AKTUALIZACJA

Prawdopodobnie nikt tu nie wchodzi poza mną raz na miesiąc i jakimś zbłąkanym wędrowcem, ale chce powiedzieć, że cała lista odcinków WRÓCIŁA. Można czytać to opowiadanie jeżeli ktoś zapragnie do woli, za moją całkowitą zgodą.

Czasem jeszcze tęsknię.

niedziela, 25 października 2015

27. Duszę się... Powiedz mi, co do cholery jest ze mną nie tak?

20. sierpnia 2010r., Kraków, Polska.

- Czemu zawdzięczasz swój sukces? - Will kartkował jakąś gazetę, a Jared doskonale ją znał. Pamiętał jak ją dostał, a potem ją czytał. Jeszcze przypominał sobie to, co wtedy czuł.
- Nie wiem.
- Jak to - nie wiesz? - reporter oderwał od gazety oczy i teraz wpatrywał się lekko zmrużonymi w Jareda.
- Może zacznę banalnie, jak zawsze w każdym wywiadzie: marzeniom, zawdzięczam to wszystko marzeniom. Byłem wystarczająco odważny, żeby kiedyś zacząć je spełniać, więc teraz muszę być też tak samo wystarczająco odważny, żeby odpowiadać na twoje pytania - odetchnął, zastanawiając się chwilę. - Gdyby nie one, wierz mi, nie siedziałbym tu, a ty nie zadawałbyś mi tych pytań i nie musiałbyś tego słuchać. To od nich się zaczęło i prawdopodobnie kiedyś się skończy.
- Jestem pewien, że gdybyś nie przeprowadził się do Los Angeles i nie zaczął pracować nad sobą, nie stworzyłoby się coś z niczego. Jesteś idealnym przykładem tego, że nawet najbardziej absurdalne i wygórowane marzenia też mogą się spełnić. 
- I dlatego właśnie dzięki nim odniosłem swój sukces; nigdy nie przestałem w nie wierzyć - skończył, patrząc na gazetę, którą Will miał na kolanach. On też zerknął na nią i przejechał po niej, jakby chciał zetrzeć z jej powierzchni kurz.
- Czerwiec dwa tysiące szóstego roku. Doszliśmy niemal do samego końca twojej opowieści -
- To już ostatnia prosta, Will, a mi coraz ciężej o tym mówić - wszedł mu w słowo, uśmiechając się trochę gorzko, trochę z jakimś sentymentem. Nie wiedział co bardziej powodowało ten uśmiech; to, że zaraz wszystko się skończy, czy to, że nareszcie pokaże to światu. 
- Rozumiem, ale sam stwierdziłeś, że nie będziemy robić przerwy. Musisz powiedzieć to wszystko tutaj, dzisiaj i dokładnie po trzech latach. Powinienem się bać?
- Powinieneś mi obiecać, że nie będziesz mnie postrzegał przez pryzmat tego co ci mówię, nie będziesz się litować, nie będziesz mi współczuł; po prostu to wszystko było ciągiem skutków, których przyczyny rozpoczęły się dawno temu. A może zacznijmy od początku…
- Od początku, nie rozumiem? - spytał Will, marszcząc swoje brwi. Na jego czole zaczęła rysować się kreska, kiedy patrzył tak z niedowierzaniem.
- Nazywam się Jared Leto i jestem pierdolonym sukinsynem bez serca - zrobił pauzę. - Chciałem opowiedzieć światu swoją historię, żeby w jakiś sposób się od niej uwolnić. Bo może, gdy ją opowiem poczuję się w końcu wolny. Czuję, że moje demony powoli zaczynają mnie opuszczać, to jak moja spowiedź, wiem to. Gdy otworzyłem dziś powieki, wiedziałem, że to zakończy się właśnie tutaj. Wszystko skończy się tutaj... Ale chociaż zbliżam się do samego końca, mam jakieś dziwne wrażenie, że słowa coraz ciężej przechodzą przez moje gardło, jakby chciały zostać ze mną na zawsze. 
- Nikt nie ma prawa cię oceniać.
- Popełniłem masę błędów, zraniłem wystarczającą liczbę ludzi, żeby smażyć się w piekle, ale wiedziałem, że to wszystko dzieje się po coś. Bo nie ma rzeczy, żeby nie działa się po coś, po prostu nie ma... - zakończył prawie szepcząc. - Podejmowałem decyzje każdego dnia; niektóre były dobre, a inne zwyczajnie złe. Każdy tak ma. Wahałem się tyle czasu czy chcę mówić o tym wszystkim, ale duszenie w sobie całej masy zatajonej prawdy w końcu człowieka zaczyna niszczyć. Dzień za dniem, miesiąc za miesiącem, rok po roku...
- Ludzie popełniają różne zbrodnie, cięższe niż może się to wydawać. Nie mogę porównywać cię do kogokolwiek. Twoja historia jest przecież jedyna, jaką powinniśmy znać – przestał wpatrywać się w Jareda i teraz przeniósł wzrok na gazetę, która wciąż leżała na jego kolanach. Otworzył ją na pewnej stronie i uniósł przed siebie. – Czy na to dostanę wystarczająco wyczerpującą odpowiedź?
- Znasz wersje oficjalną; nie mogłem śpiewać, bo miałem problem ze strunami głosowymi, tak też tam przecież jest napisane.
- Cytuję: „Dwunastego czerwca dwa tysiące szóstego roku do opinii publicznej, manager i jeden z członków zespołu, Shannon Leto podali, że zespół Thirty Seconds to Mars wstrzymuje swoją działalność na czas bliżej nieokreślony. Powodem jest wykrycie guzów na strunach głosowych u Jareda Leto, uniemożliwiających mu dalsze śpiewanie. Wokalista podda się zabiegowi ich usunięcia w niedalekiej przyszłości. Trasa Welcome to the Universe stoi pod znakiem zapytania, ale nie została jeszcze odwołana.” – Skończył czytać i znad gazety zerkał na siedzącego przed nim Jareda. – Pamiętam, że przed VMA MTV zespół już był reaktywowany, a wszystkie pytania pozostawiliście bez komentarza. Czy to, co tu napisali to była prawda?
- Nie – wyrzucił z siebie szybko, chcąc mieć to za sobą. – Gazety pisały to, co im Shannon dyktował, żadna w tamtym czasie nie napisała prawdy oprócz tego, że Thirty Seconds to Mars w sierpniu wznowiło działalność, a na VMA MTV już wystąpiliśmy wszyscy w komplecie. Opinia publiczna dostała bardzo okrojone wersje wydarzeń, a mój pobyt na odwyku nikomu nie był znany. Wszystko sprowadzało się do braku odpowiedzi na każde pytanie. Bo w końcu milczenie jest złotem, no nie?

24. marca 2006r., Brooklyn, Nowy Jork.

