AKTUALIZACJA

Prawdopodobnie nikt tu nie wchodzi poza mną raz na miesiąc i jakimś zbłąkanym wędrowcem, ale chce powiedzieć, że cała lista odcinków WRÓCIŁA. Można czytać to opowiadanie jeżeli ktoś zapragnie do woli, za moją całkowitą zgodą.

Czasem jeszcze tęsknię.

środa, 24 września 2014

9. Ruszam na sam szczyt

{ Nouela - Black Hole Sun }

27. lipca 1999r., Nowy Jork.

Louise ciągnęła go za rękę, chcąc za wszelką cenę pokazać mu miejsce wybrane przez siebie i swoich rodziców. On też w końcu je wybrał, zgadzając się na to wszystko bez mrugnięcia okiem. Siedział wtedy przed telewizorem, wpatrując się w niego niewidzącym wzrokiem, słuchając głosu Louise, który mówił mu, co będzie później się z nimi działo. Z ich przyszłością nad którą teraz nie miał żadnego wpływu, bo gdyby się sprzeciwił zostałby uznany za jeszcze większego skurwysyna niż był. Postanowił to przeczekać, pozostać w cieniu całego zamieszania, usiąść z boku i przyglądać się niczym widz na kinowej sali swojemu własnemu życiu, którym w rzeczy samej nie kierował.
Louise mówiła mu o sukni, o welonie, o jego garniturze i muszce, a oczami wyobraźni nie widział na ślubnym kobiercu siebie i jej, tylko kogoś innego. Mógłby wtedy przysiąc, że granie swojej roli wychodziło mu idealnie i najlepiej ze wszystkich. Powinien dostać za nią każdą z nagród, którą wręcza się najlepszym aktorom. Ale szkoda, że to nie był film i ułożony scenariusz. To było jego życie, na które się godził, nie chcąc już dłużej walczyć, bo uznał, że nie ma to już żadnego sensu.
Chociaż jego serce od jakiegoś długiego czasu biło dla kogoś innego, a jego plany, które snuł wtedy, gdy nikt nie słuchał i patrzył, były powiązane z kimś innym niż z Louise, czuł się jak piętnastolatek marzący o najlepszej dziewczynie w szkole. Może ktoś z boku uznałby go za umęczonego i nieszczęśliwego, że tak wiele na niego spadło, a wcale się o to nie prosił, a zaś inny szeptałby mu do ucha, że przecież tak też się dzieje. On sam mimo wszystko przyjmował to na swoje barki i dźwigał, choć powoli zaczynało braknąć mu sił.
Nabierał w myślach głębokich oddechów patrząc w jej oczy, a później wypuszczał je, gdy mówiła mu, że kocha go jak nikogo innego w świecie, a on, jakby nigdy nic i bez żadnych uczuć, niczym wyuczony tekst na pamięć, odpowiadał, że on też, że on przecież tak samo kocha.
W tamtym czasie nic nie było prawdą, jego serce stale krwawiło z poczucia winy, że rani Louise, karmiąc ją kłamstwami o swojej złudnej miłości do niej i o fakcie, że zdał sobie też sprawę, że jest beznadziejnie zakochany w kimś innym, kto wcale go nie chce. I jawnie, i z czystą satysfakcją okazuje mu swoją nienawiść.
Wtedy, gdy Louise pokazywała mu wnętrze kościoła, jego dębowe ławki, po których sunął dłonią, chcąc poznać ich fakturę i kształt, czuł, że nawet przed swoim Bogiem nie jest do końca szczery. Patrzył w jej oczy, jak opowiada mu o zaplanowanym przez siebie wystroju i później zadzierał z nią głowę, wpatrując się w zabytkowe kościelne organy za ich plecami, co zaparły mu dech. Przyglądał się im i myślał, czy w dnu ich ślubu, ich melodia będzie dla niego niczym requiem pogrzebowe słyszane tylko przez niego. Nie mógł przewidzieć niczego, bo życie, to cholerne życie, było pasmem niespodziewanych momentów nad którymi wiedział, że już dawno stracił władzę.

1. sierpnia 1999r., Los Angeles.

- Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że wszystko jest dla ludzi, ale uprzedzam panie Leto – reżyser, popatrzył się na niego zza dębowego biurka, na którym było porozrzucane kilkanaście różnych papierzysk. – Jeszcze raz coś takiego się powtórzy, to wylatuje pan z planu i nie obchodzi mnie to w tej chwili, że film jest bardziej gotowy niż nie – tu zrobił charakterystyczną pauzę. – Wiem, że Rose to ładna dziewczyna, ale jeśli mamy być profesjonalistami, radziłbym sprawy osobiste przenieść poza plan. Ponadto... wolałbym, aby bardziej się pan wczuł we własną rolę, bo jesteśmy teraz przy kulminacyjnym wątku...
- Tak, rozumiem – mruknął pod nosem, opuszczając wzrok na swoje blade dłonie. Mężczyzna przed nim kiwnął na niego głową, międzyczasie odbierając jeden z wielu telefonów. Jared podniósł się z miękkiego stołka i skierował się w stronę drzwi.

Godzinę wcześniej.

Jego dłonie błądziły po jej rozgrzanym ciele, kiedy oparta plecami lustra, siedziała na toaletce. Wtulił swoją twarz w jej ciemne włosy, zaciągając się ich przyjemnym zapachem. Uniósł oczy ku górze, patrząc w jej zielone tęczówki, w których odbijała się jego twarz. A potem pocałował ją, wplatając swoje palce w jej rozwichrzone brązowe kosmyki. Westchnęła, odchylając głowę do tyłu, czekając, aż przejdzie do rzeczy. Poczuła jego palce, jak muskają jej gorącą skórę, jak przesuwają się w górę i w dół...
Uśmiechnęła się, zagryzając wargi. Jedną ręką próbowała rozpiąć zamek jego spodni. Sama do końca nie wiedziała co się dzieje, bo wszystko stało się tak nagle. Jakiś impuls.
Musnął wargami jej usta, by potem pogłębić swój pocałunek. Westchnęła przeciągle, napierając z całej siły na lustro wiszące za nią, tak, że lekko zadrżało. Chwyciła jego twarz w obie dłonie, opuszkami palców odgarniając ciemne pasam włosów, opadające na jego niebieskie oczy. Przez chwilę wpatrywała się wprost w nie, żeby później poczuć, że niemożliwe staje się możliwe.
Nie trwało to nawet pięciu minut, kiedy ich przyspieszone tętna musiały się nagle uspokoić. Drzwi za jego plecami otworzyły się i przez ramię zobaczyła asystentkę reżysera. Charlotte miała dosyć zniesmaczoną minę, zastając przed sobą taki widok. 
- Co ty tu robisz? – zapytała Rose, wpatrując się w nią, jak stoi przy drzwiach z rozchylonymi lekko wargami ze zdziwienia. Zamrugała oczami, ściągając brwi.
- To raczej ja powinnam się spytać CO WY TU ROBICIE? – zawołała podniesionym głosem, a potem wyszła z garderoby trzaskając drzwiami. Obydwoje mimowolnie pod wpływem tego huku podskoczyli.

*
- Shannon? – usłyszał po drugiej stronie słuchawki, kiedy wychodził z windy. Nie potrafił sobie przypomnieć skąd ten ktoś, co do niego dzwoni, ma jego numer. – Nie musisz mnie znać...
- Kim jesteś? – zapytał, poprawiając koszulę na ramionach. Najpierw popatrzył w lewo, a potem w prawo, kiedy przechodził przez dość ruchliwą ulicę. 
- Hmm, ciekawe pytanie. Jestem Emily – powiedziała dziewczyna, a on zamrugał oczami, nie potrafiąc do nikogo kogo znał przypisać tego imienia. – I próbuję się dodzwonić do twojego brata, ale jego telefon milczy od tygodnia. Kiedyś podał mi twój numer, jakbym miała do niego... jak to określił?, „niesamowicie pilną sprawę, od której zależy czy dożyje jutra”, filozof pieprzony – mruknęła do siebie, ale szybko się zreflektowała. – Tak właściwie, to chciałam zapytać co się z nim dzieje, bo w moim zacnym miejscu pracy ostatnio o niego pytali...
- Gdzie, w klubie go-go? – zapytał z uśmiechem na ustach, idąc chodnikiem prosto. Minął kilku ludzi, których starał się zgrabnie omijać, ale tak czy siak, czasem ocierali się o niego śpiesząc się gdzieś naprędce. Dziewczyna po drugiej stronie prychnęła gniewnie.
- Nie – odpowiedziała twardo. – Tam, gdzie jakiś czas temu graliście.
- I co w związku z tym? – był dosyć sceptyczny, ale chciał ją wysłuchać do końca. – Jared pozbył się swojego telefonu dwa tygodnie temu, widziałem jak walił nim o ścianę pod naszym domem. Chyba mu wtedy odbiło, bo był pewnie na haju, ale... Nie dodzwonisz się do niego, dopóki nie kupi sobie nowego, ewentualnie, kiedy nie stwierdzi, że jest mu do życia niezbędny...
- Ale... – jęknęła i mógł przysiąc, że była lekko zawiedziona, jak nie bardzo! – Ale on musi o tym wiedzieć!
- Mogę mu przekazać – zachęcił ją, ale długo nie otrzymywał żadnego znaku życia. – Halo, jesteś tam?
- Jestem – jej głos był jakiś taki zrezygnowany, sam nie potrafił go dobrze zdefiniować. – Nic ci nie mówił?... Nawet nie wspomniał?
- O czym teraz mówisz? – to go zainteresowało. Rozejrzał się dookoła siebie, dostrzegając na przystanku swój autobus. Cały czas trzymając telefon przy uchu, wsiadł do metalowej puszki i zajął w tyle pojazdu miejsce pod oknem. Emily znowu się nie odzywała, miał wrażenie, że robi to specjalnie.
- Jakiś czas temu był tutaj, u mnie w klubie. Wyglądał jak siedem nieszczęść, bodajże jak pamiętam miał podbite oko? – zapytała się sama siebie, a Shannon uśmiechnął się pod wpływem jej słów. – Mniejsza o to. Przyniósł jakieś nagranie, ponoć to był jego Koziorożec, tak mi powiedział albo raczej tylko to udało mi się z niego wyciągnąć. Hm... – zamyśliła się, na co Shannon przeklął w duchu, że znowu będzie musieć czekać na odpowiedź tak długo. – Naprawdę o niczym nie wiesz? – powtórzyła swoje pytanie, a on nieświadomie pokręcił przecząco głową. Gdy zdał sobie sprawę, że nie mogła tego zobaczyć, dopiero się odezwał;
- Nic mi o niczym nie wiadomo. Możesz trochę jaśniej? – ponaglił ją, chcąc wiedzieć o tym jak najszybciej, co tym razem jego brat wymyślił za jego plecami. Jak zwykle o połowie rzeczy mu nie mówił, decydując o nich sam, co czasami zaczynało go już denerwować. Ale musiał mieć większe pokłady cierpliwości do takiego człowieka jak on, bo inaczej się już nie dało.
- Wczoraj wieczorem przyszedł do mnie ten sam gość, któremu Jared dał swoje demo. Zapytał się czy go znam i czy mam z nim jakiś kontakt – mówiła na wydechu. – Jeżeli się do niego nie dodzwonią w przeciągu kilku dni, to dostanie powiadomienie listowne.
- Jakie powiadomienie? O czym? – nie mógł w to wszystko uwierzyć, a Emily nie była wystarczająco przekonująca, żeby zaczął docierać do niego sens jej słów.
- Wytwórnia Immortal Records jest zainteresowana waszym zespołem.
- Nie żartuj.
- Mówię poważnie –zachłysnął się powietrzem, czując jak niewidzialne motyle fruwają w jego ciele. Motyle szczęścia, coś czego nie widać, tylko coś, co trzeba poczuć. Takie uczucie, gdy twoje marzenia przestają być snem, a stają się rzeczywistością. 
Odetchnął, rozłączając się. Musiał to sobie wszystko na spokojnie poukładać.

