AKTUALIZACJA

Prawdopodobnie nikt tu nie wchodzi poza mną raz na miesiąc i jakimś zbłąkanym wędrowcem, ale chce powiedzieć, że cała lista odcinków WRÓCIŁA. Można czytać to opowiadanie jeżeli ktoś zapragnie do woli, za moją całkowitą zgodą.

Czasem jeszcze tęsknię.

wtorek, 10 lutego 2015

14. No dalej Jay, nie musisz się bać, przecież cię obronię. Nigdy nic ci nie grozi, dopóki masz mnie, a ja mam ciebie

3. września 2002r.

- Piłeś, nie powinieneś jechać - usłyszał zaraz po tym, jak wsiadł za kierownicę swojego auta. - Ode mnie tak nie wyczują - wyciągnął kluczyki ze stacyjki i wyciągnął go kompletnie nie do użytku z auta. Jared stanął obok i oparł się o maskę samochodową, żeby potem złapać się za głowę i zamknąć na chwilę oczy.
- Matt, obydwaj jesteśmy nachlani jak świnie - wybełkotał, ledwo trzymając się na nogach. Matt zmrużył oczy, otwierając ponownie drzwi. Jared jakiś czas potem usiadł obok niego, zapinając pasy o wiele dłużej niż robi się to normalnie. Usłyszał tylko cichy pomruk odpalanego silnika i przymknął powieki, czując jak coraz bardziej chce mu się spać.
Mimo to, że Matt skupiał się maksymalnie na drodze, ich jazda była daleka od prawidłowej. Była czwarta nad ranem, a ulice miasta może nie były tak zatłoczone jak w dzień, to policja i tak mogła w każdej chwili ich złapać i wsadzić na wytrzeźwienie. W pewnej chwili samochód się gwałtownie zatrzymał i otworzył wtedy też swoje oczy. Światło neonów raziło go w nieprzyzwyczajone do jasności oczy i nie wiedział w pierwszej chwili gdzie się znajduje. Przetarł powieki i spostrzegł, że stoją na stacji benzynowej, a Matta obok niego nie ma. Chwilę mocował się z drzwiami, żeby potem otworzyć je szeroko i prawie wypaść na chodnik. W ostatniej chwili przytrzymał się klamki i podciągnął do góry. Rozejrzał się dookoła siebie, nie dostrzegając żywej duszy.
Usiadł za kierownicą, chcąc znaleźć się jak najszybciej w łóżku i nie myśleć już o niczym sensownym.
Kiedy zatrzasnął drzwi, zobaczył przybliżającą się sylwetkę Matta i zaczął kręcić z nudów pokrętłami radia. Wybrał pierwszą lepszą stację, a spokojny głos redaktora jakoś go uspokoił. Matt zajął miejsce pasażera, patrząc na niego spod rzęs, nie wiedząc co robi i, dlaczego siedzi za kierownicą.
- Jedź - mruknął do niego, a Jared wcale nie patrząc przed siebie, wcisnął do oporu pedał gazu.
To działo się jak w zwolnionym tempie. Najpierw usłyszał ryk silnika, pisk opon, a następnie potężny huk i nie potrafił zrozumieć, co się dzieje. Auto ruszyło, a jego opóźniona koncentracja zaczęła odbierać bodźce dopiero wtedy, gdy wjechał na pełnym gazie do środka stacji benzynowej i zatrzymał się na kasie. Potłuczone szkło było wszędzie; na podłodze, na masce auta i jego szybie, która była podrapana i popękana w różnych miejscach. Otworzył szeroko oczy do końca nie jarząc tego, co się stało. Ręka Matta była na ręcznym hamulcu i gdyby nie on, nie chciał myśleć co by się stało.
Automatycznie przystawił dłoń do ust, rozglądając się w panice. Wystraszona dziewczyna w samym końcu pomieszczenia, patrzyła na nich jakby zobaczyła co najmniej ducha. Może w takich chwilach jedynym rozwiązaniem była ucieczka i jak najszybsze wydostanie się na zewnątrz, to oni jakby zaczarowani siedzieli na swoich miejscach i powoli docierało do nich to, co się stało i co najlepszego zrobili. Co właśnie się dzieje i już nie mogą tego odkręcić.
Otworzył pomału drzwi, jakby się bał, że nawet czymś takim sprawi komuś krzywdę. Potłuczone szkło zgrzytnęło pod naciskiem jego stóp, kiedy na chwiejnych nogach próbował zobaczyć, czy nikogo nie zabił. Matt siedział dalej w samochodzie i sprawiał wrażenie, jak gdyby zabarykadował się tam na zawsze.
- Kurwa - warknął sam do siebie, waląc w dach samochodu, na którym były drobinki szkła. Nawet nie poczuł tego, jak wbijają mu się w skórę i przecinają ją dotkliwie. Przez szumiący w głowie alkohol, nie poczuł nawet tego, że ma rozciętą rękę. Dopiero, gdy podniósł ją na wysokość swoich oczu, widział jak kapie z niej krew i ścieka stróżkami w dół na nadgarstek. Syknął pod wpływem tego widoku, a potem usłyszał gdzieś w oddali dźwięki policyjnych syren, które były coraz głośniejsze i wyraźnie przebijały się przez ciszę.
Nie opierał się, gdy zatrzymano ich i wsadzono obydwóch na tylne siedzenie policyjnego wozu. Matt coś klął pod nosem, ale to przecież już było na nic. Nie zmieni historii, ani nie cofnie czasu. Nawet na niego nie spojrzał, gdy wiezieni w kierunku aresztu, wpakowano ich do jednej celi i zamknięto dopóki nie wytrzeźwieją i nie będą w stanie rozmawiać normalnie. Jared zaciskał mocno zęby, a koszula, którą miał na sobie była splamiona wciąż cieknącą z dłoni krwią. Pod wpływem wypitych trunków i całościowego zamieszania, zasnął z nadzieją, że jeśli się obudzi, będzie w swoich własnym, prywatnym mieszkaniu, a nie w tej celi, z której chyba szybko go nie wypuszczą.
I miał ochotę też zniknąć. Rozpłynąć się w powietrzu jak poranna mgła i więcej nie wrócić.