Alex czuła się skołowana. Jeżeli mogła tak określić swój stan w jakim się znajduje, tak właśnie było. Patrzyła najpierw przed siebie, a potem na bilet, który ściskała w dłoniach. Nie była do końca przekonana, żeby tak miało wyglądać ich spotkanie, bo wiedziała, że będą mieć zaledwie pięć minut, a Shannon nie będzie mógł jej poświęcić ani jednej więcej. Odetchnęła, czuła dziwną gulę w gardle i miała spocone dłonie. Zacisnęła jeszcze mocniej palce na kartce, czując, jak wżyna się w jej skórę. Nie mogła tak się zachowywać, musiała doprowadzić się do względnego porządku, nie mogła przecież być taka zdenerwowana.
- Ty jesteś tą dziewczyną z lotniska? – usłyszała czyjś głos dosłownie zaraz przy swoim uchu. Odwróciła niepewnie głowę, nie rozumiejąc o co chodzi. Patrzyła na nią jakaś pulchna, blond włosa dziewczyna na oko w jej wieku i uśmiechała się delikatnie. Nie z kpiną, nie z rozdrażnieniem, nie z zazdrością. Po prostu z jakąś nieokreśloną radością.
- Jakiego lotniska? – nie rozumiała, a chyba powinna wiedzieć o czym ona mówi.
- No nie udawaj, zrobili tobie i Shannonowi takie foto na lotnisku, że wszyscy myśleli, że jesteście parą – popatrzyła na nią, oceniając ją dyskretnie. – Ale najwidoczniej nie byliście, skoro zniknęłaś na cały rok.
- To o to chodzi – zamyśliła się, starając sobie przypomnieć sytuację, o której mówi ta dziewczyna. Rzeczywiście tak było; mogli zrobić to zdjęcie, kiedy Shannon przytulał ją do siebie, a ona chciała jak najszybciej uciec z Los Angeles. Może wyglądali wtedy jak żegnająca się para, ale oni nigdy nią przecież nie byli. Ich jedyny pocałunek miał miejsce po pijaku, kiedy ona była zupełnie inna niż teraz. Mniej ostrożna, trochę bardziej infantylna i z bez dorobku wszystkich, ostatnich wydarzeń. – Leciałam po prostu do Nowego Jorku, Shannon to – zawahała się na sekundę – mój dobry znajomy, tak, tylko dobry znajomy.
- Masz wejściówkę na meet&greet? – powiedziała blondynka, patrząc na Alex, a potem na jej dłonie, które kurczowo zaciskały się na bilecie. Alex pokiwała potakująco głową. – Ja też, tak w ogóle jestem Cassie, możesz stanąć za mną w kolejce, to już moje drugie meet&greet, pomogę ci, ale chyba nie muszę –
- Piłam z nimi wódkę, nie musisz – wyrwało jej się, zanim Alex zdążyła ugryźć się w język. Dziewczyna rzuciła jej zdziwione spojrzenie, a potem ustawiła się w kolejce.
Przyglądała się dookoła ludziom, jak kolejka się posuwa, a ona dopiero teraz może ujrzeć swój cel. Przy ustawionym stoliku siedzieli wszyscy czworo, a jej z nerwów zaschło w gardle. Podpisywali po kolei najnowszą płytę, od czasu do czasu zerkając na osobę, która stała przed nimi. Nawet zauważyła jak Jared wstaje i robi sobie z kilkoma osobami zdjęcie. To, co się tu działo najmniej ją interesowało. Liczyła się dla niej ta chwila, kiedy w końcu stanie przed tym stolikiem i zobaczy znowu Shannona. Nie wiedziała sama co mu powiedzieć, przecież nie widziała go tak dawno. Mogła improwizować, rzucić standardowy temat o tym, że cieszy się, że go widzi, mogła też po prostu odejść z uśmiechem i się wcale nie odzywać. Ale mogła tak samo chcieć przytulić się do niego i powiedzieć, że teraz już może zakończyć to wszystko co ich łączy tylko na papierze, bo ona nie ma prawa chcieć, żeby to jeszcze miało trwać.
- Masz płytę? – usłyszała znowu gdzieś blisko swojego ucha już dosyć znajomy głos. Cassie patrzyła na nią wielkimi brązowymi oczami, machając jej przed twarzą plastikowym pudełkiem, na którym była czerwona róża. – To też ci się podpiszą.
- Mam tylko tą starą – powiedziała wymijająco, a potem wyciągnęła ją ze szmacianej torebki, którą miała przewieszoną przez ramię. Spojrzała na jej okładkę, a Cassie uśmiechnęła się wesoło. – Nie zdążyłam kupić, myślisz, że się nada?
- No jasne, czytałam ostatnio wywiad z chłopakami, w którym… o jeju, Tomo powiedział, że jest gejem, Jared przez trzy czwarte jak zwykle pieprzył o tym, gdzie on by nie był, gdyby nie marzenia i Shannon, który nie chciał się jakoś specjalnie odnosić do tych fotek z lotniska – mówiła, a słowa wypływały szybko z jej ust. Alex zaśmiała się cicho w duchu, wyobrażając sobie minę Shannona, kiedy musi się tłumaczyć jakiemuś upierdliwemu dziennikarzowi, że ich nic nie łączy, a w zasadzie nie powinno go to interesować. – Potem Jared mówił, że zadedykował kolejną piosenkę komuś wyjątkowemu, tym razem padło na ‘Attack’. Chyba pamiętasz, że ‘Welcome to the Universe’ też ma swoją dedykacje. Ciekawa jestem, czy z kolejnej płyty też coś komuś zadedykuje… - Cassie naprawdę nie miała zamiaru przestać mówić, tylko opowiadała Alex co się działo, kiedy ona zwyczajnie nie miała czasu na to, żeby śledzić poczynania zespołu. Teraz w zupełności całe dnie poświęcała Susannah, która zdecydowała się, że sprezentuje jej bilet na ten koncert. Nie wiedziała jak jej dziękować, ale ona wcale nie widziała problemu, żeby zadzwonić do Jareda i całkowicie lodowatym tonem, jakim posługiwała się w rozmowach z innymi swoimi współpracownikami, zażądać wręcz, żeby wysłał jej jak najszybciej może ten bilet. On nie widział problemu, a Susannah nie tłumaczyła się dlaczego go potrzebuje. Trzy dni później, osobiście dała jej podłużną kopertę, w której był jeden bilet z możliwością wejścia za kulisy.
- Nie mam najmniejszego pojęcia, co on ma w głowie.
- Kiedyś zastanawiałam się, dlaczego oni tak bardzo szanują swoją prywatność, a potem doszłam do wniosku, że jak fani nie wiedzą wszystkiego, to lepiej im się śpi – przeniosła wzrok na płytę, a Alex zdała sobie sprawę, że tylko dwie osoby stoją przed nimi i zaraz będą podchodziły. W głowie od paru dni układała odpowiednie słowa, mniej lub bardziej wyniosłe formuły, ale doszła do wniosku, że najlepszym wyjściem będzie czysta improwizacja. Przecież nie rozmawia z nim pierwszy raz w życiu, zna go chociaż trochę, to przecież Shannon, który wyciągnął ją z aresztu, zaproponował zagranie w teledysku, a na sam koniec się z nią ożenił. Nikt o tym nie wiedział, zastanawiała się, czy wie o tym Jared, ale Shannon by pewnie mu o tym powiedział.
- Imię? – usłyszała głos Jareda, a potem ich spojrzenia się spotkały. Nie wiedziała co myślał w tej chwili, ale jego usta przypominały wąską kreskę. Shannon dalej był zajęty Cassie, która świergotała mu ile weszło i słuchał ją albo starał się słuchać. – Okay, nie musisz mówić – teraz uśmiechnął się pod nosem i spojrzał na płytę. – Szkoda, że nie masz jeszcze najnowszej, Shannon się postarał.
- Muszę posłuchać.
- Wszystko przed tobą – podpisał się i oddał jej płytę, a Cassie zdążyła już oddalić się w kierunku Matta. Zaschło jej w gardle, przełknęła ślinę i oblizała końcem języka spierzchnięte usta.
- Imię?
- Chyba powinieneś wiedzieć – Shannon podniósł głowę i spojrzał na nią. Zdziwiło go to, że w takiej sytuacji się spotkają. Kiedyś jak jeszcze o tym myślał, wyglądało to w zupełności inaczej.
- Doskonale wiem.
- Mam zaczekać?
- Daj mi dwadzieścia minut, nie ma ich dużo – objął wzrokiem pomieszczenie, w którym podpisywali płyty i szturchnął nogą pod stołem Jareda. Ten spojrzał się automatycznie na niego, chyba zrozumiał. Alex nie chciała go odciągać ani na minutę, ale skoro już postanowił. Oddał jej płytę i żeby nie wzbudzać żadnych podejrzeń, przeszła po kolei do Tomo i Matta. Tomo chyba jej nie rozpoznał, a Matt uśmiechnął się jednoznacznie. Czyżby oprócz Jareda oni też wiedzieli? Nie, chyba nie.

