„I trzeba
być wielkim przyjacielem i mocnym przyjacielem, żeby przyjść
i przesiedzieć z kimś całe popołudnie tylko po to, żeby
nie czuł się samotny. Odłożyć swoje ważne sprawy i całe
popołudnie poświęcić na trzymanie kogoś za rękę.” (Anna Frankowska)
1. lutego
2004r., Paryż, Francja, port lotniczy Paryż-Roissy-Charles de Gaulle.
Koła samolotu linii United Airlines
dotknęły pasa lotniska dokładnie po ośmiu godzinach i piętnastu minutach lotu.
Samolot zatrzymał się chwilę później, kończąc swój rejs, a stewardessa
pożegnała pasażerów. Jared nałożył na nos swoje przeciwsłoneczne okulary, a gdy
stanął na schodach przy samolocie, pęd powietrza rozwiał jego pół długie włosy.
Zaczerpnął do płuc rześkiego, porannego powietrza, które było zdecydowanie
dosyć ciepłe jak na tą porę roku. Wydawało mu się, że powinna tutaj panować
zima.
Trzymając w jednej ręce swoją podręczną
torbę, przeszedł z resztą pasażerów w kierunku terminalu. Był jednym z
największych w Paryżu; wśród ludzi mógł usłyszeć tak wiele języków, których
jeszcze nigdy w życiu nie słyszał. Przewijały się między sobą, mieszały się,
tworząc niecodzienny gwar, który panuje właśnie w takich miejscach, jak to.
Lotnisko było naprawdę ogromne, nie potrafił objąć go wzrokiem. Ciągnęło się
długo przed nim i równie długo za nim.
Pięć minut później, gdy wyszedł na
parking przed jednym z wejść, nie wiedział co ma robić. Dotarło do niego, że
lotnisko nie jest w samym centrum Paryża, a jego znajomość francuskiego kończy
się na tym, co pamiętał jeszcze z liceum. Przestraszony rozejrzał się wokół
siebie, szukając jakiejś informacji. Miła pani ubrana w firmową garsonkę,
pokazała mu, jak, czym i za ile minut może dostać się do Paryża. Dziękował jej
w duchu, że jest tak kompetentna i wyrozumiała.
Ściskając swój bagaż, a drugą ręką
nakładając na nos przeciwsłoneczne okulary, wsiadł do autobusu, który miał go
dowieść aż do samego centrum. Tam już był pewny, że jakoś sobie poradzi.
Mieszkanie Emily mieściło się przy jednej z większych ulic.
W tym samym
czasie, Los Angeles.
Kathleen Rosebeen przeklęła pod nosem.
Bardzo siarczyście. Rzadko jej się zdarzało kląć, ale gdy wymagała tego
sytuacja, ponosił ją nieokreślony rodzaj gniewu. Czuła, jak całym ciałem
wstrząsa jakiś dziwny, nasilający się z każdą chwilą, dreszcz. Wyciągnęła przed
siebie swoje dłonie, które również jej drżały i mogła przysiąc, że dawno nie
była tak zdenerwowana, jak właśnie dziś.
Ale musiała się w porę uspokoić.
Sytuacja tego wymagała, ludzie wokół niej zaczęli się jej przyglądać z
zaciekawieniem, kiedy to siedząc samotnie w jednym z klubów w Los Angeles,
klnie pod nosem sama do siebie. Poprawiła swoje długie, blond włosy i odrzuciła
je na plecy. Postukała paznokciem w szklaneczkę z kolorowym drinkiem i
odetchnęła. Musiała się naprawdę uspokoić.
Zaczęła żałować tego, że poddała się
sama sobie. Mogła chwilę dłużej pomyśleć, zacząć się wahać, że nie powinna,
odrzucić od siebie wszystko, ale to, że miała przy sobie wystarczająco towaru,
który kusił… Naprawdę kusił. Rozsypała go na toaletce w swoim małym, zapyziałym
mieszkaniu. Uformowała kreskę, potem jeszcze jedną. Zrolowała jednodolarówkę i
wciągnęła, prostując się prawie automatycznie. Czekała, mogła przysiąc, że
czekała jak to będzie po tak długim czasie odkąd ostatni raz brała. Ale nic się
nie zmieniło, w zasadzie było tak samo, a jej ciało oduczone tego wszystkiego,
przyjęło to z tak wielką ochotą, jak jeszcze nigdy. Aż sama się zdziwiła, że
potrafiła tyle wytrzymać bez.
Wpatrywała się w swoje drżące dłonie,
ale już nie była zdenerwowana. Czekała tutaj od piętnastu minut, a jej umówiony
towarzysz, wcale nie przychodził. Zastanawiała się czy w ogóle ma zamiar
przyjść, skoro się tyle spóźnia. Odetchnęła raz jeszcze, a potem upiła łyk
drinka.
- Przepraszam, straszne korki –
usłyszała za swoimi plecami w chwili, gdy poczuła czyjąś dłoń na swoim
ramieniu. Odwróciła w kierunku mężczyzny głowę, a potem patrzyła jak siada
naprzeciw niej. Ściągnął z głowy czapkę, rozpiął koszulę i położył dłonie przed
sobą. Wpatrywał się w nią przez chwilę, a Kathleen już wiedziała co dla niej
ma. – Zostałem w Los Angeles, już nie gram z Thirty Seconds to Mars – zaczął. – Przestałem jakiś czas temu.
