AKTUALIZACJA

Prawdopodobnie nikt tu nie wchodzi poza mną raz na miesiąc i jakimś zbłąkanym wędrowcem, ale chce powiedzieć, że cała lista odcinków WRÓCIŁA. Można czytać to opowiadanie jeżeli ktoś zapragnie do woli, za moją całkowitą zgodą.

Czasem jeszcze tęsknię.

sobota, 15 sierpnia 2015

25. Nie zapomnij oddychać dzisiejszej nocy, dzisiejsza noc jest ostatnią, by się pożegnać - część I

20. sierpnia 2010r., Kraków, Polska.

-The Story, piosenka z ‘A Beautiful Lie’, to piosenka o tobie? - Will trochę zaskoczył go tym pytaniem. Jak był zdolny sobie przypomnieć, nikt nie pytał go o tą piosenkę. Wszyscy omijali ten temat, myśląc może, że to zbyt osobiste. Tutaj nie było nic zbyt osobistego.
- Poniekąd. Całe ‘A Beautiful Lie’ jest o mnie - mruknął, odkładając gitarę, na której wcześniej grał.
- To znaczy? Każda piosenka opisuje ciebie?
- Poniekąd - powtórzył, jak echo. Will zmarszczył brwi; był trochę poirytowany.
- Jared, pytam jeszcze raz: czy każda piosenka opisuje ciebie?
- No przecież mówię, że tak. Każda z tych piosenek ma moje uczucia, emocje, rozterki i wszystko to, co możesz czuć, gdy masz chęć wyrzucenia z siebie wszystkiego co sprzeczne. Ta płyta to jak moje oczyszczenie.
- Wasza trzecia płyta, też jest o tobie? Czwarta, piąta?
- Czwarta płyta jest dopiero w moim umyśle, nie nagrałem jeszcze żadnej piosenki, Will. Nie powiem na jej temat tutaj ani słowa.
- Rozumiem, że każda z tych płyt nosi w sobie coś z ciebie. Co zatem jest wyjątkowego w ‘A Beautiful Lie’?
- Trzecia płyta to już bardziej walka z samym sobą, po tym co działo się, gdy powstała druga. Wiesz, ‘A Beautiful Lie’ jest dla mnie najlepszym co powstało do tej pory. Nagrywałem te piosenki, gdy moje życie było zupełnie inne niż to teraz, w zasadzie sam byłem inny niż teraz. Ktoś z boku może powiedzieć ‘hej Jay, co się z tobą stało, gdzie te mroczne klimaty, czarne ciuchy i czerwone róże?’ Wiesz gdzie to jest? - Will pokiwał przecząco głową. - Odeszło. Może też na zawsze. Zmieniłem się diametralnie, ale moja muzyka dalej dla mnie gra. ‘A Beautiful Lie’, to płyta lustro. Ale gdybyś chociaż przez chwilę starał się zrozumieć - spojrzał na stolik między nimi, na którym była gazeta sprzed dwóch lat. Nagłówek był porażający i do tej pory przez jego plecy przechodziły zimne dreszcze. Bo jak przecież: Jared Leto zakończył pół roczną terapię po ciężkim załamaniu nerwowym. Jak przecież on mógł dotrzeć aż tak nisko. - Will, mówiłeś, że przeczytałeś w tych gazetach o mnie wszystko, teraz przeprowadzasz wywiad, który ma obalić to samo wszystko w co zdążyłeś już uwierzyć z tamtych gazet. Pytasz się czy na każdej płycie są piosenki o mnie. ‘30 Seconds to Mars’ jest jedyna, pierwsza, jest przesiąknięta moimi marzeniami, walką o nie, chęcią spełnienia każdego z nich. ‘A Beautiful Lie’, to moja spowiedź, trochę jak ten wywiad. Ta płyta to mój obraz, emocje, każda najdrobniejsza i najbardziej ciemna myśl, która pojawiła się wtedy w mojej głowie. ‘A Beautiful Lie’, to ja sam. Tak samo zagubiony, tak samo podatny na wszystko to, co w tamtym czasie chciało mnie mieć. A ‘This is war’, to już nie tylko walka z managementem, to już nie użeranie się z procesem. To walka o samego siebie.
- Wszyscy wiemy co cię spotkało Jay - powiedział Will, spuszczając wzrok, bo gdy to powiedział, oczy Jareda zmieniły się. Jego spojrzenie stało się puste. - Było o tym bardzo głośno, w L.A News, mówili o tym w wieczornych wiadomościach. Sam na własne oczy to widziałem, bardzo mi przykro do tej pory...
- Nie musi, to nie twoja sprawa - nie powiedział tego złośliwie, tylko zwyczajnie, żeby Will nie musiał się zadręczać. - Nikomu nie musi być przykro, mi wystarczająco było, jest i będzie... tak myślę.
- Jared - powiedział i wspomniany na niego spojrzał. - Jak się czujesz?
- W porządku.
- Twoja terapia - kiwnął głową na gazetę między nimi. - Była ci potrzebna?
- Shannon, to on mi ją zaproponował. Znalazł najlepszego psychologa w mieście. Na początku uważałem, że to nie potrzebne i dam sobie radę, ale jak znalazł mnie w mieszkaniu zaraz po tym, jak dobrowolnie dałem się pobić, stwierdził, że muszę. Potem sam stwierdziłem, że też jednak powinienem. Dla dobra wszystkich, których kocham. To było trudne, bo mam trudny charakter. Nie chciałem zwierzać się jakiemuś obcemu facetowi, potem... - zawahał się czy powinien o tym mówić. - Potem chyba po pierwszym spotkaniu z nim, miałem koncert. To ten koncert, na którym płakałem.
- Ten na którym byłem.
- Rzeczywiście, to chyba był październik dwa tysiące osiem, to był ciężki rok.
- Teraz jest już lepiej? Dasz radę mówić? Maj dwa tysiące piątego, jesteś na przedpolu swojego uzależnienia. Czy może robimy przerwę i dokończymy jutro?
- Jutro wieczorem mamy samolot z Krakowa, musimy to skończyć, rozmawiamy dopiero od trzech godzin.
- Czy w maju już wiedziałeś, że powoli staczasz się na samo dno? - Will zerknął na zegarek; była dopiero trzynasta.
- W zasadzie to nie. Moje ostateczne stoczenie miało miejsce w czerwcu dwa tysiące szóstego, potem nastały dobre czasy. W maju nie byłem jeszcze takim ćpunem, jak pół roku później ani jeszcze dalej. Potrafiłem się ograniczyć, pilnować, wiedziałem, że trzeba miarkować, żeby jednocześnie dobrze się bawić i się nie stoczyć. Potem nastał lipiec, to było moje pierwsze w tamtym czasie zachwianie, po lipcu na jakiś czas się odbiłem, byłem czysty chyba dwa miesiące. Dawałem radę, musiałem.
- Z Forever Night, Never Day trzy koncerty się nie odbyły, dwa zostały przerwane, w tym ostatni w Los Angeles. Zanim rozpoczęliście trasę Welcome to the Universe w październiku, zniknąłeś. Dlaczego? Oficjalna wersja jest taka, że miałeś problemy ze strunami głosowymi i nie mogłeś śpiewać.
- Mogłem, ale zemdlałem. Trafiłem do szpitala, gdzie wieźli mnie na sygnale. Nie pamiętam zbyt wiele, bo byłem nieprzytomny dwie dobry, ale to chyba nawet lepiej. Po tym wydarzeniu starałem się zmienić, ale choć mi się udało, nie potrafiłem dbać o to, co było mi najdroższe.