- Co tu robisz?
- No jak to co? Odhaczam kolejny koncert z całej listy koncertów, na których byłam. Ten jest bodajże jedenasty – powiedziała uśmiechając się do niego, kiedy w końcu puścił ją ze swojego uścisku. Shannon przyglądał się jej przez chwilę; włosy miała krótsze, inaczej była ubrana, bardziej tak elegancko, ale jej oczy w końcu były roześmiane, a nie tak jak pamiętał – ponure i wystraszone.
- Pytam poważnie: skąd masz bilet?
- Dostałam od Jareda, wysłał go pocztą – powiedziała, a Shannon zmarszczył brwi. Nie rozumiał, że ominęło go coś takiego, a jego brat miał odwagę przed nim to ukryć. – On nie wiedział dla kogo ten bilet, nic nie wiedział – Alex od razu dodała, widząc zdziwioną minę Shannona.
- No okay… wyglądasz, jakoś tak inaczej – zlustrował ją jeszcze raz, a Alex się cicho zaśmiała.
- Dostałam pracę jako asystentka jednej z modelek Vouge’a, dopiero zaczęłam. Na początku byłam przerażona, jak ta kobieta, w zasadzie to dziewczyna może być taka hmm… straszna? – zrobiła pauzę, delikatnie rozglądając się, czy nikt ich nie podsłuchuje. – Potem, coś się zmieniło. Wiesz, to siostra dziewczyny Jareda, nie odzywają się do siebie, wiem co nie co i… - urwała, spuszczając wzrok. Natarczywe spojrzenie Shannona zaczynało ją zawstydzać.
- Iiii?
- To całkiem w porządku dziewczyna, po prostu show-business… - rozejrzała się, zdając sobie sprawę, że są całkowicie sami. Wszyscy ludzie, którzy byli tu jeszcze niedawno gdzieś zniknęli. Chłopaki z zespołu też i nie wiedziała, czy powinna już iść, czy zostać. Shannon wcale się nie śpieszył, wyglądał na takiego, co ma zdecydowanie dużo czasu i może tak po prostu tutaj stać. – Gdzie reszta?
- Jared za kulisami, pewnie liczy ile ludzi przyszło.
- Naprawdę? – zaśmiał się w głos pod wpływem jej pytania, a Alex zaplotła ręce na piersiach.
- No co ty, przestał po pierwszym koncercie. Pewnie czekają aż przyjdę, beze mnie nie zaczną.
- Jesteś spóźniony?
- Poczekają.
- Nie będę zabierać ci czasu, Shannon – odparła, zakładając włosy za uszy. Rzeczywiście miała je krótsze, ale wciąż tak samo rude, jak za pierwszym razem, kiedy ją spotkał. – Z Nowego Jorku nie ruszam się aż do odwołania.
- Myślisz, że jeszcze się spotkamy?
- Musimy przecież wziąć rozwód – uśmiechnęła się, odsłaniając wszystkie zęby. Dawno nie widział uśmiechu na jej twarzy, co było dla niego rzeczą dosyć nową. Do tej pory nie mógł też uwierzyć, że ktoś taki jak Dean mógł zrobić jej taką krzywdę. Ale teraz już była bezpieczna.
- Prawie bym zapomniał, że jesteśmy małżeństwem.

8. kwietnia 2006r., Minneapolis, Minnesota.

Był cały spięty. Stał oparty drzwi garderoby i powoli oddychał. Przez jego głowę przelatywały ostatnie obrazy kłótni z Shannonem, której powodem był odwołany koncert w Toledo. Nie chciał, żeby tak się stało, ale przez ten cały tydzień ledwo stał na nogach. Trzydziestego pierwszego marca nie miał wystarczająco siły, aby wstać z łóżka, bo czuł jak wszystko to, co wziął poprzedniego dnia zaczyna z niego schodzić.
Teraz już wiedział, że każdy kolejny koncert musi się odbyć, choćby miał potem zdychać przez kilka godzin i jedynym czego pragnie to miękkie łóżko. Taki miał plan. A to, że go wykona było tylko już w jego rękach. Nie mógł się poddać. I nie mógł doprowadzić do tego, że znowu Shannon będzie tak głośno krzyczał, aż będzie się jego głos odbijał w jego czaszce.
Jared usiadł przed lustrem, opierając łokcie o blat toaletki. Przez moment patrzył w swoje oczy, które wyglądały najzwyczajniej. Nie można było w nich niczego się doszukać, tym bardziej nie wzbudzał żadnych podejrzeń. Dzisiaj był czysty, chociaż już wiedział, że to kwestia kilku godzin, kiedy sięgnie po to, co ma na samym dnie kieszeni płaszcza i wszędzie tam, gdzie sprawnie to ukrył. Zdawał sobie sprawę, że Shannon już wie, ale sam się sobie dziwił, że jakoś zbytnio się tym nie przejmował. Może na początku, bo kiedyś mu obiecał, że wtedy to był ostatni raz. Wtedy, no właśnie, a on robi to wszystko dalej i dalej, i nawet nie ma zamiaru przestać. Chociażby na chwilę. Wiedział, że już jest prawie przy samej krawędzi, ale mimo to, stawiał kolejne kroki by jeszcze bardziej się do niej zbliżyć. Prawie widział swoje dno. A nawet, że mógł je zobaczyć, nie czuł żadnych oporów by przestać. Wszystko miało trwać.
Wyprostował się, przecierając palcami oczy. Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że ma je pomalowane. Na opuszkach zobaczył czarny cień i automatycznie syknął. Miał go na policzkach i wszędzie tam, gdzie być nie powinien. Usłyszał za sobą otwieranie drzwi i już był pewien, że zobaczy albo wkurzoną, albo ucieszoną twarz Shannona.
- Nie przeglądaj się tak w tym lustrze, bo zobaczysz diabła – powiedział, a potem uśmiechnął się głupio, a Jared widział wszystko przed sobą. Sylwetka Shannona odbijała się w lustrze, a jego wargi coraz bardziej wykrzywiały się do góry.
- Chyba jak przeskoczy z ciebie – odparł i odepchnął się od toaletki. – Shannon, już czas, zbieraj się, zaraz zaczynamy.
- Od czego zaczynamy? – powiedział, kiedy szli już obok siebie. Tym razem cali na biało, trzymając w rękach maski Pierrota. Nieodłączny lub prawie nieodłączny element ich koncertów, prawie tak samo, jak to, że Jared poza sceną ubierał się tylko na czarno. Biel lub czerń, nic innego. Teraz nie istniał dla niego żaden inny kolor, a jemu całkowicie to odpowiadało.
- Od tego co zwykle.

*
W życiu nie czuła się tak spanikowana. Może była jedna lub dwie sytuacje, kiedy palił ją stres do czerwoności, że przez cały następny dzień bolała ją głowa, ale teraz nie był to stres. Tylko panika. Sama nie wiedziała do końca czy dobrze robi. A może się wygłupi? A może ich już tu nie będzie? Nie po to wchodziła na stronę zespołu, żeby być w stu procentach pewną, że dzisiaj grają w Minneapolis.
Poprawiła skórzaną kurtkę i schowała pod kołnierz włosy. Nie musiała się przed nikim ukrywać, była pewna, że ją wpuszczą, a tym samym chociaż trochę go zaskoczy. A on zwyczajnie złapie ją w swe ramiona i nie będzie chciał wypuszczać. Tak jak zawsze to robił. Każdego dnia.
- Hej, co tu robisz? – powiedział Tomo, kiedy ujrzał jak skrada się w kierunku garderoby. Ocenił ją wzrokiem, a potem się uśmiechnął.
- Przyleciałam w odwiedziny. Siedzenie samej w L.A od dwóch miesięcy może człowieka doprowadzić do depresji – uśmiechnęła się tak samo, a potem objął ją mocno. Pachniał jakąś wodą kolońską i musiała stanąć na palcach, żeby móc tak samo go przytulić.
- Szukasz Jareda? – spytał, dalej się uśmiechając. – Jest jeszcze na scenie.
- Co tam robi? –Tomo zrobił minę, jakby to, co Jared robił na scenie miało być oczywiste.
- Śpiewa.
- No tak – wywróciła oczami i usłyszała przytłumiony czyjś głos, który dobiegał skądś z oddali. Już wiedziała, że Jared tam jest, a za jakąś godzinę zacznie się koncert. – Jak mogłam zapomnieć.
Pożegnała Tomo, który otworzył któreś z drzwi na wąskim, długim korytarzu. Potem minęła go, a on wszedł prawdopodobnie do swojej garderoby. Te kilka metrów pokonała z mocno bijącym sercem, a gdy otworzyła drzwi ewakuacyjne prowadzące na scenę, odetchnęła dwa razy. Sama nie wiedziała czemu tak się zachowuje, przecież to nic takiego. Może obawiała się, że spotykając go tutaj zastanie go w zupełnie nie takiej sytuacji, jakiej by chciała. Tak jak wtedy. Pewnie dlatego palił ją stres, bo obiecali sobie, że nigdy, ale to już nigdy nic nie wezmą, a Jared tak bardzo gorliwie jej to zapewniał, że aż chciało jej się płakać. Mimo to, nie uroniła wtedy żadnej łzy, chociaż cisnęły się do oczu, a to, że w końcu otworzyła te drzwi i przestąpiła przez próg, sprawiło, że uśmiech wstąpił na jej wargi.
Jared stał przy samym końcu sceny, wyprostowany niczym struna z zamkniętymi oczami. Trzymał w dwóch dłoniach swój sceniczny mikrofon i powoli śpiewał. Tempo piosenki było zdecydowanie wolniejsze niż w oryginalnej wersji, ale śpiewał to z takim oddaniem, jakby przed nim stało te kilka tysięcy ludzi. A tak naprawdę nie miał przed sobą nikogo.
Otworzył powoli oczy, widząc przed sobą w zupełności pustą halę i tylko czuł jak podłoga delikatnie drga pod jego stopami. Znowu tu był - on i muzyka. Mógł czuć się jak wtedy; znowu sam, znowu tylko płynęły dźwięki i nikt go nie słuchał. Tylko on, tak jak kiedyś, kiedy nikt nie liczył się z nim i nikt nie miał pojęcia, że będzie choć odrobinę w muzycznym światku znaczącą osobą. Marzenia są po to by je spełniać, a nawet jak myślisz, że nie wyjdzie, może być całkowicie odwrotnie. Wystarczyło chcieć.
Sonia przyglądała mu się z pewnej odległości i próbowała machać w jego kierunku, ale Jared wciąż śpiewał. Chyba rozpoznała w tym A Modern Myth i postanowiła do niego podejść. Szła pewnie i stanowczo, z wyprostowanymi plecami i uniesioną głową. Jej kasztanowe włosy falowały w rytm jej kroków. Odwrócił głowę i dopiero teraz ją ujrzał.
- Co ty tu robisz?
- Może jakieś ‘cześć kochanie’ albo ‘miło cię widzieć’? - przekrzywiła głowę, a kasztanowe włosy spłynęły po jej ramieniu.
- Ej no, przecież wiesz - nie dokończył, przyciskając swoje usta do jej czoła. Dwa miesiące z dala od siebie to zdecydowanie zbyt dużo. – Tęskniłem.

