27. lipca 1999r., Nowy Jork.
Louise ciągnęła go za rękę, chcąc za wszelką cenę pokazać
mu miejsce wybrane przez siebie i swoich rodziców. On też w końcu je wybrał,
zgadzając się na to wszystko bez mrugnięcia okiem. Siedział wtedy przed
telewizorem, wpatrując się w niego niewidzącym wzrokiem, słuchając głosu
Louise, który mówił mu, co będzie później się z nimi działo. Z ich przyszłością
nad którą teraz nie miał żadnego wpływu, bo gdyby się sprzeciwił zostałby
uznany za jeszcze większego skurwysyna niż był. Postanowił to przeczekać,
pozostać w cieniu całego zamieszania, usiąść z boku i przyglądać się niczym
widz na kinowej sali swojemu własnemu życiu, którym w rzeczy samej nie
kierował.
Louise mówiła mu o sukni, o welonie, o jego garniturze i
muszce, a oczami wyobraźni nie widział na ślubnym kobiercu siebie i jej, tylko
kogoś innego. Mógłby wtedy przysiąc, że granie swojej roli wychodziło mu
idealnie i najlepiej ze wszystkich. Powinien dostać za nią każdą z nagród,
którą wręcza się najlepszym aktorom. Ale szkoda, że to nie był film i ułożony
scenariusz. To było jego życie, na które się godził, nie chcąc już dłużej
walczyć, bo uznał, że nie ma to już żadnego sensu.
Chociaż jego serce od jakiegoś długiego czasu biło dla
kogoś innego, a jego plany, które snuł wtedy, gdy nikt nie słuchał i patrzył,
były powiązane z kimś innym niż z Louise, czuł się jak piętnastolatek marzący o
najlepszej dziewczynie w szkole. Może ktoś z boku uznałby go za umęczonego i
nieszczęśliwego, że tak wiele na niego spadło, a wcale się o to nie prosił, a
zaś inny szeptałby mu do ucha, że przecież tak też się dzieje. On sam mimo
wszystko przyjmował to na swoje barki i dźwigał, choć powoli zaczynało braknąć
mu sił.
Nabierał w myślach głębokich oddechów patrząc w jej oczy,
a później wypuszczał je, gdy mówiła mu, że kocha go jak nikogo innego w
świecie, a on, jakby nigdy nic i bez żadnych uczuć, niczym wyuczony tekst na
pamięć, odpowiadał, że on też, że on przecież tak samo kocha.
W tamtym czasie nic nie było prawdą, jego serce stale
krwawiło z poczucia winy, że rani Louise, karmiąc ją kłamstwami o swojej
złudnej miłości do niej i o fakcie, że zdał sobie też sprawę, że jest beznadziejnie
zakochany w kimś innym, kto wcale go nie chce. I jawnie, i z czystą satysfakcją
okazuje mu swoją nienawiść.
Wtedy, gdy Louise pokazywała mu wnętrze kościoła, jego
dębowe ławki, po których sunął dłonią, chcąc poznać ich fakturę i kształt,
czuł, że nawet przed swoim Bogiem nie jest do końca szczery. Patrzył w jej
oczy, jak opowiada mu o zaplanowanym przez siebie wystroju i później zadzierał
z nią głowę, wpatrując się w zabytkowe kościelne organy za ich plecami, co
zaparły mu dech. Przyglądał się im i myślał, czy w dnu ich ślubu, ich melodia
będzie dla niego niczym requiem pogrzebowe słyszane tylko przez niego. Nie mógł
przewidzieć niczego, bo życie, to cholerne życie, było pasmem niespodziewanych
momentów nad którymi wiedział, że już dawno stracił władzę.
1. sierpnia 1999r., Los Angeles.
- Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że wszystko jest
dla ludzi, ale uprzedzam panie Leto – reżyser, popatrzył się na niego zza
dębowego biurka, na którym było porozrzucane kilkanaście różnych papierzysk. –
Jeszcze raz coś takiego się powtórzy, to wylatuje pan z planu i nie obchodzi
mnie to w tej chwili, że film jest bardziej gotowy niż nie – tu zrobił
charakterystyczną pauzę. – Wiem, że Rose to ładna dziewczyna, ale jeśli mamy
być profesjonalistami, radziłbym sprawy osobiste przenieść poza plan.
Ponadto... wolałbym, aby bardziej się pan wczuł we własną rolę, bo jesteśmy
teraz przy kulminacyjnym wątku...
- Tak, rozumiem – mruknął pod nosem, opuszczając wzrok na
swoje blade dłonie. Mężczyzna przed nim kiwnął na niego głową, międzyczasie
odbierając jeden z wielu telefonów. Jared podniósł się z miękkiego stołka i
skierował się w stronę drzwi.
Godzinę wcześniej.
Godzinę wcześniej.
Jego dłonie błądziły po jej rozgrzanym ciele, kiedy
oparta plecami lustra, siedziała na toaletce. Wtulił swoją twarz w jej ciemne
włosy, zaciągając się ich przyjemnym zapachem. Uniósł oczy ku górze, patrząc w
jej zielone tęczówki, w których odbijała się jego twarz. A potem pocałował ją,
wplatając swoje palce w jej rozwichrzone brązowe kosmyki. Westchnęła,
odchylając głowę do tyłu, czekając, aż przejdzie do rzeczy. Poczuła jego palce,
jak muskają jej gorącą skórę, jak przesuwają się w górę i w dół...