24. maja 2005r., Los Angeles, wytwórnia Virgin Records.

Każdy z nas chociaż raz w życiu czeka na coś, co wie, że się nie zdarzy. Coś, co jest za zasłoną tylko naszych marzeń, które są czasem tak nierealne, że nie w sposób w nie uwierzyć. Tak odległe, że nie starczy nam sił by je złapać i są tak wysoko, że nie będziemy mogli po nie dosięgnąć, zaledwie odrywając swoje stopy od ziemi.
Kiedyś też tak myślałem, że nie dam rady, jak niektórzy, co leżą w swoim łóżku i patrzą w sufit, na którym jest naklejony plakat rockowej kapeli. Też byłem pewien, że mi się nie uda doskoczyć, dobiec ani tym bardziej złapać je tak mocno, by zacisnąć je we własnych dłoniach. Ale, choć sprawiałem wrażenie dzieciaka, którego głowa jest wypchana tylko marzeniami, które musi spełnić, dążyłem wytrwale, by teraz, właśnie teraz w tej chwili, móc siedzieć w pomieszczeniu nie przepuszczającym żadnego dźwięku, a przed sobą widzieć wielki mikrofon. To było, nie mijało i nie uciekało. A ja wciąż jestem, tak bardzo jestem.
Jared siedział w wielkich słuchawkach na uszach, trzymając na kolanach gitarę. Pociągał za jej struny przez jakiś czas, że było słychać tylko ją. Jej dźwięk roznosił się, a dopiero potem zaczął śpiewać. Mógł śpiewać tak bez reszty każdego dnia aż nagrają w końcu odpowiednią wersję tej piosenki, ale dziś był pewien, że nareszcie im się to uda. Jego palce dotykały strun tak mocno, że czuł jak wżynają mu się w skórę, a opuszki drugiej dłoni, jak przyjemnie go bolą, bo nie chciał inaczej tego zagrać. Nie widział sensu, żeby przerywać, bo nie wziął piórka. Podświadomie był pewien, że teraz nareszcie zaśpiewa tak, jak powinien już dużo wcześniej. Przecież znał ten tekst na pamięć, tyle razy go przerabiał, że zastanawiał się, dlaczego to, co do tej pory nagrali było tak bardzo nieodpowiednie. Mogli zostawić to, mogli w zupełności przestać już poświęcać temu czas, bo każda z tamtych wersji była przecież dobra. Była dobra – dla reszty, ale nie była wystarczająco dobra dla niego. Coś mu nie pasowało za każdym razem, gdy słyszał swój głos, a miało być to przecież idealne. Ta piosenka nie mogła odstawać od reszty, miała być jedną z wielu, ale jednocześnie jedyną w swojej sile, którą starał się przekazać poprzez jej dźwięki. A Modern Myth miało być jego swoistym pożegnaniem, czymś co sprawiało, że zapominał, że nie myślał, że nie czuł, bo przecież już to minęło. Miało być to coś, co przecież jeszcze kiedyś doświadczył, co było, ale zniknęło, co sprawiało, że chciał odejść, że prawda wychodziła na wierzch mimo to, że myślał, że dał radę oszukać wszystkich wkoło. Dobrze wiedział, że niektórzy nie są w stanie zrozumieć, ale jemu to nie przeszkadzało. Wystarczyła mu świadomość, że on rozumiał co zawarł we własnych słowach, które czasem nie były zbyt jasne, a zaś kiedy indziej były zbyt oczywiste.
Teraz, pociągał za metalowe struny własnej gitary i wiedział, że liczy się tylko on i jego muzyka. Czasem wydawało mu się, że gdy zaczyna śpiewać, nie ma nic innego. Tylko on. Tylko i wyłącznie on sam, bo tylko on mógł być z nią tak blisko. Jakby była rzeczywistą istotą, która przysiadała na jego plecach zaraz po tym, gdy tylko z warg wydobył się jego głos. Coś tak prostego i będącego jednocześnie złożonym procesem, na który on sam się składał. Nie był przecież jedyny w tym, wielu podobnych jemu mogło mieć zbliżone odczucia, ale wiedział, że gdy zaczyna śpiewać, to jest jedyne i niepowtarzalne. Coś, jakby całkowicie inny, odległy, permanentny świat do tego w jakim żył normalnie.
Tym razem słowa przechodziły przez jego wargi z coraz większą mocą; silniej, intensywniej, z większym pokładem emocji, które mógł w nie włożyć. Teraz już wiedział, czego brakowało mu w każdej z wcześniejszych wersji, teraz już był pewien, że gdy żegna się po raz pierwszy nie wymawia tego z odpowiednią lekkością, a gdy kolejne pożegnania wypływają z jego ust, nie są tak bardzo gwałtowne i nie rosną w swej sile; smutku i żalu, że przecież będzie się zaraz żegnał po raz ostatni, już siedemnasty.
Pomimo to, że Jared nie lubił się żegnać i sprawiało mu to problemy, myślał, że gdy stworzy swój własny, współczesny mit, będzie mu łatwiej. Sprawi, że każde, pojedyncze ‘żegnaj’ jakie będzie przechodziło przez jego wargi jeszcze tyle razy, pomoże mu, gdy będzie zmuszony powiedzieć już to ostatnie. Bo mimo tego, że zdawał sobie sprawę, że coś tłukło się w jego głowie tak bardzo za każdym razem, gdy wyciągał z szuflady swoje foliowe torebki, był zdolny uciszyć to zanim zdążyło wydać choćby brzmienie. Przecież nie robił tego pierwszy raz. Kiedyś mógł jeszcze zrozumieć, że był przytłoczony tak bardzo, że dopiero, gdy brał, nabierał całkowicie nowego wymiaru wolności, ale teraz, nawet w obliczu jakiegokolwiek wytłumaczenia, nie był nawet na tyle odważny, żeby jakieś mieć. To się działo, a on musiał po prostu dalej grać. A choć jego muzyka wciąż rozbrzmiewała i wciąż jeszcze się żegnał, gdzieś w środku poczuł nagłe uczucie, że jego wszystkie siedemnaście pożegnań, które przeszły tak płynnie przez usta, będzie w najbliższym czasie odliczał od nowa. Może dzień po dniu, miesiąc po miesiącu, a może zwyczajnie rok za rokiem. Ale na przekór piosence, gdy wiedział, że zbliża się ku jej końcowi, miał poczuć spokój, zdał sobie sprawę, że w jego wnętrzu od nowa zaczął panować tylko chaos.