Trzy godziny później w akompaniamencie przytłumionej muzyki i szumu prysznica, spoglądała przez okno. Na ramionach miała czarną koszulę Jareda i otworzyła balkonowe drzwi. Przestąpiła przez próg, a potem dotknęła palcami zimnej balkonowej barierki. Wciągnęła nosem świeże, późno popołudniowe powietrze. 
- Jay - poczuła jego dłonie, jak oplatają się na jej talii. – Lubię jak jesteśmy tacy.
- Jacy?
- Szczęśliwi - oparł brodę o jej ramię i poczuła mokre krople spływające z jego włosów. 
- Jeżeli niczego nie zepsuje, to pewnie tak będzie.
- Coś się zmienia, to nieuniknione. Może między nami też się coś zmieniło - spojrzała na jego dłonie, na których nie było obrączki, a potem na swoją, gdzie złoty krążek lśnił w zachodzącym słońcu.
- Zatrzymaj to, póki nie jest za późno - odwróciła głowę w jego kierunku, a potem położyła dłoń na jego policzku. Mokre, czarne włosy zwisały mu dookoła twarzy.
- A może tak ma być, co? - spoglądała w jego szeroko otwarte oczy. - Może my tacy jesteśmy? 
- A może to ja taki jestem w środku. Znasz mnie...
- Obiecałeś, ale nie chce cię sprawdzać. Wierze ci - musnął delikatnie jej wargi, chcąc sprawić, żeby jej wiara w niego wciąż trwała. Sonia patrzyła na niego, a potem złapała go za rękę, na której powinien mieć obrączkę.
- Będę nosić, już nie będę ściągał.
- Media i tak wiedzą, że ze mną jesteś, to już bez różnicy. Nie będziemy tanią sensacją.
- Zrobiłem to, bo chciałem, nie dla sensacji - jej oddech delikatnie owiewał jego policzki. Był taki szczery, jak nie był od bardzo dawna.
- Wierze ci. Naprawdę chcę w to wierzyć.
- Napraw mnie, proszę - sunął palcem po jej skroni, jakby uczył się jej twarzy na pamięć. - Chyba jesteś jedyną osobą, co może to zrobić. Tak bardzo cię kocham...
- Spróbuję - zrobiła pauzę, czując, że coś naprawdę się zmieniło. - A co, jeśli jest za późno, Jay?
- Pamiętaj, że zawsze będę cię kochał, zawsze. To się nigdy nie zmieni.
- Nawet za piętnaście lat? Czasami ciężko z tobą wytrzymać.
- Taki jestem w środku - powtórzył siebie sprzed kilku minut. - Już taki po prostu jestem.
Gdy blady świt wdzierał się przez uchylone żaluzje, otworzyła oczy. Jared spał obok niej, zakryty do połowy z głową wtuloną w poduszkę. Wiedziała, że musi się zebrać i wstać. Samolot do Los Angeles nie będzie na nią czekał.
- Jay... - szepnęła, dotykając jego policzka. Czarne kosmyki włosów przysłoniły mu twarz. - Musze wracać.
- Nie musisz - odpowiedział chrapliwie, unosząc powieki. - Możesz z nami jechać dalej.
- To nie wypali.
- Wiem - jego spojrzenie odrobine posmutniało; teraz już wiedział, że spotkają się dopiero w czerwcu. Dokładnie wtedy, gdy trasa Forever Night, Never Day dobiegnie końca. - I to bardzo mi nie odpowiada.
- Odprowadzisz mnie? Zamówię taksówkę, nie musisz jechać na lotnisko.
- Nie będę cię widział przez dwa miesiące, pojadę z tobą. Wyjeżdżamy dopiero o ósmej rano, a jest przed szóstą.
- Dobrze - podniosła się z hotelowego łóżka i zaczęła ubierać na siebie swoje porozrzucane rzeczy. Nie chciała się żegnać. A choć wiedziała, że znowu go zobaczy, każde ich pożegnanie było coraz trudniejsze. Jared nie chciał wyjeżdżać z Los Angeles, nie chciał jej opuszczać na długie miesiące, bo wiedział, że te zwiększające kilometry zaczynają ich niszczyć. Powoli, ale coraz bardziej. Tęsknota i puste łóżko, tysiące wiadomości, godziny rozmów to nie to samo. Mimo to, że czasem zdarzyło mu się milczeć, bo był pochłonięty pracą, koncertowaniem i wszystkim innym, wiedział, że bardzo mu tego spokoju i jej obecności przy nim brakuje. Rozważał za i przeciw, widział zupełnie inne priorytety. Zdał sobie sprawę, że wreszcie dorosnął i już nie zachowuje się jak rozchwiany dzieciak. Chociaż czasami to i tak wracało.
- Nie umiem się żegnać - powiedział jakiś czas później, kiedy znaleźli się na lotnisku. Trzymał ją mocno w uścisku i nie chciał wypuścić. - Nie potrafię.
- Ja też, ale to tylko dwa miesiące.
- Sunny...
- Tak? - popatrzyła na niego, jak ubrany w ciemną koszulkę i czarny kapelusz nie odrywa od niej wzroku.
- Zaczekasz na mnie? Powiedz, że będziesz.
- Jestem, Jay, ja zawsze jestem. - Ktoś z boku, gdy tak się im przyglądał, mógł pomyśleć, że on nie chce dać jej odejść, a ona wcale się temu nie sprzeciwia. Mógł też tak samo pomyśleć, że to kolejna z wielu par, która żegna się na lotnisku, nie chcąc oderwać od siebie rąk, mająca dziwne wrażenie, że gdy tylko przestaną czuć siebie nawzajem, druga osoba zniknie. Ale choć byli tutaj tak bardzo zwyczajni i wcale nie wyróżniali się z tłumu, a ludzie mijali ich nie rozpoznając ich zupełnie, Jared jeszcze nie wiedział, że ktoś z boku robi im zdjęcia. Był zbyt pochłonięty składaniem na jej ustach krótkich, niecierpliwych pocałunków, szeptaniem kolejnych pożegnań, że sam nie wiedział ile już ich powiedział. Może nawet siedemnaście, tak jak w piosence. 
Później musiał ją w końcu wypuścić ze swoich ramion i patrzeć jak oddala się coraz bardziej, aż w końcu znika na pokładzie samolotu.
Wróciła do Los Angeles.

*

16. kwietnia 2006r., Boise, Idaho.