Uśmiechnęła się, zagryzając wargi. Jedną ręką próbowała
rozpiąć zamek jego spodni. Sama do końca nie wiedziała co się dzieje, bo
wszystko stało się tak nagle. Jakiś impuls.
Musnął wargami jej usta, by potem pogłębić swój
pocałunek. Westchnęła przeciągle, napierając z całej siły na lustro wiszące za
nią, tak, że lekko zadrżało. Chwyciła jego twarz w obie dłonie, opuszkami
palców odgarniając ciemne pasam włosów, opadające na jego niebieskie oczy.
Przez chwilę wpatrywała się wprost w nie, żeby później poczuć, że niemożliwe
staje się możliwe.
Nie trwało to nawet pięciu minut, kiedy ich przyspieszone
tętna musiały się nagle uspokoić. Drzwi za jego plecami otworzyły się i przez
ramię zobaczyła asystentkę reżysera. Charlotte miała dosyć zniesmaczoną minę,
zastając przed sobą taki widok.
- Co ty tu robisz? – zapytała Rose, wpatrując się w nią,
jak stoi przy drzwiach z rozchylonymi lekko wargami ze zdziwienia. Zamrugała
oczami, ściągając brwi.
- To raczej ja powinnam się spytać CO WY TU ROBICIE? –
zawołała podniesionym głosem, a potem wyszła z garderoby trzaskając drzwiami.
Obydwoje mimowolnie pod wpływem tego huku podskoczyli.
*
*
- Shannon? – usłyszał po drugiej stronie słuchawki, kiedy
wychodził z windy. Nie potrafił sobie przypomnieć skąd ten ktoś, co do niego
dzwoni, ma jego numer. – Nie musisz mnie znać...
- Kim jesteś? – zapytał, poprawiając koszulę na ramionach.
Najpierw popatrzył w lewo, a potem w prawo, kiedy przechodził przez dość
ruchliwą ulicę.
- Hmm, ciekawe pytanie. Jestem Emily – powiedziała
dziewczyna, a on zamrugał oczami, nie potrafiąc do nikogo kogo znał przypisać
tego imienia. – I próbuję się dodzwonić do twojego brata, ale jego telefon
milczy od tygodnia. Kiedyś podał mi twój numer, jakbym miała do niego... jak to
określił?, „niesamowicie pilną sprawę, od której zależy czy dożyje jutra”,
filozof pieprzony – mruknęła do siebie, ale szybko się zreflektowała. – Tak
właściwie, to chciałam zapytać co się z nim dzieje, bo w moim zacnym miejscu
pracy ostatnio o niego pytali...
- Gdzie, w klubie go-go? – zapytał z uśmiechem na ustach,
idąc chodnikiem prosto. Minął kilku ludzi, których starał się zgrabnie omijać,
ale tak czy siak, czasem ocierali się o niego śpiesząc się gdzieś naprędce.
Dziewczyna po drugiej stronie prychnęła gniewnie.
- Nie – odpowiedziała twardo. – Tam, gdzie jakiś czas
temu graliście.
- I co w związku z tym? – był dosyć sceptyczny, ale
chciał ją wysłuchać do końca. – Jared pozbył się swojego telefonu dwa tygodnie
temu, widziałem jak walił nim o ścianę pod naszym domem. Chyba mu wtedy odbiło,
bo był pewnie na haju, ale... Nie dodzwonisz się do niego, dopóki nie kupi
sobie nowego, ewentualnie, kiedy nie stwierdzi, że jest mu do życia
niezbędny...
- Ale... – jęknęła i mógł przysiąc, że była lekko
zawiedziona, jak nie bardzo! – Ale on musi o tym wiedzieć!
- Mogę mu przekazać – zachęcił ją, ale długo nie
otrzymywał żadnego znaku życia. – Halo, jesteś tam?
- Jestem – jej głos był jakiś taki zrezygnowany, sam nie
potrafił go dobrze zdefiniować. – Nic ci nie mówił?... Nawet nie wspomniał?
- O czym teraz mówisz? – to go zainteresowało. Rozejrzał
się dookoła siebie, dostrzegając na przystanku swój autobus. Cały czas
trzymając telefon przy uchu, wsiadł do metalowej puszki i zajął w tyle pojazdu
miejsce pod oknem. Emily znowu się nie odzywała, miał wrażenie, że robi to
specjalnie.
- Jakiś czas temu był tutaj, u mnie w klubie. Wyglądał
jak siedem nieszczęść, bodajże jak pamiętam miał podbite oko? – zapytała się
sama siebie, a Shannon uśmiechnął się pod wpływem jej słów. – Mniejsza o to.
Przyniósł jakieś nagranie, ponoć to był jego Koziorożec, tak mi powiedział albo
raczej tylko to udało mi się z niego wyciągnąć. Hm... – zamyśliła się, na co
Shannon przeklął w duchu, że znowu będzie musieć czekać na odpowiedź tak długo.
