AKTUALIZACJA

Prawdopodobnie nikt tu nie wchodzi poza mną raz na miesiąc i jakimś zbłąkanym wędrowcem, ale chce powiedzieć, że cała lista odcinków WRÓCIŁA. Można czytać to opowiadanie jeżeli ktoś zapragnie do woli, za moją całkowitą zgodą.

Czasem jeszcze tęsknię.

niedziela, 19 października 2014

10. Wbrew mojej woli

20. sierpnia 2010r., Kraków, Polska.

- I co było dalej? – zapytał reporter, przyglądając się uważnie Jaredowi. Ten, skrzyżował ręce na swoich kolanach i wypuszczając przez nos powietrze, zebrał z powrotem swoje myśli.
- Po tym, jak Kevin odwiedził mnie w Los Angeles i chciał mi pomóc? – zapytał, dobrze wiedząc, że tego od niego oczekują. Reporter pokiwał potakująco głową. – Pamiętam tylko tyle, że poszedłem później w miasto i wróciłem na drugi dzień nad ranem. Sam nie wiem co się ze mną działo. To wszystko było takie dziwne i zagmatwane.
- Dziwne? A co konkretnie było w tym dziwnego? – chłopak drążył nieugięcie swój temat. Jared miał ochotę już powiedzieć, że jest za bardzo wścibski, ale gdy przypomniał sobie, że zgodził się na ten wywiad, szybko się opanował.
- Wiesz... do pewnego momentu mogłem go nazywać swoim przyjacielem, zawsze był gdy go potrzebowałem. Może nie widywaliśmy się zbyt często, a nasze kontakty zaczynały się zacierać, ale mogłem na nim polegać. W końcu gdy się po raz ostatni spotkaliśmy, obiecałem mu, że zrobię wszystko, żeby marzenia się spełniły. A potem... potem stało się to, co się zawsze dzieje, gdy ponoszą nas emocje. Miałem prawie dwadzieścia osiem lat i w dupie cały świat. Jedyne na czym wtedy mi zależało to muzyka, może też czasami coś innego.
Wyglądało to tak, jakbym miał klapki na oczach, których nie potrafiłem zdjąć. Błądzący w ciemnym tunelu, mogę tak to nazwać...  Gdyby nie on, wątpię, że teraz siedziałbym naprzeciw ciebie, Will. – Zakończył, a chłopakowi otworzyły się szerzej oczy. Jared popatrzył na niego znacząco, a ten chyba zrozumiał. – Nie mieliśmy gitarzysty, Kevin potrafił na niej grać i był skłonny nam pomóc do momentu aż nie zaistniejemy medialnie. Aż nie zaczniemy koncertować. Ćwiczył z nami całym daniami, później pomagał mi z muzyką. Ale wiesz jak to jest, miałem dziewczynę, której nigdy nie kochałem. Nie wiem po co z nią byłem, ale chyba dlatego, żeby poczuć się bezpieczniej... Potem stało się najgorsze. Do tej pory nie mogę uwierzyć, że Shannon to wszystko wytrzymał – lekko zadrżał mu głos. – To działo się tak szybko, przeszło niczym huragan i miałem wrażenie, że razem z nim zniszczyłem wszystko... siebie, ją... nas.

10. sierpnia 1999r., Pasadena, Kalifornia. Zamknięty ośrodek dla osób uzależnionych.

