilę patrzył,
zdał sobie sprawę, że przecież wczoraj znowu wszystko było takie, jak powinno.
Na swoim miejscu. Jeszcze czuł jej wargi, jej dłonie w swoich włosach, jej
gorące uda wokół jego własnych. A teraz był tak daleko, że to wszystko było
tylko wspomnieniem.
Czasem naprawdę dziękował, że czas płynie tak szybko, a
czasami zwyczajnie miał ochotę wydłużyć dobę na ile się da, by nie musieć
ponownie się żegnać. Kiedyś był szczęśliwy, że może uciekać od monotonii życia
– teraz brakowało mu, że nie jest jednym z wielu, co budzi się rano na
przedmieściach jednego z większych miast Ameryki Północnej tylko po to, żeby
jego schematyczne życie mogło trwać nadal. Te kilka lat wstecz, gdy nic nie
było pewne, myślał tak strasznie inaczej…
Drzwi windy otworzyły się z cichym piknięciem. Był na
siódmym piętrze. Odetchnął głęboko, wyciągając z kieszeni kartę. Wsadził ją, a
zamek ustąpił. Przed nim roztaczał się mrok; wszystkie rolety zasłonił jeszcze
zanim opuścił pokój. Słońce przeciskało się przez szparę między roletą a
parapetem i było jedynym źródłem światła.
Przykucnął przy łóżku, wyciągając spod niego swoją
walizkę. Rzucił ją na pościel, a potem rozpiął jej błyskawiczny zamek. Podszedł
do szafy, w której miał kilka koszul, spodni i innych ciuchów, które znał
prawie na pamięć; schemat pakowania miał już opanowany do perfekcji. Tak samo
miał opanowane to wszystko, co miał robić w najbliższym czasie – wykonywać
swoje, trzymać się grafiku i dać radę pokonać dzielące kilometry. Plan był
rzeczywiście prosty, ale wykonanie nie należało już do najłatwiejszych.
Dzisiejszy samolot do Berlina miał odlatywać za półtorej
godziny. Musiał się śpieszyć, odprawa paszportowa, ekipa filmowa, reszta
aktorów nie mogli czekać. I coraz bardziej się oddalać, przybywać do kolejnych
nieznajomych miast i grać swoją rolę. Scenariusz filmu znał już prawie na
pamięć, wszystkie kwestie jakie miał powiedzieć w gruncie rzeczy też.
A on… musiał pokonać czas.
W tym samym czasie, Los Angeles.
Shannon przebudził się i zdał sobie sprawę, że
najzwyczajniej zasnął. Odkąd nie byli w trasie rozregulował się i czasami nie
potrafił znaleźć dla siebie miejsca. Może mógł zająć się czymś konkretnym albo
jakoś znaleźć sobie zajęcie, które pochłonęłoby pokłady jego wolnego czasu, ale
teraz zdecydowanie mu się nie chciało. Miał urlop, miał święty spokój, nie musiał
przejmować się Jaredem, nie musiał w zupełności przejmować się kimkolwiek tylko
mógł wszystko i wszystkich olać.
Zerknął na zegarek. Była prawie siódma wieczorem, a on
najzwyczajniej zasnął. Jak mógł, przecież nie był niczym zmęczony! W tamtej
chwili postanowił, że musi naprawdę znaleźć sobie zajęcie. Wstał z kanapy,
wyłączył telewizor, który szumiał nieprzyjemnie z jakąś rąbanką w tle. Skrzywił
się i przeszedł do kuchni. Wyciągnął z lodówki wczorajszy obiad, nasypał sobie
do kubka rozpuszczalnej kawy i zalał ją wrzątkiem. Kawa, wszystko to, co możesz
potrzebować w jednym kubku.
Pół godziny później, przekręcił w stacyjce samochodu
klucz. Odetchnął przez zęby. Wypuścił powietrze z ust i odjechał z piskiem
opon. Chwilę później zniknął na końcu ulicy. Pokonał kilka przecznic, aż w
końcu znalazł się tam, gdzie od początku zmierzał. Jakiś sławny klub z taką
samą ilością sławnych ludzi. Zastanawiał się czy to dobry pomysł, czy powinien
wkręcać się w to, ale kto powiedział, że nie może? W końcu też już go znali, w
jakiś sposób cenili, szanowali i może nawet trochę podziwiali.
Wysiadł z auta. Zaparkował prawie pod samym wejściem.
Światła samochodu zamrugały na pomarańczowo, kiedy nacisnął w kluczyku na
przycisk zamykania. Odetchnął raz jeszcze, poprawił włosy, naciągnął swoją
kurtkę, otrzepał się z niewidzialnego kurzu. Wyglądał znośnie i niezbyt
oficjalnie, trochę na luzie. To nie żadna gala MTV, nic z tych rzeczy.