– Naprawdę o niczym nie wiesz? – powtórzyła swoje pytanie, a on nieświadomie
pokręcił przecząco głową. Gdy zdał sobie sprawę, że nie mogła tego zobaczyć,
dopiero się odezwał;
- Nic mi o niczym nie wiadomo. Możesz trochę jaśniej? –
ponaglił ją, chcąc wiedzieć o tym jak najszybciej, co tym razem jego brat
wymyślił za jego plecami. Jak zwykle o połowie rzeczy mu nie mówił, decydując o
nich sam, co czasami zaczynało go już denerwować. Ale musiał mieć większe
pokłady cierpliwości do takiego człowieka jak on, bo inaczej się już nie dało.
- Wczoraj wieczorem przyszedł do mnie ten sam gość,
któremu Jared dał swoje demo. Zapytał się czy go znam i czy mam z nim jakiś
kontakt – mówiła na wydechu. – Jeżeli się do niego nie dodzwonią w przeciągu
kilku dni, to dostanie powiadomienie listowne.
- Jakie powiadomienie? O czym? – nie mógł w to wszystko
uwierzyć, a Emily nie była wystarczająco przekonująca, żeby zaczął docierać do
niego sens jej słów.
- Wytwórnia Immortal Records jest zainteresowana waszym
zespołem.
- Nie żartuj.
- Mówię poważnie –zachłysnął się powietrzem, czując jak
niewidzialne motyle fruwają w jego ciele. Motyle szczęścia, coś czego nie
widać, tylko coś, co trzeba poczuć. Takie uczucie, gdy twoje marzenia przestają
być snem, a stają się rzeczywistością.
Odetchnął, rozłączając się. Musiał to sobie wszystko na
spokojnie poukładać.
Dokładnie pierwszego sierpnia, tysiąc dziewięćset
dziewięćdziesiątego dziewiątego roku, jego życie obróciło się o sto
osiemdziesiąt stopni i już nigdy potem nie miało być takie samo.
*
*
Tym razem jej samochód nie zapalił.
Chociaż trzy razy próbowała odpalić, silnik jak na złość
nie chciał zaskoczyć, tylko wydawał z siebie mniej lub bardziej nieokreślone
pomruki, aż w końcu zamilkł do końca. Przeklęła siarczyście i walnęła otwartą
dłonią o kierownicę. Wyszła z pojazdu pod samym studiem nagrań i obeszła go dwa
razy w kółko, myśląc nad tym, co teraz może zrobić.
Kiedy zauważyła jego przygarbioną sylwetkę, odwróciła się
do niego plecami, szukając czegoś namiętnie w swojej torbie. Nie uszło jego
uwadze to, że robi to dosyć nienaturalnie.
- Bu! – Sonia podskoczyła, a potem odwróciła się w jego
kierunku. Miała ochotę coś mu zrobić. Jak zwykle zresztą. – Coś się stało? Bo
widzę, że...
- Przymknij się, Leto – warknęła, czując jak jej telefon
zaczyna wibrować w kieszeni spodni. Wymacała go po omacku, patrząc mu z
prowokacją w oczy, a potem odebrała.
- Z tej strony komenda policji, pani domniemana
przyjaciółka Mary Harris została przez nas zatrzymana za jazdę po spożyciu.
Podała nam pani numer, w razie tego... Odbierze ją pani za opłatą? – komendant
stanowej policji, jak mogła podejrzewać, był konkretny w tym co mówił. Miała
wrażenie, że nie znosi odpowiedzi ‘nie’. Zagryzła zęby, cały czas śledzona
przez oczy Jareda. Podejrzewała, że znowu podsłuchiwał jej rozmowę.
- Będę za... będę niedługo – odpowiedziała i wcisnęła
czerwoną słuchawkę.
- Coś się stało? – powtórzył jak echo, a ona wywróciła do
góry oczami.
- Nie twój zasrany interes – już chciała żeby się od niej
odczepił, kiedy zdała sobie sprawę, że jest uziemiona i nigdzie się teraz nie
ruszy.
- A może jednak? – uniósł brwi ku górze, czekając na jej
reakcję. Najpierw się zamyśliła, potem już chciała coś powiedzieć, ale
ostatecznie zamknęła z powrotem usta, aż w końcu obeszła ponownie swój samochód
dookoła. Przypatrywał się jej cały czas, dopóki nie zatrzymała się i odwróciła
do niego twarzą. Wiatr rozwiewał jej poskręcane włosy, które wymknęły się spod
kontroli.
- Pożycz mi swój wóz – powiedziała nagle, podchodząc do
niego i wyciągając przed siebie rękę. Spojrzał na nią zdziwiony.
- Chyba śnisz – wysyczał, widząc jak opuszcza bezwładnie
dłoń, a jej oczy ze złości robią się ciemniejsze.
- Kurwa! – podniosła głos. - Mógłbyś choć raz ze mną
współpracować!
- Siedem godzin dziennie w zupełności mi wystarczy –
zmrużyła oczy, dokładnie studiując jego twarz. W którejś chwili się złamał,
uśmiechając w kącikach ust. – Mogę pojechać tam z tobą, auta ode mnie nie
odstaniesz... Wybieraj.