Gdy pewnego sierpniowego wieczoru, myślał, że życie zakpiło z niego po raz ostatni, najpierw pozwalając spełnić się jego marzeniom, żeby potem tak po prostu mu je zabrać, był na skraju przepaści. Wtedy Shannon, kompletnie naćpanego wrzucił na tylne siedzenie i zawiózł tam, gdzie mieli go uratować.
Bo jemu samemu brakło już sił.
Jared był wtedy pewny, że Bóg musi go naprawdę nienawidzić, że pozwolił dosięgnąć mu dna. Był przekonany, że jest kolejnym pionkiem i wystarczy już tylko jeden zły ruch i wypadnie z gry. Kiedy ten pieprzony lekarz pytał go co go skłoniło, co było przyczyną, że zaczął brać, nie znał na to odpowiedzi. W zasadzie, nie chciał, aby ktokolwiek ją znał. Patrząc na ręce, które pod bandażami skrywały siniaki, wiedział, ze wystarczył tamtego wieczoru tylko jeden krok, by popaść w kompletny obłęd. Zaciskał zęby, choć czasami bolało, prostował palce i zginał je powoli, nie mając w nich czasami czucia. Wiedział, tak bardzo był świadomy, że stojąc na krawędzi, będąc bliżej niej i widząc tylko ciemność, wystarczył już zaledwie milimetr by upaść i nigdy ponownie nie powstać.
      Otworzył oczy, patrząc przed siebie w białą szpitalną ścianę, mogąc ujrzeć na niej wiele rys. Nie wiedział czym były spowodowane, jak tu się znalazły w szpitalu pełnym nowych mebli i pachnącym jeszcze nowością. Gdy przyjrzał im się z bliska, mógł wtedy zrozumieć, że to nie są zwykłe rysy na ścianie, powstałe, że jeden z malarzy źle nałożył farbę.
Były to rysy wydrapane kluczem czy czymś innym metalowym, odliczające codziennie każdy z dni, jakie przyszło komuś tu być. Nie chciał ich liczyć, nie miał ochoty zawracać sobie głowy losem kogoś innego, kogo już długo tu nie było. I być może już nie będzie.
Przetarł palcami każde wgłębienie, czując permanentny ból, mając wrażenie, że to są jego własne dni, które dane będzie mu tu spędzić.
Wbrew swojej woli.
Kilka dni później na jednej z terapii, poznał Grega, dosyć miłego Afroamerykanina, który był tu już drugi raz. W krótkiej rozmowie powiedział mu, że w gruncie rzeczy lubi tu wracać, bo przynajmniej wtedy ma pewność, że coś zje. Nie rozumiał jego słów, bo z głodem jako z jednym z wielu wrogów ludzi nie musiał walczyć.
Teraz siedział na jednym z wielu plastikowych krzesełek postawionych coś na wzór kręgu. Pocierał dłonie jedną o drugą, wiedząc, że za chwile nadejdzie jego wielka-mała chwila, w której będzie musiał powiedzieć o sobie kilka słów. Chociaż nie wiedział jeszcze, jak powinien zacząć, musiał chociaż w jakimś małym stopniu improwizować. Nie mógł też zamykać się na resztę, bo oni tak samo jak on, byli tu tylko i wyłącznie z własnej winy i wciąż powtarzanych słów „mnie to nie dotyczy”.
- Nazywam się Jared – zaczął. – Mam prawie dwadzieścia osiem lat, ostatnio wciągałem tydzień temu, tak nieumiejętnie, że mój starszy brat nakrył mnie na tym, a potem wrzucił do auta, zdając sobie sprawę, że chyba przedawkowałem. Nie pamiętam trzech dni po tym zdarzeniu, ale stawiam, że byłem w szpitalu – uśmiechnął się do siebie. – Później obudziłem się tutaj. Biała, wąska sala z nową pościelą pachnącą krochmalem i ten specyficzny zapach środków chemicznych, którego nienawidzę – odetchnął. – Przez większość dni tutaj, starałem zrozumieć swój błąd. Mam narzeczoną – ledwo przeszło mu to słowo przez gardło. Termin ślubu zbliżał się nieubłaganie szybko. – Za niecałe trzy miesiące zostanę ojcem – to jeszcze ciężej wyszło z jego ust, chociaż mówił niczym maszyna; automatycznie, bez większych emocji. Nie mógł pokazać, że sytuacja, która wciąż się nie zmienia przytłacza go niczym głaz, a to, że znalazł się w zamkniętych ośrodku dla uzależnionych jest mu na rękę – mógł w spokoju wszystko przemyśleć i paradoksalnie jeszcze bardziej nie zwariować. – To wszystko spadło na mnie tak nagle, że chyba rzeczywiście dragi były tym, w czym starałem się szukać zapomnienia i odcięcia od całego tego bagna. Może to głupie, bo moje największe marzenie dokonało się i jestem z tego powodu naprawdę szczęśliwy i nie – zrobił pauzę - nie mogę wam powiedzieć co to jest, bo sami za jakiś czas zrozumiecie – uśmiechnął się do zgromadzonych, a prowadzący terapię mężczyzna pokiwał potakująco głową. – Mam nadzieję, że kiedyś znowu się spotkamy, ale na moich warunkach i nie w tym miejscu. Dziś jest dniem, kiedy mogę powiedzieć wam otwarcie, że nastał mój długo wyczekiwany początek – zakończył z nieśmiałym uśmiechem na wargach.
Chciał wierzyć w te słowa. Uwierzyć w nie tak mocno, że aż boli i poczuć je na swojej skórze, że się spełniają, że trwają i nie mijają. Wszystko co sobie zaplanował nie zmienia się z każdym kaprysem losu, a nowe szanse, które stają na jego drodze, łapie w swoje dłonie i nie wypuszcza.
Ściska, chcąc zatrzymać z nich co najlepsze tylko dla siebie.

29. września 1999r., Los Angeles.

Echo tamtych dni, czasami do niego wracało. Może już nie tak głośno i mocno, jak jeszcze niedawno. Ostatnie kawałki miały wskoczyć na swoje miejsce, gdy dokładnie dwudziestego września tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego dziewiątego roku, zakończył swoją długą drogę ku wolności.
„Witamy we wszechświecie” przeczytał w myślach, było jedną z tych pamiątek, gdy nie widząc sensu miedzy tym co robi, a tym co się dzieje na około niego. Chcąc jakoś wyrzucić sprzeczne myśli, pisał nocami, kreślił, mazał, wyrywał kartki i podpalał je, gdy nikt nie widział, żeby nie musieć do nich już później wracać. I widzieć tych sprzecznych emocji, kiedy szarpał się po raz kolejny sam ze sobą.
Chociaż musiało minąć jeszcze kilka tygodni, żeby mógł poczuć słodki smak zapomnienia obiecanej wolności bez wszelkich wspomagaczy, czekał cierpliwie. Nie wiedział sam już czy właśnie wtedy przestał wierzyć, czy po prostu wciąż i od nowa był utwierdzony, że Bóg go nienawidzi.
Kolejne dni z  kalendarza leciały, a on widząc, że zbliża się koniec jego wędrówki do kolejnego skrzyżowania, coraz bardziej obawiał się, czy podoła temu, co miało stać się potem. Dwudziestego dziewiątego września, po raz ostatni obudził się na szpitalnym łóżku w zamkniętym ośrodku. Dwie godziny później opuścił jego mury.
Teraz, gdy odsuwał firankę w swoim nowym, wynajętym mieszkaniu, już wiedział, że nastał jego NOWY POCZĄTEK i kolejny dzień, we własnym wszechświecie.
Bez tego, co było kiedyś. Bez tego co było i na chwilę schowało się w cieniu.