Wyminął barczystego ochroniarza, który kiwnął krótko
głową. Muzyka dudniła mu w uszach, a jej basy odczuwał jak odbijają się w jego
klatce piersiowej. Tak, właśnie na to miał ochotę. Może też znalazłby jakąś
chętną kelnereczkę, którą mógłby zaciągnąć w ustronne miejsce. W zasadzie nie
był to jego priorytet, ale czemu nie skorzystać? Tutaj dziewczyny były jeszcze
bardziej chętne, mogąc rozłożyć swoje nogi przed kimś sławnym. Wydawało mu się,
że myślały, że w ten sposób może zaistnieją, zabłysną, a czar sławy spłynie na
nie, bo może jakoś zostaną zauważone pośród tylu znanych twarzy. Przelotne
romanse czasem naprawdę prowadziły do początków karier, które chwilę później
rozwijały się w zawrotnym tempie, żeby w tak samo zawrotnym tempie się
skończyć.
Stanął przy barze. Barman skinął na niego głową, gdy
rzucił nazwę jakiegoś wymyślnego drinka. Obok niego stała jakaś modelka, nie
pamiętał jej imienia, ale była co najmniej wyższa od niego o głowę. No tak,
wzrostu to on nie miał. Musiał nadrabiać wdziękiem.
Paris Hilton i Nicole Richie robiły sobie zdjęcia z
innymi mniej lub bardziej sławnymi osobami, gdzieś jeszcze mógł ujrzeć
Christinę Aguilerę, która miała czarne włosy z czerwonymi końcówkami. Musiał
przyznać, że wyglądała imponująco ubrana cała w czerni. Przyglądał się im
wszystkim, jak uśmiechają się do siebie albo stukają w swoje szklaneczki
wypełnione kolorowymi drinkami. Uniósł swój i szybko wypił. Palił w gardło, był
rzeczywiście mocny. Potem, kiedy barman postawił przed nim kolejny, ale gdy
miał już go przystawić do ust, został nagle gwałtownie popchnięty. Całość
wylała się na jego koszulkę i siarczyście przeklął. Od razu wbił wzrok w osobę,
która mu to zrobiła. Był pewien, że może to jakaś gwiazdka drugiej kategorii,
która zatacza się już tak, że nie potrafi stawiać prosto kroków. Ale nie, nie
była to żadna z osób, które myślał.
Jej zielone oczy pamiętał jak przez mgłę. Jej rude włosy,
teraz splątane, również. Sięgały jej za łopatki, odcinając się kolorem od
białej, koszulowej bluzki. Miała jeszcze krótką spódniczkę i przed sobą tacę
pełną pustych szklanek. Jeden z modeli, postawił właśnie na niej swoją i ją
wyminął, jakby była zwykłym powietrzem.
- Alexandra.
- Shannon – uśmiechnęła się i chciała go wyminąć.
Pociągnął ją za łokieć. – Nie mogę.
- Ale… - patrzył na nią, a ona przeniosła wzrok na swój
łokieć i jego palce zaciśnięte na nim. Również spojrzał na swoją dłoń. – Daj mi
pięć minut. Nie odpowiedziałaś…
- Nie mogę przyjąć waszej oferty – chciała już go zbyć,
kiedy znowu złapał ją za łokieć. Stanęła w miejscu. Shannon myślał, że wszyscy
się na niego patrzą, ale jednak nikt nie zwracał na nich uwagi.
- Dlaczego? – zacisnął zęby, a jego dłoń wciąż ściskała
jej łokieć. Patrzył w jej zielone oczy i miał wrażenie, że gdzieś w głębi nich
czai się strach. Nie wiedział czemu tak patrzy na niego, przecież nic jej nie
zrobił.
- Po prostu nie mogę. Zrozum, nie…
- Za niskie honorarium, warunki nie spełniają twoich
wymagań, może ciuchy, które tam były opisane są za bardzo kuse, co jest nie tak
w tej umowie, że nie możesz jej przyjąć? – patrzył na nią twardo, a dudniąca
muzyka zdawała się być jakby poza nim. Alex spuściła swój wzrok, jakby
spłoszona.
- To nie tak… umowa… umowa jest w porządku, wszystko się
zgadza, nie zmuszacie mnie tam do rozebrania się przed kamerą, tylko… -
- Tylko, co? – zapytał, a alkohol, który wypił szybciej,
uderzył mu w twarz. Zacisnął zęby, nic nie był w stanie zrozumieć. Co może być
nie tak w propozycji zagrania w teledysku?! Alex milczała, rozglądając się po
ludziach czy może ktoś jej nie woła. Szarpnął i przyciągnął ją do siebie.