- Dobra, niech już będzie – przeszła obok niego, nawet
nie czekając na to, czy pójdzie za nią czy nie. Dogonił ją jakieś dziesięć
sekund później. Otworzyła drzwiczki jego zielonkawego auta i wsiadła, zapinając
pas i zakładając nogę na nogę. Jared zajął miejsce kierowcy i odpalił silnik.
Jego auto nie miało z tym najmniejszego problemu.
- Więc prowadź, madame – wyjechał na ulicę, kątem oka
obserwując ją, jak wierci się na siedzeniu, a potem opuściła głowę w dół, tak,
że włosy zasłoniły całą jej buzię. Syknęła pod nosem.
- Jedź na komendę policji.
- Po co aż tam?
- Nie pytaj tylko jedź – odfuknęła, odwracając się do
okna. Przez prawie całą drogę jaką pokonali, nie odezwała się już ani jednym
słowem.
- Vous êtes tout pour moi – mruknął pod nosem, na
co zareagowała. - Mais vous ne comprenez pas* - dopowiedział, a Sonia
szerzej otworzyła ze zdziwienia oczy.
- Co ty mi tu z francuskim wyjeżdżasz? – przyglądała mu
się, oczekując jakiejkolwiek odpowiedzi. Milczał, nawet nie racząc jej krótkim
spojrzeniem. Zacisnął mocniej palce na kierownicy i zahamował ostro. Dopiero
teraz zdała sobie sprawę, że byłi już pod komisariatem. Wyszedł bez słowa, na
co ona zrobiła to samo. Teraz to sama musiała go dogonić, kiedy wspinał się
schodami do góry.
- Pani w jakiej sprawie? – przed nią wyrósł jakiś
policjant. Jareda straciła kompletnie z oczu. Nawet nie mogła go poszukać, bo
ten facet coraz bardziej taksował ją wzrokiem. Od góry do dołu, od dołu do
góry. I tak kilka razy, i znów.
- Mary Harris, została zatrzymana i kazali mi ją odebrać
– powiedziała rozglądając się.
- Pani kolega już chyba do niej poszedł – policjant
sprawdził coś w jakiejś kartotece i kazał iść za sobą. Spełniając jego polecenie,
weszła za nim do aresztu.
- Słyszysz mnie czy śpisz? – zapytał, przypatrując się
blondwłosej dziewczynie leżącej na pryczy. Nawet nie zareagowała na jego słowa,
tylko odwróciła się na bok w stronę odrapanej ściany. – No wstajemy, halo! Nie
po to tu przyjechałem, cholera no...
- Zostaw mnie w spokoju, koleś – wymruczała niewyraźnie,
obejmując się swoimi rękoma, żeby się trochę ogrzać. – A może chcesz mnie
przelecieć? Wiem, że chcesz... – dalej coś bełkotała, co było coraz mniej zrozumiałe.
Jared złapał ją za ramię i odwrócił do siebie przodem. Syknęła, ale nadal nie
otwierała swoich oczu. Przytrzymał ją obydwoma rękoma, bo gdyby nie to,
walnęłaby z powrotem całym ciałem na swoje dotychczasowe posłanie.
- Skończ... – potrząsnął ją, starając się, żeby się
ocknęła. – Zostaw tą swoją durną politykę szaleńcom, złotko.
- Jaki ty uprzejmy. I co? Zabierzesz mnie stąd? Ona się
wścieknie, jak się dowie, że znowu się zalałam i jeszcze prooooowadziłam –
ziewnęła. – Powiedz, że nie będzie zła...
- Nie będzie – dobrze wiedział, że po niej jak po niej,
mógł się spodziewać godzinnego kazania na temat braku odpowiedzialności i
konsekwencji z tego wynikających.
- Chyba uwierzę w twoje kłamstwa.
- Chodź, pomogę ci wstać – wciąż miała zamknięte oczy, kiedy
chwyciła się jego dłoni i na chwiejnych nogach próbowała się podnieść. – No
dalej, koniec pobytu w raju..
- Co ty pierdolisz? – mruknęła. – Zostaw mnie złamasie! –
zaczęła się drzeć, gdy złapał ją, chcąc ją wyprowadzić. – Kurwa, puszczaj!
- Za takie odzywki trafisz do piekła, maleńka...–
odpowiedział wymijająco, patrząc jak później powoli stawia kroki jeden za
drugim i w bardzo powolnym tempie, poruszają się do przodu. Otworzyła swoje
oczy i to z jaką intensywnością wpatrywała się w jego twarz, na moment zbiło go
z tropu.
- Rock and roll, don’t you know, baby? –
zanuciła patrząc na niego pijanym wzrokiem. Trzymała się kurczowo, aż wbijając
mu paznokcie. Musiała robić to nieświadomie. – Dla lepszego efektu powinnam
chyba krwawić, być poturbowana... – szeptała, zachrypniętym głosem, kiedy
wyprowadził ją z celi.
- Lepiej módl się do Jezusa, tylko on cię uratuje teraz
przed... – zauważył Sonie stojącą przed nimi i rozmawiającą z policjantem.
