- ‘The Story‘, piosenka z ‘A Beautiful Lie’, to piosenka
o tobie? - Will trochę zaskoczył go tym pytaniem. Jak był zdolny sobie
przypomnieć, nikt nie pytał go o tą piosenkę. Wszyscy omijali ten temat, myśląc
może, że to zbyt osobiste. Tutaj nie było nic zbyt osobistego.
- Poniekąd. Całe ‘A Beautiful Lie’ jest o mnie -
mruknął, odkładając gitarę, na której wcześniej grał.
- To znaczy? Każda piosenka opisuje ciebie?
- Poniekąd - powtórzył, jak echo. Will zmarszczył
brwi; był trochę poirytowany.
- Jared, pytam jeszcze raz: czy każda piosenka opisuje
ciebie?
- No przecież mówię, że tak. Każda z tych piosenek ma
moje uczucia, emocje, rozterki i wszystko to, co możesz czuć, gdy masz chęć
wyrzucenia z siebie wszystkiego co sprzeczne. Ta płyta to jak moje
oczyszczenie.
- Wasza trzecia płyta, też jest o tobie? Czwarta,
piąta?
- Czwarta płyta jest dopiero w moim umyśle, nie
nagrałem jeszcze żadnej piosenki, Will. Nie powiem na jej temat tutaj ani
słowa.
- Rozumiem, że każda z tych płyt nosi w sobie coś z
ciebie. Co zatem jest wyjątkowego w ‘A Beautiful Lie’?
- Trzecia płyta to już bardziej walka z samym sobą, po
tym co działo się, gdy powstała druga. Wiesz, ‘A Beautiful Lie’ jest dla mnie
najlepszym co powstało do tej pory. Nagrywałem te piosenki, gdy moje życie było
zupełnie inne niż to teraz, w zasadzie sam byłem inny niż teraz. Ktoś z boku
może powiedzieć ‘hej Jay, co się z tobą stało, gdzie te mroczne klimaty, czarne
ciuchy i czerwone róże?’ Wiesz gdzie to jest? - Will pokiwał przecząco głową. -
Odeszło. Może też na zawsze. Zmieniłem się diametralnie, ale moja muzyka dalej
dla mnie gra. ‘A Beautiful Lie’, to płyta lustro. Ale gdybyś chociaż przez chwilę
starał się zrozumieć - spojrzał na stolik między nimi, na którym była gazeta
sprzed dwóch lat. Nagłówek był porażający i do tej pory przez jego plecy
przechodziły zimne dreszcze. Bo jak przecież: Jared Leto zakończył pół roczną
terapię po ciężkim załamaniu nerwowym. Jak przecież on mógł dotrzeć aż tak
nisko. - Will, mówiłeś, że przeczytałeś w tych gazetach o mnie wszystko, teraz
przeprowadzasz wywiad, który ma obalić to samo wszystko w co zdążyłeś już
uwierzyć z tamtych gazet. Pytasz się czy na każdej płycie są piosenki o mnie.
‘30 Seconds to Mars’ jest jedyna, pierwsza, jest przesiąknięta moimi
marzeniami, walką o nie, chęcią spełnienia każdego z nich. ‘A Beautiful Lie’,
to moja spowiedź, trochę jak ten wywiad. Ta płyta to mój obraz, emocje, każda
najdrobniejsza i najbardziej ciemna myśl, która pojawiła się wtedy w mojej
głowie. ‘A Beautiful Lie’, to ja sam. Tak samo zagubiony, tak samo podatny na
wszystko to, co w tamtym czasie chciało mnie mieć. A ‘This is war’, to już nie
tylko walka z managementem, to już nie użeranie się z procesem. To walka o
samego siebie.
- Wszyscy wiemy co cię spotkało Jay - powiedział Will,
spuszczając wzrok, bo gdy to powiedział, oczy Jareda zmieniły się. Jego
spojrzenie stało się puste. - Było o tym bardzo głośno, w L.A News, mówili o
tym w wieczornych wiadomościach. Sam na własne oczy to widziałem, bardzo mi
przykro do tej pory...
- Nie musi, to nie twoja sprawa - nie powiedział tego
złośliwie, tylko zwyczajnie, żeby Will nie musiał się zadręczać. - Nikomu nie
musi być przykro, mi wystarczająco było, jest i będzie... tak myślę.
- Jared - powiedział i wspomniany na niego spojrzał. -
Jak się czujesz?
- W porządku.
- Twoja terapia - kiwnął głową na gazetę między nimi.
- Była ci potrzebna?
- Shannon, to on mi ją zaproponował. Znalazł
najlepszego psychologa w mieście. Na początku uważałem, że to nie potrzebne i
dam sobie radę, ale jak znalazł mnie w mieszkaniu zaraz po tym, jak dobrowolnie
dałem się pobić, stwierdził, że muszę. Potem sam stwierdziłem, że też jednak
powinienem. Dla dobra wszystkich, których kocham. To było trudne, bo mam trudny
charakter. Nie chciałem zwierzać się jakiemuś obcemu facetowi, potem... -
zawahał się czy powinien o tym mówić. - Potem chyba po pierwszym spotkaniu z nim,
miałem koncert. To ten koncert, na którym płakałem.
- Ten na którym byłem.
- Rzeczywiście, to chyba był październik dwa tysiące
osiem, to był ciężki rok.
- Teraz jest już lepiej? Dasz radę mówić? Maj dwa
tysiące piątego, jesteś na przedpolu swojego uzależnienia. Czy może robimy
przerwę i dokończymy jutro?
- Jutro wieczorem mamy samolot z Krakowa, musimy to
skończyć, rozmawiamy dopiero od trzech godzin.
- Czy w maju już wiedziałeś, że powoli staczasz się na
samo dno? - Will zerknął na zegarek; była dopiero trzynasta.
- W zasadzie to nie. Moje ostateczne stoczenie miało
miejsce w czerwcu dwa tysiące szóstego, potem nastały dobre czasy. W maju nie
byłem jeszcze takim ćpunem, jak pół roku później ani jeszcze dalej. Potrafiłem
się ograniczyć, pilnować, wiedziałem, że trzeba miarkować, żeby jednocześnie
dobrze się bawić i się nie stoczyć. Potem nastał lipiec, to było moje pierwsze
w tamtym czasie zachwianie, po lipcu na jakiś czas się odbiłem, byłem czysty
chyba dwa miesiące. Dawałem radę, musiałem.