Zwolnij, usłyszał gdzieś w swojej głowie, kiedy przycisnął jeszcze mocniej pedał gazu, jadąc pustą ulicą Boise. Była druga w nocy, wieczorem mają koncert, a on wypożyczył wóz. Jared najpierw kupił pół litra wódki, z której wypił dosyć sporą część, zaraz po tym, jak wciągnął jedną z kresek. Nie wiedział czemu to zrobił, po prostu jego ciało domagało się tego, a on przyzwalał na to coraz bardziej, kompletnie się w tym gubiąc. Zaraz się zabijesz, znowu ten sam głos, ale i tak docisnął jeszcze gaz. Widział jak wskazówki prędkościomierza przesuwają się do góry, a jego noga wcale nie wciska hamulca. On sam chyba też stracił wszelkie hamulce. Tej nocy urwał wszystkie sznurki, które trzymały go w ryzach, by będąc kompletnie pijanym i naćpanym odpalić silnik samochodu.
Zachowywał się jak skończony idiota, jak szczeniak, który nie wie co robi. Miał zaćmiony umysł, a w jego żyłach oprócz tego co wziął, zaczynała krążyć też adrenalina. W swój irracjonalny sposób podobało mu się to, co robił. Było w tym coś szalonego, niezbadanego i coś, co sprawiało, że chciał robić to dalej. Prawie tak, jak kolejne uzależnienie. A on tak bardzo się temu poddawał… A może tak wyglądała definicja szaleństwa?
Później już nie pamiętał, jak nagle obraz zamazał mu się przed oczami, jak stracił panowanie nad kierownicą, jak w głowie zaczęło szumieć, potem dziwnie piszczeć, aż w końcu zrobiło się zupełnie cicho. Przed oczami widział jasność, czuł, że zaraz zemdleje, jak powieki niebezpiecznie opadają, a potem tylko usłyszał głośny huk, który sprowadził go z powrotem na ziemię.
Bolała go trochę głowa, przed oczami widział zamazany obraz, żeby później zaczęło się wszystko powoli wyostrzać. Zrozumiał, że znajduje się też w dziwnej pozycji, że auto nie stoi na kołach, że nic nie jest tak, jak być powinno.
Odpiął pas i zastanawiał się, skąd przyszło mu do głowy zrobić taką głupotę. Wiedział, że samochód musiał dachować, skoro on teraz wychodzi z niego na kolanach. Spojrzał przed siebie; widział odłamki szkła, ślady hamowania i słyszał tylko panującą ciszę. W pierwszej chwili nie wiedział co się dzieje, czy śni, czy to już jawa. A może to tylko działo się w jego głowie. Wielką szkodą by było, gdyby zaraz okazało się, że kogoś zabił. Ale tak na szczęście nie było. Droga była pusta, kiedy podnosił się z kolan i otrzepywał się z kurzu. Miał rozcięcie na czole, a jedną dłoń delikatnie pokaleczoną. Na chwiejnych nogach wstał, rozglądając się dookoła. Koła samochodu jeszcze kręciły się w powietrzu, kiedy próbował iść przed siebie, zanim ktokolwiek wezwie policję. Potknął się o własne stopy, czując jak krew kapie mu z twarzy.  Odetchnął, mrugając powoli powiekami, kiedy do jego uszu dotarł cichy, a potem coraz głośniejszy ryk syreny, który nagle się urwał. Dopiero teraz zrozumiał, że jest na terenie zabudowanym, a najbliższy dom jest dwadzieścia metrów od niego. Ktoś wezwał policję. To już się działo, a Jared nie miał siły, żeby uciekać. Był idiotą, skończonym idiotą. A dzisiaj wieczorem ma koncert.

- Shannon – powiedział godzinę później, siedząc na pryczy i trzymając w dłoni telefon. Na czole miał plaster, tak samo jak na dłoni. – Odwołaj dzisiejszy koncert, słyszysz?
- Jest trzecia w nocy, co ty bredzisz?
- Odwołaj, jutrzejszy też – zaczął. - Jestem w areszcie, nie wypuszczą mnie aż do jutra – mówił tak spokojnie, że aż się sobie dziwił, że potrafi być tak wyluzowany. Nie czuł złości, może odrobinę, nie czuł też strachu, że kogoś zawodzi, nie czuł nawet wyrzutów sumienia.
- Gdzie jesteś?
- A areszcie.
- Powtórz: gdzie jesteś?! – teraz podniósł już głos, a Jared przełknął ślinę. Wszystkie wyższe uczucia zaczynały powoli wracać; zaczął czuć złość, strach i miał wyrzuty sumienia. Wszystko spieprzył. To jego wina, to tylko on do tego doprowadził.
- W areszcie – odpowiedział spokojnie, zaciskając mocnej palce na telefonie. Słyszał świszczący głos Shannona i taki sam, należący do niego. – Wiem, co myślisz.
- Jesteś idiotą – zrobił pauzę, jakby się wahał co mówić dalej. – Mam wyjść na scenę i powiedzieć: sorry ludzie, koncertu nie będzie, bo nasz wspaniałomyślny Jared siedzi w areszcie, bo…?
- Bo był pijany i naćpany.
- Bingo, idioto – oczami wyobraźni już widział, jak Shannon zaciska ze złości zęby. – Ani nie myśl, że wpłacę kaucję i tym bardziej po ciebie przyjadę.
- Nie musisz.
- Cieszę się, że dajesz mi pozwolenie – rozłączył się, a Jared schował twarz w dłoniach. Położył się na plecach na obskurnej pryczy i wsłuchiwał się w rozmowy policjantów. Miał pustkę w głowie, nie wiedział co robić. Był prawie u skraju dna.
Czterdzieści osiem godzin później, kiedy załatwił wszystkie formalności, wyszedł z aresztu. Źle się czuł, chciało mu się rzygać, spać i wszystko na raz. Wiedział, że jeżeli nie weźmie tego, czego domaga się jego organizm zaraz odleci. Miał dość, Shannon przyjechał po niego, ale nie chciał z nim rozmawiać. Koncert w Santa Cruz musieli odwołać, sprzedając jakąś tanią wymówkę. Ale następny w Tempe w stanie Arizona musiał się odbyć. Nie mogło być już żadnych usprawiedliwień, nie mógł po raz kolejny nawalić. Tu się nie liczył on jeden, tu się liczyli też inni.

*
Dwa miesiące później, 1. czerwca 2006r., Los Angeles, Avalon Theatre.