*
14. czerwca 2005r., Los Angeles.

Nawet, gdy starał się być za wszelką cenę ostrożnym, wiedział, że kiedyś w końcu jego misterny plan, żeby nie wpaść, w końcu się zawali. Nie przeczuwał tylko, że tak szybko. W zasadzie był już pewien, że Shannon wie, bo gdy odwiózł go wtedy do domu, mógł ujrzeć to bardzo dokładnie. Gdyby przyjrzeć mu się bardziej był prawie perfekcjonistą. Wiedział, kiedy może sobie na to wszystko pozwolić, kiedy zwyczajnie może mieć swoją chwilę słabości, ale dziś, nie, dziś nie. Dzisiaj było coś innego, coś czego nie mógł przewidzieć ani nie był na to gotowy. Coś, co było tym, do czego nie chciał dopuścić mimo całego zamieszania wokół niego, całego tego dziwnego zgiełku, który go otaczał. Bo, gdy usypywał swoje śnieżnobiałe górki czasem wahał się, ale coraz częściej zwyczajnie i po prostu dawał za wygraną. Chciał, nie miał skrupułów, że wszystko runie, że tworzy wokół siebie mur, do którego dokłada cegłę po cegle. Że pewnego dnia nie będzie umiał go już przeskoczyć, a nawet, gdy spróbuje się po nim wspinać, prędzej czy później spadnie.
Tak jak już to robił wcześniej, zamknął drzwi łazienki. Potem przymrużył swoje oczy i podszedł do umywalki. W mieszkaniu było cicho, naprawdę cicho. Było idealnie, bo nikt nie mógł go przyłapać ani mu przeszkodzić. W zasadzie też wiedział, że będzie tutaj kolejne kilka dni sam i może robić co chce. Przez moment jeszcze pamiętał, jak zeszłej nocy dał ponieść się pożądaniu i po raz kolejny zdał sobie sprawę, że nie jest wierny. Potem wydawało mu się, że jego ciuchy pachną papierosowym dymem, a jego palce czują kobiece kształty, jak badają je, dotykają tak, jak nigdy nie powinny.
Zamknął oczy. Nabrał przez usta powietrza do płuc, które wypuścił zaraz z cichym świstem. W głębi czuł, że zaraz wybuchnie, że już dłużej nie usiedzi w miejscu. Przez moment przeklinał w duchu, że brakuje mu koncertów, na których mógłby w jakiś sposób wyrzucić z siebie tą nagromadzoną energię, ale potem otworzył powoli powieki. Usypał jedną ze swoich kresek, które tak bardzo prosiły by jak najszybciej je wziął i tak bardzo błagały, by w końcu je rozsypał. Targały nim silne sprzeczności, ale wbrew nim dalej robił swoje. Tak cholernie robił swoje.
- Jay? – nawet nie usłyszał. Nie był w stanie słyszeć żadnego z jej słów, które powiedziała, bo zwyczajnie jej nie słuchał. Przez jego ciało rozchodziła się przyjemna fala, która była teraz najważniejsza. – Gdzie jesteś? Wróciłam…
I nie, wcale nie zdziwił go jej widok w progu łazienki. Stała jeszcze w butach sięgających kostek, na sobie miała czarną kurtkę i kremową sukienkę przed kolano, a jej oczy były dziwnie podkrążone. Wyglądała jak nie ona, ale w tej chwili zdał sobie sprawę, że przecież naprawdę wróciła, że stoi przed nim i wpatruje się w to, co robi. To jest nasze pierwsze pożegnanie. Ale było już zbyt późno, żeby przestać.
- Cze –
- Co ty robisz? – powiedziała tak cicho, że miał wrażenie, że ledwo otwiera usta. – Jay, powiedz mi, co ty robisz?
- Nic.
- Co ty najlepszego robisz? – jej głos już był silniejszy, ale wciąż nie poruszyła się o krok. Patrzyła w jego powiększone źrenice, w których odbijała się jej twarz i teraz Sonia mogła przyznać, że widzi go takiego, jakiego widziała te kilka lat temu. I wiedziała do czego to wszystko prowadzi. Uderzyło w nią to tak nagle, że przez moment zastanawiała się czy da radę oddychać.
- Nic.
- Jak nic? Jak możesz mówić, że nic nie robisz?! – podnosiła harmonijnie głos, ale wciąż patrzyła na niego z takim bólem, jakiego dawno nie widział w żadnych oczach. Nie ruszała się z miejsca, ale to nie znaczyło, że on nie podszedł do niej.
- Sunny, proszę, to nie tak jak myślisz – zaczął, wiedząc, że to i tak na nic. Jej spojrzenie było twarde i zimne, ale ani na moment nie odwróciła swojego wzroku. Chciał położyć dłoń na jej policzku, ale obawiał się, że na to nie pozwoli. W zasadzie był pewien, że skończy się to źle.
- Jay, staczasz się, ja wiem – zacisnęła zęby i odetchnęła. – Jared, powiedz mi tylko dlaczego…