Dokładnie pierwszego sierpnia, tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego dziewiątego roku, jego życie obróciło się o sto osiemdziesiąt stopni i już nigdy potem nie miało być takie samo.

*
Tym razem jej samochód nie zapalił.
Chociaż trzy razy próbowała odpalić, silnik jak na złość nie chciał zaskoczyć, tylko wydawał z siebie mniej lub bardziej nieokreślone pomruki, aż w końcu zamilkł do końca. Przeklęła siarczyście i walnęła otwartą dłonią o kierownicę. Wyszła z pojazdu pod samym studiem nagrań i obeszła go dwa razy w kółko, myśląc nad tym, co teraz może zrobić. 
Kiedy zauważyła jego przygarbioną sylwetkę, odwróciła się do niego plecami, szukając czegoś namiętnie w swojej torbie. Nie uszło jego uwadze to, że robi to dosyć nienaturalnie.
- Bu! – Sonia podskoczyła, a potem odwróciła się w jego kierunku. Miała ochotę coś mu zrobić. Jak zwykle zresztą. – Coś się stało? Bo widzę, że...
- Przymknij się, Leto – warknęła, czując jak jej telefon zaczyna wibrować w kieszeni spodni. Wymacała go po omacku, patrząc mu z prowokacją w oczy, a potem odebrała.
- Z tej strony komenda policji, pani domniemana przyjaciółka Mary Harris została przez nas zatrzymana za jazdę po spożyciu. Podała nam pani numer, w razie tego... Odbierze ją pani za opłatą? – komendant stanowej policji, jak mogła podejrzewać, był konkretny w tym co mówił. Miała wrażenie, że nie znosi odpowiedzi ‘nie’. Zagryzła zęby, cały czas śledzona przez oczy Jareda. Podejrzewała, że znowu podsłuchiwał jej rozmowę.
- Będę za... będę niedługo – odpowiedziała i wcisnęła czerwoną słuchawkę.
- Coś się stało? – powtórzył jak echo, a ona wywróciła do góry oczami.
- Nie twój zasrany interes – już chciała żeby się od niej odczepił, kiedy zdała sobie sprawę, że jest uziemiona i nigdzie się teraz nie ruszy.
- A może jednak? – uniósł brwi ku górze, czekając na jej reakcję. Najpierw się zamyśliła, potem już chciała coś powiedzieć, ale ostatecznie zamknęła z powrotem usta, aż w końcu obeszła ponownie swój samochód dookoła. Przypatrywał się jej cały czas, dopóki nie zatrzymała się i odwróciła do niego twarzą. Wiatr rozwiewał jej poskręcane włosy, które wymknęły się spod kontroli.
- Pożycz mi swój wóz – powiedziała nagle, podchodząc do niego i wyciągając przed siebie rękę. Spojrzał na nią zdziwiony.
- Chyba śnisz – wysyczał, widząc jak opuszcza bezwładnie dłoń, a jej oczy ze złości robią się ciemniejsze.
- Kurwa! – podniosła głos. - Mógłbyś choć raz ze mną współpracować!
- Siedem godzin dziennie w zupełności mi wystarczy – zmrużyła oczy, dokładnie studiując jego twarz. W którejś chwili się złamał, uśmiechając w kącikach ust. – Mogę pojechać tam z tobą, auta ode mnie nie odstaniesz... Wybieraj.
- Dobra, niech już będzie – przeszła obok niego, nawet nie czekając na to, czy pójdzie za nią czy nie. Dogonił ją jakieś dziesięć sekund później. Otworzyła drzwiczki jego zielonkawego auta i wsiadła, zapinając pas i zakładając nogę na nogę. Jared zajął miejsce kierowcy i odpalił silnik. Jego auto nie miało z tym najmniejszego problemu.
- Więc prowadź, madame – wyjechał na ulicę, kątem oka obserwując ją, jak wierci się na siedzeniu, a potem opuściła głowę w dół, tak, że włosy zasłoniły całą jej buzię. Syknęła pod nosem.
- Jedź na komendę policji.
- Po co aż tam? 
- Nie pytaj tylko jedź – odfuknęła, odwracając się do okna. Przez prawie całą drogę jaką pokonali, nie odezwała się już ani jednym słowem.
- Vous êtes tout pour moi – mruknął pod nosem, na co zareagowała. - Mais vous ne comprenez pas* - dopowiedział, a Sonia szerzej otworzyła ze zdziwienia oczy.
- Co ty mi tu z francuskim wyjeżdżasz? – przyglądała mu się, oczekując jakiejkolwiek odpowiedzi. Milczał, nawet nie racząc jej krótkim spojrzeniem. Zacisnął mocniej palce na kierownicy i zahamował ostro. Dopiero teraz zdała sobie sprawę, że byłi już pod komisariatem. Wyszedł bez słowa, na co ona zrobiła to samo. Teraz to sama musiała go dogonić, kiedy wspinał się schodami do góry.
- Pani w jakiej sprawie? – przed nią wyrósł jakiś policjant. Jareda straciła kompletnie z oczu. Nawet nie mogła go poszukać, bo ten facet coraz bardziej taksował ją wzrokiem. Od góry do dołu, od dołu do góry. I tak kilka razy, i znów.
- Mary Harris, została zatrzymana i kazali mi ją odebrać – powiedziała rozglądając się. 
- Pani kolega już chyba do niej poszedł – policjant sprawdził coś w jakiejś kartotece i kazał iść za sobą. Spełniając jego polecenie, weszła za nim do aresztu.

- Słyszysz mnie czy śpisz? – zapytał, przypatrując się blondwłosej dziewczynie leżącej na pryczy. Nawet nie zareagowała na jego słowa, tylko odwróciła się na bok w stronę odrapanej ściany. – No wstajemy, halo! Nie po to tu przyjechałem, cholera no...
- Zostaw mnie w spokoju, koleś – wymruczała niewyraźnie, obejmując się swoimi rękoma, żeby się trochę ogrzać. – A może chcesz mnie przelecieć? Wiem, że chcesz... – dalej coś bełkotała, co było coraz mniej zrozumiałe. Jared złapał ją za ramię i odwrócił do siebie przodem. Syknęła, ale nadal nie otwierała swoich oczu. Przytrzymał ją obydwoma rękoma, bo gdyby nie to, walnęłaby z powrotem całym ciałem na swoje dotychczasowe posłanie.
- Skończ... – potrząsnął ją, starając się, żeby się ocknęła. – Zostaw tą swoją durną politykę szaleńcom, złotko.
- Jaki ty uprzejmy. I co? Zabierzesz mnie stąd? Ona się wścieknie, jak się dowie, że znowu się zalałam i jeszcze prooooowadziłam – ziewnęła. – Powiedz, że nie będzie zła... 
- Nie będzie – dobrze wiedział, że po niej jak po niej, mógł się spodziewać godzinnego kazania na temat braku odpowiedzialności i konsekwencji z tego wynikających.
- Chyba uwierzę w twoje kłamstwa.
- Chodź, pomogę ci wstać – wciąż miała zamknięte oczy, kiedy chwyciła się jego dłoni i na chwiejnych nogach próbowała się podnieść. – No dalej, koniec pobytu w raju..
- Co ty pierdolisz? – mruknęła. – Zostaw mnie złamasie! – zaczęła się drzeć, gdy złapał ją, chcąc ją wyprowadzić. – Kurwa, puszczaj!
- Za takie odzywki trafisz do piekła, maleńka...– odpowiedział wymijająco, patrząc jak później powoli stawia kroki jeden za drugim i w bardzo powolnym tempie, poruszają się do przodu. Otworzyła swoje oczy i to z jaką intensywnością wpatrywała się w jego twarz, na moment zbiło go z tropu.
Rock and roll, don’t you know, baby? – zanuciła patrząc na niego pijanym wzrokiem. Trzymała się kurczowo, aż wbijając mu paznokcie. Musiała robić to nieświadomie. – Dla lepszego efektu powinnam chyba krwawić, być poturbowana... – szeptała, zachrypniętym głosem, kiedy wyprowadził ją z celi.
- Lepiej módl się do Jezusa, tylko on cię uratuje teraz przed... – zauważył Sonie stojącą przed nimi i rozmawiającą z policjantem. Kiedy ich dojrzała, mimowolnie się uśmiechnęła. 
- Nie wierzę w Boga, koleś. On dla mnie już przestał istnieć – odpowiedziała mu prawie niedosłyszalnie, że tylko on mógł to usłyszeć. Ścisnęła go mocniej za dłoń, zostawiając małe półksiężyce na jego skórze. W duchu musiał przyznać jej racje. On też dawno przestał wierzyć.
Zaprowadził ją do swojego samochodu i z małą pomocną, ułożył na tylnym siedzeniu. Nie musieli długo czekać. Od razu zasnęła i skuliła się, chowając między rękoma głowę .
- Mary była zawsze inna. Trochę wyróżniała się z tłumu... Ma na dekolcie tatuaż, ale chyba go nie mogłeś zobaczyć, bo by ci przyłożyła z dwa razy po pysku – uśmiechnęła się wrednie, gdy przekręcił kluczyk w stacyjce. Wyjechał na zalaną popołudniowym słońcem drogę, prowadzącą do centrum miasta, maksymalnie skupiając się na jeździe.
- Ciekawe... Zwyzywała mnie już od złamasów – odparł uśmiechając się krzywo. Ustawiał lusterko nad jego głową, stojąc na jednym z wielu skrzyżowań. Kiedy światło zmieniło się na zielone, ruszył jak oparzony z piskiem opon. Sonia musiała złapać się pasa, żeby nie wylądować na przedniej szybie.
Dziesięć minut później wysadził ją pod jej mieszkaniem, przy okazji parę skutecznych razy, budząc Mary, która znowu była niezdolna do życia. Popatrzyła na niego zamglonym wzrokiem, opatulając się szczelnie swoją cienką, czarną bluzą. Jak na początek sierpnia, pogoda nie chciała być przychylna i od dobrych kilku dni temperatura sięgała maksymalnie piętnaście stopni w dzień. 
Uśmiechnął się blado, odprowadzając je wzrokiem. Nie nastąpiła żadna idealna chwila.