Czuję, że to się zbliża. Zbliża się mój koniec. Widzę dno, och, przecież jestem tak blisko.
Shannon zastanawiał się coraz rzadziej, czemu jego brat jest jaki jest. On po prostu miał taki charakter. Jego wybryki uspokoiły się, każdy z następnych koncertów się odbył, wszystkie były na najwyższym poziomie. Tamte dwa odwołane nie odbiły się echem, jego tania wymówka zadziałała. Wszystko wskoczyło na swoje miejsce. Jared chodził jak w zegarku, śpiewał jak skowronek i stwarzał odpowiednie pozory, żeby nie zostać zdemaskowanym. A Shannon był na niego coraz bardziej cięty.
Usiadł za perkusją; miał stąd idealny widok na widownię. Chwycił w dłonie pałeczki i czekał na odpowiedni znak. Chwilę potem już grał i słyszał jak Jared zaczyna śpiewać.
Tym razem nie zaczął od ‘Attack’, pierwsze poszło ‘A Beautiful Lie’, które śpiewał jakoś inaczej. Shannon miał wrażenie, że Jared znowu coś brał, bo jego głos był trochę inny. Starał się, to fakt, szło mu bardzo dobrze. Wyciągał słowa, śpiewał odpowiednio, nawet nie brakło mu głosu, żeby miał śpiewać za niego tłum ludzi. Wszystko było na swoim miejscu, a Shannon nie mógł przewidzieć jednej, istotnej rzeczy.
Jared śpiewał, skakał, biegał od jednej strony sceny aż do samego jej końca. Podnosił ręce, grał, jakby chciał udowodnić mu, że wszystko gra, że wszystko jest w jak najlepszym porządku. Śpiewał tak przejmująco, że mogło to poruszyć nie jedno z serc; mogło stopić cały lód. Ale mimo to, że Jared udowadniał, że on jeszcze nie widzi dna, że wciąż ma kontrolę, był prawie jakby oddalony od wszystkiego tysiące mil.
Shannon był pewien, że Jared w końcu zrozumie, że jego zachowanie sprowadza się tylko do jego samoistnej destrukcji, która jest prawie, już naprawdę przy nim blisko. A on choć przed nią ucieka, ona goni go krok w krok. Był pewien, że Jared w końcu przejedzie się sam na sobie, że wtedy rzeczywiście zrozumie, że musi z tym wszystkim skończyć. Ale on nie mógł przewidzieć jednej, istotnej rzeczy - że stanie się to już niebawem.
Jared stał jak zawsze przy samej krawędzi sceny, chcąc chwycić w swoje dłonie własne marzenia. Mógł je zobaczyć w tych ludziach, mógł je zobaczyć gdzieś obok siebie, wystarczyło tylko wytężyć wzrok. Był ich naprawdę blisko, ale w tym dniu mógł przysiąc, że stoi też przy swojej własnej krawędzi. I widzi dno.
Shannon mógł tak samo zobaczyć, jak Jared nachyla się do tych ludzi, którzy przyszli tu specjalnie dla nich. Dzisiejszy dzień był ostatnim dniem ich trasy, Forever Night, Never Day miało zakończyć się właśnie teraz. Los Angeles musiało się przed nimi pokłonić, chociaż jeszcze kilka lat temu nie było do tego w zupełności skłonne. To miasto było ich początkiem i końcem; wszystkim tym, co miało być zapamiętane. Shannon widział, jak na tej scenie spełnia się coś nierealnego, coś tak bardzo niedoścignionego, że gdy walił w bębny czasami miał wrażenie, że gdy otworzy oczy to zniknie. Na zawsze zniknie.
Jared czuł, jak jego ciało staje się obce dla niego. Jak mimo tego, że stoi tutaj i patrzy przed siebie, był gdzieś indziej. Przed jego oczami robiło się nagle coraz mniej wyraźnie, coraz bardziej jasno. Dźwięki muzyki i tego co śpiewa, gdzieś nikną, są daleko, tak jakby nagle ktoś zanurzył go w głębokiej wodzie.
Shannon był pewien, że nigdy tego nie doświadczy, że to się stanie wtedy, kiedy on nie będzie musiał tego oglądać, że naprawdę dowie się o tym od kogoś, że już przybiegnie, gdy będzie wszystko skończone. Ale mając dziwne nadzieje, które nie miały racji bytu, podniósł powieki, tak samo uderzając pałeczkami o perkusje, wiedział, że ta chwila właśnie nadeszła.
Jared już wiedział, co się z nim dzieje i choć nie chciał, żeby ktokolwiek to oglądał i tym bardziej, żeby stało się to wtedy, gdy stoi na scenie, nie miał już żadnego wyboru. Przed oczami widział jasność, w uszach zrobiło się głucho, a głosy i muzyka, którą słyszał jeszcze przed chwilą, umilkła.
Shannon, widząc to wszystko, po raz pierwszy w swoim życiu poczuł coś niezrozumiałego. Dokładnie chwilę przed tym, jak Jared miał upaść na scenie i stracić przytomność, zupełnie bez powodu przeszyła go fala palącego bólu. Na moment przestał grać, a choć Jared wtedy jeszcze śpiewał, nie rozumiał. Jakby w zwolnionym tempie rozejrzał się dookoła siebie, dostrzegając wciąż uśmiechnięte twarze ludzi. Lecz po chwili ból minął i już nie powrócił.

- Co z nim jest?
- Musisz to zrobić?
- Naprawdę uważasz, że to jedyne rozwiązanie?
- Wydaje mi się, że on się nie zgodzi.
- To już ostateczność, to zagrożenie jego życia, Tomo – Shannon spojrzał na Matta i Tomo, którzy siedzieli razem z nim w izbie przyjęć. To działo się tak szybko, że nie poświęcił żadnej myśli temu, jak się tu znalazł. Trzymał w dłoniach telefon i wahał się czy Sonia też powinna wiedzieć. W końcu byli małżeństwem. – Tutaj on nie ma nic do gadania.
- Halo? – usłyszał jej głos i nie wiedział czy to, co czuje to właśnie to samo, gdy można zobaczyć, jak czyjś związek się właśnie rozpada. – Shannon, co się stało?
- Nie krzycz. Tylko nie krzycz. Obiecaj, że nie będziesz.
- Postaram się.
Jared mając wciąż zamknięte oczy, nie miał siły, żeby otworzyć je i pokazać, że też ją słyszy. Nie wiedział jak zareagować, bo mimo to, że czuł jej ciepłą dłoń na swojej, jej oddech na policzku, włosy na swojej skórze, nie miał po prostu na to siły. Albo może bardziej już odwagi.
- Dlaczego mi to robisz? Przecież tyle razy obiecałeś, że tego nie weźmiesz, a robiłeś to nadal. Nie powinieneś… Nie powinieneś, a ja będąc tak daleko, nie umiałam cię naprawić.
Chciał już coś odpowiedzieć, bo przecież mógł się odezwać, ale udawanie wciąż nieprzytomnego, dawało mu jakieś mylne poczucie bezpieczeństwa.
- Chyba nigdy nie będę umieć, skoro… Jay, bycie z tobą, a nawet zostawienie ciebie nic nie zmieni. Nie wiem co mam robić. Powiesz mi? Byłeś ze mną w najtrudniejszych momentach i ja chyba też powinnam…
Miał ochotę otworzyć oczy i błagać ją tutaj i teraz, żeby z nim była, choć w głowie tłukło mu się, że on nie zasługuje już na cokolwiek. Był tak bardzo przegranym, że nawet nie miał siły walczyć. Ale był pewien, że tak nie może wyglądać jego koniec. Nie tak, nie tutaj, nie w tym miejscu.
Czuł chłód jej obrączki na swojej skórze, gdy zaciskała swoje palce na jego palcach i był pewien, że jak nie zrobi teraz nic, już później nie będzie miał ku temu żadnej okazji.
- Jesteśmy małżeństwem, na dobre i na złe, przecież jeszcze pamiętam… Jay, ja nie mogę tak po prostu tego zakończyć, przecież zawsze jest wyjście.
- Nie zostawiaj mnie – przez pierwszą sekundę nie był pewien czy głos, który usłyszał należy do niego, ale otwierając swoje oczy nie zauważył nikogo oprócz niej. Siedziała przed nim w potarganych włosach i z podkrążonymi oczami, nie miał pojęcia ile czasu tu był, ale teraz nie było to ważne. Miała nieodgadniony wyraz twarzy i przez myśl mu przeszło, że zaraz zacznie okładać go pięściami.
- Nie wiem czy powinnam i nie wiem czy... -
- Proszę, zostań.
- Nie powinnam –
- Nie odchodź.
- Ale, Jay, ty już taki jesteś… w środku.
- A może nie umiem być już inny – poczuł jej usta na czole i nie wiedział czy całuje go ostatni raz, czy tylko na pożegnanie, że wróci. W zasadzie nie mógł już być niczego pewny, kiedy uważając, że zaraz odejdzie, ona wcale nie podniosła się z krzesła tylko położyła swoją głowę na jego klatce piersiowej.

*
16. czerwca 2006r., Los Angeles, zamknięty ośrodek dla osób uzależnionych.