- To nie tak jak myślisz.
- To jak? – dotknął jej twarzy, ale nie strąciła jego ręki. Wciąż patrzyła i ten wzrok prawie miażdżył mu serce. – A może sobie to tylko wymyśliłam?
- Nic mi nie jest, wydaje ci się – chciał ją pocałować, ale przekręciła głowę. Już wiedział, że jest wściekła, a on nie miał nic na swoje usprawiedliwienie. – Spójrz na mnie – wciąż trzymał jej twarz opuszkami palców i chciał sprawić, żeby przestała. Potem poczuł jej dłoń, jak zaciska się na jego koszulce. – Skarbie, proszę…
- Teraz skarbie? – warknęła, czując jak przybliża się do niej coraz bardziej. Nie chcąc tego, zaczęła cofać się krok za krokiem, a on mimo to, szedł za nią. Gdy poczuła na swoich plecach ścianę, wiedziała, że nie ma wyjścia. Już bardziej nie może się cofnąć. – Teraz skarbie do cholery?! Jak możesz, Jared, jak ty możesz?!
- To nie tak!
- A jak! – zaczęła szarpać go za koszulkę, kiedy w końcu puścił jej twarz. Patrzyła mu ze wściekłością w oczy, chcąc mu przywalić, ale wiedziała, że to i tak nic nie da. Cokolwiek by nie zrobiła, była pewna, że pójdzie na marne. – Co robisz, czemu bierzesz to gówno?! Wiesz co, chciałam ci przypomnieć, ale chyba nie musisz już wiedzieć, że będziesz ojcem – odwróciła głowę, nie chcąc na niego patrzeć. Znowu złapał ją za policzek i chciał sprawić, żeby na niego spojrzała. Bolało go to, że przestała w niego wierzyć. – Zostaw mnie! Nie dotykaj mnie!
- Przestań! Przestań w końcu! – położył jej dłonie na ramionach i chciał nią wstrząsnąć, żeby przestała krzyczeć.
- Zostaw mnie w spokoju, nie dotykaj mnie! – próbowała się wyszarpnąć, ale Jared złapał mocniej za jej ramiona. Potrząsnął nią mocno, przyciskając jeszcze mocnej do ściany, że teraz miała wrażenie, że boli ją kręgosłup. Czuła niemal każdą pojedynczą kość, gdy zderzyła się tak porządnie; jak już wie, że jest zdrowo poobijana. – Wiesz co?! Miałeś rację, nie zasługujesz na mnie, ty pieprzony – nie dokończyła, bo wpił się w jej usta tak mocno, że zabolały ją wargi od siły jaką w to włożył. Zaczęła się znowu wyszarpywać, ale na przekór oddawała mu każdy z pocałunków. Potem odepchnęła go od siebie i chciała napluć mu w twarz, ale nie zdążyła, bo przywalił pięścią w ścianę zaraz obok jej głowy. Miał dość, tak bardzo dość. Spuściła wzrok nie chcąc na niego patrzeć, a Jared rozprostował palce, których knykcie były już czerwone, a skóra delikatnie nadszarpana.
- Przestań! – powtórzył, łapiąc ją znowu, a Sonia ponownie chciała się wyrwać. Dyszała wściekle, a jej oczy były tak samo wzburzone jak wcześniej. O ile nie bardziej. Nigdy nie widział u niej czegoś takiego, ale gdy taksowała go wzrokiem, przez sekundę zabolało go serce. Patrzyła na niego, a potem po policzkach zaczęły lecieć jej słone łzy, których nawet nie chciała zetrzeć. Leciały, tworząc ciemne korytarze na jej skórze, zmieszane z tuszem, a potem skapując po brodzie. Każda rzecz, jaką nauczyłem się zapomnieć, powróci. Będziesz płakać, a ja będę prosić.*  Był to dla niego straszny widok, bo zdał sobie sprawę, że ona nie płacze przez kogoś, kogo nie zna, kogo może nawet by znał, ale płacze przez niego. Właśnie w tej chwili płacze przez niego.
- Ty dupku, jak możesz?! Kim ty jesteś, dlaczego mi to robisz?! – wołała, na powrót go szarpiąc i miał przez chwilę wrażenie, że zaraz rozerwie mu koszulkę. - Nie masz prawa! 
- Ja... - zawahał się, nie wiedząc co mówić. Zwyczajnie zabrakło mu słów, gdy widział jej brązowe tęczówki, które z uwagą przyglądały się jego twarzy. Oddychała przez usta, a ich oddechy były jedynym, co można było usłyszeć. Miał przez chwilę wrażenie, że coś się skończyło, naprawdę się skończyło. W nim samym. Będąc tak bardzo rozbitym w całym ogromie tej sytuacji i chwili, w której się znalazł, już wiedział, że w tym momencie są sobie obcy jak jeszcze nigdy. Miał wrażenie, że z tym co robi, kończy się coś, na co on wcale nie pozwolił. Dzieje się, a Jared nie ma nad tym żadnej władzy; nic nie może już zatrzymać. Był pewien, że to swoisty początek końca. A on ma poczucie, że na to tak łatwo się godzi. - Ja, ja nie wiem co powiedzieć, to się po prostu dzieje...