Kiedy ich dojrzała, mimowolnie się uśmiechnęła.
- Nie wierzę w Boga, koleś. On dla mnie już przestał
istnieć – odpowiedziała mu prawie niedosłyszalnie, że tylko on mógł to
usłyszeć. Ścisnęła go mocniej za dłoń, zostawiając małe półksiężyce na jego
skórze. W duchu musiał przyznać jej racje. On też dawno przestał wierzyć.
Zaprowadził ją do swojego samochodu i z małą pomocną,
ułożył na tylnym siedzeniu. Nie musieli długo czekać. Od razu zasnęła i skuliła
się, chowając między rękoma głowę .
- Mary była zawsze inna. Trochę wyróżniała się z tłumu...
Ma na dekolcie tatuaż, ale chyba go nie mogłeś zobaczyć, bo by ci przyłożyła z
dwa razy po pysku – uśmiechnęła się wrednie, gdy przekręcił kluczyk w stacyjce.
Wyjechał na zalaną popołudniowym słońcem drogę, prowadzącą do centrum miasta,
maksymalnie skupiając się na jeździe.
- Ciekawe... Zwyzywała mnie już od złamasów – odparł
uśmiechając się krzywo. Ustawiał lusterko nad jego głową, stojąc na jednym z
wielu skrzyżowań. Kiedy światło zmieniło się na zielone, ruszył jak oparzony z
piskiem opon. Sonia musiała złapać się pasa, żeby nie wylądować na przedniej
szybie.
Dziesięć minut później wysadził ją pod jej mieszkaniem,
przy okazji parę skutecznych razy, budząc Mary, która znowu była niezdolna do
życia. Popatrzyła na niego zamglonym wzrokiem, opatulając się szczelnie swoją
cienką, czarną bluzą. Jak na początek sierpnia, pogoda nie chciała być
przychylna i od dobrych kilku dni temperatura sięgała maksymalnie piętnaście
stopni w dzień.
Uśmiechnął się blado, odprowadzając je wzrokiem. Nie
nastąpiła żadna idealna chwila.
*
Zaspane oczy, włosy stojące pod różnymi kątami i ten
głupi uśmiech, który nie schodził z jego twarzy ilekroć widział jak się złości.
Dokładnie nie pamiętał momentu, kiedy zapałała do niego czystą nienawiścią,
której do końca nie potrafił racjonalnie zrozumieć. Ale w dużym stopniu miało
to swoje przyczyny w tym, że swój telefon używał tylko wtedy, kiedy sobie o nim
przypomniał, a przez dwa lata odkąd mieszkali w jednym miejscu, widział ją
zaledwie trzy razy.
I zawsze ignorował.
Teraz dostawał to z powrotem, dwa razy mocniej i silniej
odczuwając na sobie, chociaż sądził, że nie ma rzeczy na tym święcie, która
mogłaby go aż tak dotknąć. Ale przecież wszyscy się mylą... Widział jak macha
scenariuszem przed twarzą Charlotte, która jak zwykle niewzruszona i z całkowitym
stoickim spokojem na twarzy, przysłuchuje się jej, jak znowu coś się nie zgadza
i buntuje się, podważając wyobraźnię autora. Odchrząknął, odwracając się do
nich plecami, co nie umknęło uwadze Charlotte, która od tej pory była jeszcze
bardziej na niego cięta niż wcześniej. Sytuacja z Rose w garderobie, której
była świadkiem, czyniła ją na wyższej pozycji niż jego. Już miała otworzyć
usta, kiedy Sonia powtórnie pomachała jej przed twarzą scenariuszem i w kilku
miejscach pokazując palcem z miną, która nie wróżyła niczego optymistycznego.
- Będę za dwie godziny, kiedy dojdziecie do porozumienia
– mruknął, mijając je i starając się na nie, nie patrzeć. Charlotte zmierzyła
go zza swoich szkieł i był przekonany, że zaraz mu coś odpowie. Ale ku jego
wielkiemu zdziwieniu, odwróciła twarz w kierunku Soni.
- O piętnastej zaczynamy zdjęcia do waszej romantycznej
scenki, nie spóźnij się – zaakcentowała dobitnie ostatnie trzy słowa.
- She fucking hates me... – zanucił, idąc już
w kierunku drzwi. Musiała go usłyszeć, bo uniosła dosłownie na krótki moment
głowę znad scenariusza. Nawet nie zdążył dotknąć dłonią klamki, ani postawić
kroku w przód, gdy usłyszał za sobą nagłe wołanie:
- Wracaj mi tu, Leto! Twoja przerwa się skończyła! -
Charlotte zagrzmiała złowrogo, patrząc na niego, jak próbuje przejść obok niej
niezauważalnie. Odwrócił automatycznie na te słowa głowę, mrużąc oczy i
zaciskając zęby. Tak bardzo jej nie lubił. Miał czasami ochotę jej coś zrobić,
ale w porę się powstrzymywał, żeby znowu nie wylądować na rozmowie z reżyserem,
który po raz setny tłumaczy mu, że nikt tak idealnie nie potrafi zepsuć filmu
jak on.
- Ale...