- Och Kevin, dlaczego? – spytała, mrużąc
swoje oczy. Przyglądała mu się bardzo uważnie, mogła uznać, że był bardzo zabieganym
człowiekiem, który starał się mieć wszystko poukładane jak należy. Teraz, gdy
młoda kelnerka postawiła przed nim szklaneczkę whisky, stwierdziła, że tutaj
wcale się nie śpieszył. Napił się spory łyk, a potem widziała, jak minimalnie
się krzywi. Musiał dawno nie pić albo rzeczywiście whisky zawsze wykrzywiała mu
twarz. Splótł swoje dłonie na szklance i podniósł oczy wprost na nią. Teraz
patrzyli się w siebie, a Kathleen przygryzła dolną wargę.
- Zająłem się czymś innym, mają kogoś
innego na moje miejsce – uśmiechnął się krótko, a Kathleen była niemal pewna,
że ten uśmiech nie był do końca szczery. Zastanawiała się przez moment czy
Kevin odszedł z zespołu dobrowolnie, czy Jared miał w tym swój udział. Może już
był tak upierdliwy, że Kevin nie potrafił z nim wytrzymać? Nie znała na to
odpowiedzi, ale to ją w tej chwili najmniej interesowało. Była ciekawa po co
chciał się z nią znowu spotkać.
- Doprawdy? Kogo? – spytała, gryząc
wargę. Schowała dłonie pod stolik, bo znowu zaczęły się lekko trząść. Nie mogła
dać się zdradzić, musiała zachować dobrą minę do złej gry, a spotkanie z
Kevinem wszystko opóźniało. To było niczym wyczekiwanie na upragniony obiad,
kiedy przez większość czasu w twoim żołądku jest pusto. Tak właśnie się czuła,
musiała wziąć, a to, że głosik gdzieś z tyłu głowy szeptał, że znowu wyląduje w
Pasadenie w zamkniętym ośrodku dla uzależnionych, wcale nie sprawiało, że chęć
wciągnięcia kolejnej dawki malała. W zasadzie jeszcze bardziej się to
potęgowało, bo jej ukryte pragnienia, ciche tęsknoty za tym wszystkim co dawały
jej narkotyki nareszcie wyszły na wierzch. A ona już nie miała siły ani tym
bardziej ochoty się bronić. Życie jest za krótkie, żeby nie przeżyć go na
pełnych obrotach; szybko, mocno, intensywnie.
- Jakiś nowy chłopak, który będzie tylko
koncertowy, nawet nie pamiętam jego imienia, to nie jest istotne, Kathleen.
Przyszedłem tu do ciebie z czymś innym – oderwał dłonie od szklanki i teraz
dopiero zauważyła, że przyszedł z teczką. Schylił się po nią, a potem wyciągnął
z niej kilka plików kartek. Przyjrzała się im i teraz zrozumiała. Teledysk. Ona
w teledysku Thirty Seconds to Mars. Jak
mogła zapomnieć! Ale minęło tyle czasu odkąd rozmawiała ostatni raz z Kevinem,
że zajęta swoimi sprawami, była to ostatnia myśl, jaka przychodziła jej do
głowy.
- Kev… myślałam, że sobie wtedy
żartowałeś.
- Kathleen, ja bardzo rzadko żartuje ze
służbowych spraw. Jared mnie prosił o to, żeby cię odszukać, teraz znowu
znaleźć i dać ci umowę. Wytwórnia chce mieć wszystko gotowe, zanim zaczniemy kręcić.
- Napisał chociaż już tą piosenkę? –
wydęła swoje usta, a potem oblizała je końcem języka. Śledziła każdy jego ruch
bardzo dokładnie. Ściskała dłońmi swoje kolana i zastanawiała się czy już teraz
będzie musiała coś podpisać. Kevin uniósł brwi i przesunął w jej stronę kartkę,
na której mogła przeczytać:
Wytwórnia
Immortal Records,
Umowa
zawarta pomiędzy zespołem Thirty Seconds to Mars reprezentowanym przez Kevina
Drake’a, zwanym dalej pełnomocnikiem strony, a Panią Kathleen Rosebeen ur. 25.04.1974r.,
w Phoenix, zwaną dalej wykonawcą umowy. Strona zobowiązuje się do wykonania
wszystkich obowiązków powierzonych przez zespół Thirty Seconds to Mars, strona
zobowiązuje się wykonać i spełnić warunki umowy osobiście. Umowa jest
sporządzona w celu udostępnienia swojego wizerunku w teledysku zwanym dalej
wideoklipem do piosenki „Attack” wyświetlanym w środkach masowego przekazu.
Umowa
została sporządzona w dwóch jednobrzmiących egzemplarzach, po jednym dla każdej
ze stron.
- Piosenka jest prawie ukończona, nie
martw się o to czy Jay napisał ją, czy nie. – Kevin napił się kolejnego łyku
whisky. Już się nie skrzywił. Zdał sobie sprawę, że odkąd jego alkoholowy
problem niemal na zawsze zniknął, tą whisky dał do zrozumienia sobie, że on
wciąż w nim jest. Nigdy nie przestaje się być wolnym od swoich nałogów.
Kathleen zmarszczyła brwi. Podobało jej
się to. Co więcej, wiedziała, że dostanie za to jakąś gaże, a co za tym idzie,
swoje pięć minut na wielkim-małym ekranie, który może ją, a nuż, wynieść na
różnego rodzaju szczyty. Nie wiedziała w tej chwili czy to, że przed jej oczami
na chwilę jawiła się wizja jej nagłej kariery kosztem występu w teledysku, czy
to, że może zostanie zauważona sprawiło, że to był też jeden z powodów dla których
zgodziła się złożyć swój podpis.