- Jay, ja nie wiem czy dam rade to znieść. Nie wiem czy dasz sobie pomóc, nie wiem też co z nami będzie.
- Jak to co, kocham cię, pamiętasz? - oddychała niespokojnie, ale już stała w miejscu. Jej kremowa sukienka miała mokre plamy od łez. Czuła bijące ciepło jego ciała, jego zapach; wszystko to, za czym tęskniła, gdy go nie było. Mogła przysiąc, że jest zdolna wybaczyć mu każdą z krzywd, jakie zrobił, ale nie wiedziała czy starczy im czasu, którego mieli tak mało. Tak bardzo mało.
- Jay, nie wiem czy powinnam ci wierzyć.
- Będziemy mieli dziecko, nie możesz mnie zostawić.
- Mogę.
- Nie możesz, ty nie możesz - powiedział spokojnie, a potem złapał ją za ramiona i przytulił do siebie. Sprawiała wrażenie szmacianej lalki, która nie oddaje tego, co jej dajesz. Jest całkowicie bierna na każdy twój dotyk. Objął ją ramionami, a ona tylko stała i się nie ruszała. Jej ręce wisiały luźno przy jej ciele, a nie jak powinny – obejmować go dotkliwie. Czuł na policzku jej gorący oddech i był pewien, że po jej policzkach dalej lecą łzy. Nie musiał długo czekać, aż skapią na jego ramię, w którym miała schowaną twarz. - Nie możesz tego zrobić, ty nie możesz, zabraniam ci...
- Jay - podniosła głowę, zaglądając w jego nienaturalnie powiększone oczy. - Ja mogę, naprawdę mogę to zrobić, a ty dajesz mi właśnie do tego powód. 
- Nie jestem powodem, nie jestem, proszę... Nie zostawiaj mnie.
- Ty się nie zmienisz - powiedziała cicho, dotykając opuszkami jego twarzy; najpierw czoło, potem policzki, a na samym końcu dotknęła palcem ust. - Nie, ty się nie zmienisz. Ty się nigdy nie zmienisz i nawet nie obiecuj, bo twoje obietnice to tylko czyste kłamstwo.
- S., proszę.
- Wiem, że będziesz się starał, a ja tylko się zakochałam, rozumiesz? Zakochałam się jak głupia, ale wiem i jestem tego pewna, że ty się nie zmienisz. Jesteś pięknym zaprzeczeniem samego siebie, a ja tylko cię kocham. To czasem za dużo, ale teraz chyba zbyt mało – wykrztusiła zachrypniętym głosem od płaczu. - Niszczymy się wzajemnie, mam takie wrażenie, że jest między nami jakaś trucizna, która nas pali...
- Nasza miłość jest dziwna, ale nie zostawiaj mnie, nie pozwalam ci, rozumiesz? - zbliżył swoje wargi do jej warg i był pewien, że go odepchnie. Ale nie zrobiła tego, bo zwyczajnie nie potrafiła. - Daj jej szansę, naprawie to.
- Nie obiecuj.
- Nie obiecuje - zawahał się, dokładnie ważąc każde ze swoich słów. Nie wiedział co powiedzieć, co byłoby odpowiednie, co mogłoby zatrzymać tą chwilę. - Ale ty obiecaj...
- Co? Co mam ci obiecać?
- To, że - padł przed nią na oba kolana, przykładając głowę do jej jeszcze płaskiego brzucha i oplatając ją rękoma w pasie. Miała ochotę kazać mu wstać, bo przez chwile wydawało jej się, że będzie prosił ją o rękę. - Że, że mnie nigdy nie zostawisz, obiecaj mi to. Słyszysz? Obiecaj mi to!
- Ale ja właśnie to robię.
- Nie możesz mnie zostawić, błagam, nie pozwolę ci odejść, nie pozwolę - złapała za jego dłonie i chciała je z siebie zdjąć. Ale nie odsunęła się i odeszła, tylko tak samo jak on dotknęła swoimi kolanami ziemi.
- Spójrz w moje oczy - szepnęła, a niebieskie tęczówki od razu odnalazły jej własne. - Zabijasz mnie. Właśnie w tej chwili. Jay, ty już wybrałeś, tak samo jak te kilka lat wstecz, podjąłeś decyzje.
- Wszystko czego chciałem było tobą, zawsze, rozumiesz? Zawsze to byłaś tylko ty - mówił, nie chcąc dopuścić do tego, żeby jego świat, który budował tak długo odszedł tak nagle. W zaledwie jednej, krótkiej chwili.
- Co teraz będzie? Jay, co teraz będzie? - położyła mu dłoń na policzku, oprószonym kilkudniowym zarostem. - Co z nami będzie? 
- Będziesz musiała nauczyć się kochać mnie od nowa - i jakby na potwierdzenie swoich słów, złożył na jej ustach pocałunek. Długi i pełen tęsknoty za tym co było i był tak bardzo pewien, że już nigdy nie wróci.