- Z Forever Night, Never Day trzy koncerty się nie
odbyły, dwa zostały przerwane, w tym ostatni w Los Angeles. Zanim
rozpoczęliście trasę Welcome to the Universe w październiku, zniknąłeś.
Dlaczego? Oficjalna wersja jest taka, że miałeś problemy ze strunami głosowymi i
nie mogłeś śpiewać.
- Mogłem, ale zemdlałem. Trafiłem do szpitala, gdzie
wieźli mnie na sygnale. Nie pamiętam zbyt wiele, bo byłem nieprzytomny dwie
dobry, ale to chyba nawet lepiej. Po tym wydarzeniu starałem się zmienić, ale
choć mi się udało, nie potrafiłem dbać o to, co było mi najdroższe.
24. maja 2005r., Los Angeles, wytwórnia Virgin
Records.
Każdy z nas chociaż raz w życiu czeka na coś, co wie, że
się nie zdarzy. Coś, co jest za zasłoną tylko naszych marzeń, które są czasem
tak nierealne, że nie w sposób w nie uwierzyć. Tak odległe, że nie starczy nam
sił by je złapać i są tak wysoko, że nie będziemy mogli po nie dosięgnąć,
zaledwie odrywając swoje stopy od ziemi.
Kiedyś też tak myślałem, że nie dam rady, jak niektórzy,
co leżą w swoim łóżku i patrzą w sufit, na którym jest naklejony plakat
rockowej kapeli. Też byłem pewien, że mi się nie uda doskoczyć, dobiec ani tym
bardziej złapać je tak mocno, by zacisnąć je we własnych dłoniach. Ale, choć
sprawiałem wrażenie dzieciaka, którego głowa jest wypchana tylko marzeniami,
które musi spełnić, dążyłem wytrwale, by teraz, właśnie teraz w tej chwili, móc
siedzieć w pomieszczeniu nie przepuszczającym żadnego dźwięku, a przed sobą
widzieć wielki mikrofon. To było, nie mijało i nie uciekało. A ja wciąż
jestem, tak bardzo jestem.
Jared siedział w wielkich słuchawkach na uszach,
trzymając na kolanach gitarę. Pociągał za jej struny przez jakiś czas, że było
słychać tylko ją. Jej dźwięk roznosił się, a dopiero potem zaczął śpiewać. Mógł
śpiewać tak bez reszty każdego dnia aż nagrają w końcu odpowiednią wersję tej
piosenki, ale dziś był pewien, że nareszcie im się to uda. Jego palce dotykały
strun tak mocno, że czuł jak wżynają mu się w skórę, a opuszki drugiej dłoni,
jak przyjemnie go bolą, bo nie chciał inaczej tego zagrać. Nie widział sensu,
żeby przerywać, bo nie wziął piórka. Podświadomie był pewien, że teraz
nareszcie zaśpiewa tak, jak powinien już dużo wcześniej. Przecież znał ten
tekst na pamięć, tyle razy go przerabiał, że zastanawiał się, dlaczego to, co do
tej pory nagrali było tak bardzo nieodpowiednie. Mogli zostawić to, mogli w
zupełności przestać już poświęcać temu czas, bo każda z tamtych wersji była
przecież dobra. Była dobra – dla reszty, ale nie była wystarczająco dobra dla
niego. Coś mu nie pasowało za każdym razem, gdy słyszał swój głos, a miało być
to przecież idealne. Ta piosenka nie mogła odstawać od reszty, miała być jedną
z wielu, ale jednocześnie jedyną w swojej sile, którą starał się przekazać
poprzez jej dźwięki. A Modern Myth miało być jego swoistym pożegnaniem,
czymś co sprawiało, że zapominał, że nie myślał, że nie czuł, bo przecież już
to minęło. Miało być to coś, co przecież jeszcze kiedyś doświadczył, co było,
ale zniknęło, co sprawiało, że chciał odejść, że prawda wychodziła na wierzch
mimo to, że myślał, że dał radę oszukać wszystkich wkoło. Dobrze wiedział, że
niektórzy nie są w stanie zrozumieć, ale jemu to nie przeszkadzało. Wystarczyła
mu świadomość, że on rozumiał co zawarł we własnych słowach, które czasem nie
były zbyt jasne, a zaś kiedy indziej były zbyt oczywiste.
Teraz, pociągał za metalowe struny własnej gitary i
wiedział, że liczy się tylko on i jego muzyka. Czasem wydawało mu się, że gdy
zaczyna śpiewać, nie ma nic innego. Tylko on. Tylko i wyłącznie on sam, bo
tylko on mógł być z nią tak blisko. Jakby była rzeczywistą istotą, która
przysiadała na jego plecach zaraz po tym, gdy tylko z warg wydobył się jego
głos. Coś tak prostego i będącego jednocześnie złożonym procesem, na który on
sam się składał. Nie był przecież jedyny w tym, wielu podobnych jemu mogło mieć
zbliżone odczucia, ale wiedział, że gdy zaczyna śpiewać, to jest jedyne i
niepowtarzalne. Coś, jakby całkowicie inny, odległy, permanentny świat do tego
w jakim żył normalnie.
Tym razem słowa przechodziły przez jego wargi z coraz
większą mocą; silniej, intensywniej, z większym pokładem emocji, które mógł w
nie włożyć. Teraz już wiedział, czego brakowało mu w każdej z wcześniejszych
wersji, teraz już był pewien, że gdy żegna się po raz pierwszy nie wymawia tego
z odpowiednią lekkością, a gdy kolejne pożegnania wypływają z jego ust, nie są
tak bardzo gwałtowne i nie rosną w swej sile; smutku i żalu, że przecież będzie
się zaraz żegnał po raz ostatni, już siedemnasty.
Pomimo to, że Jared nie lubił się żegnać i sprawiało mu
to problemy, myślał, że gdy stworzy swój własny, współczesny mit, będzie mu
łatwiej. Sprawi, że każde, pojedyncze ‘żegnaj’ jakie będzie przechodziło przez
jego wargi jeszcze tyle razy, pomoże mu, gdy będzie zmuszony powiedzieć już to ostatnie.