Drugiego jeszcze wcale nie znała, ale
Kathleen Rosebeen to piękno i demon. I to, że Jared tak bardzo widział ją w swoim teledysku; obraz
tego, jak razem z nią w nim jest, a on może w końcu zrobić z nią to wszystko,
co ona kiedyś z nim, sprzedając mu prochy, była zbyt silna.
- Chce wiedzieć po prostu czy jest na
tyle dobra, żebym mogła tam być – zironizowała, drżącą dłonią odpalając
papierosa. Kevin opuścił głowę, nie chcąc widzieć, jak męczy się z zapalniczką.
Patrzył tępym wzrokiem w szklankę przed sobą, w której już nie było prawie
whisky. Zastanawiał się przez moment, jakim cudem tak szybko zniknęła.
- Jest lepsza niż myślisz.
- Nie wątpię, Jared zawsze daje z siebie
sto dwadzieścia procent – zaciągnęła się mocno papierosem, a dłonie na moment
przestały jej drżeć. – We wszystkim, pamiętam –
- Kathleen, on już ci więcej nie ulegnie
– Kevin podniósł wzrok na nią i patrzył, jak zagryza wargę. Była naprawdę piękna
i czasem zastanawiał się, dlaczego tak źle skończyła. Co ją popchnęło, że w
Phoenix zabrała się za dilerkę. Co było tym, że chciała robić to, a nie coś
innego. Kathleen była dla niego zawsze zagadką i nie potrafił jej nigdy
rozgryźć; choć czasem myślał, że mówi mu o sobie to miał nieodparte wrażenie,
że to się w jakimś stopniu mija z prawdą, że nie mówi niczego do końca. Jak
gdyby chciała stworzyć aurę niepewności, niedostępności, która przez tyle lat
wciąż ją otaczała.
- Panie Drake, czy pan chce się ze mną
spierać? – mruknęła spod wpół przymkniętych powiek.
- Kathleen…
- Kevin, on sam tego chce. Bo jeżeli by
nie chciał, to nie prosiłby cię o to, żeby mnie odszukać – mówiła, trzymając w
dwóch palcach papierosa. – Nawet nie starałby się tego robić. Wziąłby pierwsze,
lepsze kurewki i mógłby z nimi kręcić te swoje cuda.
- Może masz rację. Ale ci się nie uda –
spojrzał na nią krótko i wychylił resztki whisky do dna.
Bo Kathleen Rosebeen w zwyczaju miała
rację. Znała się na ludziach i jak mało kto wiedziała, co ją do niej popycha.
Może też tłumaczyła to sobie, że w końcu sprzedaje im towar i to jest jedyny
powód, że do niej ciągle wracają, ale… Ale, Jared był dla niej również zagadką
i jeszcze nie mogła mieć tak oczywistej pewności, że zrobi tak, jak myśli.
Ale Kathleen to piękno i demon. A tutaj
nikt nie miał złudzeń.
Każda rzecz, jaką nauczyłem się
zapomnieć, powróci.
Będziesz płakać, a ja będę prosić.
Będziesz płakać, a ja będę prosić.
*
1.
lutego 2004r., Nowy Orlean, Luizjana, hotel Quality Inn & Suites.
- Milicevic,
do kurwy nędzy! Do reszty postradałeś rozum?!
Tomo
podskoczył, widząc przed sobą wykrzywioną twarz Matta. Patrzył na niego, a
potem Matt zerknął na zegarek. Była druga w nocy, hotel prawie cały pogrążony
we śnie, a jemu zebrało się na spacery. Może byłoby wszystko okay, że Matt tak
na niego naskoczył, gdyby rzeczywiście spał. Nawet to, że zerknął machinalnie
na zegarek nie świadczyło, że spodziewał się akurat jego. Widać było, że
obawiał się hotelowej służby, co miałaby przywrócić ich do porządku.
- Przyszedłem
się napić, tak jak mówiłeś o tym trzy godziny temu – Tomo był trzeźwy i czysty
jak łza. Dopiero teraz zauważył, że Matt trzyma w palcach lewej dłoni do połowy
opróżnioną butelkę wódki. Matt uśmiechnął się promiennie, jakby spadł mu kamień
z serca.
- Myślałem,
że to obsługa! – wyjaśnił zaraz Matt, przesuwając się w progu i robiąc mu
miejsce, żeby mógł przejść. Gdy tylko przestąpił próg jego pokoju, zaraz
zobaczył rozwalonego na łóżku Shannona, który trzymał taką samą wódkę. Tylko,
że jak Matt jeszcze potrafił podejść do drzwi, otworzyć je, nawet wrzasnąć, tak
Shannon leżał i tylko podnosił butelkę do ust. – Tomo, straszysz ludzi!
-
Przepraszam, nie chciałem. Mam za to jeszcze dwie zero siedem – wyszczerzył się
jak głupi, a Matt pociągnął go za ramię. Shannon coś mruknął w odpowiedzi, a
Matt pociągnął z gwinta. Dawno nie widział ich tak pijanych. Z jednej strony
był zły, a z drugiej, mógł się napić i zapomnieć na chwilę o tym, że Mike
czeka, aż im powie o ich relacji. Jeszcze nie potrafił nazywać tego związkiem,
jakkolwiek to nie brzmiało. Choć on uważał, że im się należy, a nie mogą sobie
pozwolić na totalną swobodę, musiał naprawdę wybrać odpowiedni moment. Pech
chciał, że był to dzisiejszy dzień, może bardziej już wieczór.