Światło poranka wbijało się przez okratowane okienko i padało dokładnie w kącie prostym na jego twarz. Otworzył niechętnie oczy, nie pamiętając dokładnie dlaczego się tu znalazł. Kiedy niewyraźne obrazy minionej nocy, wreszcie do niego dotarły, przeklął siarczyście, zrywając się z pryczy. Matt już nie spał, tylko siedział na skraju łóżka i zastanawiał się nad czymś głęboko. Myśliciel pieprzony, pomyślał, rozmasowując obolały kark.
- W niezłe gówno nas wpakowałeś - zauważył, kiedy Jared jak oparzony zerwał się z tymczasowego łóżka. - Dzięki stary, to było cudowne.
- Nie ma za co, do usług. - Stanął tyłem do niego, czując na sobie jego palące spojrzenie. Zdawał sobie sprawę, że Matt chce go w tej chwili zabić, a sytuacja mu to tylko ułatwiała. - W życiu nie zrobiłem niczego głupszego.
- W życiu nie siedziałeś w aucie na samym środku sklepu, w który wjechałeś.
- Dobrze wiem, co zrobiłem!
- Ale chyba trzeba ci przypomnieć - odpowiedział w tym samym momencie, gdy Jared odwrócił się do niego twarzą. W tej chwili nie wiedział czego bardziej się obawiać: tego co mu zarzucą, tego, że może wylądować w pudle, czy tego co mu może zrobić Matt, a on mógł zrobić wszystko. - Liczysz się z tym, że...? - nie pozwolił mu dokończyć;
- Wiem co mi grozi! Jazda po pijaku, zdewastowanie stacji benzynowej - wyliczał, patrząc mu prosto w oczy. - Wiem, kurwa, przecież wiem!
- Przynajmniej tyle - już się nie odezwał, widząc zbliżającego się policjanta. Odczytał ich dane osobowe i zapytał się czy się zgadzają. Przyjrzał się im podejrzliwie spod swoich okrągłych szkieł. Pokręcił z rozbawieniem głową, patrząc, jak Jared zaciska z bólu zęby, trzymając się za zakrwawiony rękaw koszuli.
- Uwielbiam was, jesteście moimi idolami – policjant miał z nich mały ubaw, a to, że cokolwiek im się stało najmniej go teraz obchodziło. – Jeżeli zapłacicie pięć stów każdy, to jesteście wolni. Jak mniemam... Nie macie tyle, pijaczki – zironizował, poprawiając okulary i odchodząc. Zamknął cele ze zgrzytem nienaoliwionych krat i odszedł w głąb korytarza.
- Ile masz? – Matt wyciągnął portfel z tylnej kieszeni spodni i zaczął powoli liczyć banknoty. Z każdym kolejnym krzywił się coraz mocniej. Docierało do niego, że nie ma nawet połowy.
- Sto piętnaście. Cholera to nawet nie połowa! – rzucił portfelem na brudną podłogę. Jared trzymając się za rękę ,przyglądał się dokładnie jego każdemu ruchowi. Krew nie przestała lecieć, ale dzielnie stawiał czoła bólowi. Nie mógł pokazać przecież, że jest miękki.
- Dzwoń do Shannona. Do Tomo, kogokolwiek! – wysyczał przez cały czas zaciśnięte zęby. Matt jakby od niechcenia wyciągnął telefon i zaczął przeszukiwać książkę kontaktów. Kiedy przystawił go do ucha i długą chwilę odczekał, pokiwał przecząco głową.
- Nie odbiera.
- A Tomo? – chyba miał jeszcze jakieś resztki nadziei, że Tomo, którego nie znał zbyt dobrze, może im w tej chwili pomóc. Matt odpowiedział mu tym samym.
- Też nie.
- Ile będziemy tu siedzieć? – musiał wiedzieć, skoro Matt wstał szybciej. Powinien zostać poinformowany albo przynajmniej mniej więcej, tak na oko zdawać sobie sprawę. 
- Pewnie czterdzieści osiem – dopiero zwrócił na niego uwagę, co mu się stało. Zmierzył go dokładnie, jak kurczowo trzyma się za przedramię, a z jego poharatana dłoń nie wyglądała zbyt dobrze. Jared usiadł obok niego na skraju więziennej pryczy i jęknął boleśnie.
- Ty nic nie masz? Żadnej kasy?
- Przejebałem wszystko co do centa. Nie widziałeś jak wysypywałem cały portfel na barze, odliczając na drinka? – zapytał, ale nie otrzymał odpowiedzi. – Co myśmy narobili...
- Dobre stwierdzenie.
Wypuścił powietrze z płuc, wpatrując się w ścianę naprzeciw nich. Było tak kilka kresek narysowanych białą kredą, a jemu automatycznie przyszło na myśl, że będzie tak samo jak poprzednicy, skreślał dni do dnia, gdy wreszcie stąd wyjdzie. Już nawet się nie martwił tym, że będzie musieć zapłacić za szkody, że na pewno zabiorą mu prawo jazdy – o ile już tego nie zrobili, o czym jeszcze nie wie – i, że po raz kolejny wykazał się brakiem rozumu i poddał się tej lubiącej się mścić, bezmyślności.