- Nazywam się Jared. Przyszedłem tu tylko ze względu na mojego brata. Uratował mi życie, które wisiało w tamtej chwili na włosku. Nie wiem czemu to robię. Może to przysługa, a może pokuta dla samego siebie. Pewnie mnie znacie, dałem ostatnio nie jeden koncert, a ty Felix, wiem, że jesteś moim fanem. Nosisz ten śmieszny łańcuszek – prychnął pod nosem, chociaż nie brzmiało to arogancko. – Mam trzydzieści pięć lat, ha, nie jeden w moim wieku ma już dwójkę odchowanych dzieci i kredyt na mieszkanie. Mi się udało nie mieć ani jednego, ani drugiego. Dzięki Bogu – wzniósł oczy w kierunku sufitu. Ludzie wokół niego siedzieli w kręgu, na rozkładanych krzesełkach. Wpatrywali się w niego, choć żaden nie oceniał. Każdy z nich mierzył się sam ze sobą i ze swoim uzależnieniem. Od narkotyków po nimfomanię. - Mam fajną kapele, którą wspominam jeszcze, jak pierwszy raz zagraliśmy w pierwszym składzie. Piwnica Matta, która nie była dźwiękoszczelna – uśmiechnął się pod nosem. – Co mi po niej, jak nie mogę w niej grać? Teraz jak miedzy wami siedzę, zaczynam żałować. Bardzo. Znam to miejsce, już tu raz byłem. Co nie Greg? Ty widzę też lubisz zapuszczać się w te same rejony co ja – rzucił w kierunku Afroamerykanina naprzeciwko niego. Ten uśmiechnął się porozumiewawczo. – Człowiek jak zbyt bardzo się stara, przeważnie wychodzi gorzej niż zakładał. Lub nie wychodzi to wcale. Mój brat mi zawsze powtarzał, że jeśli się nie zmienię, zrobi ze mną porządek. Już jak widać drugi raz mu się nie udało. Trzydziestopięcioletni facet bez perspektyw na dalsze życie, co kopnie go po zadku za każdym razem, gdy coś mu się uda. Zapewne moja historia jest wam dobrze znana, no nie? – zebrani pokiwali potakująco głowami, mając przed oczami swoje własne historie. – Jestem niepokornym typem, nie zapominam i nie przepraszam. Ale zaczynam żałować, choć sam się sobie dziwie.* Tak bardzo się cieszę, że nie można mieć tu komórek i nie możecie zrobić mi zdjęcia i wysłać do żadnej z gazet. Jestem prawie pewny, że to nigdy nie wyjdzie, a nikt wam nie uwierzy, że tu byłem. Ale wiecie co? Cieszę się, że w końcu tu jestem. Może uda mi się już na zawsze odgonić złe demony, że to wszystko w końcu odejdzie. Da mi spokój. Jestem pewien, że musiałem tu trafić, żeby zrozumieć kim naprawdę jestem.
- Dziękuję, Jared – powiedział prowadzący i uśmiechnął się do niego. – Kolejna sesja grupowa za dwa dni, jestem pewien, że będziesz chciał nam znowu coś opowiedzieć.
- Nie wydaje mi się – wstał z krzesełka jako pierwszy i chciał opuścić jak najszybciej to pomieszczenie. Zrobiło mu się duszno i miał dosyć tych ludzi.
- Jay – usłyszał za sobą głos faceta, który prowadził to spotkanie. – Zapraszam do mojego gabinetu, mam coś, o czym chyba powinieneś wiedzieć.
- Co to takiego? – był poirytowany, nie lubił, jak ktoś nie mówił prosto z mostu o co mu chodzi. Ten facet prowadził jego terapię i musiał być dla niego miły. Byli mniej więcej w podobnym wieku, wydawało mu się, że może ma pięć lat więcej niż on. – Dowiem się?
- Zapraszam za mną – tylko tyle powiedział, wymijając go i otwierając mu przed nosem drzwi. Chcąc nie chcąc, poszedł za nim i już w duchu odliczał, kiedy znajdzie się w swoim pokoju. Albo pójdzie na spacer. Brakowało mu biegania, tutaj nie miał tyle miejsca, żeby to robić. Szedł za nim, aż w końcu otworzył mu drzwi swojego gabinetu. Jak pamięć go nie myliła, spotykał się z nim codziennie o ściśle ustalonych godzinach. Czasem go lubił, a czasem wzbudzał w nim niewiadomego pochodzenia irytację.
Aiden White miał ciemne włosy i ciemne oczy, trochę spiczasty nos i nosił okulary w bordowych oprawkach. Był trochę zabawny, ale gdy wymagała tego sytuacja potrafił zachować powagę. I co najważniejsze, gdy nie chciał z nim rozmawiać, dawał mu spokój.
Usiadł przed jego biurkiem, zakładając nogę na nogę. Aiden zajął swoje miejsce naprzeciwko. Nie odzywał się chwilę, żeby potem wyciągnąć z szuflady jakąś gazetę. Jared rozpoznał w niej najnowszy numer tygodnika Entertainment Weekly. Nie wiedział o co mu może chodzić, po co ta gazeta? – Jay, wiem, że nie powinieneś się tego dowiadywać ode mnie, ale chyba powinieneś o tym wiedzieć.
- Co to znaczy? – spytał, a potem wziął gazetę w ręce. Przejrzał ją, aż trafił na odpowiednią stronę. Rzeczywiście, powinien o tym wiedzieć i tak samo powinien mu o tym powiedzieć ktoś inny niż Aiden. - Dwunastego czerwca dwa tysiące szóstego roku do opinii publicznej, manager i jeden z członków zespołu, Shannon Leto podali, że zespół Thirty Seconds to Mars wstrzymuje swoją działalność na czas bliżej nieokreślony. Powodem jest wykrycie guzów na strunach głosowych u Jareda Leto, uniemożliwiających mu dalsze śpiewanie. Wokalista podda się zabiegowi ich usunięcia w niedalekiej przyszłości. Trasa Welcome to the Universe stoi pod znakiem zapytania, ale nie została jeszcze odwołana – przeczytał na głos, nie robiąc sobie nic z tego, że mężczyzna go słucha. – Co to znaczy? – spytał się bardziej sam siebie.
- To już chyba ty powinieneś wiedzieć.
- Nie wiesz? – teraz już spytał nie siebie, tylko jego. – To znaczy, że mój szanowny brat wyrzucił mnie z zespołu. Bez mojej wiedzy.
___
tytuł: Linkin Park - Given up
*- fragment odcinka nr 4.

nie mogę uwierzyć, że to już ostatnia prosta :o czyta ktoś jeszcze?, statystyka mi dziwnie waruje ^^

niedziela, 4 października 2015

26. Hear me now, under the banner of heaven, we dream out loud

Pół roku później, 12. stycznia 2006r., Hollywood, Los Angeles.

Pół roku później widzimy po raz kolejny Jareda. Teraz w dresowych spodniach i bluzie naciągniętej na głowie, biegnie chodnikiem ulicami Hollywood. Na uszach ma słuchawki, rękawy bluzy podwinięte i czuje jak pot ścieka mu po plecach. Jest to w swój sposób idealne oczyszczenie ze wszystkiego co działo się ostatnimi czasy. Bieganie. Zwyczajne bieganie, które pozwala mu wyrzucić z siebie całą wściekłość do świata i tego co w sobie nosił.
Razem z cieknącymi kroplami potu, który czuje jak przykleja bluzę do jego skóry, razem z tym, że zaczynają boleć go już stopy, jego myśli zaczynają milczeć. Wyciszają się i przez tą chwilę, gdy biegnie może usłyszeć bicie własnego serca.
Drogi Czytelniku, możesz teraz stanąć na tym samym chodniku i patrzeć, jak mija ciebie nawet nie zwracając na to uwagi. Biegnie obok i słyszysz zaledwie cichy szum muzyki z jego słuchawek i przyspieszony oddech. Potrafisz zobaczyć na jego twarzy lekkie zmęczenie, ale nie możesz dojrzeć bardziej, bo prawie całą przysłania kaptur. Ubrany w siwą bluzę i starte trampki nie wyróżnia się niczym innym od ludzi, których mija. Jest jak najbardziej zwyczajny. Nikt w tej chwili nie mógłby powiedzieć, że jest choć odrobinę wyżej od innych na szczeblach życia, że coś osiągnął, że coś przeżył.
I stojąc tak, odwracasz za nim głowę, a on Drogi Czytelniku właśnie biegnie, nie patrząc gdzie i nie licząc swoich kilometrów. Unosi lekko oczy, by spojrzeć przed siebie, a potem wypuszcza głośno powietrze z płuc. Patrzysz jak znika coraz bardziej sprzed twoich oczu, by potem zrobić to już całkowicie.
Hollywood żyje swoim życiem. Ludzie śpieszą się gdzieś, pokonują własne przeciwności i wychodzą naprzeciw własnym słabościom. Jared jest właśnie jednym z nich. I mimo to, że jego życie musiało potoczyć się właśnie takim torem jak teraz, nie mógł powiedzieć, żeby kiedykolwiek żałował. Starał się wychodzić z tego cało, bez żadnych urazów, choć z całym naręczem blizn. Był jaki był, a jego historia choć w niektórych momentach tragiczna, miała pokazać mu, że jest idealnym przykładem wojownika, który nigdy się nie poddaje.

Szpital Uniwersytecki UCLA, Los Angeles.