*
Zaspane oczy, włosy stojące pod różnymi kątami i ten głupi uśmiech, który nie schodził z jego twarzy ilekroć widział jak się złości. Dokładnie nie pamiętał momentu, kiedy zapałała do niego czystą nienawiścią, której do końca nie potrafił racjonalnie zrozumieć. Ale w dużym stopniu miało to swoje przyczyny w tym, że swój telefon używał tylko wtedy, kiedy sobie o nim przypomniał, a przez dwa lata odkąd mieszkali w jednym miejscu, widział ją zaledwie trzy razy. 
I zawsze ignorował.
Teraz dostawał to z powrotem, dwa razy mocniej i silniej odczuwając na sobie, chociaż sądził, że nie ma rzeczy na tym święcie, która mogłaby go aż tak dotknąć. Ale przecież wszyscy się mylą... Widział jak macha scenariuszem przed twarzą Charlotte, która jak zwykle niewzruszona i z całkowitym stoickim spokojem na twarzy, przysłuchuje się jej, jak znowu coś się nie zgadza i buntuje się, podważając wyobraźnię autora. Odchrząknął, odwracając się do nich plecami, co nie umknęło uwadze Charlotte, która od tej pory była jeszcze bardziej na niego cięta niż wcześniej. Sytuacja z Rose w garderobie, której była świadkiem, czyniła ją na wyższej pozycji niż jego. Już miała otworzyć usta, kiedy Sonia powtórnie pomachała jej przed twarzą scenariuszem i w kilku miejscach pokazując palcem z miną, która nie wróżyła niczego optymistycznego.
- Będę za dwie godziny, kiedy dojdziecie do porozumienia – mruknął, mijając je i starając się na nie, nie patrzeć. Charlotte zmierzyła go zza swoich szkieł i był przekonany, że zaraz mu coś odpowie. Ale ku jego wielkiemu zdziwieniu, odwróciła twarz w kierunku Soni.
- O piętnastej zaczynamy zdjęcia do waszej romantycznej scenki, nie spóźnij się – zaakcentowała dobitnie ostatnie trzy słowa. 
She fucking hates me... – zanucił, idąc już w kierunku drzwi. Musiała go usłyszeć, bo uniosła dosłownie na krótki moment głowę znad scenariusza. Nawet nie zdążył dotknąć dłonią klamki, ani postawić kroku w przód, gdy usłyszał za sobą nagłe wołanie: 
- Wracaj mi tu, Leto! Twoja przerwa się skończyła! - Charlotte zagrzmiała złowrogo, patrząc na niego, jak próbuje przejść obok niej niezauważalnie. Odwrócił automatycznie na te słowa głowę, mrużąc oczy i zaciskając zęby. Tak bardzo jej nie lubił. Miał czasami ochotę jej coś zrobić, ale w porę się powstrzymywał, żeby znowu nie wylądować na rozmowie z reżyserem, który po raz setny tłumaczy mu, że nikt tak idealnie nie potrafi zepsuć filmu jak on.
- Ale...
- Żadne ‘ale’! Marsz na plan i przygotuj się. Ty zresztą też - zwróciła się do Soni, oddając jej z powrotem scenariusz. Popatrzyła na nią z taka samą złością jak Jared. Zdążył nawet zauważyć w jej oczach chęć natychmiastowego mordu. Uśmiechnął się w kącikach ust, patrząc na jej wyraz twarzy, a potem jak mija go, idąc do reszty ekipy. Siłą rzeczy, dogonił ją.
- Co się tak głupio szczerzysz? - odwróciła się do niego, mierząc wzrokiem. Znowu się uśmiechnął, tracąc nad tym kontrole. Prychnęła pod nosem, nie rozumiejąc jego zachowania.
- Dobra! - krzyknął ktoś. - Ustawiać światła, zaraz zaczynamy.
- Kłaść się - Charlotte wyrosła przed nimi, uśmiechając się do każdego słodko. Potrafiła nieźle omamić, jaka umie być miła, co wychodziło jej nad wyraz dobrze. - No dalej, na co czekacie? Za minutę zaczynamy kręcić... Nie po to tyle tych gazet tu porozkładałam.
- Boże, zamknij się - Sonia minęła ją, na co ta otworzyła usta, już chcąc jej coś odpowiedzieć.
- Właśnie, zamknij się - uśmiechnął się czarująco z lekką ironia i poszedł za dziewczyna. Ktoś dal im znać, że maja dwadzieścia sekund i nikt nie będzie na nich czekać. Położył się obok niej, w głowie przypominając sobie swój tekst.
- Bliżej, nie ugryzę cię - mruknął. Przybliżyła się odrobinę, ale wiedział, że robi to dlatego, że musi. 
- Szczerze to wołałabym, żeby ci ktoś ta rękę serio upier... 
- Cisza! - facet od oświetlenia wrzasnął, co skutkowało tym, ze zamilkli oboje. Z tej odległości czul doskonale jej zapach. Musiał wałczyć ze sobą, aby nie odwrócić się, tylko leżeć spokojnie i patrzeć się w mikrofon zawieszony nad nimi. I znaleźć w nim cokolwiek, co pozwoli mu się maksymalnie skupić.

nie wiem, kim jesteś,
ale teraz, w jakiś sposób łamiesz moje serce
i nie wiem gdzie jesteś,
ale jak narkotyk unosisz mnie do gwiazd

oto, dlaczego czuję się pełen życia 
to pierwszy raz
jest nadzieja, że ten dzień się nie skończy**

*
3. sierpnia 1999r., Los Angeles.

Skrzynka na listy wyglądała tak samo jak zawsze. Niczym się nie wyróżniała, żadne reklamy z niej nie wypadały, ani też nie było widać przez metalowe szparki tego, czy coś w niej jest.
Przegrzebał kieszenie, zdając sobie sprawę, że klucze zapomniał w mieszkaniu. Wspiął się betonowymi schodami w górę i wszedł do pustego domu.
Cisza.
Jak zwykle zresztą. Od kilku dni nie potrafili się złapać. Matt spotykał się ze swoją dziewczyną, narzeczoną czy Bóg wie kim jeszcze, a potem wracał na drugi dzień niezdolny do życia, przez co każda zaplanowana próba kończyła się niczym. 
Tyle razy ile nie potrafili się zgrać, tyle razy wracał do mieszkania. 
Zawsze pustego. 
Wyciągał swój nieśmiertelny zeszyt, w którym nie było prawie wolnych stron i pisał to, co przynosiły mu myśli. Chyba tylko w tych piosenkach, pokazywał to, co czuje i to, co się dzieje z nim w środku. Odkrywał się przed wszystkimi, pisząc kolejne linijki i kolejne z nich kreśląc tak mocno, ze długopis przechodził na druga stronę. A gdy w końcu słowa zaczynały mieć jakiś większy sens i płynęły zbyt lekko, już miał pewność, ze usłyszy je ktoś jeszcze. Kiedy piosenka była w połowie skończona, a tytuł nad nią brzmiał zbyt dobitnie, przymykał oczy i pisał dalej.
Upadły.
A czy nim właśnie nie był?
Tyle razy ile widział dno i kiedy myślał, że to już ostateczny koniec, i nic ani nikt nie będzie w stanie mu już pomoc, żył tak naprawdę dla tych krótkich momentów, które sprawiały, że potrafił i chciał wracać na powierzchnie Wynurzyć się i złapać kolejnego tchu, choć wiedział, że zaraz będzie to samo.
Może to też sprawiało, że w końcu napisał coś tak dobitnie pasującego do niego, co było z nim jakby od zawsze, tylko potrzebowało odpowiedniej chwili, aby pokazać się światu. Może też był związany z tą piosenką, która wśród swych wyrazów, skrywała prawdziwego jego. Jego rzeczywisty obraz, schowany za zlepkiem zdań i kilkudziesięciu słów.
Jared znajdując klucze wiszące za kurtkami, z czego dwie należały do niego, z dziwna myślą, której nie potrafił wyrzucić z głowy, zszedł na sam dół, jak zawsze to robił każdego dnia. Wsadzając kluczyk do maleńkiego zamka, czuł jak jego serce przyspiesza, choć nie był jeszcze tego pewny, co zastanie w środku.
Przecież to nie mogła być prawda..., tłukło mu się w głowie, gdy wyjmował białą, długą kopertę zaadresowana do niego. W ustach zaschło mu, a po plecach przebiegły ledwo odczuwalne dreszcze. Gdy rozerwał na klatce byłe jak kopertę, która już do niczego się nie nadawała, zagryzł wargę tak mocno, aż poczuł metaliczny posmak krwi. 
Przecież to nie mogła być prawda, wciąż nieustannie sobie powtarzał, gdy zobaczył od kogo jest ten list.

Wytwórnia Immortal Records po wstępnym przesłuchaniu utworu Capricorn należącego do zespołu Thirty Seconds to Mars, po naradzie z zarządem i głównym managerem, jest skłonna zaproponować współprace z zespołem, na okres czterech lat, od daty podpisania kontraktu przez jednego z członków zespołu, na mocy obowiązującego prawa. Immortal Records prosi o odpowiedz, czy zespól Thirty Seconds to Mars zgadza się na współpracę z wytwórnią, która będzie również oficjalnym wydawca płyt zespołu.
Siedziba wytworni znajduje się w Los Angeles przy ulicy Meetrightstreet 31. Prosimy o odpowiedź.
EMI, Immortal Records.