- Przecież musi być jakieś rozwiązanie.
A było? Nikt nie odbierał, telefon był na skrajnym wyczerpaniu, a cały świat zdawał się krzyczeć im w twarz ‘nie’. Ciepłe promienie zalały całą cele, w której siedzieli już bezczynnie od kilku godzin. Czasami policjant przeszedł wzdłuż korytarza, żeby głupio się do nich uśmiechnąć  i zobaczyć ich wkurzone miny, żeby zaraz po tym tak po prostu sobie stamtąd odejść.
- A widzisz je? Wszyscy mają nas w dupie. Pewnie tak naprawdę się cieszą, że się nas pozbyli – Matt załamał ręce, a potem podszedł do krat i zacisnął na nich dłonie, rozglądając się to w prawo, to w lewo. Nie było nigdzie żywej duszy, nawet policjant gdzieś się ulotnił.
Jared stał obok okienka, oparty o ścianę plecami i przyglądał się swojej dłoni.  Te kilka zadrapań nie wyglądało już tak okropnie jak jeszcze wczoraj. Mógł nawet powiedzieć, że było w miarę okay, chociaż i tak nie było zbyt dobrze. Ale oszukiwanie samego siebie, przecież wychodziło mu aż nadto idealnie.
- Gadanie. Shannon pewnie wylądował z tą rudą w łóżku, Tomo uczy się chińskiego, a telefony mają wyciszone. Chociaż...
- Chociaż to i tak wygląda na podejrzane – dokończył za niego Matt, ale nie odwrócił się do niego twarzą. Oparł czoło o zimne kraty i odetchnął głęboko.  – Robią sobie after party na naszym nieszczęściu.
- Dzwoniłeś do Libby? – rzucił, jakby od niechcenia. Wcześniej o tym nie pomyślał, że przecież jest jeszcze ona. Może to przez to, że byli zbyt oszołomieni tym, co się stało i jeszcze do końca nie myśleli racjonalnie. Jakby kiedykolwiek tak było. Matt wzdrygnął się pod wpływem jego słów, co nie było dla niego wcale czymś dziwnym. Przeciwnie – spodziewał się, że tak na to zareaguje. W końcu nie chciał, żeby jego dziewczyna dowiedziała się o czymś takim, co zrobił zaledwie kilkanaście godzin wcześniej. Chyba myślał, że uda mu się to jakoś zatuszować i nic nie wyjdzie na światło dzienne, ale najwidoczniej musiał wydać sam siebie.
- Po co niby? Mam nie wyjść z tego żywy? – zapytał, dopiero teraz odwracając się do niego. Jared wciąż patrzył się na swoją dłoń, dotykając opuszkiem palca drugiej ręki rozcięć na skórze. Uniósł na niego oczy, dopiero wtedy, gdy zaległa między nimi cisza.
- Nikogo innego ci już nie wymyślę. Reszta mnie nie znosi, bądź ma w dupie czy chce zabić za samo istnienie. Libby wydaje się odpowiednia. Przecież to moja wina, nie twoja – zaznaczył. Jedną ręką wyciągnął z kieszeni telefon i czekał cierpliwie, aż Matt zdecyduje się podać odpowiedni numer. Kiedy nadal kręcił głową, dając wyraźne znaki, że się nie zgadza na ten układ. – No Matt, w niej ostatnia nadzieja – wyjęczał, robiąc dziwny ruch, jakby zaraz chciał paść przed nim na kolana. Matt popatrzył na niego jak na idiotę, ale nic nie odpowiedział. Chciał już popukać się palcem w czoło, kiedy Jared znowu błagalnie jęknął.
- Ale jak oberwę po pysku... – zaczął, niechętnie przeszukując książkę kontaktów i robiąc to tak powoli, że aż na złość. Jared się nie odzywał, tylko czekał, kiedy zacznie mu dyktować numer. Gdy wreszcie mógł przyłożyć telefon do ucha i wsłuchać się w równy sygnał połączenia, chyba jeszcze nie wiedział, że za chwilę ogłuchnie.
- Libby, tu Jared. Dzwonie żeby ci powiedzieć, że miło by było jakbyś odebrała mnie i Matta z aresztu na  Blakestreet... Proszę, tylko nie krzycz – to i tak było na nic, bo musiał odsunąć od ucha telefon, słysząc jej krzyk, który trafił też do Matta. Przełknął szybko ślinę, czekając, aż się uspokoi. – Libby, proszę cię, to nie jego wina. Odbierz nas, weź tysiąc dolców, potem ci wszystko oddam – próbował się uśmiechnąć do Matta, który lekko pobladł. Libby coś mu odpowiedziała, ale teraz już nie podniosła głosu.
Był jej za to wdzięczny, że jego uszy tak na tym nie ucierpią.