Usiadł w
jednym z hotelowych foteli i postawił schłodzoną butelkę na stoliku. Był
niewyobrażalnie brudny; pizza, rozlany alkohol, sok i wszystko inne, o czym
wolał nie myśleć, lepiły się ze sobą i bał się dotknąć to palcem. Przez moment
chciał to uprzątnąć, ale w porę się powstrzymał. Bo jak to by wyglądało, kiedy
on sprząta, a oni leżą obok siebie kompletnie napici?
- Tomo, mój
przyjacielu, polej no – Matt podparł się, a potem machnął w kierunku butelki z
wódką. Tomo poderwał się z miejsca i odkręcił jeszcze zamkniętą butelkę. Matt
przyglądał mu się z jakiś dziwnym uwielbieniem, kiedy polewał do kieliszków
kolejnej porcji wódki. Tomo przez chwilę miał wrażenie, że ta wódka jest
wszystkim czego Matt w tej chwili pragnie. Nie sen, jedzenie ani inne z
przyziemnych rzeczy – tylko wódka. Wódka była wszystkim, odpowiedzią na
wszystko.
- To zdrowie
chłopaki – powiedział już maczając swoje usta. Do jego nosa dotarł
charakterystyczny, ostry zapach i już wiedział, że jutro wstanie i będzie
przeklinał ten wieczór. W zasadzie był pewien, że każdy z nich będzie ledwo
żywy, ale w końcu mogli sobie raz na jakiś czas pozwolić. A gdy pozwalali
sobie, puszczały wtedy wszystkie hamulce. Można by było powiedzieć, że gdy
mieli wolne wszystko inne przestawało się liczyć. Rozumieli się bez słów, każdy
liczył na swoją własną chwilę wytchnienia tylko po to, żeby na następny dzień
znowu wstać i wyjść na scenę.
To tutaj
kurtyna na moment mogła opaść.
Dwadzieścia
minut później Tomo zebrał się w sobie. Po kilku kolejkach i przy tak szybkim
tempie jakie im narzucił Matt, zaczęło mu się już bardzo kręcić w głowie.
Shannon chyba do końca nie kontaktował, leżał i coś mruczał. Potem zaczął
nucić, aż wreszcie podśpiewywać jakąś dziwną piosenkę, której nigdy nie
słyszał. Zastanawiał się dosłownie sekundę skąd ją zna, a potem spojrzał na
Matta. Ten wpatrywał się w niego, trzymając kolejny kieliszek z kolejną porcją
wódki. Tomo mimo to, przystał na to. Stwierdził, że wódka doda mu odwagi, może
oni pod wpływem też inaczej na to spojrzą. Teraz naprawdę nie wiedział czy będą
coś pamiętać jutrzejszego dnia, czy zwyczajnie o tym zapomną. Stawiał bardziej
na to, że raczej wszyscy w trójkę skończą z urwanym filmem, a przynajmniej
jeden z nich z głową nad sedesem.
- Tomuś, co
ty taki smutny – mruknął Matt zaraz po tym, jak opróżnił swój kieliszek.
Zamrugał oczami, a Tomo odetchnął głębiej. Może przez większe skupienie na tym
co robi albo przez wdychane powietrze przez usta, uda mu się chociaż odrobinę wytrzeźwieć.
- Nie bądź
smutas, bo ci uschnie kutas – Shannon dał znać o sobie z pomiędzy stosu
poduszek. Przytulał jedną z nich i głupio się uśmiechał. Jego pijacki uśmiech
był aż zaraźliwy, Tomo wyszczerzył się w odpowiedzi.
- Chłopaki,
słuchajcie – zebrał się na odwagę. Zamknął na chwilę oczy, żeby unormować
oddech. Czuł w powietrzu zapach jedzenia, którego w dalszym ciągu nie
sprzątnęli, rozlanych napoi, które zdążył sam zresztą też rozlać, zapach wódki,
który docierał do jego nosa, aż nagle poczuł charakterystyczny zapach
odpalanego papierosa. Otworzył oczy. Shannon palił jakiegoś skręta, który na
początku pachniał jak zwykła fajka. Zdecydowanie fajką to on nie był. Cichnął
niesamowicie.
- Cały czas
cię słuchamy, Tomo – Matt odkręcił po raz kolejny butelkę i nalał sam sobie
kolejny kieliszek. – Co byś chciał nam powiedzieć? – miał takie pijane oczy,
jak jeszcze nigdy u niego nie widział. Tomo był święcie przekonany, że ani
Matt, ani tym bardziej Shannon nie będą pamiętać z dzisiejszej nocy nic.
Kompletnie nic.
- Kiedyś i
tak się dowiecie, tak przypuszczam, że –
- Może chcesz
zapalić? Jakieś słabe to zioło – Shannon zachichotał jak panienka, zaciągając
się jeszcze raz i wypuszczając przez usta kłęby dymu.
- Że wkrótce
– Tomo kontynuował, nie robiąc sobie nic ze słów Shannona – to wszystko i tak
wyjdzie. Musze być z wami szczery – odetchnął, czując jak zapach skręta
Shannona dociera do jego nosa, a potem do płuc. – Chłopaki, już nie musicie się
dziwić, że nie chodzę na panienki. Jestem gejem – podniósł głowę patrząc
najpierw na Matta, a potem na Shannona. Ich twarze nie wyrażały żadnych emocji;
przerażenia, zdziwienia, zniesmaczenia ani tym bardziej pogardy. Były takie
nieodgadnione, że sam nie wiedział co o nich myśleć. Mimo to, że byli pijani,
musieli to słyszeć co im powiedział. Bo jakżeby inaczej! Byli jeszcze świadomi
tego, co się działo w tym pokoju.