17. czerwca 2005r., Manhattan, Nowy Jork.

Dźwięk stukających, wysokich obcasów przebił panującą ciszę, kiedy pokonywała schody dzielące ją od ostatniego piętra siedziby Vanity Fair. Susannah, mając na sobie jedne z najmodniejszych butów, do tego dopasowaną sukienkę, prezentowała się zjawiskowo i jednocześnie była w tym wszystkim dosyć powściągliwa. Złośliwi mówili, że jest chodzącą zołzą, której nic się nie podoba i do każdej rzeczy jest zdolna się przyczepić. Możliwe, że tak było. Mogła roztaczać wokół siebie takie poczucie własnej osoby, że dokładnie jest taka za jaką ją mają. Mogła też odejść od tego i zrobić z siebie przeciwieństwo samej siebie, ale nie chciała udawać kogoś kim nie jest. Taka po prostu była. Nie była przecież zła tylko miała taki sposób bycia, charakter, to na co się składała, bo tak ją ukształtowało życie. I w zasadzie też branża, bo tutaj nie ma czasu na żadne słabości, chwile zwątpienia. Trzeba być twardą, bo zaledwie mrugnięcie powiek i ktoś zajmie twoje miejsce.
- Suzie, poczekaj! – usłyszała zaraz za sobą czyjś głos. Przez moment zastanawiała się, kto ją woła. Odwróciła powoli głowę, będąc pewną, że już wie, kto jej szuka.
- Bardzo proszę, nie zwracaj się tak do mnie. Nie lubię, jak mówią tak do mnie obcy – dokładnie zaakcentowała ostatnie słowo. – Tylko moja rodzina.
- Przepraszam, Susannah.
- Pani, to już nie łaska? Dla ciebie wciąż pani Susannah, Alexandro – zgromiła ją wzrokiem, chcąc przywołać ją do porządku. Alex nie była dla niej zła, starała się jak mogła, ale musiała sprawić, że ta dziewczyna będzie odnosić się do niej z należytym szacunkiem, bo to w końcu ona ją zatrudniała. Nie odwrotnie. Dała jej szansę, oczywiście, ale chciała w jakiś też sposób nauczyć ją, że na jej sympatię trzeba zasłużyć.
- Dobrze, przepraszam – poprawiła się od razu, przeklinając w duchu, czy Susannah jest do każdego taka oschła i zimna. Przez moment, gdy pierwszy raz ją spotkała w Vanity Fair, wydawała się zwyczajną, młodą dziewczyną, która stale się uśmiecha. Do czasu, wszystko do czasu. Kiedy w końcu się odezwała, uśmiech z twarzy Susannah zniknął tak szybko, jak się pojawił. Wtedy wiedziała, że albo rzuci tą pracę w cholerę, bo tego dnia oddzwonili do niej z jeszcze jednej, przydrożnej knajpy proponując etat albo zwyczajnie zaciśnie zęby i temu podoła. Wybrała ją, bo w tyle głowy niemal jej huczało, że tylko dzięki tej dziewczynie może spotkać się z Shannonem ponownie. – Przyniosłam dla pani kawę: średnie Americano bez cukru. Mam jeszcze kwity z pralni, pani sukienka na przyszłotygodniowy pokaz mody będzie gotowa na pojutrze.
- Pojutrze? – wzięła od niej kawę, której upiła ledwo łyk i wypluła ją pod swoje nogi. Alex zamurowało. – Zimna, ohydna, co ty mi przynosisz?! – oddała jej papierowy kubek i chciała odejść. Alex nie wiedziała co ma robić czy za nią biec i przeprosić, czy po prostu wrócić do Starbucksa po nową kawę. Wtedy wydawało jej się, że nie zdąży ostygnąć do tego czasu, kiedy ją jej przyniesie, ale ten korek widocznie trwał o pięć minut za długo.
- Przepraszam, przyniosę nową – próbowała się uśmiechnąć, ale Susannah patrzyła na nią jak na kogoś, przez kogo marnuje swój czas.
- Chcę ją za pięć minut i… no właśnie, moja sukienka ma być gotowa na jutro, punkt dziewiąta rano i ani minuty później.
- Dobrze – odpowiadała automatycznie, ale w głowie już przypominała sobie ulice, na których widziała pralnie. Była wściekła na samą siebie, że musi pracować z tą kobietą, ale potem od razu przypominała sobie, że to jedyna droga.
Susannah wyminęła ją, pisząc coś na swoim telefonie, a potem przystawiła go do swojego ucha. Rozmawiała z kimś przez moment, a Alex ściskając w dłoniach kubek z kawą, odsunęła się, chcąc jej zrobić miejsce. Gdy ta ją wyminęła, Susannah pokazała jej palcem na pusty korytarz, który prowadził do wyjścia. No tak, musiała się spieszyć. Wybiegła z budynku potykając się o własne stopy.
- Bardzo pana proszę, muszę kupić tylko kawę, zaraz wracam – powiedziała, gdy siedziała już w jednej z taksówek. Mężczyzna o ostrych rysach twarzy, spojrzał na nią krótko, a potem skinął głową. Wypadła na chodnik i prawie biegnąc weszła do Starbucksa. Na jej szczęście nie było kolejki. Pięć minut później, siedziała z powrotem w tej samej taksówce i ten sam mężczyzna pokręcił z politowaniem głową. Odwiózł ją pod budynek Vanity Fair i tylko zdążyła zamknąć za sobą drzwi i zapłacić, a już odjechał.