Jakieś pół godziny później, kiedy już myślał, że Libby jednak nie przyjedzie, a jej zapewnienie, że naprawdę ich odbierze i wpłaci kaucję są zbyteczne, pojawił się ten sam policjant, co zawsze i z takim samym głupim uśmiechem, co wcześniej. Libby przyszła zaraz za nim, ale w przeciwieństwie do niego, wcale się nie uśmiechała. Miała za to niezbyt tęgą minę i było wyraźnie widać, że jest wkurzona... delikatnie mówiąc.
- Pijaczki, jesteście wolni. Całe postępowanie karne blablabla w toku, za szkody wyrządzone musicie zapłacić, prawo jazdy zostaje zabrane temu, co kierował na okres dwóch lat. I tyle z mojej strony – zanotował coś w swoich papierach, podpisał się, a potem odszedł zostawiając ich samych.
- Pojebało was?! – wydarła się Libby na nich obydwu. Patrzyli na nią ze strachem i obawiali się tego, co może zaraz im zrobić. Matt skulił się, jak gdyby chciał okazać skruchę, ale to nie zrobiło na niej najmniejszego wrażenia. Stała niczym nie wzruszona i patrzyła na każdego po kolei z nieskrywaną odrazą.
- Libby, przepraszam – odezwał się szeptem Matt, patrząc na jej drobną twarz. Naprawdę była wkurzona i pierwszy raz widział ją w takim stanie. – To jakoś tak, samo... Libby – powtórzył, ale w odpowiedzi dostał tylko w policzek z otwartej dłoni. Poczuł, jak zaczyna go piec w tym miejscu skóra i na pewno ma teraz na twarzy czerwony ślad odciśniętej dłoni.
Usłyszał gdzieś z boku przytłumiony śmiech i doskonale wiedział, że należy on do Jareda, który zapewne nie potrafił się powstrzymać.
- Tak ci śmiesznie? – zapytała Libby, zwracając się do niego. – Może też powinieneś dostać na otrzeźwienie, dobrze ci zrobi – warknęła, a Jared cofnął się o krok. Nie chciał dostać kolejny raz po pysku od dziewczyny. Libby patrzyła cały czas na niego groźnie, a potem pociągnęła Matta za ramię w kierunku wyjścia. Jared siłą rzeczy powlókł się za nimi, ale więcej się już nie zaśmiał.
Libby usiadła za kierownicą swojego sportowego auta i dosyć długo ustawiała fotel. Matt usiadł obok niej, milcząc niczym grób, a Jared z tyłu pośrodku.
- Może by tak szybciej? – zapytał, uśmiechając się głupio w kierunku dziewczyny. Libby zapięła pas, a potem nerwowo przekręciła kluczyk w stacyjce, opuszczając hamulec ręczny.
- Zamknij się. Kto tu ma prawo jazdy, ten ma – odwarknęła, wycofując do tyłu.
- Pogadamy za dwa lata!
- Jared, dwa lata, rozumiesz to?! – odezwał się w końcu Matt, odwracając się w jego kierunku. Jared oparł się wygodnie o siędzenie, zaciskając szczękę i zaplatając ręce na głowie. Chyba znalazł kolejny temat, który poruszany w jego obecności, zaczynał go drażnić.
- Zbankrutuje na taksówkach – walnął się w czoło i przejechał dłonią  po twarzy, aż do brody. Zobaczył w przednim lusterku obserwujące go oczy Libby, która uśmiechnęła się do niego gorzko.

*
Sześć godzin później.