Czytał te słowa, które brzmiały tak nierealnie i obco jak nigdy. Przez moment miał wrażenie, ze tylko mu się to śni i zaraz obudzi go budzik. Ale, kiedy kartka uginała się pod jego uściskiem i nikt nie mówił, że to żart, ziemia zaczęła wirować. W głowie słowa zaczęły układać się w jedna spójną całość i brzmiały pewnie i mocno. Teraz formowały się tylko w jedno zdanie, które myślał, że dane mu będzie usłyszeć we śnie; ruszam na sam szczyt.

Chodź wezmę Cię za rękę i zaprowadzę tam, gdzie marzenia się spełniają.
Chodź, złap mnie mocniej, to już tylko krok.

Los Angeles miało się po raz pierwszy pokłonić.

*
Kevin obracał w dłoniach pocztówkę, którą jakiś dzieciak chwile temu zgubił, biegnąc przed siebie z otwartą torbą. Stał wtedy przy rogu jednej ulicy, rozglądając się wokół siebie, chcąc znaleźć drogę, tam gdzie zmierzał. Nagle niespodziewanie przed nim zza rogu wyszła wycieczka dzieciaków z podstawówki, które zrobiły niemały szum. Przepychały się jedno przez drugie, chcąc być jak najbliżej nauczycielki, która opowiadała o historii miasta.
Los Angeles odwiedził tylko po to, żeby spotkać się z Jaredem. Po długim odwyku ujrzał nareszcie swoją upragnioną wolność, która teraz jawiła się przed nim w kolorowych barwach. Już nigdy nie miało być czerni i bieli.
Odetchnął zrezygnowany, wpatrując się w grupę, a później widząc jak się oddala, pozostawiając po sobie na ulicy leżącą samotnie pocztówkę. Wziął ją w swoje dłonie, obejrzał dokładnie i stwierdził, że znajduje się na niej panorama miasta przy zachodzie słońca połączona z takim samym ujęciem, gdy zapadła już noc. Wpatrywał się w nią chwilę, czując, że znalazł się we właściwym miejscu. Tylko jeszcze nie wiedział, że w niewłaściwym czasie.
Jared był jego przyjacielem od zawsze. Znał go, uwielbiał i szanował każdy z jego wyborów.
Nigdy nie narzucał swojego zdania, nie ingerował w jego życie i nie starał się uczyć, jak powinien nim kierować, żeby było dobrze. Wierzył w jego marzenia, chociaż czasami się łudził, że kiedykolwiek ziszczą się, a jego przyjaciel w końcu stanie na wielkiej scenie przed swoją własną publicznością, która przyszła specjalnie dla niego. Kibicował mu z całych sił, ale gdzieś w środku całego tego pędu gonienia za marzeniami, zagubił siebie, by poddać się swoim nałogom.
Pisał do niego codziennie, później co tydzień, potem zaczął ograniczać się do miesięcy, aż wreszcie nie pisał cały rok, wiedząc, że listy, które mógł tylko wysyłać z zamkniętego ośrodka nie wracają z odpowiedzią.
Przez długie miesiące łudził się, że mylił adres, że może adres, który znał z Los Angeles nie istnieje, ale nie wiedział, jeszcze wtedy, że Jared wyrzuca każdy z listów, nawet go nie czytając.
Ruszył pewnym krokiem przed siebie, ściskając w dłoniach adres mieszkania, w którym mieszkał Jared, chcąc przekonać się na własne oczy, czy rzeczywiście tam mieszka.
Kilkanaście minut później idąc wciąż przed siebie, znalazł się przed kamienicą, nie w dzielnicy VIP-ów, nie w dzielnicy willowej ani tym bardziej dzielnicy ludzi, którzy osiągnęli już coś i mają pieniądze. Stał przed odrapaną kamienicą, która w gruncie rzeczy odstraszała swoim widokiem i utwierdził się w przekonaniu, że adres się zgadzał. Poczuł niemiłe ukłucie w okolicy serca, że jego przyjaciel, już może nie jest jego przyjacielem, tylko zwykłą anonimową personą, co stała się obojętna na niego.
Odetchnął kilka razy, czując w głębi siebie, że mimo to, że pokonał swój nałóg, wyszedł z niego, pokazał, że już jego życie nie kręci się tylko jego rytmem, stracił ważną dla siebie osobę. Wtedy jeszcze nie wiedział, że Jared był taki sam, jak on kiedyś, tylko bał się do tego przyznać.

Jestem zwycięzcą,
ale jednocześnie największym przegranym.

- Jared? – mówił, wpatrując się w wychudzoną postać przed nim, gdy drzwi mieszkania otworzyły się przed nim. – Jared, słyszysz mnie? – powtórzył, gdy nie dostał odpowiedzi. Chłopak przed nim już nie przypominał mu jego dawnego przyjaciela, który zawsze wiedział, co się z nim działo. Teraz widział przed sobą cień człowieka, którym niegdyś był. Widział też odbicie samego siebie sprzed kilku miesięcy.
W pierwszej chwili nie wiedział, co ma mówić. Wpatrywał się w niego niczym zaklęty w czasie posąg, nie mogąc wydobyć z siebie żadnego ze słów. Ugrzęzły mu wszystkie w gardle, a gdy chciał coś powiedzieć, czuł się tak, jakby zabrakło mu odwagi.
- Co tu robisz? – odezwał się po cichu, jak gdyby nie chciał, by wyczytał coś z jego głosu. – Po co przyjechałeś? – powiedział już mocniejszym tonem, a w jego oczach można było dostrzec lekkie wzburzenie.
- Przyjechałem… przyjechałem wam pomóc.
- W czym?... w czym niby możesz mi pomóc?
Cisza.
- Mi już nie idzie pomóc, Kevin – odetchnął, chcąc zamknąć drzwi i już nie musieć patrzeć w jego zdziwioną twarz. Nie myślał, że rozłąka z jaką przyszło im się zmierzyć będzie taka fatalna w skutkach. Szarpnął za klamkę, żeby tylko móc jak najszybciej odgrodzić się od Kevina i znowu o nim zapomnieć, tak, jak już to zrobił wcześniej.
- Chociaż daj spróbować. Jared, to nie ty, nie wiem co się z tobą stało! – wsadził stopę między framugę i drzwi, nie dopuszczając do ich zamknięcia sobie przed nosem. Wszedł do mieszkania siłą, chociaż mógł się liczyć z tym, że zaraz zostanie z niego wyrzucony. Patrzył z przerażeniem na osobę przed nim, nie mogąc doszukać się w niej tego radosnego chłopaka sprzed lat, który znaczył dla niego tyle samo co rodzony brat. W zasadzie zawsze uważał go za brata, którego nigdy nie miał.
Teraz patrzył na niego i dziwił się, że wszystko co przeszedł musiało potoczyć się nie tak, żeby stał się kimś, kogo nie potrafił już poznać. Twarz, ramiona, nogi i reszta ciała się zgadzały, ale to nie był ten Jared, którego znał.
Stali się sobie zupełnie obcy. Poróżnieni przez czas i sytuacje, które sprawiły, że jeden od drugiego się oddalił, nie chcąc pokazać, że dzieje się coś złego. Coś złego, co wyniszczało powoli, zagrabiając do siebie całą energię i chart ducha, by teraz przyglądać się wszystkiemu z odległości, niczym narrator bez uczuć, patrząc jak życie przemija, a on nic nie może zrobić tylko godzić się na wszystko, co przyniesie los, bo już nie widział szans na to, żeby miała być poprawa.
Kevin jeszcze nie wiedział, że tamto lato, tamten dzień zmienił w życiu Jareda wszystko. Jeszcze nie widział, że dziesięć minut później zobaczy pismo z wytwórni adresowane do jego przyjaciela z propozycją współpracy. Kevin potem, gdy wszystko stało się dla niego jasne, co się dzieje i co ma się dziać, czuł, że nie wszystko stracone, a los nie zawsze jest do końca okrutny. Teraz już wiedział, że marzenia stają się rzeczywistością, sen jawą, a złudne nadzieje prawdą o wielkiej karierze.

Ruszam na sam szczyt, a mimo to, wciąż coś ciągnie mnie w dół.
___
*z fr: jesteś dla mnie wszystkim, ale tego nie rozumiesz.
*- Kill Hannah - 10 More minutes with you.

sobota, 6 września 2014

8. I oto jesteśmy na samym początku, mogę poczuć bicie naszych serc

"Świat należy do ludzi, którzy mają odwagę marzyć i ryzykować, aby spełniać swoje marzenia." (P. Coelho)

Minął tydzień.
Potem kolejny.
W połowie następnego zszedł betonowymi schodami na sam dół klatki schodowej i otwierając małym, mosiężnym kluczykiem skrzynkę na listy, schylił się i zajrzał do jej środka.
Pusto.
Ale może nie tak do końca. Znalazł tam kilka bezużytecznych reklam, dwa rachunki do zapłacenia i pocztówkę z Egiptu zaadresowaną do Matta. Wyjął wszystko, zostawiając reklamy na skrzynce. Powlókł się z powrotem schodami na górę, już bez tej sprężystości, kiedy zbiegał na dół. Wszedł do mieszkania bez słowa, podając w biegu grzebiącemu w swojej kurtce Mattowi, pocztówkę. Minął go dalej milcząc, na co Matt uniósł do góry brwi. Zlustrował go od góry do dołu, zaciekawionym spojrzeniem, a potem przeniósł swój wzrok na kolorową kartkę, która wyglądała niczym rajski ptak.
Jared wszedł do salonu i usadawiając się wygodnie na beżowej sofie, oparł swoje stopy – wciąż w trampkach – na szklanym stoliku. Dobrze wiedział, że Matt czegoś takiego nienawidził i za każdym razem ganiał go, aż w końcu raczy ściągnąć buty. Tym razem się nie przejął, kiedy znowu popatrzył na niego groźnie, otwierając drzwi balkonowe i znikając na dobre dziesięć minut za firanką. Potem usłyszał tylko urywki jego rozmowy i nachylił się do przodu, sięgając po pilot od telewizora.
Wcisnął pierwszą, lepszą kombinację cyfr i przed jego oczami wyświetliła się twarz uśmiechającej się prezenterki muzycznej;
- Dzisiejsze notowania Top 10, dobiegają końca. Żegnam się z wami i do zobaczenia za tydzień! – uśmiechnęła się jeszcze raz do kamery. – Przed nami numer pierwszy – zniknęła z wizji. Pojawił się krótki spot reklamowy i zaczęła się jakaś piosenka. Zmrużył oczy, przyglądając się wokalistce jakiegoś popowego zespołu w skupieniu. Co ma ona, czego ja nie mam?, myślał śledząc każdy jej ruch. Co musi się stać, żebym mógł siebie zobaczyć po drugiej stronie?, odetchnął. Kiedy stwierdził, że to nie to, czego oczekiwał, zmienił kanał.
Shannon znikał częściej niż on sam. Żył tutaj jak w jakimś hotelu, przychodził tylko na noce, a czasami nawet nie pojawiał się wcale. Co go to będzie przecież obchodzić. Odwrócił głowę, natrafiając na swoją gitarę opartą o ścianę. Stała lekko przechylona w lewą stronę, a przy mocniejszym trzaśnięciu drzwi, mogła upaść na ziemię. Matt dalej rozmawiał z kimś przez telefon i nawet przez myśl przeszedł mu cień nadziei, że może to w tej sprawie, o którą tak bardzo się starał. Ale kiedy ujrzał taki sam uśmiech na twarzy Matta, jak miał od zawsze, już wiedział, że musi po prostu dalej czekać... i czekać... i czekać...