Bo mimo tego, że zdawał sobie sprawę, że coś tłukło się w jego głowie tak
bardzo za każdym razem, gdy wyciągał z szuflady swoje foliowe torebki, był
zdolny uciszyć to zanim zdążyło wydać choćby brzmienie. Przecież nie robił tego
pierwszy raz. Kiedyś mógł jeszcze zrozumieć, że był przytłoczony tak bardzo, że
dopiero, gdy brał, nabierał całkowicie nowego wymiaru wolności, ale teraz,
nawet w obliczu jakiegokolwiek wytłumaczenia, nie był nawet na tyle odważny,
żeby jakieś mieć. To się działo, a on musiał po prostu dalej grać. A choć jego
muzyka wciąż rozbrzmiewała i wciąż jeszcze się żegnał, gdzieś w środku poczuł
nagłe uczucie, że jego wszystkie siedemnaście pożegnań, które przeszły tak
płynnie przez usta, będzie w najbliższym czasie odliczał od nowa. Może dzień po
dniu, miesiąc po miesiącu, a może zwyczajnie rok za rokiem. Ale na przekór
piosence, gdy wiedział, że zbliża się ku jej końcowi, miał poczuć spokój, zdał
sobie sprawę, że w jego wnętrzu od nowa zaczął panować tylko chaos.
*
14. czerwca 2005r., Los Angeles.
Nawet, gdy starał się być za wszelką cenę ostrożnym,
wiedział, że kiedyś w końcu jego misterny plan, żeby nie wpaść, w końcu się
zawali. Nie przeczuwał tylko, że tak szybko. W zasadzie był już pewien, że
Shannon wie, bo gdy odwiózł go wtedy do domu, mógł ujrzeć to bardzo dokładnie.
Gdyby przyjrzeć mu się bardziej był prawie perfekcjonistą. Wiedział, kiedy może
sobie na to wszystko pozwolić, kiedy zwyczajnie może mieć swoją chwilę
słabości, ale dziś, nie, dziś nie. Dzisiaj było coś innego, coś czego nie mógł
przewidzieć ani nie był na to gotowy. Coś, co było tym, do czego nie
chciał dopuścić mimo całego zamieszania wokół niego, całego tego dziwnego
zgiełku, który go otaczał. Bo, gdy usypywał swoje śnieżnobiałe górki czasem
wahał się, ale coraz częściej zwyczajnie i po prostu dawał za wygraną. Chciał,
nie miał skrupułów, że wszystko runie, że tworzy wokół siebie mur, do którego
dokłada cegłę po cegle. Że pewnego dnia nie będzie umiał go już przeskoczyć, a
nawet, gdy spróbuje się po nim wspinać, prędzej czy później spadnie.
Tak jak już to robił wcześniej, zamknął drzwi łazienki.
Potem przymrużył swoje oczy i podszedł do umywalki. W mieszkaniu było cicho,
naprawdę cicho. Było idealnie, bo nikt nie mógł go przyłapać ani mu
przeszkodzić. W zasadzie też wiedział, że będzie tutaj kolejne kilka dni sam i
może robić co chce. Przez moment jeszcze pamiętał, jak zeszłej nocy dał ponieść
się pożądaniu i po raz kolejny zdał sobie sprawę, że nie jest wierny. Potem
wydawało mu się, że jego ciuchy pachną papierosowym dymem, a jego palce czują
kobiece kształty, jak badają je, dotykają tak, jak nigdy nie powinny.
Zamknął oczy. Nabrał przez usta powietrza do płuc, które
wypuścił zaraz z cichym świstem. W głębi czuł, że zaraz wybuchnie, że już
dłużej nie usiedzi w miejscu. Przez moment przeklinał w duchu, że brakuje mu
koncertów, na których mógłby w jakiś sposób wyrzucić z siebie tą nagromadzoną
energię, ale potem otworzył powoli powieki. Usypał jedną ze swoich kresek,
które tak bardzo prosiły by jak najszybciej je wziął i tak bardzo błagały, by w
końcu je rozsypał. Targały nim silne sprzeczności, ale wbrew nim dalej robił
swoje. Tak cholernie robił swoje.
- Jay? – nawet nie usłyszał. Nie był w stanie słyszeć
żadnego z jej słów, które powiedziała, bo zwyczajnie jej nie słuchał. Przez
jego ciało rozchodziła się przyjemna fala, która była teraz najważniejsza. –
Gdzie jesteś? Wróciłam…
I nie, wcale nie zdziwił go jej widok w progu łazienki.
Stała jeszcze w butach sięgających kostek, na sobie miała czarną kurtkę i
kremową sukienkę przed kolano, a jej oczy były dziwnie podkrążone. Wyglądała
jak nie ona, ale w tej chwili zdał sobie sprawę, że przecież naprawdę wróciła,
że stoi przed nim i wpatruje się w to, co robi. To jest nasze pierwsze
pożegnanie. Ale było już zbyt późno, żeby przestać.
- Cze –
- Co ty robisz? – powiedziała tak cicho, że miał
wrażenie, że ledwo otwiera usta. – Jay, powiedz mi, co ty robisz?
- Nic.
- Co ty najlepszego robisz? – jej głos już był
silniejszy, ale wciąż nie poruszyła się o krok. Patrzyła w jego powiększone źrenice,
w których odbijała się jej twarz i teraz Sonia mogła przyznać, że widzi go
takiego, jakiego widziała te kilka lat temu. I wiedziała do czego to wszystko
prowadzi. Uderzyło w nią to tak nagle, że przez moment zastanawiała się czy da
radę oddychać.
- Nic.
- Jak nic? Jak możesz mówić, że nic nie robisz?! –
podnosiła harmonijnie głos, ale wciąż patrzyła na niego z takim bólem, jakiego
dawno nie widział w żadnych oczach. Nie ruszała się z miejsca, ale to nie
znaczyło, że on nie podszedł do niej.
- Sunny, proszę, to nie tak jak myślisz – zaczął,
wiedząc, że to i tak na nic. Jej spojrzenie było twarde i zimne, ale ani na
moment nie odwróciła swojego wzroku. Chciał położyć dłoń na jej policzku, ale
obawiał się, że na to nie pozwoli. W zasadzie był pewien, że skończy się to
źle.