On chyba oszalał, przeszło jej przez myśl, jak wpadł do mieszkania, zatrzaskując za sobą z hukiem drzwi tak mocno, że aż podskoczyła. Nie wiedziała gdzie był przez całą noc, ale to przecież było najmniej ważne. Przyciągnęła kołdrę bliżej brody, szczelniej się nią opatulając, kiedy wreszcie go zauważyła. Stanął w progu, a jedyne co przyszło jej na myśl, jak go zobaczyła, to-to, że uciekł chyba z planu jakiegoś horroru. Wpatrywał się w nią przez jakiś moment, poczym podszedł bardzo powoli, ciągnąc za sobą nogi.
- Jestem skończonym idiotą – odezwał się, przysiadając na skraju łóżka, chwytając się za włosy. Skrzywił się wyraźnie, kiedy ścisnął dłonie, a wciąż niezagojone rany na dłoni dały o sobie znać. – Już ci się nie dziwię, że...
- Że? – zapytała, patrząc na niego uważnie. Nie wiedziała o co mu w tej chwili chodzi, a jedyne co jej przychodziło to głowy, to wciąż niekończące się domysły. Ile mogła zgadywać?
- Że mnie nienawidzisz – wypowiedział to bez większych uczuć, ton jego głosu był wyprany z wszelkich emocji, które jakby z niego uleciały. – Sam czuje do siebie to samo – w końcu na nią popatrzył, a powietrze między nimi zaczynało robić się coraz gęściejsze. – Przepraszam.
- Teraz za co? – Sonia zmarszczyła brwi, nic już nie rozumiejąc. Nie wiedziała, co tak naprawdę się stało, a o co mu chodzi. Wydawało jej się, że przespała jakiś ważny moment i została nagle obudzona w trakcie jego trwania. Albo zaraz po tym jak się skończył i nikt nie chce jej tego wyjaśnić.
- Masz – wyciągnął w jej kierunku rękę z kopertą, której wcześniej nie zauważyła. Nie wiedziała przecież, co się w niej znajduje, ale mimo to, wzięła ją i powoli otworzyła. – Możesz wracać do domu, pojutrze masz najwcześniejszy samolot. Przecież nic cię tutaj nie trzyma – mówił, ale nie popatrzył się na nią. Wysunęła z niezaklejonej koperty lotniczy bilet, który jak sam powiedział, był na pojutrze. Przyglądała się mu chwilę, a potem wsunęła go z powrotem. Ciężki kamień opadł na dno jej żołądka, jakby zdając sobie sprawę, że coś się właśnie kończy, nawet tak naprawdę się nie zaczynając.
- Naprawdę tego chcesz? – spytała cicho, opuszczając wzrok. Czuła na sobie, że się na nią spojrzał. Gdyby uniosła głowę, zapewne trafiłaby na jego pytające oczy.
Pytanie zawisło w powietrzu i zupełnie nie zdawała sobie sprawy, jak go nim wybiła. Może nie tyle, co wybiła z całego rytmu, ale zaskoczyła. Chyba nie spodziewał się, że kiedykolwiek coś podobnego padnie z jej ust.
- Co masz na myśli?
- Zmieniłeś się – odpowiedziała całkowicie co innego. Uniosła głowę do góry, palcami zgarniając jasne pasma włosów za uszy. – Zresztą... ja też.
- Czemu tak mówisz? – ich spojrzenia po raz pierwszy się skrzyżowały, ale szybko odwróciła głowę w innym kierunku. Jego oczy przecinały ją na wskroś, choć cała ta sytuacja wydawała jej się trochę niedorzeczna. Mogła wrócić przecież do domu, tak, jak planowała, a nie tkwić tutaj te kilka dni, które zaczynały zmieniać powoli wszystko. Wszystkie jej zasady, których nie chciała burzyć, dążyć do tego, żeby nigdy nie upadły, choć z biegiem czasu jednak priorytety zaczynały się zacierać, a reguły gry ulegać przekształceniu. Czy mogła spojrzeć na niego jakoś inaczej? Teraz wydawało jej się to zwyczajnym absurdem.
- Zwyczajowo chora sytuacja. Pamiętasz nasze pierwsze spotkanie? Chyba przez głowę przeleciało mi, że chciałam cię zabić – uśmiechnęła się w kącikach ust. – Potem gadałam bodajże z kimś przez drzwi ubikacji, nie wiem... Wszystko jest jednym przypadkiem, nawet to, że tu siędzę i się jeszcze nie zwinęłam do domu – zrzuciła kołdrę z siebie, chcąc wyjść i zacząć się ubierać.
- Pamiętam – odpowiedział jej, gdy zaczęła podnosić się z łóżka. Zastygła w bezruchu, pomału odwracając się do niego. Bluzka, którą miała w ręku, przycisnęła do siebie. Chciała coś powiedzieć, ale nie wiedziała co. – Naprawdę dobrze nam się rozmawiało. No, przynajmniej lepiej niż teraz – puścił sugestię.
- Sam to spieprzyłeś – ruszyła się z miejsca, zrzucając z krzesła walizkę, która raczej nie była zrzucona umyślnie. Popatrzył na nią dziwnie, ale się nie poruszył.
- Ja?!
- A niby kto?! Może to moja wina?! – podniosła głos, chociaż nie chciała na niego krzyczeć. Zaczęła wrzucać rozsypane ubrania z powrotem do torby, robiąc to tak szybko, że nawet nie zwracała na nic uwagi.
- Znowu mnie o coś oskarżasz? Znowu moja wina? Znowu ja nawaliłem? Znowu JA?! – jej ręka zawisła w powietrzu, gdy wrzucała kolejną rzecz. Musiała się na niego spojrzeć, bo dłużej już by nie wytrzymała.
- To, co ode mnie do cholery chcesz?! – podniosła się, chcąc już wyjść. Kiedy przeszła obok niego, pociągnął ją mocno do tyłu, przez co prawie straciła równowagę. – Możesz...
- Nie, nie mogę! – wyrwała się mimo to, ale teraz już stał naprzeciwko. Przeklęła pod nosem, widząc, że i tak nic nie wskóra. – Czy tobie kiedykolwiek na czymś zależało?
Cisza. Nic nie odpowiedziała, może nawet nie potrafiła, zdając sobie pewne rzeczy.
- No pytam się! Chcesz to naprawić? – dodał już ciszej, ale sądził, że się nie odezwie tak jak zrobiła to wcześniej. Już był na to przygotowany.
- Wierz mi, że chce – mruknęła, ale znacznie ciszej niż chciała to powiedzieć. Udawał, że nie słyszy, zrobił to specjalnie.
- Co mówisz? Nie słyszę... – nawet zauważył, że oczy jej pociemniały, chyba naprawdę ciężko jej to przeszło przez gardło. Zresztą, nie mógł od niej zbyt wiele wymagać.
- Chce! Już słyszysz?! – powiedziała to dostatecznie głośno, żeby otworzył szeroko oczy. – Ogłuchłeś przez te koncerty? Odwaliło ci do reszty?! Widzisz kim jesteś? Takiego cię nie pamiętam... Nie wiem, czy chce cokolwiek naprawiać skoro jesteś zwykłym... ach, nawet nie mam słów – wyrzuciła, ale nie przestała mówić. – Co niby myślisz, że mi nie zależy? Teraz już nie, nie ma na czym. Może te kilka lat temu było jeszcze, bo wydawałeś się naprawdę w porządku. Mam czasem wrażenie jak na ciebie patrzę, że jesteś inną osobą, której nigdy nie znałam.
- Co?! Co ty do mnie mówisz?! – był w szoku. Wiedział, że ma o nim niezbyt dobre zdanie, ale mimo to, miał nadzieje, że może jednak... A teraz? Czy nadal się łudził, że jest coś możliwe? Że pomimo to, co słyszał, jest jakaś s z a n s a?
- To, co słyszałeś. Wiesz Jared... Wiele osób chciałoby przeżyć coś takiego jak w tych filmach z lat osiemdziesiątych z dobrym hitem w tle. Nie wiem sama czego chcę, nie wiem na czym stoję. Wiem jaka potrafię być... podła. Nie wiem czy ty i ja to jakiś uciążliwy przypadek... – oddychała głębiej, a jej klatka piersiowa unosiła się miarowo. Już nie był pewien czy przerwać jej i coś dociąć, czy dać się wygadać. – Przecież wszystko jest jemu winne. Mam wrażenie, że to, co było i tak nie da się naprawić...
- To dlaczego oskarżasz o wszystko mnie? Wiem, że mnie nie znosisz, ale dlaczego?! – zagryzła mocno wargę, nie czując co robi. Czy każda ich rozmowa musiała kończyć się kłótnią? Czy nie mogło być nigdy... normalnie? – Nikogo ci nie zabiłem, nie zrobiłem ci żadnej krzywdy...
- To się nie dzieje naprawdę, ja przecież śpię, obudź mnie – mruknęła sama do siebie.
- Nie udawaj.
- Jesteś tego pewien, że chcesz? – spytała, patrząc jakby ze strachem w jego oczy. Teraz wydawała mu się całkowicie bezbronna i krucha. Chciał ją tak bardzo przytulić, chociaż obawiał się, że pod tą chwilową płochliwością, tym gestem wzbudzi jej przytłumiony gniew. Czy nie zacznie się wyrywać i szarpać z nim, okładać pięściami albo znowu mu nie przyłoży...
- Tak – był pewny, choć jeszcze nie wiedział czego. Nawet na chwilę nie spuściła z niego swojego wzroku, tylko zwyczajnie patrzyła, nawet nie zaczynając mrugać.
- Skoro mamy zacząć od początku, to... – zawahała się, wycierając rękę o swoją koszulkę. – To wypadałoby się przedstawić... jestem Sonia – wyciągnęła przed siebie dłoń.
- Jared – uściskał ją, choć i tak miał jakieś ukryte obawy. W końcu, to nie był koniec, to po prostu całkowicie nowy początek.