- Żadne ‘ale’! Marsz na plan i przygotuj się. Ty zresztą
też - zwróciła się do Soni, oddając jej z powrotem scenariusz. Popatrzyła na
nią z taka samą złością jak Jared. Zdążył nawet zauważyć w jej oczach chęć
natychmiastowego mordu. Uśmiechnął się w kącikach ust, patrząc na jej wyraz
twarzy, a potem jak mija go, idąc do reszty ekipy. Siłą rzeczy, dogonił ją.
- Co się tak głupio szczerzysz? - odwróciła się do niego,
mierząc wzrokiem. Znowu się uśmiechnął, tracąc nad tym kontrole. Prychnęła pod
nosem, nie rozumiejąc jego zachowania.
- Dobra! - krzyknął ktoś. - Ustawiać światła, zaraz
zaczynamy.
- Kłaść się - Charlotte wyrosła przed nimi, uśmiechając
się do każdego słodko. Potrafiła nieźle omamić, jaka umie być miła, co
wychodziło jej nad wyraz dobrze. - No dalej, na co czekacie? Za minutę
zaczynamy kręcić... Nie po to tyle tych gazet tu porozkładałam.
- Boże, zamknij się - Sonia minęła ją, na co ta otworzyła
usta, już chcąc jej coś odpowiedzieć.
- Właśnie, zamknij się - uśmiechnął się czarująco z lekką
ironia i poszedł za dziewczyna. Ktoś dal im znać, że maja dwadzieścia sekund i
nikt nie będzie na nich czekać. Położył się obok niej, w głowie przypominając
sobie swój tekst.
- Bliżej, nie ugryzę cię - mruknął. Przybliżyła się
odrobinę, ale wiedział, że robi to dlatego, że musi.
- Szczerze to wołałabym, żeby ci ktoś ta rękę serio
upier...
- Cisza! - facet od oświetlenia wrzasnął, co skutkowało
tym, ze zamilkli oboje. Z tej odległości czul doskonale jej zapach. Musiał
wałczyć ze sobą, aby nie odwrócić się, tylko leżeć spokojnie i patrzeć się w
mikrofon zawieszony nad nimi. I znaleźć w nim cokolwiek, co pozwoli mu się
maksymalnie skupić.
nie wiem, kim jesteś,
ale teraz, w jakiś sposób łamiesz moje serce
i nie wiem gdzie jesteś,
ale jak narkotyk unosisz mnie do gwiazd
oto, dlaczego czuję się pełen życia
to pierwszy raz
jest nadzieja, że ten dzień się nie skończy**
*
3. sierpnia 1999r., Los Angeles.
Skrzynka na listy wyglądała tak samo jak zawsze. Niczym
się nie wyróżniała, żadne reklamy z niej nie wypadały, ani też nie było widać
przez metalowe szparki tego, czy coś w niej jest.
Przegrzebał kieszenie, zdając sobie sprawę, że klucze zapomniał w mieszkaniu. Wspiął się betonowymi schodami w górę i wszedł do pustego domu.
Przegrzebał kieszenie, zdając sobie sprawę, że klucze zapomniał w mieszkaniu. Wspiął się betonowymi schodami w górę i wszedł do pustego domu.
Cisza.
Jak zwykle zresztą. Od kilku dni nie potrafili się
złapać. Matt spotykał się ze swoją dziewczyną, narzeczoną czy Bóg wie kim
jeszcze, a potem wracał na drugi dzień niezdolny do życia, przez co każda
zaplanowana próba kończyła się niczym.
Tyle razy ile nie potrafili się zgrać, tyle razy wracał
do mieszkania.
Zawsze pustego.
Wyciągał swój nieśmiertelny zeszyt, w którym nie było
prawie wolnych stron i pisał to, co przynosiły mu myśli. Chyba tylko w tych
piosenkach, pokazywał to, co czuje i to, co się dzieje z nim w środku. Odkrywał
się przed wszystkimi, pisząc kolejne linijki i kolejne z nich kreśląc tak
mocno, ze długopis przechodził na druga stronę. A gdy w końcu słowa zaczynały mieć
jakiś większy sens i płynęły zbyt lekko, już miał pewność, ze usłyszy je ktoś
jeszcze. Kiedy piosenka była w połowie skończona, a tytuł nad nią brzmiał zbyt
dobitnie, przymykał oczy i pisał dalej.
Upadły.
A czy nim właśnie nie był?
Tyle razy ile widział dno i kiedy myślał, że to już
ostateczny koniec, i nic ani nikt nie będzie w stanie mu już pomoc, żył tak
naprawdę dla tych krótkich momentów, które sprawiały, że potrafił i chciał
wracać na powierzchnie Wynurzyć się i złapać kolejnego tchu, choć wiedział, że
zaraz będzie to samo.
Może to też sprawiało, że w końcu napisał coś tak
dobitnie pasującego do niego, co było z nim jakby od zawsze, tylko potrzebowało
odpowiedniej chwili, aby pokazać się światu. Może też był związany z tą piosenką,
która wśród swych wyrazów, skrywała prawdziwego jego. Jego rzeczywisty obraz,
schowany za zlepkiem zdań i kilkudziesięciu słów.