Wynurzył się z wanny, po kolejnej serii liczenia pod woda do pięćdziesięciu. Jego oddech był nienaturalnie szybki, a serce mógł usłyszeć, jak szybko bije nie mogąc nadążyć. Zgarnął mokre włosy do tylu i wyszedł z wanny, owijając się czarnym, puchatym ręcznikiem.
Pozwalając swobodnie spływać kroplom wody po jego nagiej skórze, powoli się wycierając, zaczął nakładać kolejne ubrania. Będąc kompletnie ubranym, minął rządek pudeł stojących pod ścianami w przedpokoju. Zagradzały trochę przejście, ale nie przeszkadzały mu zupełnie, dopóki jakieś nie spadnie i przez nie się nie przewróci.
Nawet nie zdążył przejść do największego pokoju i paść na łóżko w centralnej części, kiedy rozdzwonił się jego telefon.
- Słucham cię, słońce - odezwał się. Telefon sprawił sobie zaraz po tym, jak został do tego zmuszony przez managera, żeby mieć z nim jakiś kontakt. Zapewne do tej pory żyłby bez niego. - Nadal chcesz się spotkać?
- Oczywiście - dziewczyna po drugiej stronie słuchawki odpowiedziała kusząco, na co uśmiechnął się do siebie. Odkąd skończyły się zdjęcia do „Requiem” i cała otoczka tego filmu ucichła, zaczął się częściej spotykać z Rose. I jej, i jemu to było na rękę, zwłaszcza, kiedy jej zależało na nim tak mocno, jak jemu nie zależało na niej.
Traktował ją czysto przedmiotowo i nie miał zamiaru tego w ogóle zmieniać. Musiał też sprawnie ukrywać ją przed Louise, ale teraz mógł sobie pozwolić na chwilę wytchnienia. Louise była u rodziców w Nowym Jorku.
- Hard Rock cafe pasuje? - zapytał. - O dwudziestej?
- Jasne - powiedziała tak, że przed oczami już widział, co będą robić dzisiejszej nocy.
- Będę czekał - nawet nie dostając od niej odpowiedzi, nacisnął na czerwoną słuchawkę i przewrócił się na bok, włączając stojący na zafoliowanej jeszcze szafce, telewizor.
Sprawdził godzinę.
Miał dokładnie czterdzieści minut do umówionej godziny i dokładnie dwadzieścia, żeby przekonać Shannona, że potrzebuje auto. W takich chwilach jak ta, nie mógł uwierzyć w to, że jeszcze mieli wspólny samochód.

Dokładnie o dwudziestej, Shannon w końcu zgodził oddać mu auto i już wiedział, że będzie spóźniony. Przejeżdżając na chyba wszystkich możliwych czerwonych światłach i łamiąc większość przepisów, jakieś dziesięć minut później zaparkował pod Hard Rock. Wysiadł z samochodu, założył przeciwsłoneczne okulary i udał się w kierunku wejścia.
Nie musiał długo jej szukać. Siedziała paląc długiego papierosa w kącie sali, mając założoną nogę na nogę. Shannon uważał to wszystko za głupie i pozbawione sensu, kiedy sam wynajął sobie mieszkanie na samym szczycie apartamentowca, ze swoja dziewczyną, z którą był już prawie rok. Raz Jaredowi obiło się o uszy, że to chyba ta jedna jedyna, ale machnął na to ręką, wiedząc, że prędzej czy później ta słodka bajka się skończy.
Rose dostrzegła go, dopiero kiedy zajął miejsce naprzeciw. Uśmiechnęła się tak, że miał ochotę jak najszybciej stąd wyjść i pojechać do jego mieszkania.
- Stęskniłam się - nachyliła się, żeby pocałować go w usta, co przyjął z nieskrywanym zadowoleniem.
Kolejne pocieszenie, jego upierdliwe ‘ja’ dało się we znaki w najmniej odpowiednim momencie. Przecież na jej miejscu miał być ktoś inny, mruknęło wyraźnie. To takie głupie uciekanie, jesteś taki marny. Ty mi nigdy nie dasz spokoju. Może kiedyś. Kiedy? Dobrze wiesz kiedy, już więcej się nie odezwało.
Rose nalała sobie kolejny kieliszek czerwonego wina. Zamoczyła w nim swoje pełne wargi, na których widok Jared zagryzł swoje. Wysunęła nogę z swojej szpilki i powoli pod stołem, zaczęła ją przesuwać w górę po jego łydce. Przełknął ślinę czując do czego zmierza i mając coraz większą ochotę stąd wyjść.
- Na co czekasz? - zapytała. - Zabierz mnie stąd wreszcie.