*
Przebierała nerwowo palcami, siedząc jak na szpilkach. Mary w wielkich, przeciwsłonecznych okularach, jechała w kanarkowej taksówce przez jedną z zatłoczonych ulic miasta. Ukradkiem patrzyła na kierowcę siedzącego i słuchającego radia, a potem przeniosła swój wzrok na krajobraz za oknem. Szare budynki, ustawione ciasno obok siebie, znała już na pamięć. Przecież ile razy tutaj jechała? Kilkanaście setek, jak nie tysięcy.
Poczuła wibrowanie w kieszeni i rytmiczna melodia trafiła do jej uszu. Wyciągnęła telefon z obcisłych spodni i przyłożyła do swojego obkolczykowanego ucha.
- Mary? – usłyszała męski głos po drugiej stronie; numer był jej całkowicie nieznany. Odebrała tylko dlatego, żeby mieć spokój i żeby więcej nie dzwonił.
- Nie, Budda.
- Nie kpij – chyba już wiedziała z kim rozmawia, chociaż nadal nie potrafiła skojarzyć. Wolną dłonią założyła okulary na głowę i oparła łokieć o boczny uchwyt w samochodzie. Patrzyła się nadal na ludzi kręcących się po mieście, dopóki  jej rozmówca nie dał o sobie znać. – Co ci odbiło?
- Nie wiem o co ci chodzi – odpowiedziała całkowicie spokojnie. – To aż takie pilne?
- Pilne?! Kobieto, podałaś mnie o zniesławienie! – wybuchnął, ale nie na tyle, że musiała odsunąć słuchawkę od ucha. Przewróciła oczami.
- Mam swoje pobudki.
- Wycofaj sprawę. – Wstrzymała na ułamek sekundy oddech, ale i tak twardo stała przy swoim. Zacisnęła mocniej palce na telefonie. Czy właśnie chciała zakończyć połączenie? Albo... może po prostu całkowicie to olać i dalej robić swoje, tylko dlatego żeby mieć z tego jakaś satysfakcję? I całkowicie nie przejmować się niczym.
- Teraz to ty kpisz.
- Po co to robisz? Tyle nad tym pracowałem, żebyś tak po prostu to zniszczyła? Tak, o to ci chodzi?! – podniósł harmonicznie głos, a Mary westchnęła. Wypuściła całe powietrze z płuc, chociaż nawet nie był wzburzona ani zdenerwowana. Robiła to tylko po to, żeby zająć się czymś, kiedy on się produkuje. Chyba naprawdę miała go w dupie. – Co chcesz?!
- A co mogę chcieć?... Usuń to z płyty, nic więcej.
- Nie – już był spokojny. Och, jak on szybko zmieniał swoje nastawienie. Teraz ton jego głosu przypominał ten, co na początku. Mogła nawet przyznać, że był miły, o ile słowo ‘miły’ może oddawać jakiekolwiek uczucia nim targające. – Nie zrobię tego.
- Na pewno? – zapiła, odrywając wzrok od widoków za oknem. Była trochę ospała, kierowca czekał na jednych z kolejnych czerwonych świateł, aż zmienią się na zielone i w końcu będzie móc ruszyć. Jakby miała się uprzeć, to bardziej denerwował ją fakt tego, że światła nie zmieniają się kolejno, niż to z kim właśnie rozmawia. – Nie bądź śmieszny.
- Mam za chwilę koncert.
- Powodzenia, nie spierdol go – mruknęła, ale i tak ją usłyszał. Odpowiedział jej świst powietrza. Dalej nie rozumiała siebie, dlaczego jeszcze z nim rozmawia. Czerwona, mała słuchaweczka prosiła się sama, żeby ją nacisnąć.
- Nie licz na to.
- Nie mam zamiaru ciebie słuchać na żywo – taksówka ruszyła, a potem skręciła w jedną z alej.
Kiedy płaciła taksówkarzowi należne, jedną ręką przytrzymywała komórkę, a drugą odliczała odpowiednią sumę. Zatrzasnęła drzwi, odwracając się na pięcie. Auto odjechało, a pub pod którym stała, zapraszał ją swoim neonowym szyldem. Uśmiechnęła się w kącikach ust, widząc znajomą postać u wejścia.
- Nikt ci nie każe – zawiesił głos, chcąc jeszcze coś powiedzieć. – Musimy się spotkać.
- Śnisz.
- To już raczej prośba – nalegał, co było już wyraźne. – Mogę nawet zapłacić ci za bilet, cokolwiek, ale musimy.
- Sprawdzę w swoim kalendarzu. Może, nie wiem. Daj mi spokój – zawahała się przed tym co chciała jeszcze powiedzieć. – Chyba powinieneś być mi wdzięczny.
- Tobie?! Za co? – znowu się oburzył. Jared miał jej po prostu dość, a ta ich pogmatwana konwersacja prowadziła tak naprawdę do niczego. Techniczni za jego plecami zaczynali się zbierać. Za chwilę miał wyjść na scenę, a on wciąż z nią rozmawia i nadal nie wie na czym stoi. A chyba wylądował na lodzie. Nic nie wskóra, nie zdziała z nią po dobroci niczego, na czym mu zależy. Czas uciekał, rozprawa była coraz bliżej, a jemu nie uśmiechało się, żeby tak po prostu dać komuś wygrać.
Już zbyt często się na tym sparzył.
- Ten ktoś, kto akurat jest u ciebie... - doskonale wiesz o kogo mi chodzi, nie zaprzeczaj - poleciał do ciebie tylko dlatego, że... kazałam jej spróbować – i się rozłączyła, nie dając mu już nic odpowiedzieć.
Patrzył się tępo w tapetę, którą miał ustawiona na wyświetlaczu, ale zaraz potem już podniósł swój zaskoczony wzrok.