- Tomo,
dlaczego nie powiedziałeś tak od razu? – Shannon przewrócił się na bok i
podparł dłonią głowę. – Widziałem ostatnio jakiś gejowski klub w Vegas, moglibyśmy
ci poszukać chłopaka!
- No właśnie,
nakręcimy mini serial: Tomo szuka chłopaka! – zawtórował Matt szczerząc się, a
Tomo już wiedział, że oni są na miarę prawdziwych przyjaciół. Takich, za
którymi skoczyłbyś w ogień mimo, że wyszedłbyś cały poparzony. Zrozumieją,
uchleją się razem z tobą, a potem jeszcze zaczną rzucać jakimś żartem. Był
naprawdę wdzięczny losowi, że postawił na jego drodze tych ludzi, którzy
przyjęli go do zespołu. Teraz tworzyli jedność; taką rzeczywistą i najbardziej
właściwą ze wszystkich. Byli niczym drużyna, chociaż tworzyli tylko muzykę.
Mimo to, że
mówili do niego to, co właśnie usłyszał, on i tak wiedział, że jutro gdy
otworzą swoje oczy, przetrą je, wstaną by spojrzeć w lustro, które odbije w
sobie ich twarz, zapomną to, co im powiedział. W zasadzie, gdy przyjdzie mu to
powiedzieć na głos - już się nie bał. Bo gdzieś obiło mu się o uszy, że
człowiek jest najszczerszy, kiedy jest pijany.
A oni właśnie
tacy byli. Szczerzy. I pijani.
*
Downtown,
Los Angeles, Kalifornia.
Szczupłe
palce odchyliły dwie listewki żaluzji wiszącej na oknie w kuchni. Westchnęła,
patrząc co dzieje się na ulicy. Niby była to dzielnica biznesowa, same szychy,
wielkie osobistości, ale tutaj gdzie mieszkała, miała wrażenie, że Bóg o nich
zapomniał. Cofał swój wzrok, by nie musieć widzieć co się dzieje.
Alex
odgarnęła swoje długie, rude włosy na plecy. Nie mogła zapomnieć tego, że jej
życie kiedyś wyglądało inaczej. Było lepsze, wartościowsze, miała czas,
pieniądze i co najważniejsze, mogła swobodnie rozmawiać ze swoją matką. Teraz,
gdy zdecydowała się dalej tkwić w związku z Deanem, nie wiedziała sama czego
chce. Czy to prawdziwa miłość, dla której jest zdolna poświęcić tak wiele? Czy
jej się tylko to przyśniło, wyobraziło, że naprawdę do niego czuje to, co
myśli, że czuje? Czy to wszystko jest rzeczywiste i szczere? A może jest z nim,
bo boi się, że zostanie sama. Samiuteńka w Los Angeles, w którym doświadczyła,
że albo się tu jest wygranym, albo przegranym. Nie ma nic pomiędzy, chociaż
czasami łudziła się, że może ona właśnie jest w tym ‘pomiędzy’.
Poczuła na
swoim brzuchu czyjeś dłonie, a potem spostrzegła na nich tatuaże. Dean. Tylko
on miał takie szorstkie palce i jednocześnie delikatny uścisk. Tatuaży też miał
sporo, w zasadzie nie myślała nigdy nad ich znaczeniem. Nie pytała, a on też
nie wykazywał chęci by opowiedzieć. Na rzecz tego związku poświęciła tak wiele,
że bała się momentu, w którym od niej odejdzie. Ta ciągła niepewność, gdy
poznawał kogoś nowego, to oczekiwanie, ten strach, że może już mu się znudziła.
Ale miała dopiero dwadzieścia lat, nie mogła oczekiwać, że jest miłością jej
życia, bo sama często się wahała. Czasami w długie, gorące kalifornijskie noce,
zastanawiała się, jakby to było, gdyby go nie poznała. Może byłaby w innym
miejscu, w innej chwili, a może mieszkała by wciąż ze swoją matką. Nie
wiedziała, bo skąd miała wiedzieć?
- Dostałaś
jakiś list – szepnął jej do ucha, odgarniając wcześniej z jej twarzy włosy. –
Jakiś mega ważny list, z jakimiś czaszkami z boku, z feniksem i czymś – zawahał
się, a Alex dalej patrzyła przez okno. Słońce nad Los Angeles chyliło się ku
zachodowi. – Nie wiem, co to jest – odwróciła na niego swój wzrok i
spostrzegła, że trzyma przesyłkę, o której mówił. Rzeczywiście było na niej to,
co mówił.
- Pokaż.
- Aleksandra
pisane przez ‘ks’, a nie ‘x’ Stewart. To oni też wiedzą, że nie jesteś stąd? –
Dean dalej trzymał list i nawet nie miał zamiaru, żeby go jej dać. – Kim oni
są?
- Mam w
dowodzie tak, nie sposób tego nie znaleźć. Moja matka jest imigrantką, cholera
mówiłam ci! Pokaż mi co to jest! – podniosła głos, chcąc sprawić, żeby oddał
jej własność. Była ciekawa, bo wiedziała, co znaczył ‘feniks i jakieś czaszki’.
Przecież jeszcze pamiętała, jak stała przy samych barierkach na połowie ich
początkowych koncertów. Pamiętała doskonale, że Shannon miał do niej interes,
wszystko pamiętała, bo jak mogłaby zapomnieć?! Tylko czekała czy on
rzeczywiście nie zapomniał o niej i nie rzucał wtedy tych słów na wiatr. To
było taki szmat czasu temu…
- Co to
jest?! – Dean podniósł głos; czasami naprawdę go nienawidziła, bo miał
wybuchowe usposobienie i nie panował nad emocjami. Tak było i teraz. – Powiesz
mi albo sam mam przeczytać?