*
Jippsy wskoczyła na kanapę, zakradając się powoli. Zamruczała, ale Sonia nie usłyszała tego, zajęta przeszukiwaniem wakacyjnych ofert last minute. Dopiero, gdy kremową łapką nacisnęła na klawisz od klawiatury, zwróciła na nią uwagę. Kotka o kremowo-brązowej sierści, patrzyła na nią niebieskimi oczami.
- Tu nie ma nic dla ciebie - powiedziała do niej, odsuwając od siebie. Jippsy obrażona, ułożyła się w rogu sofy i schowała między łapkami swój pyszczek.
Dzwonek do drzwi przerwał cisze w mieszkaniu i odkładając laptopa na zagracony stolik, którego nie sprzątała chyba tydzień, zerwała się z miejsca. Po drodze w pośpiechu zbierała brudne szklanki zalegające w pokoju, ale gdy wreszcie otworzyła drzwi, wstrzymała oddech.
Nie jego się spodziewała.
Ciemnowłosy chłopak stał przed nią i uśmiechał się. Kolczyk w wardze również przesunął się do góry.
- Co ty tu robisz? - zapytała rozkojarzona, nie potrafiąc znaleźć sensownych słów. - Alan?
- Ja wiem, że tak to nie miało być. I ja wiem jaka była nasza umowa. To przecież nic nie miało znaczyć - przypomniał jej te kilka przygodnych nocy, kiedy po prostu potrzebowała bliskości drugiego człowieka. - Sonia, ja wiem, że to teraz tak nie ma wyglądać - wręczył jej bukiet fiołków, co spowodowało, że jej oczy zrobiły się jeszcze większe. - Ale... ale ja cię chyba kocham i nic na to nie poradzę - uśmiechnął się, ale jej wcale nie było do śmiechu. Nie umiała wykrztusić z siebie słowa.
- Wyjdź, proszę cię wyjdź - popchnęła go w kierunku drzwi i zamknęła mu je dokładnie przed nosem. To wszystko zaczęło się wymykać spod kontroli i sama już zaczęła się w tym gubić.
Jippsy podniosła z zaciekawieniem głowę, sprawdzając, co się dzieje. Sonia wpatrywała się tępo w ścianę, trzymając się za włosy i nie myśląc, że to zajdzie tak daleko.
Przecież to nie tak miało być. Kilka nocy, na ustalonych wcześniej warunkach, o jednej zasadzie: nikt się nie ma prawa zakochać. Ona wypełniła tą umowę, ale jak widać Alan był daleki od tego.
W tej chwili przeklinała swoją głupotę, chodząc po mieszkaniu i klnąc później na cały głos, że jest skończoną idiotką, jak mogła tak zrobić, że to nie żaden film, który kiedyś oglądała.
To tylko życie, które znowu zrobiło jej psikusa i postanowiło wcale się nie interesować tym, co sobie wcześniej już zaplanowała. Było jak zwykle nieprzewidywalne, a jej uczucia, które miała wrażenie, że są na wszystko odporne, miały za jakiś czas obudzić się ze snu.

1. październik 1999r., Los Angeles. Port lotniczy Los Angeles.

Ten wieczór stał się na wzór czegoś, co miało zmienić jej życie. I, co kiedyś obrała sobie jako cel. Emily pakowała rzeczy do jednej z wielkich walizek, uznając ten dzień, za kompletną rewolucje w swoim życiu. Od dziś i aż do końca. Uśmiechała się do siebie, będąc pewna tego, jak jeszcze niczego innego.
W ciągu tego roku mogła nazywać go swoim przyjacielem. Był zawsze, gdy go potrzebowała. Tamtego sierpniowego wieczoru, kiedy zamknęli się z flaszką na zapleczu klubu, w którym wtedy pracowała, powiedziała mu wszystko, to, co alkohol szumiący jej w głowie podpowiadał. Myślała, że ją wyśmieje, że uśmiechnie się tak jak zawsze z kpiną i zostawi ją samą. A on... A on po prostu powiedział, że rozumie i wie, co to znaczy.
Mogła na nim zawsze polegać, chociaż widywali się tylko czasami. Ona malowała, a on ćwiczył z zespołem po raz pięćdziesiąty ten sam kawałek, bo znowu nie potrafili się zgrać.
To był ten rodzaj przyjaźni, kiedy dzwonisz o trzeciej w nocy i mówisz, że zaraz będziesz, a nie pytasz, co się stało. Wtedy, gdy obydwoje kompletnie pijani, streścili całe życie w jedną noc, powiedział też, że jest beznadziejnie, jednostronnie i nienormalnie zakochany. I nie wie, czy kiedykolwiek będzie mógł liczyć na to, że jego uczucia zostaną odwzajemnione. Czy będzie w stanie wyleczyć się z tego uczucia, które gdy tylko ją widział zaczynało się jeszcze bardziej pogłębiać.
Jared tamtej nocy powiedział jej, dlaczego zaczął brać. Nikt poza nią nie miał pojęcia, co się tak naprawdę dzieje i jakie są tego przyczyny. Chociaż przymykała na to oczy i w duchu uważała, że to naiwne, on był jej wdzięczny, że nie chce go pouczać. Raz ktoś po prostu starał się go zrozumieć. Raz ktoś po prostu próbował postawić się w jego sytuacji.
Widząc jego zapadnięte policzki, pijane oczy i uśmiech, który świadczył, że jest szczęśliwy na zaledwie krótki moment, wiedziała, że ta przyjaźń to coś więcej. To już nie dzwonienie do siebie o trzeciej nad ranem, to bycie ze sobą wtedy, żeby nie czuć się samotnym, choćby miało się stracić na tym cały dzień.
Tamten wieczór w towarzystwie ukradzionego z barku Jack’a Danielsa zmieszanego z mocną Białą Szwedzką, był czymś jak ich własne oczyszczenie.
Teraz, gdy zamknęła ostatnia walizkę i pół godziny później stała na terminalu, patrząc na tablice przylotów i odlotów, wiedziała, że rozpoczął jej się nowy start.
Ściskała mocno swoją podręczną torbę, zdając sobie sprawę, że lot do Paryża nareszcie się wyświetlił. Ludzie mijali ją i nawet nie zwracali na nią uwagi, śpiesząc się jak zwykle. Ktoś ją potrącił, ktoś przeprosił, że nie zauważył, a zaś inny tak jak ona, patrzył podobnym wzrokiem z głową wypchaną marzeniami o innym świecie, ściskając kurczowo w jednej z wolnych dłoni zgodę na to, żeby rozpocząć naukę na jednej z Akademii Sztuk Pięknych w Paryżu.