- Jay, staczasz się, ja wiem – zacisnęła zęby i
odetchnęła. – Jared, powiedz mi tylko dlaczego…
- To nie tak jak myślisz.
- To jak? – dotknął jej twarzy, ale nie strąciła jego
ręki. Wciąż patrzyła i ten wzrok prawie miażdżył mu serce. – A może sobie to
tylko wymyśliłam?
- Nic mi nie jest, wydaje ci się – chciał ją pocałować,
ale przekręciła głowę. Już wiedział, że jest wściekła, a on nie miał nic na
swoje usprawiedliwienie. – Spójrz na mnie – wciąż trzymał jej twarz opuszkami
palców i chciał sprawić, żeby przestała. Potem poczuł jej dłoń, jak zaciska się
na jego koszulce. – Skarbie, proszę…
- Teraz skarbie? – warknęła, czując jak przybliża się do
niej coraz bardziej. Nie chcąc tego, zaczęła cofać się krok za krokiem, a on
mimo to, szedł za nią. Gdy poczuła na swoich plecach ścianę, wiedziała, że nie
ma wyjścia. Już bardziej nie może się cofnąć. – Teraz skarbie do cholery?! Jak
możesz, Jared, jak ty możesz?!
- To nie tak!
- A jak! – zaczęła szarpać go za koszulkę, kiedy w końcu
puścił jej twarz. Patrzyła mu ze wściekłością w oczy, chcąc mu przywalić, ale
wiedziała, że to i tak nic nie da. Cokolwiek by nie zrobiła, była pewna, że
pójdzie na marne. – Co robisz, czemu bierzesz to gówno?! Wiesz co, chciałam ci
przypomnieć, ale chyba nie musisz już wiedzieć, że będziesz ojcem – odwróciła
głowę, nie chcąc na niego patrzeć. Znowu złapał ją za policzek i chciał
sprawić, żeby na niego spojrzała. Bolało go to, że przestała w niego wierzyć. –
Zostaw mnie! Nie dotykaj mnie!
- Przestań! Przestań w końcu! – położył jej dłonie na
ramionach i chciał nią wstrząsnąć, żeby przestała krzyczeć.
- Zostaw mnie w spokoju, nie dotykaj mnie! – próbowała
się wyszarpnąć, ale Jared złapał mocniej za jej ramiona. Potrząsnął nią mocno,
przyciskając jeszcze mocnej do ściany, że teraz miała wrażenie, że boli ją
kręgosłup. Czuła niemal każdą pojedynczą kość, gdy zderzyła się tak porządnie;
jak już wie, że jest zdrowo poobijana. – Wiesz co?! Miałeś rację, nie
zasługujesz na mnie, ty pieprzony – nie dokończyła, bo wpił się w jej usta tak
mocno, że zabolały ją wargi od siły jaką w to włożył. Zaczęła się znowu
wyszarpywać, ale na przekór oddawała mu każdy z pocałunków. Potem odepchnęła go
od siebie i chciała napluć mu w twarz, ale nie zdążyła, bo przywalił pięścią w
ścianę zaraz obok jej głowy. Miał dość, tak bardzo dość. Spuściła wzrok nie
chcąc na niego patrzeć, a Jared rozprostował palce, których knykcie były już
czerwone, a skóra delikatnie nadszarpana.
- Przestań! – powtórzył, łapiąc ją znowu, a Sonia
ponownie chciała się wyrwać. Dyszała wściekle, a jej oczy były tak samo
wzburzone jak wcześniej. O ile nie bardziej. Nigdy nie widział u niej czegoś
takiego, ale gdy taksowała go wzrokiem, przez sekundę zabolało go serce.
Patrzyła na niego, a potem po policzkach zaczęły lecieć jej słone łzy, których
nawet nie chciała zetrzeć. Leciały, tworząc ciemne korytarze na jej skórze,
zmieszane z tuszem, a potem skapując po brodzie. Każda rzecz, jaką nauczyłem
się zapomnieć, powróci. Będziesz płakać, a ja będę prosić.* Był to
dla niego straszny widok, bo zdał sobie sprawę, że ona nie płacze przez kogoś,
kogo nie zna, kogo może nawet by znał, ale płacze przez niego. Właśnie w tej
chwili płacze przez niego.
- Ty dupku, jak możesz?! Kim ty jesteś, dlaczego mi to
robisz?! – wołała, na powrót go szarpiąc i miał przez chwilę wrażenie, że zaraz
rozerwie mu koszulkę. - Nie masz prawa!
- Ja... - zawahał się, nie wiedząc co mówić. Zwyczajnie
zabrakło mu słów, gdy widział jej brązowe tęczówki, które z uwagą przyglądały
się jego twarzy. Oddychała przez usta, a ich oddechy były jedynym, co można
było usłyszeć. Miał przez chwilę wrażenie, że coś się skończyło, naprawdę się
skończyło. W nim samym. Będąc tak bardzo rozbitym w całym ogromie tej sytuacji
i chwili, w której się znalazł, już wiedział, że w tym momencie są sobie obcy
jak jeszcze nigdy. Miał wrażenie, że z tym co robi, kończy się coś, na co on
wcale nie pozwolił. Dzieje się, a Jared nie ma nad tym żadnej władzy; nic nie
może już zatrzymać. Był pewien, że to swoisty początek końca. A on ma poczucie,
że na to tak łatwo się godzi. - Ja, ja nie wiem co powiedzieć, to się po prostu
dzieje...
- Jay, ja nie wiem czy dam rade to znieść. Nie wiem czy
dasz sobie pomóc, nie wiem też co z nami będzie.
- Jak to co, kocham cię, pamiętasz? - oddychała
niespokojnie, ale już stała w miejscu. Jej kremowa sukienka miała mokre plamy
od łez. Czuła bijące ciepło jego ciała, jego zapach; wszystko to, za czym
tęskniła, gdy go nie było. Mogła przysiąc, że jest zdolna wybaczyć mu każdą z
krzywd, jakie zrobił, ale nie wiedziała czy starczy im czasu, którego mieli tak
mało. Tak bardzo mało.
- Jay, nie wiem czy powinnam ci wierzyć.
- Będziemy mieli dziecko, nie możesz mnie zostawić.
- Mogę.