Gdy szła, ciepło kawy parzyło ją w palce. To dobry znak, teraz nie powie jej, że jest za zimna. W duchu klęła na Susannah, że tylko przez to, że jest szanowaną, dobrze zapowiadającą się modelką, może rozstawiać ją po kątach. Tak naprawdę, dzieliło je tylko dwa lata różnicy i gdyby nie była sławna i bogata, mogłyby prawdopodobnie zostać koleżankami. Ale tak się niestety nie stało i równie prawdopodobnie nie będzie, bo Susannah była chłodna w relacjach między ludzkich. Tak przynajmniej jej się wydawało.
- Pani kawa – podała jej kubek i już chciała odejść, ale to pytanie nie dawało jej spokoju. Od momentu, gdy ją ujrzała po raz pierwszy chciała ją o to zapytać, ale wtedy wydawała się jej taka straszna i niemiła, ale teraz, kiedy dała jej tą cholerną kawę, uśmiechnęła się do niej tak normalnie, jak dziewczyna w jej wieku. – Mogę o coś zapytać?
- Co chcesz wiedzieć? Twoje zadania na dziś wiesz gdzie, z kim i o której godzinie musisz wykonać, chyba nie zapomniałaś? – spytała ją znad kubka, a potem upiła kolejny łyk. Alex przełknęła ślinę, czując, że zaschło jej w gardle.
- To prawda… - powiedziała zbyt cicho, żeby brzmieć wiarygodnie. – To prawda, że jest pani siostrą So –
- Tak – przerwała jej. Uśmiech z ust Susannah zniknął tak szybko, jak się na nich pojawił. Alex już zaczynała żałować swojego durnego pytania, ale tylko chciała mieć potwierdzenie. Mogła ugryźć się w język, do cholery! Ale teraz już było za późno. Susannah zmarszczyła brwi. – I jeżeli chcesz pytać jeszcze o moją siostrę, jej faceta, jej wszystko co ją otacza, to błagam, możesz już stąd wyjść i nigdy nie wracać. Równie dobrze możesz polecieć do L.A i się ją spytać czy ja jestem jej siostrą i ona zapewne ci to też potwierdzi – odetchnęła, będąc kompletnie rozbitą i wściekłą. Nienawidziła, kiedy ktoś kogo nie znała poruszał temat Soni, w gruncie rzeczy nienawidziła, gdy ktokolwiek poruszał jej temat, bo zwyczajnie nie lubiła o tym mówić. Jej siostra dla niej obecnie nie istniała.
- Znam Shannona.
- Kogo? – Susannah nie mogła uwierzyć, że dalej jeszcze ma czelność to ciągnąć. Ta dziewczyna miała więcej tupetu niż na początku jej się wydawało.
- Brata od Jareda, tego z Thirty –
- Wiem, kim on jest! – znowu jej przerwała, a potem usiadła ciężko na jednym z krzeseł w pokoju. Susannah wyglądała na nieźle wkurzoną, a jednocześnie sprawiała wrażenie zbolałej i nieszczęśliwej. Alex również chciała usiąść, ale nie chciała się bardziej już narażać. Dlaczego nie wyszła od razu tylko dalej w to brnie? Dziękowała w duchu, że w tym pokoju są same i nie ma żadnych świadków, wtedy Susannah wywaliłaby ją od razu na zbity pysk. – Nawet dostałam od niego wejściówki na jego koncert jakiś czas temu. Nie wiem jak można nie mieć w sobie za grosz klasy, rozumu i być tak bardzo bezczelnym. Potargałam te bilety prawie od razu… - już nie krzyczała, tylko siedziała zgarbiona na tym krzesełku i wyglądała tak mizernie, mając na nogach nawet Louboutiny.
- Och – i tylko tyle potrafiła jej powiedzieć? – Przykro mi, nie wiedziałam, że pani go nie lubi.
- On mi nic nie zrobił – wytłumaczyła, podnosząc na nią głowę. Jej zielone oczy błyszczały. – Nie mam za co go nie lubić, to, że jest z moją siostrą to już jego wybór.
- Chciałabym się z nim spotkać.
- Myślisz, że dzięki mnie ci się to uda? – prychnęła pod nosem, odgarniając włosy z twarzy. – Naprawdę w to wierzysz? Nie mam kontaktu z moją siostrą od kilku lat, wydaje mi się, że chciała się przez niego ze mną pogodzić i stąd ten bilet. Uważaj, Sonia, bo się wzruszę – wypuściła ciężko z płuc powietrze. Alex nie mogła dłużej stać, usiadła naprzeciw niej, mając już kompletnie gdzieś, co sobie o niej pomyśli.
- Nie wiem. Chyba po prostu za bardzo się łudzę. Wydawało mi się, że może to szansa.
- I ja jestem tą szansą? – spojrzała na nią z wyrzutem. Susannah wstała z miejsca i Alex prawie natychmiast za nią. Znowu była wyniosła i chłodna. Całe wrażenie pozornej normalności, które sprawiała jeszcze przed chwilą, prysnęło jak bańka mydlana. – Alexandro, przez moment chciałam dać ci tą pracę, naprawdę.
- Ale?
- Ale, jeżeli jeszcze raz spytasz o moją siostrę, Jareda albo o jego zespół, to gwarantuję, że stracisz ją tak samo szybko, jak ją dostałaś – otworzyła drzwi i dostrzegła w korytarzu idącego w ich kierunku uśmiechniętego mężczyznę. Henry Monroe dopiął swego i Susannah zgodziła się wziąć udział w jego kampanii reklamowej. Alex czuła się jak w pułapce, mogła nie zaczynać, mogła poczekać jeszcze kilka tygodni i wtedy spytać o jakikolwiek kontakt, bo numeru Shannona nie posiadała, a stary jaki kiedyś pamiętała to już nie odpowiadał. A on sam też nie miał jej. Była taka głupia i wciąż jeszcze w głębi duszy się łudziła, że naprawdę ją znajdzie.
Susannah była jej ostatnią deską ratunku i teraz wydawało jej się, że również i ona jej nie pomoże. 