3. października 1999r., Paryż, Francja.

Stała pod wielką, metalową wieżą Eiffla i wpatrywała się w jej ogrom, jak jej wierzchołek ginie gdzieś między chmurami, a ona sama jest taka maleńka obok niej. Zadarła do góry głowę, ale szybko musiała wrócić na ziemię, potrącona przez jakiegoś nieznajomego.
Ciemnoskóry chłopak zsiadł z roweru, podbiegając do niej i pomagając jej wstać. Wyrwała mu rękę z uścisku i fuknęła gniewnie.
- Patrz jak jeździsz! Prawie mnie zabiłeś! – wrzasnęła, odsuwając się od niego na bezpieczną odległość. Patrzył na nią zmieszany, zostawiając ją w spokoju.
- Jakie ‘zabił’, jakie ‘zabił’?! Tylko się zagapiłem! – odpowiedział równie głośno, co ona. Emily zmrużyła oczy, otrzepując się z kurzu. Paryskie słońce święciło intensywnie jej w twarz i nie widziała dobrze przed siebie. Dookoła niej spacerowało mnóstwo ludzi; w większości byli to turyści, pstrykający sobie pamiątkowe fotki pod wieżą albo Francuzi, którzy już nie zwracali w ogóle uwagi na to, co mają obok siebie.
- Mhm!
- Nie mówisz dobrze po francusku... – zauważył, opierając się o swój rower. Emily uniosła brwi, a potem założyła bordowe kosmyki za uszy. Popatrzyła w górę, jakby starała się go ignorować.
- Rzeczywiście masz racje – przytaknęła. – Jestem tu od dopiero doby, a przyśpieszony kurs francuskiego chyba mi nie wyszedł – mówiła, starając się jak najbardziej przybrać dobry, typowy francuski akcent. Ciemnoskóry chłopak popatrzył na nią lekko sceptycznie.
- Co tu robisz? – zagadnął, ale Emily jakoś nie była skłonna do rozmowy. Przesunęła się dwa kroki w tył, chcąc już odejść. – Mogę cię oprowadzić po mieście!
- A myślałam, że Francuzi to tylko potrafią rozjeżdżać ludzi na ulicy... Proszę, proszę, chyba jesteś wyjątkiem od reguły – ciepły, jesienny wiatr, rozwiał jej falowane włosy, wpadając jej do oczu. Szybkim ruchem znowu je odgarnęła, trochę zniecierpliwiona.
- Widzisz, niemożliwe jest możliwe.
- Kupiłam już plan miasta – pomachała mu kolorową kartką, z małymi uliczkami narysowanymi na niej, dokładnie przed samym nosem. Opuściła ręce wzdłuż ciała, chowając mapę za plecami.
Emily zawsze dostawała to, co chciała. Nie chodziło tu o rzeczy materialne, ale w głównej mierze, sens ukryty był w tym, że potrafiła osiągnąć to, na co długo pracowała. Święty spokój również.
- Nie interesuje mnie to – powiedział, a ją aż wmurowało w ziemię. Stanęła niczym sparaliżowana, patrząc na niego szeroko otwartymi oczami. 
- Co ty do mnie... mówisz? – powiedziała jakby z obawą, co może zaraz usłyszeć. Znała go od pięciu minut, została przez niego prawie przejechana i na dodatek... to! – Śpieszę się!
- Czyżby? – zapytał, unosząc do góry brwi. – Zwiedzającym nigdy się nie śpieszy...
- Nie powinno cię to interesować! – fuknęła, oddalając się kilka kroków od niego.
Nie dogonił jej.
Nie zrobił zupełnie nic, kiedy szła popychana przez ludzi prosto przed siebie, do swojej wynajętej kawalerki u kogoś, kogo tylko słyszała przez telefon. Korek na ulicy przybrał na mocy i teraz auta przesuwały się jeszcze wolniej niż przedtem. Dziesięć kilometrów na godzinę było zdecydowanie zawrotną prędkością o tej porze dnia.
Szła prosto przed siebie, ulica Rue de Rivoli ciągnęła się długo przed nią, a tłum ludzi narastał. Przez głowę nawet przemknęło jej, że dzisiaj jakiś zespół ma tutaj zaplanowany koncert, ale musiała zaraz przyznać, że Paryż to po prostu ma już taki swój urok.
Odkąd się tutaj znalazła, mogła przysiąc, że do końca nie wie co robi. Nie ma jakoś na to odgórnego wpływu, a sytuacje i wydarzenia dzieją się jakby poza nią. Coś takiego, jakby ktoś napisał już scenariusz, a ona musiała na niego przystać bez zgodny na poprawki.
Nie wiedziała czy będzie w stanie pokochać to miasto od razu. Czy nie będzie zbyt tęsknić za Ameryką i wróci do niej po prostu z powrotem. Ale chociaż miewała wątpliwości... Musiała przystać na tym, co zaplanowała. Już nie mogła się tak normalnie w święcie wycofać, spakować walizki i wsiąść do pierwszego, lepszego samolotu w kierunku Stanów.