- Nie możesz, ty nie możesz - powiedział spokojnie, a
potem złapał ją za ramiona i przytulił do siebie. Sprawiała wrażenie szmacianej
lalki, która nie oddaje tego, co jej dajesz. Jest całkowicie bierna na każdy
twój dotyk. Objął ją ramionami, a ona tylko stała i się nie ruszała. Jej ręce
wisiały luźno przy jej ciele, a nie jak powinny – obejmować go dotkliwie. Czuł
na policzku jej gorący oddech i był pewien, że po jej policzkach dalej lecą
łzy. Nie musiał długo czekać, aż skapią na jego ramię, w którym miała schowaną
twarz. - Nie możesz tego zrobić, ty nie możesz, zabraniam ci...
- Jay - podniosła głowę, zaglądając w jego nienaturalnie
powiększone oczy. - Ja mogę, naprawdę mogę to zrobić, a ty dajesz mi właśnie do
tego powód.
- Nie jestem powodem, nie jestem, proszę... Nie zostawiaj
mnie.
- Ty się nie zmienisz - powiedziała cicho, dotykając opuszkami
jego twarzy; najpierw czoło, potem policzki, a na samym końcu dotknęła palcem
ust. - Nie, ty się nie zmienisz. Ty się nigdy nie zmienisz i nawet nie obiecuj,
bo twoje obietnice to tylko czyste kłamstwo.
- S., proszę.
- Wiem, że będziesz się starał, a ja tylko się
zakochałam, rozumiesz? Zakochałam się jak głupia, ale wiem i jestem tego pewna,
że ty się nie zmienisz. Jesteś pięknym zaprzeczeniem samego siebie, a ja tylko
cię kocham. To czasem za dużo, ale teraz chyba zbyt mało – wykrztusiła
zachrypniętym głosem od płaczu. - Niszczymy się wzajemnie, mam takie wrażenie,
że jest między nami jakaś trucizna, która nas pali...
- Nasza miłość jest dziwna, ale nie zostawiaj mnie, nie
pozwalam ci, rozumiesz? - zbliżył swoje wargi do jej warg i był pewien, że go odepchnie.
Ale nie zrobiła tego, bo zwyczajnie nie potrafiła. - Daj jej szansę, naprawie
to.
- Nie obiecuj.
- Nie obiecuje - zawahał się, dokładnie ważąc każde ze
swoich słów. Nie wiedział co powiedzieć, co byłoby odpowiednie, co mogłoby zatrzymać
tą chwilę. - Ale ty obiecaj...
- Co? Co mam ci obiecać?
- To, że - padł przed nią na oba kolana, przykładając
głowę do jej jeszcze płaskiego brzucha i oplatając ją rękoma w pasie. Miała
ochotę kazać mu wstać, bo przez chwile wydawało jej się, że będzie prosił ją o
rękę. - Że, że mnie nigdy nie zostawisz, obiecaj mi to. Słyszysz? Obiecaj mi
to!
- Ale ja właśnie to robię.
- Nie możesz mnie zostawić, błagam, nie pozwolę ci
odejść, nie pozwolę - złapała za jego dłonie i chciała je z siebie zdjąć. Ale nie
odsunęła się i odeszła, tylko tak samo jak on dotknęła swoimi kolanami ziemi.
- Spójrz w moje oczy - szepnęła, a niebieskie tęczówki od
razu odnalazły jej własne. - Zabijasz mnie. Właśnie w tej chwili. Jay, ty już
wybrałeś, tak samo jak te kilka lat wstecz, podjąłeś decyzje.
- Wszystko czego chciałem było tobą, zawsze, rozumiesz?
Zawsze to byłaś tylko ty - mówił, nie chcąc dopuścić do tego, żeby jego świat,
który budował tak długo odszedł tak nagle. W zaledwie jednej, krótkiej chwili.
- Co teraz będzie? Jay, co teraz będzie? - położyła mu
dłoń na policzku, oprószonym kilkudniowym zarostem. - Co z nami będzie?
- Będziesz musiała nauczyć się kochać mnie od nowa - i
jakby na potwierdzenie swoich słów, złożył na jej ustach pocałunek. Długi i
pełen tęsknoty za tym co było i był tak bardzo pewien, że już nigdy nie wróci.
17. czerwca 2005r., Manhattan, Nowy Jork.
Dźwięk stukających, wysokich obcasów przebił panującą
ciszę, kiedy pokonywała schody dzielące ją od ostatniego piętra siedziby Vanity
Fair. Susannah, mając na sobie jedne z najmodniejszych butów, do tego
dopasowaną sukienkę, prezentowała się zjawiskowo i jednocześnie była w tym
wszystkim dosyć powściągliwa. Złośliwi mówili, że jest chodzącą zołzą, której
nic się nie podoba i do każdej rzeczy jest zdolna się przyczepić. Możliwe, że
tak było. Mogła roztaczać wokół siebie takie poczucie własnej osoby, że
dokładnie jest taka za jaką ją mają. Mogła też odejść od tego i zrobić z siebie
przeciwieństwo samej siebie, ale nie chciała udawać kogoś kim nie jest. Taka po
prostu była. Nie była przecież zła tylko miała taki sposób bycia, charakter, to
na co się składała, bo tak ją ukształtowało życie. I w zasadzie też branża, bo
tutaj nie ma czasu na żadne słabości, chwile zwątpienia. Trzeba być twardą, bo
zaledwie mrugnięcie powiek i ktoś zajmie twoje miejsce.
- Suzie, poczekaj! – usłyszała zaraz za sobą czyjś głos.
Przez moment zastanawiała się, kto ją woła. Odwróciła powoli głowę, będąc
pewną, że już wie, kto jej szuka.
- Bardzo proszę, nie zwracaj się tak do mnie. Nie lubię,
jak mówią tak do mnie obcy – dokładnie zaakcentowała ostatnie słowo. – Tylko
moja rodzina.
- Przepraszam, Susannah.
- Pani, to już nie łaska? Dla ciebie wciąż pani Susannah,
Alexandro – zgromiła ją wzrokiem, chcąc przywołać ją do porządku. Alex nie była
dla niej zła, starała się jak mogła, ale musiała sprawić, że ta dziewczyna
będzie odnosić się do niej z należytym szacunkiem, bo to w końcu ona ją
zatrudniała. Nie odwrotnie. Dała jej szansę, oczywiście, ale chciała w jakiś
też sposób nauczyć ją, że na jej sympatię trzeba zasłużyć.