*
To miasto zawsze zaskakiwało ją swoją różnorodnością. Nie dość, że było jednym z największych w południowej części stanu Kalifornia, to do tego - choć od ponad dobrych czterech lat tutaj mieszkała - nie zdążyła się jeszcze do niego przyzwyczaić. Tętniące życiem ulice i robotnicy na dachach, krzyczący do siebie z lekko twardym akcentem, potrafili wyrwać ją ze snu szybciej niż znienawidzony budzik. Choć w gruncie rzeczy, nie miała w nim swojego ulubionego miejsca, a tam, gdzie czuła się bezpiecznie mogła wyliczyć na palcach, nie pokazała nigdy po sobie, że z całym ogromem metropolii, nie umiała znaleźć tutaj swojego azylu. Po tym jak uciekła cztery lata temu, myślała, że zmieni tym coś, ale wszystko wpadło w jakiś odgórnie ustalony schemat, którego nie umiała przerwać.
Mając zaledwie osiemnaście lat, stojąc przed lustrem wiszącym nad biurkiem, do którego były poprzypinane różnokolorowe kartki, lubiła patrzeć tylko na jedną. Krajobraz przy zachodzie słońca, a w tle Hollywood Sign, co swą prostotą zapierał dech w piersiach. Jej czekoladowe oczy śmiały się wtedy do papierowych konstrukcji, a potem jakby w amoku, zaszły silnym gniewem. Już nie były takie spokojne.
Wyciągając walizkę i rzucając ją na niezaścielone łóżko, niedbale pakowała tamtego dnia, wszystkie swoje rzeczy jakie miała w szafie. Zatrzasnęła głośnym hukiem przeszłość za sobą. Wsiadając za kierownicę swojego auta, które matka kupiła jej na siedemnaste urodziny, wsadziła za szybę pocztówkę i bez zbędnego pożegnania, ruszyła spod domu z piskiem opon.
Sonia razem ze swoimi marzeniami o wielkim mieście, położonym w Kalifornii, myślała, że już nigdy nie wróci do poprzedniego, bezbarwnego życia. Wciągnięta w wir, który pochłonął ją całą, dała ponieść się z prądem.
Otworzyła powoli oczy, ale światło bijące od okna na moment ją oślepiło. Zamknęła je z powrotem, żeby dokładnie po kilku sekundach otworzyć je ponownie. Leżała nieruchomo, zakryta niebieską pościelą, która jakiś czas temu kupiła w supermarkecie na promocjach. Chłopak śpiący obok niej, nawet się nie poruszył, kiedy podniosła się do pozycji siedzącej. Delikatnie wysunęła się z jego objęć, a potem usiadła na rogu łóżka. Wciąż okryta kawałkiem kołdry, opuściła bose stopy na podłogę. Chłód bijący od paneli, ogarnął jej ciało i pociągnęła za róg pościeli. Schyliła się pod łóżko i wygrzebując część swoich ubrań, zaczęła w pośpiechu ubierać je na siebie. Po cichu, żeby tylko jej nie usłyszał, wyszła z sypialni i zamknęła delikatnie za sobą drzwi.
Kiedy znalazła się na korytarzyku, odetchnęła trochę głośniej. Czarna grzywka opadła jej na oczy, przysłaniając widoczność. Założyła ją za ucho i poprawiając ostatni raz wygniecioną bluzkę, wyszła ze swojego mieszkania. Alan chyba nie zauważał albo udawał, że nie zauważa, jak wymyka się każdego ranka, po ich wspólnie spędzonej nocy. Rzadko kiedy spotykał ją rano, a jak już, to tylko wtedy, gdy przy bladym świcie paliła porannego papierosa.
- Mary – zaczęła, przytrzymując ramieniem swój telefon i grzebiąc w obszernej torbie. – Mówiłam ci to i mam powtarzać jeszcze raz? Nie mam tych płyt od tego zespołu w domu, musiałabyś popytać w sklepach. Przecież wiesz czego słucham i to na pewno nie jest indie rock – złapała oddech i odczekała aż jej rozmówczyni jej odpowie. - Bilety zamówiłam – przerwała, przekładając słuchawkę do drugiego ucha. – Nie licz na spotkanie z wokalistą, bo na takie bajery już za późno. Mamy wejściówki na płytę – tu popatrzyła na jakiś kwit, który wygrzebała ze swojej torby. – Sektor E, stojące. Jeśli ci coś nie pasuje, to już nie miej mi tego za złe – tu wywróciła oczami, spotykając się z rozczarowaniem koleżanki. – Najwyżej skoczy w tłum i... Tak, tak dotkniesz go – pokręciła głową, zbiegając szybko po schodach i wypadając przed klatkę. – Mary, czy ty mnie słuchasz? Wiem, że ten koncert to twoje marzenie i jestem w trakcie jego spełniania, ale obiecuję ci, że kiedyś pójdziesz ze mną na coś zupełnie innego, o ile dostane obiecany bilet i takie tam... – rozglądnęła się na boki, szukając wzrokiem, gdzie zaparkowała wczorajszego wieczoru swoje auto.
Gdy w końcu je zauważyła, zasłonięte przez rządek innych aut przed nim, ruszyła tanecznym krokiem w jego kierunku. Otwierając znacznie dłużej niż powinna jego drzwi, usiadła za kierownicą, a torbę położyła na miejsce pasażera. – Cholera... znowu będę prowadzić w szpilkach – mruknęła jeszcze do komórki i się rozłączyła.
Jakieś dziesięć minut później, zatrzymała się gwałtownie pod doskonale znajomym jej budynkiem. Wysiadła z samochodu, zamykając drzwi i na tyle szybko, na ile pozwalały jej wysokie obcasy, szła po żwirowej nawierzchni. Kiedy znalazła się na chodniku, ściągnęła swoje czerwone czółenka i trzymając je w lewej dłoni, na bosaka biegła w kierunku wielkich, oszklonych drzwi.
Była tak rozkojarzona, że nawet nie patrzyła czy ktoś przed nią nie idzie albo, czy zaraz na kogoś nie wpadnie. Dopiero, gdy zderzyła się z kimś i pod wpływem siły z jaką wleciała na tą osobę, upadła na chodnik, podniosła do góry oczy. Niewiele myśląc, chwyciła jego wyciągniętą dłoń i przyciągnął ją o wiele za blisko do siebie, że doskonale czuła zapach jego perfum.
I wtedy błysnął pierwszy flesz.

*
- Podwijaj rękawki.
- Och, a czy to konieczne?
- Nie wymiguj się, podwijaj.
- Rose... – zawiesił głos i popatrzył na nią z miną zbitego psa. Dziewczyna pokręciła głową i złapała go za nadgarstek. Spojrzał na nią zaskoczony.
- Nie urwę ci ręki. 
Odpuścił po sekundzie i podwinął rękawy swojej koszuli. Czekał, aż dziewczyna mu coś powie, ale jednak uśmiechnęła się do niego tak jak zawsze.
Wywrócił oczami.
Zbliżyła się niebezpiecznie blisko i wstrzymał swój oddech. Jej okalał go po twarzy. Oddychała zdecydowanie szybciej, niż oddycha się normalnie. Przekrzywił głowę do tyłu i zobaczył, że drzwi za jego plecami są zamknięte. Przełknął ślinę, a potem zagryzł górną wargę.
Rose znowu się uśmiechnęła i ujrzał w jej oczach ten charakterystyczny błysk, co towarzyszył jej za każdym razem, gdy jej uśmiech był skierowany do niego. Dobrze wiedział o co jej chodzi, przecież tak samo zachowywał się w stosunku do kogoś innego. Ale mógłby przysiąc, że pierwszy raz od tak dawna nie chce tego, co miał niemal na wyciągnięcie ręki i, co mógł zdobyć od tak, bez żadnego, zbędnego wysiłku.
Wypuścił ze świstem powietrze z płuc i odpychając się lekko nogami od podłogi, na obrotowym krzesełku odjechał jakiś metr do tyłu. Dziewczyna zamrugała zaskoczona i oparła się plecami o kant toaletki.
- Do czego pijesz? – Jared przymrużył podkrążone oczy, wpatrując się wprost w dziewczynę. Ta, jakby udając, że go dobrze nie zrozumiała, założyła ręce na piersiach. Zagryzł wargi, tworząc z nich poziomą kreskę.
- Wstępna charakteryzacja, przecież wiesz, że muszę ci ją zrobić.
- Nie chodzi mi o rękę.
- Więc o co? – teraz ona świdrowała go niczym na wskroś, swoimi zielonymi oczami. Jared uśmiechnął się do niej lekko, ale przez jego uśmiech przemawiała ironia.
- Dobrze wiesz... nie jesteśmy dziećmi – nie spuszczał z niej swoich oczu, na co Rose jakby lekko speszona, odwróciła w przeciwnym kierunku twarz. - Pójdziesz ze mną na kawę? – zapytał, niby na serio, niby od niechcenia. Dobrze wiedział, że się zgodzi. Przecież doskonale czuł, jak na nią działa. Widział to w jej oczach, wystarczyło tylko w nie spojrzeć. Te radosne iskry, kiedy zdarzyło mu się zagapić i nieświadomie do niej uśmiechnąć. To, w jaki sposób uśmiechała się do niego, jak gdyby miał zapamiętać ten uśmiech do końca życia. To, że mógł bez skrupułów zagrać na jej emocjach, które podarowała mu jak na tacy. Chociaż w jakimś stopniu Louise go ograniczała, nie miał problemu wdać się w krótki, nic nie znaczący dla niego romans, tylko po to, żeby na chwilę się zabawić. I też to, gdy stwierdzi, że to jednak nie jest to, nie będzie miał zbędnych wyrzutów sumienia.
Właściwie, nigdy nie miał.
Rose zrobiła zdziwioną minę, ale szybko na jej usta wkradł się promienny uśmiech. Nawet na ułamek sekundy, pod wpływem jej miny, nie zrobiło mu się na sercu cieplej. Po prostu w ogóle się nie poruszyło, tak jak z kamienia – odporne na wszystkie zewnętrzne bodźce.
- Pewnie – odpowiedziała. I uśmiechnął się do niej sztucznie, ale tylko on wiedział, że ten uśmiech nie jest prawdziwy.
Myśl, myśl, głosik w jego głowie znowu dał o sobie znać. Zacisnął palce na siedzeniu krzesła, tak, żeby Rose tego nie widziała. Dobrze kombinujesz, nie możesz mieć tej co chcesz, to masz inną, zacisnął zęby, aż cała szczęka zaczęła go boleć. Szukasz pocieszenia? A żebyś wiedział. Marnie to widzę. Ty przecież nie istniejesz. Jestem tobą. Gadam sam ze sobą? Jakiś ty błyskotliwy. Kurwa. I klniesz za nas dwóch, zakpił głos.
Odgonił natrętne myśli i poczuł uścisk jej dłoni na swoim ramieniu. Powodzenia, usłyszał już niezbyt wyraźnie, kiedy dziewczyna ciągnęła go za sobą.