4. października 1999r., Los Angeles.

Czasem możesz zobaczyć siebie w oczach kogoś innego. Niekiedy nie widzisz w nich nic. Uśmiechnij się. Czasem jednym gestem potrafisz zburzyć wszystkie przekonania i cały upór. Niekiedy nie potrafisz zrobić zupełnie nic. Uśmiechnij się szerzej. Czasem budzisz się tylko po to, żeby zaraz zasnąć. Niekiedy Twoja bezsenność ciągnie się piątą noc. Uśmiechnij się jaśniej. Czasem popełniasz w środku siebie samobójstwo, żeby urodzić się na nowo. Zrób to.
- Jest to nasz pierwszy... koncert. Chociaż już kilka razy zdążyliśmy wystąpić przed publiką, nie było to wcale jakieś fajne, czy interesujące. Za pierwszym razem uciekłem po prostu za kulisy – machnął ręką w kierunku tylnej części sceny, uśmiechając się do wszystkich w około. Chociaż nie było tak, jak sobie zaplanował, ani nie przyszło tyle ludzi, jak sądził, było na swój jedyny, wyjątkowy sposób idealnie. – Teraz mam nadzieję, że tego nie zrobię. 
Machnął w kierunku Shannona dając mu znak, żeby zaczął. Pierwsze uderzenia w perkusję przecięły powietrze, a potem przybrały na sile. Jeszcze mocniej i mocniej...

Raz, dwa, trzy...

Przebudził się, zrywając z pościeli i siadając na łóżku. Za oknem słychać było kilka samochodów i stłumiony uliczny gwar, a blask księżyca wpadał do środka, odbijając się od paneli. Spojrzał zaspanymi oczami na telefon leżący na szafce nocnej i zobaczył, że ma dwa nieodebrane połączenia i jedną nową wiadomość;

Jestem w Paryżu, pogoda super. Wieża Eiffla jest cuuuudowna. Mam nadzieję, że zobaczymy się szybko i zrobisz jakieś tournee po Francji. Całusy, Emily.