Show must go on.

Nie spodziewałem się takich tłumów, patrzył przed siebie widząc uśmiechnięte twarze. Jeszcze chwilę temu stali za kulisami równo obok siebie, obejmując się za ramiona. Tworzyli rodzinę, będąc w istocie tylko członkami zespołu, który powstał w najmniej odpowiednim momencie, kiedy jego świat zaczął się walić.
Śmierć Skyler mimo upływu tylu lat, wciąż była w jego sercu niczym drzazga – niewidoczna dla otoczenia, maleńka, ale przypominająca o sobie za każdym razem, gdy jego myśli biegły zakazanym torem. Odczuwał ją codziennie, chociaż większość powiedziałaby, że jest człowiekiem niezłomnym. Pomimo to, starał się robić to, co umiał najlepiej. Gdybyś przyjrzał mu się uważniej, mógłbyś zobaczyć, że jego wargi drżą za każdym razem, gdy śpiewa jedną z piosenek, która doprowadziła go na sam szczyt, jednocześnie ciągnąc go na sam dół. Mógłbyś pomyśleć ile jeszcze, skoro tyle się stało, ale Jared będąc człowiekiem utkanym z samych marzeń – tych większych i mniejszych też – pokazywał ci, że mimo wszystko, on, ten, który walczy, walczył i będzie walczyć jeszcze długo, rozpętał swoją własną wojnę długo przed tym, co tutaj mogłeś przeczytać. Miała ona trwać dopóki, każde z jego marzeń miało się spełnić i wtedy, kiedy wypowie ostatnie ze swoich słów.
Mimo to, dalej zastanawiasz się, czemu.

1979r., gdzieś w środkowej Ameryce Północnej, u wybrzeża, które w 2002r., i wiele lat później Jared widział każdego dnia.