- Tylko
spróbuj! To mój list! – szarpnęła się, a potem chciała mu wyrwać kopertę z
dłoni. Był szybszy. Złapał za jej nadgarstek i wykręcił jej rękę pod dziwnym
kątem. Syknęła z bólu. – Oddawaj!
- No niech no
zobaczę… - jedną ręką trzymał ją w szczelnym uścisku, a zębami rozerwał
kopertę. Alexandra Stewart poczuła, jakby ktoś wbił jej nóż w plecy. Wdziała
przed sobą człowieka, którego w zasadzie nie znała. Zachowywał się jak nie on i
teraz to ona już była pewna. Nie da sobą pomiatać. Nie da… - Wytwórnia Immortal
Records – zaczął czytać. – Robi się naprawdę ciekawie! Czyżbyś próbowała przede
mną coś zataić? Jak mogłaś, Aleksiejo – zironizował z udawanym rosyjskim
akcentem. – Albo może lepiej, moja kochana Saszo – spojrzał ponownie na
zmiętoloną kartkę. – Mamy przyjemność powiadomić, że…
Mamy przyjemność powiadomić, że
została Pani Aleksandra Stewart wybrana do odtworzenia jednej z ról w teledysku
zespołu Thirty Seconds to Mars do piosenki „Attack” z najnowszej płyty, która
jest w trakcie tworzenia. Piosenka „Attack” została wybrana na promującą cały
album. Mamy szczerą nadzieję, że przyjmie pani naszą ofertę.
Dołączamy umowę pomiędzy Panią a
zespołem Thirty Seconds to Mars – powtarzała
razem za nim w myślach. Gdy zaczął czytać umowę i warunki jej spełnienia,
czuła, że Shannon wcale nie kłamał. Jej gaża za pokazanie swojej twarzy
wynosiła sześćset dolarów. Sześćset dolarów, choć wiedziała, że zapewne nie
będzie musiała mu oddawać tych trzystu, to jej duma nie pozwalała, żeby płacił
za nią. Nie za nią i zwłaszcza nie on.
- Aleksi,
może powiesz mi co to jest? Czy straciłaś słuch? – Dean dalej do niej mówił, a
ona stała i patrzyła wprost przed siebie. Nie zaszczyciła go nawet krótkim
spojrzeniem, czuła się zbrukana. – Mam się prosić, mam błagać? Księżniczko… -
zniżył głos, a mimo to, nawet na niego nie spojrzała. – Zadajesz się z jakimiś
muzykami, może mnie z nimi zdradzasz? Mam rację? Wzięli cię do teledysku, żebyś
dała im wszystkim dupy? – szarpnął ją, żeby móc spojrzeć jej w twarz. Alex
zacisnęła swoje usta w wąską kreskę, a jej oczy płonęły. Dean był nieźle
wkurzony, bo jak jego dziewczyna mogła przed nim cokolwiek zataić!
- Nie, to nie
tak… - mruknęła, patrząc mu butnie w twarz. – Zaproponował mi to Shannon, bo
nadaje się do roli.
- Shannon,
nieźle, już jesteście na ty – warknął, przystawiając palce do jej twarzy.
Złapał ją mocno i miała wrażenie, że jego opuszki palców wżerają się w jej
skórę. Bolało, nie był sobą, a ona tak bardzo to wiedziała. – Ile razy się z
nim widziałaś, co? Ile razy dałaś mu… - nie dokończył, bo zaczęła się wyrywać.
Jego dłonie były o wiele silniejsze niż jej, mogła go odpychać, mogła robić
wszystko, ale w którymś momencie poczuła, jak w nagłym napływie szału i jej
rozpaczliwych słów, że to nie tak, że to tylko zwykły teledysk, upada na zimne
kafelki.
W ustach
poczuła metaliczny posmak krwi. Automatycznie zbliżyła swoją dłoń do warg i
teraz już nie tylko czuła, ale też widziała. Widziała tak namacalnie, że jej
niestabilny domek z kart runął, a wszystko, co wydawało jej się jeszcze przed
chwilą wieczne i niezniszczalne, prysło jak bańka mydlana. Zdała sobie sprawę,
że to nie jej świat, że to nie jej wszystko o czym myślała, gdy tulił ją
do snu.
Podniosła
głowę do góry, dostrzegając, że wyszedł. Kuchenne kafelki były tak przyjemnie
zimne, miała wrażenie, że łagodzą teraz każdy jej ból. Fizyczny i psychiczny. A
mimo to, że usłyszała jak drzwi zderzają się z framugą, oznajmiając, że
wyszedł, nie czuła się wcale lepiej. Alex przeklęła pod nosem, po tak długim czasie
przyznając racje swojej matce, że ona zna się na ludziach jak nikt inny. Już
wtedy jej mówiła, że to niezłe ziółko i żeby tylko nie miała przez niego
kłopotów. A były to kłopoty tak wielkie, że aż się bała co stanie się za
chwilę. Czy wróci do niej i da jej spokój, przeprosi, będzie błagać o
wybaczenie, a może przyjdzie i zleje ją za to, że oddycha?
Wyciągnęła
przed siebie rękę, łapiąc w nią mocno pogniecioną kartkę, którą Dean wyszarpał
z koperty wbrew jej woli. Jawiła się na niej jakaś dziwna nadzieja, możliwość
ucieczki, wszystko to, co mogła zrobić, a tak długo tkwiła w tym związku, bo
myślała, naprawdę myślała, że to prawdziwa miłość.