Jared znajdując klucze wiszące za kurtkami, z czego dwie
należały do niego, z dziwna myślą, której nie potrafił wyrzucić z głowy, zszedł
na sam dół, jak zawsze to robił każdego dnia. Wsadzając kluczyk do maleńkiego
zamka, czuł jak jego serce przyspiesza, choć nie był jeszcze tego pewny, co
zastanie w środku.
Przecież to nie mogła być prawda..., tłukło mu się
w głowie, gdy wyjmował białą, długą kopertę zaadresowana do niego. W ustach
zaschło mu, a po plecach przebiegły ledwo odczuwalne dreszcze. Gdy rozerwał na
klatce byłe jak kopertę, która już do niczego się nie nadawała, zagryzł wargę
tak mocno, aż poczuł metaliczny posmak krwi.
Przecież to nie mogła być prawda, wciąż
nieustannie sobie powtarzał, gdy zobaczył od kogo jest ten list.
Wytwórnia Immortal Records po wstępnym przesłuchaniu
utworu Capricorn należącego do zespołu Thirty Seconds to Mars, po naradzie z
zarządem i głównym managerem, jest skłonna zaproponować współprace z zespołem,
na okres czterech lat, od daty podpisania kontraktu przez jednego z członków
zespołu, na mocy obowiązującego prawa. Immortal Records prosi o odpowiedz, czy
zespól Thirty Seconds to Mars zgadza się na współpracę z wytwórnią, która
będzie również oficjalnym wydawca płyt zespołu.
Siedziba wytworni znajduje się w Los Angeles przy
ulicy Meetrightstreet 31. Prosimy o odpowiedź.
EMI, Immortal Records.
Czytał te słowa, które brzmiały tak nierealnie i obco jak
nigdy. Przez moment miał wrażenie, ze tylko mu się to śni i zaraz obudzi go
budzik. Ale, kiedy kartka uginała się pod jego uściskiem i nikt nie mówił, że
to żart, ziemia zaczęła wirować. W głowie słowa zaczęły układać się w jedna
spójną całość i brzmiały pewnie i mocno. Teraz formowały się tylko w jedno
zdanie, które myślał, że dane mu będzie usłyszeć we śnie; ruszam na sam
szczyt.
Chodź wezmę Cię za rękę i zaprowadzę tam, gdzie
marzenia się spełniają.
Chodź, złap mnie mocniej, to już tylko krok.
Los Angeles miało się po raz pierwszy pokłonić.
*
Kevin obracał w dłoniach pocztówkę, którą jakiś dzieciak
chwile temu zgubił, biegnąc przed siebie z otwartą torbą. Stał wtedy przy rogu
jednej ulicy, rozglądając się wokół siebie, chcąc znaleźć drogę, tam gdzie
zmierzał. Nagle niespodziewanie przed nim zza rogu wyszła wycieczka dzieciaków
z podstawówki, które zrobiły niemały szum. Przepychały się jedno przez drugie,
chcąc być jak najbliżej nauczycielki, która opowiadała o historii miasta.
Los Angeles odwiedził tylko po to, żeby spotkać się z
Jaredem. Po długim odwyku ujrzał nareszcie swoją upragnioną wolność, która
teraz jawiła się przed nim w kolorowych barwach. Już nigdy nie miało być czerni
i bieli.
Odetchnął zrezygnowany, wpatrując się w grupę, a później
widząc jak się oddala, pozostawiając po sobie na ulicy leżącą samotnie
pocztówkę. Wziął ją w swoje dłonie, obejrzał dokładnie i stwierdził, że
znajduje się na niej panorama miasta przy zachodzie słońca połączona z takim
samym ujęciem, gdy zapadła już noc. Wpatrywał się w nią chwilę, czując, że
znalazł się we właściwym miejscu. Tylko jeszcze nie wiedział, że w niewłaściwym
czasie.
Jared był jego przyjacielem od zawsze. Znał go, uwielbiał
i szanował każdy z jego wyborów.
Nigdy nie narzucał swojego zdania, nie ingerował w jego
życie i nie starał się uczyć, jak powinien nim kierować, żeby było dobrze.
Wierzył w jego marzenia, chociaż czasami się łudził, że kiedykolwiek ziszczą
się, a jego przyjaciel w końcu stanie na wielkiej scenie przed swoją własną
publicznością, która przyszła specjalnie dla niego. Kibicował mu z całych sił,
ale gdzieś w środku całego tego pędu gonienia za marzeniami, zagubił siebie, by
poddać się swoim nałogom.
Pisał do niego codziennie, później co tydzień, potem
zaczął ograniczać się do miesięcy, aż wreszcie nie pisał cały rok, wiedząc, że
listy, które mógł tylko wysyłać z zamkniętego ośrodka nie wracają z
odpowiedzią.
Przez długie miesiące łudził się, że mylił adres, że może
adres, który znał z Los Angeles nie istnieje, ale nie wiedział, jeszcze wtedy,
że Jared wyrzuca każdy z listów, nawet go nie czytając.