- Dobrze, przepraszam – poprawiła się od razu,
przeklinając w duchu, czy Susannah jest do każdego taka oschła i zimna. Przez
moment, gdy pierwszy raz ją spotkała w Vanity Fair, wydawała się zwyczajną,
młodą dziewczyną, która stale się uśmiecha. Do czasu, wszystko do czasu. Kiedy
w końcu się odezwała, uśmiech z twarzy Susannah zniknął tak szybko, jak się
pojawił. Wtedy wiedziała, że albo rzuci tą pracę w cholerę, bo tego dnia
oddzwonili do niej z jeszcze jednej, przydrożnej knajpy proponując etat albo
zwyczajnie zaciśnie zęby i temu podoła. Wybrała ją, bo w tyle głowy niemal jej
huczało, że tylko dzięki tej dziewczynie może spotkać się z Shannonem ponownie.
– Przyniosłam dla pani kawę: średnie Americano bez cukru. Mam jeszcze kwity z
pralni, pani sukienka na przyszłotygodniowy pokaz mody będzie gotowa na
pojutrze.
- Pojutrze? – wzięła od niej kawę, której upiła ledwo łyk
i wypluła ją pod swoje nogi. Alex zamurowało. – Zimna, ohydna, co ty mi
przynosisz?! – oddała jej papierowy kubek i chciała odejść. Alex nie wiedziała
co ma robić czy za nią biec i przeprosić, czy po prostu wrócić do Starbucksa po
nową kawę. Wtedy wydawało jej się, że nie zdąży ostygnąć do tego czasu, kiedy
ją jej przyniesie, ale ten korek widocznie trwał o pięć minut za długo.
- Przepraszam, przyniosę nową – próbowała się uśmiechnąć,
ale Susannah patrzyła na nią jak na kogoś, przez kogo marnuje swój czas.
- Chcę ją za pięć minut i… no właśnie, moja sukienka ma
być gotowa na jutro, punkt dziewiąta rano i ani minuty później.
- Dobrze – odpowiadała automatycznie, ale w głowie już
przypominała sobie ulice, na których widziała pralnie. Była wściekła na samą
siebie, że musi pracować z tą kobietą, ale potem od razu przypominała sobie, że
to jedyna droga.
Susannah wyminęła ją, pisząc coś na swoim telefonie, a
potem przystawiła go do swojego ucha. Rozmawiała z kimś przez moment, a Alex
ściskając w dłoniach kubek z kawą, odsunęła się, chcąc jej zrobić miejsce. Gdy
ta ją wyminęła, Susannah pokazała jej palcem na pusty korytarz, który prowadził
do wyjścia. No tak, musiała się spieszyć. Wybiegła z budynku potykając się o
własne stopy.
- Bardzo pana proszę, muszę kupić tylko kawę, zaraz
wracam – powiedziała, gdy siedziała już w jednej z taksówek. Mężczyzna o
ostrych rysach twarzy, spojrzał na nią krótko, a potem skinął głową. Wypadła na
chodnik i prawie biegnąc weszła do Starbucksa. Na jej szczęście nie było
kolejki. Pięć minut później, siedziała z powrotem w tej samej taksówce i ten
sam mężczyzna pokręcił z politowaniem głową. Odwiózł ją pod budynek Vanity Fair
i tylko zdążyła zamknąć za sobą drzwi i zapłacić, a już odjechał.
Gdy szła, ciepło kawy parzyło ją w palce. To dobry znak,
teraz nie powie jej, że jest za zimna. W duchu klęła na Susannah, że tylko
przez to, że jest szanowaną, dobrze zapowiadającą się modelką, może rozstawiać
ją po kątach. Tak naprawdę, dzieliło je tylko dwa lata różnicy i gdyby nie była
sławna i bogata, mogłyby prawdopodobnie zostać koleżankami. Ale tak się
niestety nie stało i równie prawdopodobnie nie będzie, bo Susannah była chłodna
w relacjach między ludzkich. Tak przynajmniej jej się wydawało.
- Pani kawa – podała jej kubek i już chciała odejść, ale
to pytanie nie dawało jej spokoju. Od momentu, gdy ją ujrzała po raz pierwszy
chciała ją o to zapytać, ale wtedy wydawała się jej taka straszna i niemiła,
ale teraz, kiedy dała jej tą cholerną kawę, uśmiechnęła się do niej tak
normalnie, jak dziewczyna w jej wieku. – Mogę o coś zapytać?
- Co chcesz wiedzieć? Twoje zadania na dziś wiesz gdzie,
z kim i o której godzinie musisz wykonać, chyba nie zapomniałaś? – spytała ją
znad kubka, a potem upiła kolejny łyk. Alex przełknęła ślinę, czując, że
zaschło jej w gardle.
- To prawda… - powiedziała zbyt cicho, żeby brzmieć
wiarygodnie. – To prawda, że jest pani siostrą So –
- Tak – przerwała jej. Uśmiech z ust Susannah zniknął tak
szybko, jak się na nich pojawił. Alex już zaczynała żałować swojego durnego
pytania, ale tylko chciała mieć potwierdzenie. Mogła ugryźć się w język, do
cholery! Ale teraz już było za późno. Susannah zmarszczyła brwi. – I jeżeli
chcesz pytać jeszcze o moją siostrę, jej faceta, jej wszystko co ją otacza, to
błagam, możesz już stąd wyjść i nigdy nie wracać. Równie dobrze możesz polecieć
do L.A i się ją spytać czy ja jestem jej siostrą i ona zapewne ci to też
potwierdzi – odetchnęła, będąc kompletnie rozbitą i wściekłą. Nienawidziła,
kiedy ktoś kogo nie znała poruszał temat Soni, w gruncie rzeczy nienawidziła,
gdy ktokolwiek poruszał jej temat, bo zwyczajnie nie lubiła o tym mówić. Jej siostra
dla niej obecnie nie istniała.
- Znam Shannona.
- Kogo? – Susannah nie mogła uwierzyć, że dalej jeszcze
ma czelność to ciągnąć. Ta dziewczyna miała więcej tupetu niż na początku jej
się wydawało.