Pachniała papierosami i jakimiś tanimi perfumami. Patrzyła na niego ze
strachem, gdy mierzył ją spojrzeniem, a potem… Potem wydawało mu się, że widzi
wystraszoną sarnę, co chce uciec i nie ma drogi ucieczki. Jej guziczek przy
kołnierzyku musiał się rozpiąć i nie, nie możliwość tego, że widział kawałek
jej białego stanika przykuła jego wzrok. Świeża blizna, a obok niej pożółkły
siniak odznaczały się na jej alabastrowej skórze. Kto mógł ją tak krzywdzić?
Potem zauważył, że jej usta również mają starą, zagojoną już szramę. Była taka
krucha i dopiero teraz zdał sobie sprawę, że jego zachowanie ją zwyczajnie
przeraża.
- Nie, nie, nie mogę. Shannon, po prostu nie…
- Kto ci to zrobił?! – powiedział, patrząc jej w oczy.
Dobrze wiedziała o czym mówi. – Twój szef? Wydaje się mieć głowę na karku. Reszta
dziewczyn nie ma –
- Nieważne – przerwała mu, wyrywając z jego uścisku rękę.
– Daj spokój. – I kiedy na chwilę stracił rezon, i nie mógł jej złapać,
wyminęła kilka osób. Przesunęły się robiąc jej miejsce i dokładając na już i
tak zawaloną tacę swoje kieliszki.
Chwilę potem zniknęła, a do jego uszu dotarł śmiech
Paris. Jej dłoń na jego ramieniu również.
19. sierpnia 2004r., Berlin, Niemcy.
Mógł przysiąc, że wszyscy byli wykończeni. Cały dzień
nagrywania dwóch scen, które nie chciały wyjść jak na złość, bo zawsze,
dosłownie zawsze ktoś musiał pomylić się w swojej kwestii, źle stanąć, źle
uśmiechnąć się, źle zrobić cokolwiek co można było zrobić źle, sprawił, że miał
autentycznie dość.
Nicolas odpalił fajkę. Palił ją szybko, śpiesząc się, bo
zaraz miał powtórzyć jedno ujęcie. Ten dzień był jakiś pechowy, bo nic nie
szło. Terminy goniły, mieli tu spędzić określoną liczbę dni, nie mogli nic
przedłużyć, bo i tak nikt nie chciał sfinansować tego filmu tylko jacyś
zagraniczni inwestorzy. Myślał, że to może być jakaś klapa, skąd mógł wiedzieć,
że jednak wszystko skończy się dobrze?
Z Nicolasem dogadywali się rzeczowo, mieli podobne wizję
jak to wszystko nagrać, jak powinny wyglądać poszczególne sceny, żeby były
rzeczywiste. Chociaż grali i spędzili ze sobą wystarczająco dużo czasu i mogli
nazywać się dobrymi kumplami, nie poznali się na innej płaszczyźnie niż
zawodowa. Plan był jedynym miejscem, gdzie rozmawiali, wymieniali uwagi,
przekazywali sobie własne wskazówki. Śmiali się i może mieli zadatki na jakiś tam
przyjaciół - bliższych, bądź nie, ich znajomość nie opiewała na daleką
przyszłość.
Przez głowę Jareda przeleciała scena, gdy siedzą razem w
aucie i Nicolas wysypuje mu kokainę. Pamiętał potem, że śmiał się, że potrafi
wciągać jak rasowy ćpun. Że dobrze to odgrywa, że jest wystarczająco
przekonujący w tym, że potrafi oddać zachowanie takich ludzi. Umie działać,
myśleć, zachowywać się jak oni. I wcale nie ma tu wymuszonego fałszu.
Ale kto mógł z nich wiedzieć, że to wszystko było szyte
grubymi nićmi. Wszyscy byli przekupieni, każdy kto wiedział nie miał prawa
pisnąć. Shannon o wszystko zadbał. Nie chciał, żeby jego brat zaczynał karierę
od łatki ćpuna, który nie potrafił poradzić sobie wtedy ze sobą samym, światem
i wszystkim, co miał. Nikt nie zdawał sobie sprawy, bo skąd mieli to wiedzieć?
Nie było informacji, Jared był czysty. Nawet sceny, które odgrywał, wydawały
się tak dobrze odegrane jakby rzeczywiście miał talent by je tak grać. Wszyscy
spychali to na jedno, ale kto mógł wiedzieć, no kto?
Nikt też nie miał odwagi pytać. Pytania były czasem zbyt
trudne. I niepotrzebne.
I przysięgam na Boga,
znajdę siebie na końcu,
na końcu.
______
tytuł: 30STM- The Story i ostatnia kursywa.
*30STM- Up In The Air
**Lifehouse- Everything
dodałam ostrzeżenie zawartości (to co się rozgrywa w niektórych odcinkach chyba się o to prosi).
wszystkie mniej lub bardziej kulminacyjne wątki - już niedługo. ;)