Louise spała po drugiej stronie łóżka w dosyć nienaturalnej pozycji. Popatrzył na nią krótko, a później zabrał się za odpisywanie wiadomości. Gdy nacisnął na klawisz i wiadomość poszła w świat, podskoczył na miejscu, słysząc wrzask. Louise już nie spała, nie wiedział, czy rzeczywiście chwilę wcześniej spała, czy po prostu leżała i się nie ruszała.
Patrzyła na niego wielkimi, granatowymi oczami, w których czaiła się panika i strach. Trzymała się mocno za obszerny brzuch, a po skroniach ciekły jej strużki potu. W pierwszej chwili nie wiedział co się dzieje, nie mógł przecież wiedzieć, bo nigdy nie znalazł się w takiej sytuacji. W duchu liczył do pięciu, że może to tylko sen w śnie i zaraz się obudzi.
Nic się nie zmieniało, wszystko było tak, jak przed chwilą. Louise zaczęła jeszcze bardziej krzyczeć, a on zdał sobie sprawę, że wokół niej jest kałuża krwi. Resztkami świadomości i zdrowego rozsądku, chwycił za płaszcz wiszący na jednym z wielu metalowych haczyków. Nałożył jej na ramiona, a później jak najdelikatniej mógł wziął ją na ręce. Wtedy zdał sobie sprawę, że kluczyki do samochodu ma przy sobie, a Shannon na szczęście nie upomniał się o nie. W całym tym nieszczęściu chwili, uznał to za dobry znak.
Mogło być przecież gorzej; bez samochodu nie dałby rady być tak szybko w szpitalu.
Louise trzymała się kurczowo jego ramienia, na którym zostawiła półokrągłe ślady swoich paznokci. Oddychała nierówno, dosyć chaotycznie łapiąc każdy z oddechów. Wciągała powietrze rozpaczliwie, czując, jak rozrywa ją od środka.
To nie był na to czas.
Nie czas na przyjście na świat ich dziecka, które miało urodzić się za prawie dwa miesiące. Przecież dbała o siebie, oszczędzała, ale stres związany z pobytem Jareda na odwyku dał o sobie znać w najmniej odpowiednim momencie. Do końca nie wiedziała co się z nią dzieje, czy śni, czy może tylko wydaje jej się, a ból jest jej złudnym wyobrażeniem tego, co miało nastąpić, kiedy rzeczywiście dziecko się urodzi.
Obejmowała go, modląc się bezgłośnie do swojego Boga, żeby dał jej czas i żeby nie było za późno. W myślach powtarzała słowa modlitwy niczym mantrę, pragnąc z całej siły by niemożliwe stało się możliwe. Jared niósł ją, a jej wydawało, że to wszystko trwa o wiele za długo niż powinno. Miał biec szybciej, miał otwierać drzwi szybciej i na dodatek, miał jechać jeszcze szybciej niż jechał, chociaż i tak gnał jak szalony. W jego oczach widziała przerażenie, które coraz bardziej się pogłębiało. Nie mniej niż jej własne.
Nigdy się tak nie bała, a strach w tamtych chwilach nie był porównywalny z niczym, co dane było jej już przeżyć. Zastanawiała się jeszcze gdzie popełniła błąd, ale na rozmyślanie i obwinianie siebie było już za późno.
Dziesięć minut później Jared wpadł do szpitala, parkując pod samymi drzwiami.
Wyskoczył z auta i dobiegając do drzwi od strony pasażera, pomógł Louise wyjść. Działał chaotycznie, krzyczał ile miał siły w płucach, że „gdzie wszyscy są, ona potrzebuje pomocy!”, a jego słowa niknęły odbijając się od szpitalnych ścian. Sztab pielęgniarek wyszedł im naprzeciw, gdy weszli do środka, a szklane, przesuwane drzwi zamknęły się za nimi z cichym trzaskiem.
Przeklinał na wszystkich; na pielęgniarki, co sadzają Louise na wózku szpitalnym i wiozą ją na jedną z sal, na lekarzy, którzy biegną zaraz potem za nimi, chcąc dowiedzieć się, co się stało, aż na samym końcu na samego siebie, że znowu coś się dzieje przez niego i przeciw niemu, chociaż nigdy, ale to nigdy nie pomyślał, żeby coś mogło się stać.
- Co z nią? – krzyczał do młodej pielęgniarki, która wybiegła z sali, w której była Louise.
- Nie teraz – spojrzała na niego krótko i zniknęła za rogiem, zaraz potem wracając z jeszcze jedną. Zniknęły za drzwiami, za które nie mógł wejść, bo nikt mu nie pozwolił.
W pewnej chwili usłyszał jej rozdzierający krzyk, a zaraz potem ciszę. Zmroziło go, było za cicho. Dlaczego było tak cicho, kiedy rozgrywała się taka tragedia? Dlaczego nikt nic nie mówił, kiedy jego myśli nie wiedziały gdzie biec, żeby nie oszaleć? Dlaczego nikt nie wyszedł do niego powiedzieć mu, co się dzieje, co się dzieje do cholery, że nikt, ale to nikt nie jest w stanie mu odpowiedzieć?!
Położył dłonie na szybie drzwi, czując jej przyjemny chłód. Policzek oparł o nią, chcąc unormować swój oddech, a rozdzierające nim wyrzuty na chwilę uspokoić. Może jeszcze była szansa, może była jeszcze nadzieja i nic nie jest skończone. Stał tak kilka minut, mając wrażenie, że trwa to kilka godzin. Każda minuta trwała godzinę, każde dziesięć minut liczyło dobę.
Wymacał z głębi kieszeni telefon, nawet nie wiedział, która może być godzina. Spojrzał na wyświetlacz: czwarta dwadzieścia trzy. Niewiele myśląc, wybrał numer do Shannona, chcąc usłyszeć chociaż jego głos.
Został tu zupełnie sam.
- Jared, co się stało? – jego głos nie był ani zdenerwowany, ani zniecierpliwiony.
- Louise jest w szpitalu i rodzi. To za szybko Shannon! Termin był na trzydziestego listopada, potem na siódmego grudnia! Siódmy miesiąc… myślisz, że…? – spytał, nie mogąc wypowiedzieć tego, co miał w myślach na głos. Nie potrafił, nie był w stanie mówić o takich rzeczach na głos, gdy jakaś jego część świata właśnie się waliła. Waliła i może już nigdy nie miał jej poznać. Nie mieć takiej okazji trzymać jej w swoich ramionach przepraszając, że właśnie on jest jej ojcem i zasługuje na całkowicie lepszego, jednocześnie nie wyobrażając sobie nikogo innego na jego miejscu.
- Zaraz będę. – Podał mu jeszcze nazwę szpitala i rozłączył się, słysząc już tylko głuchą ciszę. W oddali było słychać przytłumiony płacz dziecka, który kuł go po uszach, jak jeszcze nigdy. W tej chwili nie potrafił go znieść, miał ochotę zatknąć sobie uszy i nie dopuszczać do siebie żadnego dźwięku. Zamknąć je niczym oczy i nie słyszeć, nie widzieć… i nie czuć.
Oparł się plecami ściany i zjechał po niej ciałem w dół. Tego wszystkiego było zbyt wiele w tak krótkim czasie. Zwłaszcza dla niego. Gdyby mógł się na to jakoś przygotować, przemyśleć plan działania i wszystko skrupulatnie zaplanować, może byłoby inaczej. Ale nie było tak i raczej nigdy nie będzie…
Schował twarz w dłoniach, czekając. Dopiero ocknął się wtedy, gdy czyjaś dłoń dotknęła jego ramienia. Wzdrygnął się pod wpływem tego dotyku.