19. lipca 2005r., Los Angeles.

- Kochanie - szepnął, obejmując ją, kiedy leżała zaraz obok niego. Spała, mając zaciśnięte pięści na kołdrze, którą była do połowy zakryta. Zastanawiał się przez moment czy go słyszy, ale nie było to teraz najważniejsze. - Zmieniłem się, próbuję, wiesz? Nie chcę cię stracić, bo cię potrzebuje, rozumiesz? - dalej szeptał, przytulając się do jej pleców. Uwielbiał w niej wszystko i dopiero wtedy, gdy zdał sobie sprawę, że może ją stracić, poczuł jakby ktoś zrzucił na jego głowę zimny kubeł wody. Nie rozumiał sam siebie, dlaczego tak bardzo ją krzywdzi, powodując takie sytuacje i dlaczego wciąż ją zdradza. Przecież ją kochał; było to dla niego coś nowego, bo w zasadzie była pierwszą dziewczyną, do której czuł tak silne uczucia - z żadną inną nie miał okazji czegoś takiego doświadczyć. Gubił się sam w tym wszystkim, ale obiecał sobie, że już nic, ale to nic nie sprowadzi nad ich głowy ciemnych chmur. Jego miłość była szalona, tak samo jak czasami on sam, ale wiedział już, że jest jedyna. Pierwsza i ostatnia. W zupełności pierwsza, bo nie znał wcześniej tak silnych uczuć do kogoś i ostatnia, bo już był pewien, że nikt inny nie wzbudzi w nim nawet odrobinę podobnych.
- Mmm - mruknęła przez sen, a potem przesunęła dłoń z prześcieradła na jego rękę. Zacisnęła ją odrobinę.
- Kocham cię, tak bardzo cię kocham, że nie wiem czy przeżyje jak to się skończy - mówił w jej włosy, wciąż długie i wciąż blond, ale mógł dojrzeć, że na czubku głowy są kasztanowe. Nie pamiętał, kiedy ostatnio nosiła swój naturalny kolor, było to tak dawno, że prawie zapomniał, że przecież nie jest blondynką.
- Jay - powiedziała głosem stłumionym jeszcze od snu. - Też cię kocham - odwróciła twarz w jego kierunku i mogła spojrzeć w jego stronę. Patrzył na nią i zastanawiała się przez chwilę czy da mu się kiedyś jeszcze dotknąć, tak jak mężczyzna dotyka kobietę. Po tamtej kłótni nie była zdolna znieść jego obecności, jakoś nie potrafiła, ale wiedziała, że nie może go odpychać, bo tylko przez to jeszcze bardziej oddalają się od siebie.
- Mam wrażenie, że nie potrafimy tak do końca żyć ze sobą –
- Ani bez siebie też nie - omiotła gorącym oddechem jego policzek, kładąc jego dłoń na swojej piersi, schowanej pod koszulką. - Jay... - nie musiała czekać, aż jego palce zacisną się na niej, a potem zda sobie sprawę, że tak bardzo za nim tęskniła. Za każdym jego pocałunkiem, dotykiem, wszystkim tym, co mógł z nią robić, a ona tak długo się przed tym broniła. Było to odrobinę bolesne, bo wiedziała jak reaguje jej ciało, gdy jest tuż obok i jednocześnie smutne, bo zachowywała się, jakby była z lodu; dumna i wyrachowana.
Zaczął całować ją delikatnie, ledwie muskał jej wargi, a potem już gorąco i pożądliwie, mając wrażenie, że prawie zapomniał jak smakują jej usta. Dotykał jej delikatnej skóry, sunął palcami po płaskim brzuchu, zatrzymując się na biodrach. Już więcej nie musiał pytać, bo był pewien, że należy do niego; może na zaledwie krótką chwilę, a może znowu na całą wieczność. Miał nieodparte wrażenie, że gdy kreśli palcami na jej ciele całkiem nowe ścieżki, finezyjne kształty, muska palcami jej włosy, skronie i policzki, ona tak naprawdę znów wraca do niego. I wcale się nie mylił.
Scałował każdy najmniejszy skrawek jej skóry, prawie tak jakby dotykał ustami najdroższej porcelany. Była twarda i silna w swych słabościach, ale dopiero w jego ramionach była całkiem krucha. Sonia była jedyna i niepowtarzalna, delikatna w swej sile, prosta i trudna zarazem. Była małą dziewczynką, którą miał obronić przed całym złym światem.
Kochali się długo, namiętnie i w całkowitym przeświadczeniu, że są dla siebie przekleństwem, ale również wybawieniem. Nie mógł zrozumieć, że dopiero przy niej był zdolny poznać wszystkie odmiany tęsknoty i odcienie własnej miłości, która może już nie wystarczała. Ale był zdolny umrzeć dla tej właśnie miłości, gdyby miało ją to ocalić. Była najważniejsza teraz i tak naprawdę zawsze, i pragnął, żeby mu na to pozwoliła, bo on wie, że już chce, że jest pewien.

20. lipca 2005r., Sacramento, Kalifornia, port lotniczy Sacramento.

Tomo ściskając za rękę Mike’a, patrzył na zmieniające się literki na tablicy odlotów. Mike nie chciał puścić jego dłoni, mając wrażenie, że gdy tylko przestanie ją czuć, Tomo również się rozpłynie. Nie mógł bardziej się pomylić. Tomo nie miał zamiaru zostawić go tutaj tylko dlatego, że miał taki kaprys, ale musiał wracać do Los Angeles. Wzywały go ostateczne poprawki i dogrywanie ostatniej piosenki na ‘A Beautiful Lie’. Jared razem z Shannonem sobie tak zażyczyli i wiedział, że nie robią tego specjalnie, żeby ściągnąć go szybciej z jego wakacji.
- Jeszcze trochę, wiesz? – powiedział Tomo, odwracając się do Mike’a twarzą. Patrzył na niego, a jego oczy śmiały się radośnie. Był zawsze taki pogodny i niemal zawsze starał się poprawiać mu humor, kiedy czymś się zadręczał. Tomo też chciał taki być, ale czasami zwyczajnie nie potrafił.
- Do czego?
- Do wydania ‘A Beautiful Lie’, ta płyta jest powodem, dla którego przyjdzie to wszystko łatwiej.
- To dobry pomysł – uśmiechnął się do niego, a Tomo odwzajemnił uśmiech. – To przejdzie.
- Też mi się tak wydaje, dziennikarka pewnie nie zapomni zapytać czy z kimś się nie spotykam – powiedział, przypominając sobie jeden z ostatnich wywiadów, kiedy jakaś dziewczyna zadawała im więcej prywatnych pytań niż związanych z zespołem. Wtedy potrafił jeszcze sprawnie z tego wszystkiego wybrnąć, ale teraz wydawało mu się, że już to nie jest potrzebne. Oszukiwał sam siebie; dniami, miesiącami aż w końcu zdał sobie sprawę, że to wszystko jest zbędne. To całe uciekanie. Był teraz niemal pewien, że musi, że powinien, że mają do tego prawo. Nie będzie zachowywał się jak wystraszony piętnastolatek za każdym razem, gdy jakiś paparazzo za długo na nim zawiesi wzrok, chcąc zrobić mu zdjęcie. Teraz mogli go fotografować niemal z każdej strony. Na potwierdzenie tego, stał i ściskał za rękę Mike’a i nie miał na głowie ani czapki, kaptura ani tym bardziej na nosie przeciwsłonecznych okularów. To, co miało się dziać, po prostu miało się dziać. – One są strasznie ciekawskie, czasem wydaje mi się, że bardziej je obchodzi czy masz dziewczynę niż to, czy chcesz wydać w najbliższym czasie płytę.
- Teraz to już w ogóle nie da ci żyć.
- Ale mi to w zupełności nie przeszkadza.
Pół godziny później, Tomo wsiadł na pokład samolotu jednych z amerykańskich linii lotniczych i był pewny, że razem z ‘A Beautiful Lie’ nie tylko zmieni się historia ich zespołu, nie tylko spadnie na nich cały ogrom sławy, na jaki pracowali od tak dawna. Nie tylko w końcu staną się jeszcze bardziej rozpoznawalni niż kiedykolwiek wcześniej, ale on też się zmieni. Wyjdzie z ukrycia. Da poznać się światu jaki jest naprawdę, a nie na niby.
____
tytuł: 30STM- A Modern Myth
*-fragment odcinka nr 20.

Podzieliłam odcinek na dwie części. Aktualnie jestem w trakcie pisania drugiej. I łamie mi ona serce.