*
Widzę szalonych którzy
chodzili po morzu
wierzyli do końca
i poszli na dno*

Trzy dni później, 29. kwietnia 1999r., Los Angeles.

Późny wieczór, jak nie zbliżający się środek nocy. Shannon przysypiał przed telewizorem, który był jedyną rzeczą, która rozświetlała mrok w pokoju. Program dobiegł końca i teraz pokazywali jakieś telezakupy, a Shannon zamiast położyć się spać normalnie, leżał zwinięty na sofie. Bolał go cały kark, ale gdy ruszył się choćby o milimetr, było jeszcze gorzej. Nieznacznie otworzył oczy, ale jasny ekran odbiornika, spowodował, że zamknął je z powrotem. Jęknął, rozprostowując swoje zesztywniałe kości, a potem poczuł pulsujący ból w okolicach skroni. Powieki automatycznie przymrużyły się, nieprzyzwyczajone do panującej, oślepiającej jasności.
Później, jakby od razu w chwili, kiedy otworzył szeroko oczy, usłyszał z wnętrza przedpokoju, dochodzące obijanie się o drzwi. Nastawił uszu, myśląc, że to włamywacz. Ale, gdy dźwięki ucichły, a później szczęk zamka oświadczył o tym, że ktoś wszedł do mieszkania, podniósł się na łokciach i wystawił głowę zza oparcia kanapy. 
Huk. 
I już wiedział kto wszedł, bo nikt inny jak jego brat, nie trzaskał tak przeraźliwie drzwiami. Odetchnął, czekając na dalszy rozwój wydarzeń. Znowu chwila ciszy, co w sumie było dla niego dosyć dziwne, bo zawsze... zawsze, kiedy wchodził nie zachowywał się tak cicho.
Jared oparł się ramieniem ściany, która była jedyną rzeczą, co trzymała go w pionie. Zamrugał oczami, jedną rękę wyciągając przed siebie, żeby sprawdzić, czy nie ma na drodze żadnej przeszkody. Ale mimo to, myślał, że bez żadnego upadku przejdzie te kilka kroków, co wydawały mu się setkami kilometrów, bo jego nogi były jak z waty. Nie potrafił stawiać ich bez wcześniejszego powtarzania sobie w duchu „idź prosto, idź prosto” i opierania się barkiem o ścianę, bo wiedział - choć nie chciał się sam przed sobą przyznać - że zaraz upadnie.
Nabrał głęboko powietrza do płuc i z całych sił, próbował - może dosyć desperacko - skupić się na tym co robi. Obraz nie był wyraźny, a łuna światła padająca z sąsiedniego pokoju, nie oświetlała dobrze podłogi, po której szedł. Cały czas trzymając się ściany, sunąc po niej otwartą dłonią, stawiał chwiejne kroki. Czasem jeden w przód i dwa w tył albo odwrotnie.
Kiedy Shannon czekał, aż zobaczy profil Jareda, który idzie ze spuszczoną głową, usłyszał kolejny głośny dźwięk. W panującej ciszy, jego serce podskoczyło, a potem kilka razy obiło się o żebra. Gdy usłyszał przytłumiony jęk, a potem przekleństwo, dopiero jakąś długą chwilę potem, zobaczył jego przygarbioną sylwetkę. Nawet na niego nie patrzył, co dla Shannona nie było rzeczą obcą. Nigdy nie patrzył mu w oczy, jakby się bał, co z nich odczyta, gdy był właśnie w takim stanie, w jakim jest teraz.
- Shannon – wychrypiał ledwo dosłyszalnie, opierając się jedną ręką o framugę drzwi. Głowę miał wciąż opuszczoną, a ciemne włosy zakrywały mu twarz. – Shannon, błagam... ratuj mnie – i osunął się na ziemię.

Na końcu wszystko będzie w porządku, a jeśli nie jest w porządku, to znaczy, że to nie jest koniec.**

20. sierpnia 2010r., Kraków, Polska.

- Powiesz nam coś, 'nam' mam na myśli twoich fanów, czegoś, czego na pewno o tobie nie wiedzą - reporter nakierował swój skupiony wzrok na niego. Jared rozsiadł się wygodnie, myśląc nad czymś intensywnie. Chwilę to trwało aż w końcu się odezwał.
- Znasz taka piosenkę 'Control' od Puddle of Mudd? - chłopak zmieszał się lekko jego nagłym pytaniem. Pokiwał potakująco głową. - To wiedz, że sam własnoręcznie jeden z jej wersów napisałem na murze.
- Po co to zrobiłeś?
- Równie dobrze mogę zapytać, dlaczego ludzie noszą na sobie koszulki swoich ulubionych zespołów - odpowiedział, ściszając głos do szeptu. Reporter uniósł do góry w zdziwieniu brwi.
- Wracajmy może do...
- Jednej z moich największych tajemnic? - przerwał mu w połowie zdania. Znowu się z nim zgodził. - W Requiem prawie wywalili mnie z planu - zaczął pomału. - Zostałem tylko dlatego, bo dobrze potrafiłem oddać zachowanie ćpuna i w gruncie rzeczy film był już prawie gotowy, tylko ostatnie sceny zostały do 'dogrania' i nie opłacało się im już zmieniać aktora. Jak dostałem honorarium za film, to oddałem je całe Shannonowi. Wtedy przewaliłbym je pewnie w sekundę. Jakąś cześć potem mi oddał, a ja zamiast kupić cokolwiek dla zespołu, to wykupiłem chyba wszystkie płyty rockowych kapel jakie mieli w sklepie. Wiem, że jedynie od zespołu Armstronga przesłuchałem każdą po kolei - złapał oddech. - Resztę do tej pory trzymam w mieszkaniu. Ale...
- Ale? - zachęcił go do dalszej rozmowy. Poprawił ciemne okulary na nosie, które chroniły go w jakiś irracjonalny sposób przed światem. I natarczywym wzrokiem osoby siedzącej przed nim.
- Ale to raczej nie posłużyło do tego, żeby znaleźć inspiracje w cudzej muzyce do napisania własnej. Musiało stać się coś... większego. Nikt o tym na pewno nie wspomniał, ale grube pieniądze wydałem, żeby przekupić za milczenie.
- Kogo?
- Lekarzy, by nie ujawniali gdzie jestem.
- Jakich?
- Zrobili by sensacje, a wiesz... byłem już trochę rozpoznawalny, film zrobił jakąś furorę, ludzie wychodzili skołowani z kina, muzyka dosyć ‘magnetyczna’, sam jej długo nie mogę słuchać, bo mieszają mi się myśli..
- Nie odpowiedziałeś - ponownie chciał zadać pytanie, ale Jared go uprzedził. Nabrał głęboki oddech, a potem wypuścił bardzo powoli powietrze z płuc.
- Byłem po prostu świrem na wariackich papierach. Upadłem na samo dno, a potem jak to mówią „powstałem i zrobiłem swoje, żeby udowodnić wszystkim tym, którzy we mnie nie wierzyli.” Wtedy nie wierzyłem w nic... wierzyłem tylko w siebie.

*
30. kwietnia 1999r., Los Angeles.
Otworzył szeroko oczy, dostrzegając, że znajduje się w jakiejś białej sali. Rozejrzał się szybko, ale spostrzegł, że do jego ciała jest podłączone kilka różnych wężyków, a przez nos podaje mu się tlen. Nie mógł ruszać rękoma, a każdy nawet najmniejszy ruch wywoływał kolejną falę bólu. Opadł z powrotem na poduszki, mrugając szybko powiekami, mając nadzieje, że obraz sprzed jego oczu się zmieni.
Gdy otworzył je po raz kolejny, cały czas znajdował się w szpitalnej sali. Nie śniło mu się to, wszystko było tak ostro prawdziwe. Palce mu zesztywniały i nie mogąc ruszyć lewą ręką. Popatrzył się na nią, widząc, że są do niej po podłączane kroplówki. Nie wiedział co tu robi, nie widział jak się tu znalazł.
Drugą rękę zacisnął w pieść i walnął nią z całej siły o prześcieradło.
Było cicho, cały czas wsłuchiwał się w swój oddech i pikanie aparatury. Nikt do niego nie przychodził, został zupełnie sam. Nagle jego ciało ogarnęła panika, jakiej nigdy nie czuł. Bał się, bał się tak mocno jak nigdy.
Rozejrzał się wokół siebie, widząc tylko jak firanka poruszana przez wiatr faluje w oknie. Poruszał palcami lewej dłoni, która już tak mocno go nie bolała. Był w stanie przyzwyczaić się do bólu. Zastanawiał się gdzie wszyscy są, gdzie teraz podziali się, gdy on leży tutaj zupełnie sam. Miał w głowie dzikie, destrukcyjne myśli... Że zostawili go, że już do końca pozostanie mu być w pojedynkę.
Jego pamięć przypominała sito; nie wiedział skąd, dlaczego i kiedy znalazł się w tym szpitalu. Był zły, teraz tak cholernie zły, ze znów stracił kontrole i poddał się. Jedyne co, to starał się zasnąć. Może na chwile poczuje się lepiej, a w swoich snach znajdzie ukojenie.
Jego powieki powoli zaczynały opadać.