Teraz miało
być zupełnie inaczej. Od końca do początku, nadchodzi nowy dzień,
a ja jestem wreszcie wolna.*
1.
lutego 2004r., Paryż, Francja.
Emily
mieszała łyżeczką herbatę. Bardzo intensywnie, prawie tak, jakby nie panowała
nad tym co robi. Wpatrywała się w mężczyznę przed sobą i nie mogła uwierzyć w
to, co widzi. Nie potrafiła pojąć, jak, dlaczego i jakim cudem, on, jej
przyjaciel, którego ostatni raz widziała tak dawno, siedzi teraz przed nią.
Miała czasem dziwne przeczucie, że on najzwyczajniej o niej zapomniał. Zajęty
swoimi sprawami, wszystkim tym, co wydawało się wtedy ważniejsze, zapomniał o
niej. O swojej przyjaciółce, która postawiła go na nogi, gdy to jego świat w
tamtej chwili się walił. Jeszcze pamiętała to zaplecze w barze w którym wtedy
parowała; czasem gdy piła Jacka Danielsa, miała wrażenie, że nie smakuje tak
dobrze, jak właśnie tamten – ukradziony z barku i zmieszany z mocną Szwedzką.
Tamte uczucia, noc, emocje i wszystko inne, co sprawiło, że Jared stał się jej
przyjacielem na śmierć i życie, było już takie odległe i prawie się zamazywało
w jej pamięci.
Tak bardzo
chciała mu pokazać Paryż, żeby i on mógł się w nim zakochać tak samo mocno, jak
ona. Tak bardzo chciała mu wszystko pokazać w tym mieście, co sama odkryła i co
można zobaczyć na pocztówkach. Wszystko chciała zrobić z nim tak bardzo,
bo wiedziała, że goni ich czas, a jego powrotny samolot nie będzie na nią
czekał.
- Nawet nie
masz pojęcia – zaczęła, odchrząkując. Na moment straciła głos. – Nie masz
pojęcia, jak bardzo się zmieniłeś. Nie widziałam cię tak dawno. Może źle,
widziałam cię, twoje zdjęcia są w Internecie, ale na żywo wyglądasz zupełnie
inaczej. Promieniejesz, ty naprawdę promieniejesz – posłała mu uśmiech. Jared
odpowiedział jej tym samym. – Tyle się zmieniło. Ty jesteś inny, ja jestem
inna, ale –
- Ale nasza
przyjaźń nadal trwa, Emily. Nie mógłbym pozwolić, żeby to się skończyło tylko
przez to, że jesteś we Francji – uśmiechnął się do niej, odgarniając swoje
włosy za uszy. Przyglądała mu się mało dyskretnie i wcale nie było to dla niego
krępujące. Znał ją, widział czego szuka w jego wyglądzie, ale nie mogła tego
znaleźć. Był teraz po prostu krystalicznie szczęśliwy.
- Zaskoczyłeś
mnie – mruknęła, upijając jeden łyk herbaty. – Myślałam, że spotkamy się w
Stanach albo… za jakieś kilka lat. Czasami myślałam, że zapomniałeś o mnie, tak
po prostu – spuściła wzrok, nie chcąc patrzeć mu w oczy. Bała się, że może w
nich zobaczyć potwierdzenie swoich słów.
- Jeżeli
naprawdę tak myślałaś… Nie wiem, może tak czasem to wyglądało, ale nigdy tak
nie było. Jesteś dla mnie jak siostra, jak mógłbym zapomnieć o własnej
siostrze? – spytał, rozsiadając się wygodniej. Spojrzał w okno. W oddali
majaczyła wieża Eiffla i już wiedział dlaczego ludzie kochali tak ten widok.
Sam byłby zdolny go pokochać, gdyby tu żył.
- Nie wiem,
Jay, nie wiem…
- Może jestem
czasem wielkim skurwielem, ale teraz… teraz wydaje mi się, że jestem całkiem
inny niż na początku. Widzisz, marzenia są po to by je spełniać, codziennie to
robię. Ty pokazałaś mi, że też to zrobiłaś. Paryż był od zawsze twoim
marzeniem, a potem stał się jednocześnie moim, żeby ci się udało. To miasto już
zawsze będzie w moim sercu, bo jesteś tutaj ty i zawsze będę wracać do
Paryża – założył nogę na nogę, patrząc jak Emily ściska swój kubek z
parującą herbatą. Niezmiennie miała bordowe włosy, wyglądała tak naturalnie,
dziewczęco, a jednocześnie silnie i bojowo. Taką ją uwielbiał.
- Zawsze
będziesz wracał do Paryża, naprawdę to zrobisz? – spytała, unosząc jedną brew.
- Uwierz,
kiedyś zrobię mini trasę po Francji, może nie jutro, może nie za miesiąc ani za
rok, ale kiedyś naprawdę ludzie będą się burzyć, że robię tutaj takie rzeczy –
uśmiechnął się sam do siebie i do swoich planów.
- Trzymam za
słowo. Bo jeśli nie…
- Tak wiem,
wyrwiesz mi jaja – pokręciła z rozbawienia głową. – Przyjaciele na śmierć i
życie, tak? Pamiętasz?
- Tak,
właśnie tak – odpowiedziała i obydwoje byli pewni swoich słów. Przyjaciele
na śmierć i życie, mimo wszystko i wszystkich. Do końca, na zawsze, pomimo
i przeciwko każdemu. Emily już to wiedziała, Jared również był pewny swoich
słów. Bo taka przyjaźń nie zdarza się codziennie, nie taka, nie tyle znacząca
dla nich obojga. Nie po tym wszystkim co wiedzieli o sobie; Jared to jej
pierwszej powiedział dlaczego brał, co przeżył, jak bardzo był załamany
śmiercią Skylar, jak bliski był swojej własnej krawędzi i ile znaczy to, co
zrobiła dla niego ona.