Popielata kartka frunęła nad ziemią, niesiona wiatrem. Smagane wiatrem włosy kobiety przed trzydziestką przykleiły się jej do twarzy. Wpatrywała się pustym wzrokiem w ton bezkresnej wody przed sobą, trzymając za ręce dwóch chłopców, na pierwszy rzut oka w tym samym wieku. Gdyby przyjrzeć się im uważniej, można by stwierdzić, że jeden z nich trzymając się kurczowo jej uda, jest na pewno młodszy. Blond włosy o zbyt przydługiej grzywce, zasłaniały jego wystraszone błękitne oczy. Starszy z nich, wyższy i wyprostowany, wydawał się na pewnego siebie, jak gdyby chciał obronić cały świat.
W którymś momencie kobieta odwróciła gwałtownie głowę, dostrzegając podjeżdżające auto. To samo, które napawało ją lękiem i jednocześnie nadzieją, że w końcu już zniknie. Nie wróci na ganek ich maleńkiego domu, nie zburzy jej ledwo co odbudowanego spokoju.
Mężczyzna niewiele starszy od niej, wysiadł z samochodu, zatrzaskując drzwi z hukiem. Constance w tamtej chwili poczuła się, jakby ktoś na nowo chciał jej zniszczyć życie, chociaż robił to tyle lat. Tyle lat, a ona choć uciekała, musiała zawsze wracać. Wracać do niego, chociaż wiedziała, że nie powinna, ale pomimo tylu cierpień, gdzieś z tyłu głowy tłukła się jej myśl: chłopcy powinni znać swojego ojca. Ale ile razy godziła się na powroty, po jakimś czasie zawsze żałowała.
- Nareszcie – zaczął szorstko mężczyzna. Wyciągnął dłoń do chłopców, na co młodszy z nich jeszcze mocniej skrył się za matką. Constance pogłaskała go czule po głowie. – Tegoroczne wakacje spędzicie ze mną – dodał już innym tonem.
- No dalej, Jay, nie musisz się bać, przecież zawsze cię obronię – powiedział hardo Shannon, patrząc twardo dziecięcymi oczami w zszokowaną twarz ojca. – Nigdy ci nic nie grozi, dopóki masz mnie, a ja mam ciebie.
- Nastawiłaś moje własne dzieci przeciwko mnie? – spytał, sycząc mężczyzna. Tom nie wiedział co się dzieje. Jego chłopcy, nie mogli sami tacy się stać. To musiała być wina… - Ty suko! – warknął podnosząc się z klęczek. – Jak mogłaś! – zrobił krok w jej kierunku, a Constance miała wrażenie, że nawet jeżeli coś się tu stanie, już zawsze będzie wygraną.
- Nie krzycz na mamusie – młodszy z chłopców odezwał się piskliwym głosem, ponosząc swoje przestraszone oczy w górę. Tom patrzył to na Constance, to na swoje dzieci. Nie wiedział co się dzieje, tak bardzo był skołowany słowami starszego syna, a teraz to…
- Twoje dzieci przejrzały cię szybciej niż myślałeś, Tom – zaczęła. – To nie moja wina, że są o wiele mądrzejsze od ciebie i kojarzą wiele faktów. To, że dałam się poniżać przez tyle lat, a one mimo, że tego nie widziały ZAWSZE słyszały. Prawda boli, co? – spytała, patrząc mu butnie w twarz. – Boli jak cholera, Tom?
- I tak ze mną pojadą, czy tego chcesz czy nie! – warknął, pociągając Jareda w swoim kierunku. – Mam do nich takie same prawa jak ty! – w wystraszonych błękitnych oczach zaszkliły się łzy. – Shannon chodź tu!
- Nie będziesz im rozkazywał tak, jak mi!
- Jared, chodź do mnie – powiedział bardziej przyjaźnie, ale w jego głosie nadal dało odczytać się złość. Jared nie poruszył się nawet o krok. Schował się ponownie za matkę, trzymając się kurczowo małą dłonią uda.
- Widzisz? Żadne z nich nie chce mieć takiego ojca jak ty. Tom, oni rozumieją bardzo dużo i wiedzą, że jesteś po prostu niedobry. Twoi mali chłopcy stali się szybciej duzi niż mogłeś nawet sądzić.
- Stul pysk! Nie będziesz mi mówić… - zawahał się, ważąc każde ze swoich słów. – Z taką matką jak ty oni nigdy nie wyjdą na ludzi. Będą po prostu n i k i m. Niczym więcej jak gównem, takim jak ich matka. Nic nie warci, skończą gdzieś, gdzie obrzydzenie mnie bierze, jak myślę. Tyle jadu w nich jest – cedził przez zaciśnięte zęby, patrząc to na Constance, to na każde ze swoich dzieci.
- Nie mniej niż w tobie. Nie waż się do nich tak mówić. Idziemy – pociągnęła za sobą dzieci, już więcej się nie oglądając.
Opuścił zrezygnowany ręce, gdy zdał sobie sprawę, że po prostu przegrał.

Jared wydawałoby się, że nie powinien pamiętać wielu rzeczy z tamtego czasu, miał tylko krótsze lub dłuższe przebłyski, co wtedy przeżył. Niektóre słowa tłukły mu się wyraźnie i mocno po głowie, a niektórych zwyczajnie nie pamiętał. Tamte zdarzenia przy kalifornijskiej plaży, pamiętał i wydawało mu się, że są niczym stary, uwieczniony kawałek filmu, który może odtwarzać w nieskończoność.
Przeszłość nigdy nie zasypiała na zawsze.
Mimo to, że miał wtedy zaledwie osiem lat, wyrazu twarzy ojca nie zapomniał na długo. I jego słów, które niczym sztylety rozdzierały skórę.

będą n i k i m

„Weź moją dłoń,
Którą ci daję
Teraz jesteś mi winien
Całego mnie
Powiedziałeś, że nigdy mnie nie zostawisz
Wierzę Ci
Wierzę”*


A teraz, gdy tyle lat później, widzi gdzie jest i co robi, pomimo tylu przeciwności, które piętrzyły się i które pokonywał. Wiedział, że udowadnia sobie za każdym razem, że człowiek, którego kiedyś musiał nazywać ojcem mylił się.
A on, wcale nie jest tym, za którego go miał.
___
*-Flyleaf- All around me