*
„Początkujący aktor Jared Leto (27l.) i jego koleżanka z planu Sonia Reeves (22l.), odtwórczyni jednej z głównych ról w najnowszym filmie Aronofsky’ego „Requiem dla snu”, zostali przyłapani pod planem filmowym w dosyć dwuznacznej sytuacji. Pod spodem umieszczamy zdjęcie (...)”

Rzuciła gazetę na podłogę, uprzednio przyglądając się fotografii, na której była ona sama i Jared, który przyciągnął ją zdecydowanie za blisko siebie. Z boku wyglądało to tak, jakby miał ją zaraz pocałować. Ale on przecież tylko pomógł jej wstać!
Właściwie, sama nie wiedziała, co chciał wtedy zrobić, bo szybko wyswobodziła się z jego ramion, ale to już umknęło uwadze fotoreporterów. Popatrzyła jeszcze raz na to zdjęcie i musiała smutno przyznać, że nawet w dziesięciocentymetrowych obcasach jest od niego niższa. A przecież Jared nie był nie wiadomo jak wysoki!
Zacisnęła usta w wąską kreskę i oparła się plecami blatu kuchennego. W obydwu dłoniach trzymała kubek, z którego parowała gorąca herbata. Nawet nie zdążyła upić jednego łyka, a rozdzwonił się jej telefon. Odebrała po trzech sygnałach;
- Słucham? – zapytała, nie patrząc wcześniej na wyświetlacz.
- Sonia... – Rose brzmiała tak, jakby ktoś co najmniej umarł. I to z jej winy! – Dostaliśmy wiadomość ze szpitala, że...
- Że? – zapytała od niechcenia, upijając między czasie łyk pachnącej herbaty.
- Jared trafił tam wczorajszej nocy, stan... dosyć poważny, nie wiem co mu się stało, jego brat zadzwonił do nas jakąś godzinę temu. Wspominał, że to coś z sercem. Ale w tym wieku?! On nawet nie skończył dwudziestu ośmiu lat...
- Skończ pieprzyć! Pojadę do niego – sama nie wierzyła w to co mówi, ale było już za późno. Rose po drugiej stronie tylko westchnęła. – Podaj, w którym leży...
- Przecież wy się nie lubicie, to widać gołym okiem – dziewczyna mówiła wymijająco, co zaczynało już ją irytować.
- Podaj, w którym leży – powtórzyła twardo, głosem nieznoszącym sprzeciwu.
- Św. Jana – i nie zdążyła już nic więcej dopowiedzieć. Nacisnęła na czerwoną słuchawkę i w locie upiła jeszcze jeden łyk herbaty. Narzuciła na ramiona swój ulubiony płaszcz i zbierając z garderoby kluczyki do samochodu zamknęła za sobą drzwi.
Wsiadła do auta i pierwsze co zrobiła, to ustawiła na maksymalną głośność radio. Akurat puszczali jej ulubioną piosenkę. Wcisnęła mocniej pedał gazu, jadąc na żółtym świetle. Dokładnie nie patrzyła na drogę. Gdyby namierzył ją jakiś radar, zapewne dostałaby wysoki mandat. Ale to było teraz nieistotne.
Na ostatnim skrzyżowaniu prowadzącym na wprost do szpitala, prawie nie zdążyła. Zatrzymała się z piskiem opon na środku ulicy, a facet jadący w czerwonej furgonetce, zaczął kląć pod jej adresem zza przedniej szyby. Pomachała mu ostentacyjnie i pozwoliła wyjechać pierwszemu. Kiedy ją mijał, pukał się w czoło i prawdopodobnie mówił „życie ci nie miłe?”, ale tego nie mogła być taka pewna.
Pięć minut później, zaparkowała na szpitalnym parkingu, wysiadła i poszła w kierunku wejściowych drzwi. Nie zdążyła przejść pięciu kroków, kiedy na drodze stanęła jej młoda pielęgniarka.
- Pani z rodziny? Do kogo? – zapytała, patrząc na nią uważnie. Sonia przełknęła ślinę i jedną ręką poprawiła niewidzialne zakładki na bluzce.
- Narzeczona. Do Jareda Leto – palnęła bez zastanowienia. Pielęgniarka zlustrowała ją od góry do dołu. Mogła przecież rozpoznać ją z tej przeklętej gazety!
- Sala dziewiętnaście. Korytarzem w lewo, a potem prosto – powiedziała tak jakby chciała i nie mogła. Zapisała coś w swoim notatniku, z którym chyba się nigdy nie rozstawała i zniknęła za ladą rejestracji.
- Dziewiętnaście, dziewiętnaście... – mruczała sama do siebie pod nosem. – Wiem, że już nie będę lubić tej liczby – nacisnęła na klamkę i otworzyła szeroko drzwi. Przed oczami ujrzała jego chude ciało, do którego było poprzyczepiane tyle kabelków, jak jeszcze nigdy w życiu nie widziała. Musiał spać, bo gdy drzwi zamknęły się za nią z cichym trzaskiem, nie otworzył oczu.
Wypatrzyła w rogu sali metalowy taboret i przyciągnęła go do łóżka. Usiadła na nim, a swoje ręce położyła na kolanach. Nawet nie zdążyła się odezwać, a ponownie przed jej oczami ukazała się postać tej samej pielęgniarki. Gdy popatrzyła się na nią dziwnie, sprawdzając stan jednej z kroplówek, złapała go za rękę. Jak najczulej umiała, zaczęła gładzić bladą skórę jego dłoni. Pielęgniarka wyszła i już chciała otworzyć usta, kiedy przerwał jej cichy szept;
- Wcale nie musisz przestawać – Jared przez do połowy przymknięte powieki, patrzył na jej twarz.
- Gdybyś nie miał na sobie tyle rurek, to dawno byś już dostał.
- Nie kop leżącego – mruknął zachrypniętym głosem. Odchrząknął i otworzył całkiem oczy. W ogóle nie spuszczał z jej twarzy swojego spojrzenia, nie przestawał nawet na chwilę. – Co im powiedziałaś?
- Że jestem twoją narzeczoną – odpowiedziała, zagryzając zębami wargi. Jared uśmiechnął się w kącikach ust, co tym razem nie uszło uwadze dziewczyny.
- Haha, dobre. Nie przypominam sobie, żebym ci się oświadczył – rozbawiony cały czas uważnie przyglądał się Soni. Pod wpływem jego oczu, odwróciła głowę patrząc gdzieś za siebie w okno.
- Wcale nie chodzi o serce, mnie nie oszukasz – zaczęła, wpatrując się w krajobraz za firanką. – Wiem to doskonale.
- Nie wierzysz? To chodź posłuchaj, nie bije tak równo – odpowiedział jej, czego się nie spodziewała. Odwróciła się z powrotem w jego kierunku twarzą, natrafiając na szeroki uśmiech.
- Nie będę...
- Ona tu wejdzie jeszcze z dwa razy, żeby nas sprawdzić. A jeśli jesteś moją narzeczoną... – zrobił specjalnie pauzę i popatrzył na nią znacząco. – To chociaż dobrze udawaj, że nią jesteś – wymruczał, a Sonia otworzyła szerzej oczy. Nie wierzyła w to, co słyszy. – No chodź, nie gryzę...
- Ja w to nie wierzę – powiedziała sama do siebie, układając głowę na jego torsie. Jego serce biło raz szybciej, raz wolniej, ale mogła przysiąc, że kiedy przyłożyła ucho do jego skóry, przyśpieszyło z dwa razy. Doskonale potrafiła to wyczuć, jak zmienił mu się tak nagle puls, a aparatura nad ich głowami była tego idealnym potwierdzeniem.
Objął jej plecy ręką, do której miał poprzyczepiane kroplówki. Czuła jego ciepły oddech na czubku swojej głowy, a do jego nosa dotarł intensywny zapach brzoskwiniowego szamponu. Zacisnął mimowolnie swoje palce na jej przedramieniu i powolnymi ruchami zaczął przesuwać je w górę to w dół. – Nie zapędzasz się trochę?
- A co, nie podoba się? – już chciała mu coś odpowiedzieć, kiedy po prostu zamilkła. Otworzyła usta, ale w gardle miała przeraźliwie sucho. Sama nie wiedziała czemu tak się dzieje. Mogła się wsłuchać w nierówne bicie jego serca, które miała wrażenie, że zaraz wyskoczy mu z piersi. Było w nim coś takiego, że razem z tym niestabilnym rytmem, potrafiła znaleźć wewnętrzne ukojenie i bezpieczeństwo, którego tak długo szukała.
- Jak się pan czuje? – usłyszała gdzieś z tyłu siebie. Wstrzymała powietrze w płucach. Jego serce znacznie przyśpieszyło, a oddech stał się nierówny.
- Lepiej. Kiedy wyjdę? – głos mu drżał i był taki słaby. Do jej uszu dotarło wertowanie jakiejś kartoteki.
- Najszybciej za tydzień, choć nie jestem tego taki pewny – lekarz, prawdopodobnie musiał się przyglądać temu obrazkowi, jaki zastał zaraz po wejściu na salę. – Przyjdę później, jak pan będzie sam – zamykające się drzwi, dały do zrozumienia, że wyszedł.
- Wiem, że wspomagasz sobie życie, widzę to po twoich oczach – jego uścisk na jej ręce lekko przybrał na sile. – Mnie nie oszukasz... Ile to trwa?
- Chyba wystarczająco, żeby trafić do szpitala – odpowiedział wymijająco, nabierając głęboko powietrza. – Nie lubię o tym gadać... – w tej samej chwili zadzwonił jej telefon. Miała wrażenie, że nie chce jej wypuścić z objęć, żeby go odebrała. Piosenka urwała się w połowie i zamilknął. – Lubisz ich?
- Za dwa tygodnie idę na ich koncert – podniosła się na łokciu i zawisła kilka centymetrów nad jego twarzą. Najpierw popatrzył jej w oczy, a potem przeniósł wzrok na usta.
- Osobiście wolę inny zespół… ale ta piosenka też jest niezła – uśmiechnął się, czując na swoim policzku jej oddech. Odsunęła się na bezpieczną odległość i wyciągnęła z torby swój telefon, sprawdzając kto do niej dzwonił. Zmarszczyła brwi, pisząc coś na maleńkiej klawiaturze. Wstała z posłania, cały czas czujnie śledzona przez niebieskie oczy. Podeszła do okna, przystawiając telefon do ucha i dłonią odsłaniając firankę.
Jared przyglądał się jej, na tyle na ile pozwalała mu ograniczona widoczność. Uniósł się na łokciach, ale zaraz potem opadł z powrotem na poduszki. Nie miał jeszcze tyle siły, co skutkowało tym, że cały czas chciało mu się spać. Powieki stawały się coraz cięższe, chociaż usilnie się przed tym bronił, w końcu musiał się temu poddać. To trwało jak ułamek sekundy; jeszcze ją widział, jak z kimś rozmawia przy oknie, a potem już obrazy zmieszały się w jeden.