Jeszcze nie
raz miał się przekonać, że gdy wszyscy inni odejdą, gdy zwątpi w każdego, co
obiecał go nigdy nie opuszczać, ona jak zwykle zostanie. I wtedy wróci pod
niebo Paryża, by od nowa i od nowa odkrywać jego toń.
Trzy
dni później, 3. lutego 2004r., Nowy Orlean, Luizjana, hala Mercedes-Benz
Superdome.
A teraz
wychodzę na scenę obdarty ze wszystkiego na co się składam. Robię kilka kroków
w mroku, który otacza mnie z każdej strony. Nie widzę jeszcze nic, jest tak
bardzo ciemno. Myślę przez chwilę, że mogę potknąć się o własne nogi. Ale nie,
idę tak sprężyście i lekko. Czuję, jak w takich miejscach emocje dodają mi
siły. Jak sprawiają, że jestem na zaledwie krótką chwilę nieśmiertelny.
Przed moimi oczami
widzę migoczące światła, a do moich uszu dociera podniesiony głos. Nagle mrok
musi ustąpić jasności, która rozpala całą halę. Wszystkie surrealistyczne
uczucia stają się prawdziwe.
Jestem tu, z
wami, ja, ten, który zawsze gonił za niedoścignionym, co umykało mu tak bardzo,
ale w końcu to złapał. Stoję przed wami, unoszę ręce, a wy robicie dokładnie to
samo. Widzę przez moment wasze uśmiechnięte twarze, szczęśliwe oczy i
pojedyncze łzy, które lecą po waszych policzkach.
Mówicie, że
jesteście tu dla mnie, dla nas, dla wszystkiego, co dzieje się tej nocy. Ale ja
też, ja też jestem dla was.
I
poprzysięgam, że jeżeli będę musiał kiedykolwiek odejść, nigdy nie będzie mi
łatwo. Jeżeli będę musiał się z wami żegnać, nie będę z tego powodu ani przez
moment szczęśliwy. Nie będę, bo ze wszystkich przyziemnych rzeczy, z którymi
człowiek musi się żegnać; z końcem i początkiem istnienia, z dniem i nocą,
własnymi marzeniami, pragnieniami i miłością swojego życia, najciężej będzie mi
pożegnać się właśnie z tym.
Z muzyką,
która ani na moment nie cichnie w mojej duszy.
___
*30STM-Attack
Uwielbiam to opowiadanie. Wiesz o tym, że je uwielbiam, prawda? :) Staram się pisać ci to tak często jak tylko mogę. Uwielbiam twojego Jareda, Shannona, Tomo, to jak tworzysz bohaterów i tych prawdziwych i tych mniej, to jak operujesz historią i słowami. Nie zmieniaj tego, proszę.
OdpowiedzUsuńCo do samego rozdziału. Kocham, kocham reakcję chłopaków na coming out Tomo. Daje mi nadzieję na lepszy, bardziej otwarty świat.
Całuję, pozdrawiam, życzę weny. I dziękuję. Za opowiadanie i wszystkie nasze rozmowy
Sanne
Ciężko jest mi skupić myśli, bo:
OdpowiedzUsuńa) Koncert - tak, moment, kiedy myślałam, że zagrają buddę... olaboga. Oni powinni odpowiadać za nadszarpnięcie mojego zdrowia psychicznego. Ale coś było na rzeczy, bo Szan był w Budda Barze :D Nie wnikam, co tam robił, ale ładnie zdjęcie fajki wodnej wstawił...xD
b) Jaro - no kurde. Nawet w kozicy na głowie i swoich niezapiętych butach to jest jednak Jaro i tu nie trzeba dużo mówić. Nie trzeba nic mówić.
c) Szan - no kurde, to cienko brzmiące 'of love' będzie mnie prześladowało forever :3 no i force'y <3
d) Och. Moj stan emocjonalny nie wskazuje na to, że powinnam cokolwiek pisać. Tu, czy gdziekolwiek. Kocham koncerty. Kocham koncerty Marsów. Amen.
Ale do rzeczy. Ostrzegałam.
Nie wiem, co jest takiego w twoim stylu pisania, że to jest po prostu dobre. Nie lubię Kathleen, ale dobrze mi się o niej czyta. Piszesz tak... obrazowo. Widzę to, o czym czytam. To chyba jeden z najwazniejszych czynników udanego opowiadania. Ty to masz.
Jestem fanką Alex odkąd się pojawiła i bardzo podoba mi się jej postać. Uwielbiam relację Jarka i Emily. Są cudownymi przyjaciółmi i całe szczęście, że żadne romanse z tego nie wyszyły. Taka przyjaźń to skarb.
Czekam na jakieś chwile Jaro-Sonia. Ma być ładne. Żądam. Oczekuję. Życzę sobie.
No i końcówka. Jejku. On taki jest. On daje siebie podczas koncertów. Od początku do końca. Mam wielką nadzieję, że jeszcze zobaczę ten jego bujająco-chwiejny krok na koncercie. To cudowne :3
xoxox
Ach, no i dziękuję za dedyk :3 <3
OdpowiedzUsuńTo opowiadanie jest takie piękne, jak można mieć w sobie tyle talentu? Twój Jared jest taki przerażająco prawdziwy...
OdpowiedzUsuń