Powiedz mi czasem, co czujesz, gdy wiesz, że za chwile stracisz wszystko.
Powiedz mi, jak to jest mieć wszystko, a potem już nic. Powiedz mi, jak to jest możliwe znać kogoś, a potem być dla siebie obcym. Powiedz mi, co robisz, żeby mieć coś na czym ci zależy, wiedząc, że nigdy tego mieć nie będziesz. Powiedz mi, dlaczego niszczysz sam siebie, robiąc coś wbrew całemu światu? Powiesz mi kiedyś, co czuje człowiek gdy przekracza granice i prawie jest po drugiej stronie.
Ja mogę streścić ci tak historie mojego życia. Pełna zmyślonych kłamstw, wyborów i pragnień.
Kiedyś usiądziemy obok siebie, będąc dla siebie kimś więcej. Ale teraz, powiedz mi co się dzieje, gdy tracisz kontrole i jedyne przed czym powinno cię chronić to ty sam. Powiedz mi, czy zabiłbyś, żeby ocalić czyjeś życie?
Ocal mnie, tchnij swoje życie we mnie.

- Jay, co się dzieje? – Shannon rozglądał się gorączkowo wokół siebie, nie mogąc znaleźć sobie miejsca. Jego oczy były wystraszone, Jared mógł wyczytać z nich każdy jego lęk. Louise była w końcu jego przyjaciółką, z którą był związany przez czas i siłą rzeczy martwił się jak diabli.
- Zamknęli ją w tej sali – wskazał palcem w drzwi prosto przed sobą. – Nie wiem ile to już trwa, nie wiem która jest godzina – wypuścił powietrze z cichym świstem. Miał puste spojrzenie. Wyglądał niczym skulone dziecko, które dostało lanie. Plecy miał zgarbione, a kolana podciągnięte pod samą brodę.
Nie przypominał siebie sprzed godziny. Jego bladość skóry jeszcze bardziej się teraz spotęgowała, chociaż niczego nie brał odkąd opuścił ośrodek. Wyglądał jak dawny on na haju, tylko bez prochów.
Strach, złość, bezsilność i poczucie winy doprowadziły do tego, że wyglądał znowu jak cień siebie. Podciągnął kolana jeszcze bliżej siebie i splótł na nich swoje ręce. Położył na nich głowę i zamknął na moment oczy.

Jestem tak wysoko, mogę usłyszeć niebo.
Lecz niebo… nie, niebo nie słyszy mnie.*

- Stary, będzie dobrze. Mówię ci, wszystko się ułoży, będzie dobrze… - mówił Shannon do niego, a Jared chciał uwierzyć w każde z jego słów. Chciał, żeby jego brat miał rację, a nawet jeśli jej nie miał, stało się tak, jak mówił. Wciąż powtarzał te słowa, a „będzie dobrze” kończyło każde z jego zdań.
Zacisnął powieki i chciał widzieć oczami wyobraźni, że jest dobrze. Że jest w końcu dobrze! Że nikt już z niego nie kpi, że nareszcie skończyła się ta koszmarna, psychodeliczna bajka…
Wszystko mija, a on, choć nigdy nie przepraszał, miał w końcu błagać, żeby te katusze się skończyły. Żeby było wszystko jasne…
- Panowie – usłyszał nieznajomy głos, który przebił ciszę. Poczuł, jak Shannon zrywa się z plastikowego krzesełka. – Doktor Stone, jestem ginekologiem – podniósł na niego swoje znużone oczy, mrugając kilka razy. – Pani Carter… - zawahał się, a jego serce na sekundę przestało bić. – Pani Carter podaliśmy narkozę i wykonaliśmy cesarskie cieńcie. Było konieczne, żeby dziecko przeżyło po krwotoku i odklejeniu się łożyska. O czwartej trzydzieści osiem na świecie pojawiła się pańska córka – Jared wstał, dalej się nie odzywając. Nie wiedział, co jeszcze lekarz miał do powiedzenia. – Jest mała i drobna, typowy wcześniak. Znajduje się na intensywnej opiece w inkubatorze. Za jakiś czas będzie mógł ją pan zobaczyć.

- Skylar przyszła na świat czwartego października tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego dziewiątego roku.
Była moim ideałem. Zawsze będzie. Taką ją pamiętam i będę pamiętać, choćby nie wiem co. Wtedy nie wiedziałem jeszcze, w zasadzie nikt nie wiedział ile będę mógł się nią cieszyć, ale wiem, że to ona i tylko ona dokonała mojego wewnętrznego cudu.

Ta maleńka istotka, choć jeszcze jej nie widział i nie poznał, była jego wewnętrznym wybawieniem. Dopiero wtedy – w szpitalu – zdał sobie sprawę, że mimo to, że nie dopuszczał do siebie wiadomości, że ona jest, że będzie i zawsze pozostanie w jego życiu, choćby nie wiem co, kochał ją. Kochał tak mocno i bezgranicznie, że gdy w końcu ją zobaczył, uświadomił sobie, że miłość i tylko miłość jest w stanie go uwolnić.
I już nigdy nie miał prawa wątpić w jej potęgę.

___ 
*-Chad Kroeger - Hero.

przepraszam za wszystkie opóźnienia, wynikają one nie z mojej winy. studia zabierają mi więcej czasu niż praca, ech.. anyway, następny będzie możliwe, że szybciej, ale nic nie obiecuję :)