Ruszył pewnym krokiem przed siebie, ściskając w dłoniach
adres mieszkania, w którym mieszkał Jared, chcąc przekonać się na własne oczy,
czy rzeczywiście tam mieszka.
Kilkanaście minut później idąc wciąż przed siebie,
znalazł się przed kamienicą, nie w dzielnicy VIP-ów, nie w dzielnicy willowej
ani tym bardziej dzielnicy ludzi, którzy osiągnęli już coś i mają pieniądze.
Stał przed odrapaną kamienicą, która w gruncie rzeczy odstraszała swoim
widokiem i utwierdził się w przekonaniu, że adres się zgadzał. Poczuł niemiłe
ukłucie w okolicy serca, że jego przyjaciel, już może nie jest jego
przyjacielem, tylko zwykłą anonimową personą, co stała się obojętna na niego.
Odetchnął kilka razy, czując w głębi siebie, że mimo to,
że pokonał swój nałóg, wyszedł z niego, pokazał, że już jego życie nie kręci
się tylko jego rytmem, stracił ważną dla siebie osobę. Wtedy jeszcze nie
wiedział, że Jared był taki sam, jak on kiedyś, tylko bał się do tego przyznać.
Jestem zwycięzcą,
ale jednocześnie największym przegranym.
- Jared? – mówił, wpatrując się w wychudzoną postać przed
nim, gdy drzwi mieszkania otworzyły się przed nim. – Jared, słyszysz mnie? –
powtórzył, gdy nie dostał odpowiedzi. Chłopak przed nim już nie przypominał mu
jego dawnego przyjaciela, który zawsze wiedział, co się z nim działo. Teraz
widział przed sobą cień człowieka, którym niegdyś był. Widział też odbicie
samego siebie sprzed kilku miesięcy.
W pierwszej chwili nie wiedział, co ma mówić. Wpatrywał
się w niego niczym zaklęty w czasie posąg, nie mogąc wydobyć z siebie żadnego
ze słów. Ugrzęzły mu wszystkie w gardle, a gdy chciał coś powiedzieć, czuł się
tak, jakby zabrakło mu odwagi.
- Co tu robisz? – odezwał się po cichu, jak gdyby nie
chciał, by wyczytał coś z jego głosu. – Po co przyjechałeś? – powiedział już
mocniejszym tonem, a w jego oczach można było dostrzec lekkie wzburzenie.
- Przyjechałem… przyjechałem wam pomóc.
- W czym?... w czym niby możesz mi pomóc?
Cisza.
- Mi już nie idzie pomóc, Kevin – odetchnął, chcąc
zamknąć drzwi i już nie musieć patrzeć w jego zdziwioną twarz. Nie myślał, że
rozłąka z jaką przyszło im się zmierzyć będzie taka fatalna w skutkach.
Szarpnął za klamkę, żeby tylko móc jak najszybciej odgrodzić się od Kevina i
znowu o nim zapomnieć, tak, jak już to zrobił wcześniej.
- Chociaż daj spróbować. Jared, to nie ty, nie wiem co
się z tobą stało! – wsadził stopę między framugę i drzwi, nie dopuszczając do
ich zamknięcia sobie przed nosem. Wszedł do mieszkania siłą, chociaż mógł się
liczyć z tym, że zaraz zostanie z niego wyrzucony. Patrzył z przerażeniem na
osobę przed nim, nie mogąc doszukać się w niej tego radosnego chłopaka sprzed
lat, który znaczył dla niego tyle samo co rodzony brat. W zasadzie zawsze
uważał go za brata, którego nigdy nie miał.
Teraz patrzył na niego i dziwił się, że wszystko co
przeszedł musiało potoczyć się nie tak, żeby stał się kimś, kogo nie potrafił
już poznać. Twarz, ramiona, nogi i reszta ciała się zgadzały, ale to nie był ten
Jared, którego znał.
Stali się sobie zupełnie obcy. Poróżnieni przez czas i
sytuacje, które sprawiły, że jeden od drugiego się oddalił, nie chcąc pokazać,
że dzieje się coś złego. Coś złego, co wyniszczało powoli, zagrabiając do
siebie całą energię i chart ducha, by teraz przyglądać się wszystkiemu z
odległości, niczym narrator bez uczuć, patrząc jak życie przemija, a on nic nie
może zrobić tylko godzić się na wszystko, co przyniesie los, bo już nie widział
szans na to, żeby miała być poprawa.
Kevin jeszcze nie wiedział, że tamto lato, tamten dzień
zmienił w życiu Jareda wszystko. Jeszcze nie widział, że dziesięć minut później
zobaczy pismo z wytwórni adresowane do jego przyjaciela z propozycją
współpracy. Kevin potem, gdy wszystko stało się dla niego jasne, co się dzieje
i co ma się dziać, czuł, że nie wszystko stracone, a los nie zawsze jest do
końca okrutny. Teraz już wiedział, że marzenia stają się rzeczywistością, sen
jawą, a złudne nadzieje prawdą o wielkiej karierze.
Ruszam na sam szczyt, a mimo to, wciąż coś ciągnie
mnie w dół.
___*z fr: jesteś dla mnie wszystkim, ale tego nie rozumiesz.
*- Kill Hannah - 10 More minutes with you.