*
Shannon odwiedził go tylko raz i tylko przez chwile. Jak sobie postanowił, tak się tego trzymał. Trochę gryzło go sumienie jak widział Matta, gdy wracał z nowymi informacjami o tym, że Jared jest bardziej na 'tak' niż na 'nie', a jego myślenie trochę się zmieniło i przyjął pewne istotne sprawy do wiadomości.
Jednego z tych cichych wieczorów, wolnego od kłótni, których w jakiś paranoidalny sposób mu brakowało, obracał w dłoniach arkusz papieru, co miał wypełnić. Dobrze wiedział, że aby go tam wysłać, musi mieć jego podpis albo zgodę, ale wciąż się wahał. Nawet nie wiedział jak to przyjmie, czy rzuci się na niego z pięściami, zwyzywa od najgorszych albo, czy po prostu stwierdzi, że to dla niego jedyna droga ratunku.
Leticia odzywała się kilka razy dziennie, ale czasami specjalnie nie odbierał jej telefonów, żeby nie musieć powtarzać jak za każdym razem, że jednak nie, że jednak dzisiaj się nie spotkają.
Usłyszał dzwonek do drzwi, który wyrwał go z zamyślenia. Matt zerwał się jak oparzony z miejsca i podszedł do drzwi. W pierwszej chwili myślał, że coś się stało, ale gdy zobaczył ciemnoblond czuprynę przed nim, wiedział już o co chodzi.
- Lettsy... - wymamrotał na jej widok, a ta nie pytając o żadne pozwolenie, pocałowała go gorąco w usta. Oddal pocałunek z całą swą mocą i uczuciem, jakim ją darzył. Odsunęła się od niego na długość ramion.
- Stęskniłam się, głupku. A to, że chodzisz jak struty... Wiem, że tu chodzi o twojego brata - tu posłał znaczące spojrzenie do Matta. - I powinieneś dać sobie z tym spokój, wrzuć na luz... - położyła swoją małą dłoń na jego ramieniu i pogładziła delikatnie. Uśmiechnął się do niej, ale przez uśmiech wyczytała coś, co myślał, że jednak nie zauważy.
- Jeśli chcesz... Z doświadczenia wiem, że jeżeli sam się nie sparzysz na czymś to na pewno nie pójdziesz po rozum do głowy, mówię ci Shannon, Jared powinien się jakoś 'nawrócić' po tym wszystkim.
- A jeśli nie?
- Jest dorosły, to od niego zależy czy spieprzy sobie życie, czy nie. Przedsmak tego co go czeka miał kilka dni temu.
- Wiesz, że się cieszę, że cię mam? - teraz ona się uśmiechnęła. Matt w drugiej części pokoju wywrócił oczami i udawał, że rzyga. Shannon zignorował to, ale mimo to zaśmiał się pod nosem.
- Dobra, dobra koniec tych czułości. Daj mi lepiej te papiery, bo idę mu je zanieść - Matt wyciągnął przed siebie rękę i cierpliwie czekał, aż Shannon odda mu to, co wciąż trzymał w dłoni. - Módl się też, żebym przyszedł cały z wszystkimi zębami, bo jak się dowie, gdzie chcesz go wysłać... W sumie, to chyba do mnie nie powinien nic mieć... - zastanowił się, ale przypominając sobie, co ma zrobić, pomachał mu przed twarzą. - Mayday, mayday, ziemia...! Słyszysz mnie czy poleciałeś w kosmos?
- Zamknij się idioto i idź stąd - wcisnął mu do rąk plik kartek, a chłopak popatrzył najpierw na Shannona i widząc jego jednoznaczne spojrzenie, przeniósł potem wzrok na dziewczynę stojąca obok.       
- Trzeba było tak od razu.

*
Trzy miesiące później, 27. lipca 1999r., Nowy Jork.

Mówisz, że jestem szalony,
Bo myślisz, że o niczym nie wiem.
Ale kiedy nazywasz mnie 'kochaniem',
Ja wiem, że nie jestem twoim jedynym.***

Louise wpatrywała się w swój już sporo zaokrąglony brzuch, gładząc go z uwielbieniem. Na pierwszy rzut oka było widać, że bardzo kocha swoje nienarodzone dziecko. W istocie tak przecież było. Do porodu pozostało mniej niż cztery miesiące, a termin był wyznaczony na koniec listopada.
Przyglądała się swojemu profilowi w lustrze, jak pod obcisłą koszulką rysują się jej okrągłe kształty. Uśmiech nie schodził jej z twarzy, gdy kładąc swoją szczupłą dłoń na brzuchu, głaskała go, szeptając w kierunku dziecka czułe słówka. Na nogach miała cienkie pantofle, lekkie ubranie, a skwar lał się z nieba. Słońce w Nowym Jorku świeciło tego dnia, jakby chciało pokazać, że po tygodniu ulew ono wciąż ma prawo głosu.
Odkąd Jared wrócił ze szpitala, o czym dowiedziała się dopiero po jakimś czasie (Matt sprawnie go krył), nie mówił jej dlaczego tam trafił. Chociaż prosiła go kilka razy, żeby jej nie okłamywał, jeśli dzieje się coś niedobrego, on chyba nie brał sobie jej uwag do serca. Teraz gdy zaprosiła go do swojej matki, aż do Nowego Jorku, wybrał się z nią z nieskrywaną niechęcią.
- Jared, mógłbyś przynieść mi z łazienki… - zawiesiła głos, odwracają się do niego, leżącego na kanapie przed telewizorem. – Dobra, widzę, że i tak mnie nie słuchasz.
- Ależ słucham, kochanie – powiedział, nie odrywając nawet wzroku od migającego ekranu. Zmieniał kanały i nic nie potrafił zostawić na dłużej niż pięć minut. – Sama trafisz do łazienki.
- Właśnie, że nie słuchasz.
- Tak!
- Chcesz się znowu kłócić? – odparła, zaczesując swoje blond włosy za uszy. Popatrzyła na niego z wyrzutem, jak dalej ignoruje ją, zajęty zmienianiem kanałów w telewizorze. – Dlaczego mi nic nie mówisz, co się z tobą dzieje?
- A co się niby ze mną dzieje? – popatrzył na nią krótko. – Leżę sobie kulturalnie przed telewizorem z wizytą u teściowej – powiedział, chociaż ostatnie słowo przeszło mu ciężko przez gardło.
Nienawidził matki Louise tak mocno, jak jeszcze nikogo innego do tej pory. Chociaż nie miał zbyt wielu powodów do tego, uważał, że jej matka jest dla niego zagrożeniem, którego należy unikać. A, że mieszkała w Nowym Jorku, to miasto – choć skrycie je kochał – zaczął tak samo nienawidzić, jak swoją potencjalną, przyszłą teściową.
- Doskonale wiesz o co mi chodzi. Shannon nic mi nie chce powiedzieć, pewnie przekupiłeś go, żebym nic nie mogła się dowiedzieć! – wrzasnęła, waląc pięścią w stół. Jared aż podskoczył na miejscu.
Ten wyjazd był niezapowiedziany. Gdyby miał więcej czasu na przygotowanie się, omówienie wszystkiego z Louise, ale nie miał. Został postawiony przed faktem dokonanym, dzień przed, leżąc w łóżku w jej objęciach, po kolejnej ich wspólnej nocy. Chociaż Louise nie była jego miłością, nawet nie zauroczeniem, musiał znosić ją i tolerować na tyle, że jedyne co go łączyło z nią było pożądanie.
Stale nie słabnące.
Chociaż na planie mieli kilku dniową przerwę, zdjęcia posuwały się do przodu, byli bliżej końca, niż dalej, a Rose stawała się coraz bardziej upierdliwa, nie obchodziło go to, co się działo. Rose mogła być letnią przygodą, jesienną, zimową też. Mogła być jedną z wielu przygód, o których nie mogła się dowiedzieć Louise ślepo w nim zakochana. Chociaż wiedział, że to jest wszystko nie fair i tak nie należy robić, zważywszy na to, że nosi w sobie jego dziecko, było mu wszystko jedno. Nie kochał jej i nigdy nie będzie. Jego wyśniona i niespełniona miłość, która już wykiełkowała i stawała się coraz bardziej silniejsza, nie miała szans, a on był zwykłym durniem, że jednak jego skryte marzenia się spełnią. Musiał patrzeć na nią, jak uśmiecha się do niego, jak całuje go, jak dotyka tylko dlatego, że tak było napisane w scenariuszu, a nie, że tak chciała.
Wszystko było nie tak.
Nie tak jak miało być. Był uwięziony w związku, który miał w najbliższym czasie stać się związkiem małżeńskim ze względu na rodziców Louise, co było mu jeszcze bardziej nie na rękę. Miał wtedy poczuć, jak to jest udusić się z nadmiaru miłości, której nie chce i jednocześnie płakać we wnętrzu siebie, że nic tak naprawdę nie może zrobić. Chociaż mógł się nie zgodzić na to, choć mógł powiedzieć dość, ale świadomość tego, że matka Louise jest w stanie zabić go gołymi rękoma była zbyt silna, żeby z tym walczyć.
Miał wtedy po raz pierwszy z dwóch razy poczuć się, jak to jest zostać pogrzebanym za życia, bo wszystko dzieje się nie tak i nie w porę. Wszystko jest na opak i źle.
- Jared, syneczku, zabieraj się z tej kanapy – usłyszał ten głos. Głos matki Louise, który mroził mu krew w żyłach. Ta kobieta była ucieleśnieniem tego, co najgorsze. – Lou chciała ci pokazać uroczy kościółek, w którym już w styczniu się pobierzecie – zasyczała mu prawie do ucha, a przez jego plecy przeszedł dreszcz.
Myślał, że najgorszy dzień jego życia był wtedy, gdy Louise oznajmiła mu, że jest w ciąży. Nie, to był dopiero przedsmak tego, co miało być najgorsze. Wtedy zdał sobie sprawę, że to szesnastego stycznia będzie najgorszy dzień jego życia, w zupełności i do cna.
Dzień jego ślubu.


____
*-Tadeusz Różewicz, **-S.Leto, ***-Sam Smith- I'm not the only one.
tytuł: 30stm- Vox populi