- Brata od Jareda, tego z Thirty –
- Wiem, kim on jest! – znowu jej przerwała, a potem
usiadła ciężko na jednym z krzeseł w pokoju. Susannah wyglądała na nieźle
wkurzoną, a jednocześnie sprawiała wrażenie zbolałej i nieszczęśliwej. Alex
również chciała usiąść, ale nie chciała się bardziej już narażać. Dlaczego nie
wyszła od razu tylko dalej w to brnie? Dziękowała w duchu, że w tym pokoju są
same i nie ma żadnych świadków, wtedy Susannah wywaliłaby ją od razu na zbity
pysk. – Nawet dostałam od niego wejściówki na jego koncert jakiś czas temu. Nie
wiem jak można nie mieć w sobie za grosz klasy, rozumu i być tak bardzo
bezczelnym. Potargałam te bilety prawie od razu… - już nie krzyczała, tylko
siedziała zgarbiona na tym krzesełku i wyglądała tak mizernie, mając na nogach
nawet Louboutiny.
- Och – i tylko tyle potrafiła jej powiedzieć? – Przykro
mi, nie wiedziałam, że pani go nie lubi.
- On mi nic nie zrobił – wytłumaczyła, podnosząc na nią
głowę. Jej zielone oczy błyszczały. – Nie mam za co go nie lubić, to, że jest z
moją siostrą to już jego wybór.
- Chciałabym się z nim spotkać.
- Myślisz, że dzięki mnie ci się to uda? – prychnęła pod
nosem, odgarniając włosy z twarzy. – Naprawdę w to wierzysz? Nie mam kontaktu z
moją siostrą od kilku lat, wydaje mi się, że chciała się przez niego ze mną
pogodzić i stąd ten bilet. Uważaj, Sonia, bo się wzruszę – wypuściła ciężko z
płuc powietrze. Alex nie mogła dłużej stać, usiadła naprzeciw niej, mając już
kompletnie gdzieś, co sobie o niej pomyśli.
- Nie wiem. Chyba po prostu za bardzo się łudzę. Wydawało
mi się, że może to szansa.
- I ja jestem tą szansą? – spojrzała na nią z wyrzutem.
Susannah wstała z miejsca i Alex prawie natychmiast za nią. Znowu była wyniosła
i chłodna. Całe wrażenie pozornej normalności, które sprawiała jeszcze przed
chwilą, prysnęło jak bańka mydlana. – Alexandro, przez moment chciałam dać ci
tą pracę, naprawdę.
- Ale?
- Ale, jeżeli jeszcze raz spytasz o moją siostrę, Jareda
albo o jego zespół, to gwarantuję, że stracisz ją tak samo szybko, jak ją
dostałaś – otworzyła drzwi i dostrzegła w korytarzu idącego w ich kierunku
uśmiechniętego mężczyznę. Henry Monroe dopiął swego i Susannah zgodziła się
wziąć udział w jego kampanii reklamowej. Alex czuła się jak w pułapce, mogła
nie zaczynać, mogła poczekać jeszcze kilka tygodni i wtedy spytać o jakikolwiek
kontakt, bo numeru Shannona nie posiadała, a stary jaki kiedyś pamiętała to już
nie odpowiadał. A on sam też nie miał jej. Była taka głupia i wciąż jeszcze w
głębi duszy się łudziła, że naprawdę ją znajdzie.
Susannah była jej ostatnią deską ratunku i teraz wydawało
jej się, że również i ona jej nie pomoże.
*
19. lipca 2005r., Los Angeles.
- Kochanie - szepnął, obejmując ją, kiedy leżała zaraz
obok niego. Spała, mając zaciśnięte pięści na kołdrze, którą była do połowy
zakryta. Zastanawiał się przez moment czy go słyszy, ale nie było to teraz
najważniejsze. - Zmieniłem się, próbuję, wiesz? Nie chcę cię stracić, bo cię
potrzebuje, rozumiesz? - dalej szeptał, przytulając się do jej pleców.
Uwielbiał w niej wszystko i dopiero wtedy, gdy zdał sobie sprawę, że może ją
stracić, poczuł jakby ktoś zrzucił na jego głowę zimny kubeł wody. Nie rozumiał
sam siebie, dlaczego tak bardzo ją krzywdzi, powodując takie sytuacje i
dlaczego wciąż ją zdradza. Przecież ją kochał; było to dla niego coś nowego, bo
w zasadzie była pierwszą dziewczyną, do której czuł tak silne uczucia - z żadną
inną nie miał okazji czegoś takiego doświadczyć. Gubił się sam w tym wszystkim,
ale obiecał sobie, że już nic, ale to nic nie sprowadzi nad ich głowy ciemnych
chmur. Jego miłość była szalona, tak samo jak czasami on sam, ale wiedział już,
że jest jedyna. Pierwsza i ostatnia. W zupełności pierwsza, bo nie znał
wcześniej tak silnych uczuć do kogoś i ostatnia, bo już był pewien, że nikt
inny nie wzbudzi w nim nawet odrobinę podobnych.
- Mmm - mruknęła przez sen, a potem przesunęła dłoń z
prześcieradła na jego rękę. Zacisnęła ją odrobinę.
- Kocham cię, tak bardzo cię kocham, że nie wiem czy
przeżyje jak to się skończy - mówił w jej włosy, wciąż długie i wciąż blond,
ale mógł dojrzeć, że na czubku głowy są kasztanowe. Nie pamiętał, kiedy
ostatnio nosiła swój naturalny kolor, było to tak dawno, że prawie zapomniał,
że przecież nie jest blondynką.
- Jay - powiedziała głosem stłumionym jeszcze od snu. -
Też cię kocham - odwróciła twarz w jego kierunku i mogła spojrzeć w jego
stronę. Patrzył na nią i zastanawiała się przez chwilę czy da mu się kiedyś jeszcze
dotknąć, tak jak mężczyzna dotyka kobietę. Po tamtej kłótni nie była zdolna
znieść jego obecności, jakoś nie potrafiła, ale wiedziała, że nie może go
odpychać, bo tylko przez to jeszcze bardziej oddalają się od siebie.
- Mam wrażenie, że nie potrafimy tak do końca żyć ze sobą
–
- Ani bez siebie też nie - omiotła gorącym oddechem jego
policzek, kładąc jego dłoń na swojej piersi, schowanej pod koszulką. - Jay... -
nie musiała czekać, aż jego palce zacisną się na niej, a potem zda sobie
sprawę, że tak bardzo za nim tęskniła. Za każdym jego pocałunkiem, dotykiem,
wszystkim tym, co mógł z nią robić, a ona tak długo się przed tym broniła. Było
to odrobinę bolesne, bo wiedziała jak reaguje jej ciało, gdy jest tuż obok i
jednocześnie smutne, bo zachowywała się, jakby była z lodu; dumna i
wyrachowana.
Zaczął całować ją delikatnie, ledwie muskał jej wargi, a
potem już gorąco i pożądliwie, mając wrażenie, że prawie zapomniał jak smakują
jej usta. Dotykał jej delikatnej skóry, sunął palcami po płaskim brzuchu, zatrzymując
się na biodrach. Już więcej nie musiał pytać, bo był pewien, że należy do
niego; może na zaledwie krótką chwilę, a może znowu na całą wieczność. Miał
nieodparte wrażenie, że gdy kreśli palcami na jej ciele całkiem nowe ścieżki,
finezyjne kształty, muska palcami jej włosy, skronie i policzki, ona tak
naprawdę znów wraca do niego. I wcale się nie mylił.
Scałował każdy najmniejszy skrawek jej skóry, prawie tak
jakby dotykał ustami najdroższej porcelany. Była twarda i silna w swych
słabościach, ale dopiero w jego ramionach była całkiem krucha. Sonia była
jedyna i niepowtarzalna, delikatna w swej sile, prosta i trudna zarazem. Była
małą dziewczynką, którą miał obronić przed całym złym światem.
Kochali się długo, namiętnie i w całkowitym
przeświadczeniu, że są dla siebie przekleństwem, ale również wybawieniem. Nie
mógł zrozumieć, że dopiero przy niej był zdolny poznać wszystkie odmiany
tęsknoty i odcienie własnej miłości, która może już nie wystarczała. Ale był
zdolny umrzeć dla tej właśnie miłości, gdyby miało ją to ocalić. Była
najważniejsza teraz i tak naprawdę zawsze, i pragnął, żeby mu na to pozwoliła, bo
on wie, że już chce, że jest pewien.
20. lipca 2005r., Sacramento, Kalifornia, port
lotniczy Sacramento.
Tomo ściskając za rękę Mike’a, patrzył na zmieniające się
literki na tablicy odlotów. Mike nie chciał puścić jego dłoni, mając wrażenie,
że gdy tylko przestanie ją czuć, Tomo również się rozpłynie. Nie mógł bardziej
się pomylić. Tomo nie miał zamiaru zostawić go tutaj tylko dlatego, że miał
taki kaprys, ale musiał wracać do Los Angeles. Wzywały go ostateczne poprawki i
dogrywanie ostatniej piosenki na ‘A Beautiful Lie’. Jared razem z Shannonem
sobie tak zażyczyli i wiedział, że nie robią tego specjalnie, żeby ściągnąć go
szybciej z jego wakacji.
- Jeszcze trochę, wiesz? – powiedział Tomo, odwracając
się do Mike’a twarzą. Patrzył na niego, a jego oczy śmiały się radośnie. Był
zawsze taki pogodny i niemal zawsze starał się poprawiać mu humor, kiedy czymś
się zadręczał. Tomo też chciał taki być, ale czasami zwyczajnie nie potrafił.
- Do czego?
- Do wydania ‘A Beautiful Lie’, ta płyta jest powodem,
dla którego przyjdzie to wszystko łatwiej.
- To dobry pomysł – uśmiechnął się do niego, a Tomo
odwzajemnił uśmiech. – To przejdzie.
- Też mi się tak wydaje, dziennikarka pewnie nie zapomni
zapytać czy z kimś się nie spotykam – powiedział, przypominając sobie jeden z
ostatnich wywiadów, kiedy jakaś dziewczyna zadawała im więcej prywatnych pytań
niż związanych z zespołem. Wtedy potrafił jeszcze sprawnie z tego wszystkiego
wybrnąć, ale teraz wydawało mu się, że już to nie jest potrzebne. Oszukiwał sam
siebie; dniami, miesiącami aż w końcu zdał sobie sprawę, że to wszystko jest
zbędne. To całe uciekanie. Był teraz niemal pewien, że musi, że powinien, że
mają do tego prawo. Nie będzie zachowywał się jak wystraszony piętnastolatek za
każdym razem, gdy jakiś paparazzo za długo na nim zawiesi wzrok, chcąc zrobić
mu zdjęcie. Teraz mogli go fotografować niemal z każdej strony. Na
potwierdzenie tego, stał i ściskał za rękę Mike’a i nie miał na głowie ani
czapki, kaptura ani tym bardziej na nosie przeciwsłonecznych okularów. To, co
miało się dziać, po prostu miało się dziać. – One są strasznie ciekawskie,
czasem wydaje mi się, że bardziej je obchodzi czy masz dziewczynę niż to, czy
chcesz wydać w najbliższym czasie płytę.
- Teraz to już w ogóle nie da ci żyć.
- Ale mi to w zupełności nie przeszkadza.
Pół godziny później, Tomo wsiadł na pokład samolotu
jednych z amerykańskich linii lotniczych i był pewny, że razem z ‘A Beautiful
Lie’ nie tylko zmieni się historia ich zespołu, nie tylko spadnie na nich cały
ogrom sławy, na jaki pracowali od tak dawna. Nie tylko w końcu staną się
jeszcze bardziej rozpoznawalni niż kiedykolwiek wcześniej, ale on też się zmieni.
Wyjdzie z ukrycia. Da poznać się światu jaki jest naprawdę, a nie na niby.
____
tytuł: 30STM- A Modern Myth
*-fragment odcinka nr 20.
Podzieliłam odcinek na dwie części. Aktualnie jestem w trakcie pisania drugiej. I łamie mi ona serce.
tytuł: 30STM- A Modern Myth
*-fragment odcinka nr 20.
Podzieliłam odcinek na dwie części. Aktualnie jestem w trakcie pisania drugiej. I łamie mi ona serce.