Matt był blady. Był blady jak ściana, jeżeli nie bardziej. Był coraz bardziej przeźroczysty i Jared patrząc na niego spod wpół przymkniętych powiek, mógł stwierdzić, że zaraz się przewróci. Złapał go za ramię, porozumiewawczo ściskając, by dodać mu chociaż odrobinę siły. Nie wiedział jak powinien się zachować w takiej sytuacji, bo był w niej zaledwie raz, ale to nie była tak słodka chwila jaką mógł doświadczyć teraz Matt. Nie mógł porównać jej do niczego, bo wtedy gdy rodziła się Skylar był po prostu zbyt wystraszony i nie wiedział co się dzieje, żeby reagować na to jak Matt. Mimo, że on był tutaj z nim, czuł, jakby to właśnie w tym momencie rodziło się jego dziecko, chociaż to Libby była na sali porodowej, nie kto inny. Był trochę skołowany, bo Matt zaciągnął go tu siłą, żeby pomógł dostać się im do szpitala. Przeklinał w duchu, że musi wieźć ich oboje, łamiąc wszystkie przepisy zaraz po tym, jak zupełnie niedawno dostał swoje prawo jazdy z powrotem. Czuł, że wystarczyło jeszcze jedno skrzyżowanie pokonane na czerwonym świetle, a odbiorą mu je już na zawsze. Zaparkowali pod szpitalem i ku zdziwieniu Jareda, to nie Libby miał pomóc dostać się do środka, tylko Mattowi, który widząc, jak zabierają ją na salę porodową, robi się prawie zielony. Zemdlał zaraz po tym, jak lekarz chciał go wprowadzić na salę, ale czując zapach charakterystyczny do tego miejsca, wyłożył się jak długi. Podświadomie chciało mu się z niego śmiać, w końcu stał się sensacją, a reszta pacjentów patrzyła na nich z rozbawieniem, że to większą uwagę poświęcają Mattowi, którego cucą, niż Libby, która zaraz urodzi.
Teraz Matt siedział na jednym z plastikowych krzesełek, a Jared obok niego z przymkniętymi powiekami. Chciało mu się spać, bo zarwał ostatnią noc, a rano poszedł jak zwykle biegać. Robił to już od ponad pół roku. Matt zadzwonił rozhisteryzowany o siódmej rano, prawie płacząc w słuchawkę, że nie wie co ma robić, bo się to wszystko już dzieje. Słyszał w oddali wrzask Libby i wiązankę przekleństw i nawet nie ściągając z siebie przepoconego dresu, chwycił kluczyki swojego auta i pojechał po nich. Pokonał tą drogę z duchem na ramieniu; w końcu miał ich tylko dostarczyć bezpiecznie na miejsce, a szpital mieścił się zaledwie dziesięć minut drogi od domu Matta. W zasadzie to już wtedy - w samochodzie - zastanawiał się czy to Libby, czy może Matt rodzi, bo wyglądał o wiele gorzej od niej. Gdy w końcu udało im się zaparkować przed samymi drzwiami szpitala, już wiedział, że gdy pielęgniarki sadzały ją na szpitalnym wózku, to on musi zająć się Mattem.
Odwrócił głowę. Matt dalej oddychał głęboko przez usta, a Jared uśmiechnął się w kącikach ust. W dalszym ciągu chciało mu się śmiać, ale nie mógł teraz tego zrobić, bo był pewien, że Matt by go zabił. Oddychał tak komicznie, że chyba wszyscy wokół nich słyszeli jego oddech. Nienaturalny i płytki, który był o wiele zbyt głośny, gdy robi się to normalnie. 
- Nie wejdę tam, Jared, ja tam nie wejdę - powtarzał Matt za każdym razem, kiedy na moment przestał wciągać i wypuszczać powietrze przez usta. 
- Wejdziesz i ja ci w tym pomogę. Gwarantuję - odpowiedział mu Jared, klepiąc go po ramieniu, by chociaż na chwilę się uspokoił. Nie musiał długo czekać, żeby przekonać się o tym, że lekarz idzie w ich kierunku. Popatrzył na każdego z nich, a potem zerknął na pielęgniarkę stojącą obok. Uśmiechnęli się do siebie, co Matt razem z Jaredem uznali za dobry znak.
- Który z panów jest ojcem? - spytał lekarz, patrząc uważnie na każdego z nich, ale żaden przez jakiś moment się nie odezwał. Jared szturchnął Matta w bok, na co ten lekko podskoczył do góry.
- Ja.
- On - powtórzył Jared, bo Matt powiedział to tak niewyraźnie, że nie sposób było tego usłyszeć. - Matt, kurwa, dziecko ci się urodziło, a ty zaraz tu zejdziesz, zachowuj się jak facet, a nie jak jakaś ciota, do cholery - warknął na niego, nie mogąc już opanować cisnącego się na usta śmiechu. Matt spojrzał na niego nieprzytomnym wzrokiem, a zaraz potem na lekarza stojącego przed nimi. Mężczyzna uśmiechnął się ponownie, odgarniając swoje ciemne włosy z czoła. 
- Zapraszam za mną - powiedział i złapał go pod ramię, bo mimo to, że Matt wstał, nie wyglądał na takiego, co miał ustać długo na nogach. Jared schował twarz w dłoniach cicho chichocząc i nie mogąc już dłużej tłumić śmiechu. Ta sytuacja była dla niego zbyt komiczna, a mina Matta, kiedy lekarz prowadził go na salę, gdzie leżała Libby jeszcze bardziej to potęgowała.
Piętnaście minut później ujrzał Matta, jak wychodzi z powrotem z sali i idzie w jego kierunku. Zaraz potem oparł się ściany, był bardzo blady. Może nie już tak blady jak jeszcze przed chwilą, ale wcale nie wyglądał lepiej niż wcześniej.
- I co?
- Powiedziała, że mnie nienawidzi - miał strach w oczach i nie wiedział co robić. Jared patrzył na niego z lekkim uśmiechem, a Matt nie rozumiał czemu się do niego tak dziwnie uśmiecha.
- Daj spokój! – machnął w jego kierunku dłonią. - Wszystkie tak mówią, a potem płaczą, zachwalają, dziękują za dziecko, za miłość, bla bla bla...
- A ty niby skąd to wiesz? - Matt spojrzał na niego podejrzliwie, mrużąc swoje oczy. Powoli zaczynał odzyskiwać naturalne kolory. Jared uśmiechnął się szeroko w jego kierunku, odsłaniając wszystkie zęby.
- No jak to skąd? - zapytał głupio, dalej się uśmiechając. - Nastoletnie ciąże na MTV oglądam. W soboty od jedenastej do dwunastej trzydzieści.
- Jesteś pojebany.
- Też cię kocham - cmoknął w jego kierunku, na co Matt skrzywił się z niesmakiem. - Wracam do domu - poinformował, wstając z krzesełka i otrzepując niewidzialny kurz ze swoich spodni. - Muszę wziąć prysznic i... - zawahał się, nie chcąc burzyć idealnej chwili Matta, w której siłą woli musiał uczestniczyć. Już się nie uśmiechał, co Matt zauważył od razu.
- Rozumiem, jedź.
Kilka minut później już odpalał silnik swojego samochodu i zastanawiał się, w jakim humorze dzisiaj wróci do domu. Powoli wszystko zaczynało się układać, wychodzić na prostą, a on, mimo, że ciągle się starał, pokazywał, że przecież zawsze jest i zawsze, ale to zawsze może na niego liczyć, nigdy jej nie zostawi. Matt to rozumiał, bo musiał się znaleźć z nim w tak absurdalnej chwili, w której mógł sam też się znaleźć, gdyby tylko wszystko potoczyło się dobrze. Tak się niestety nie stało. Ale Jared już nie miał w sobie żalu, bo był pewien, że gdy dał radę pokonać to, już nic nie może stanąć na jego drodze. Wszystko było do przejścia. A on, dopiero teraz zdał sobie sprawę, że jego miłość jest zbyt silna, żeby mogła tak nagle zgasnąć.

31. stycznia 2006r., Las Vegas, Nevada.

Siedzieli w samochodzie, a na dworze zaczynało zmierzchać. Las Vegas powoli zaczynało rozbłyskać milionem świateł, które były tak kolorowe i jaskrawe, że mieniły się w oczach. Okoliczne kasyna i bary pulsowały radośnie swoim blaskiem, który przykuwał wzrok. Jared patrzył się przez chwilę na ludzi, którzy mijali ich samochód, aż w końcu spojrzał na siedzącą obok siebie dziewczynę. Sonia miała na sobie obcisły czarny gorset, marynarkę i tiulową, krzykliwo różową spódnicę. Złapał ją za rękę, przybliżając się do niej odrobinę.
- Co my tu robimy? – powiedziała, ściskając jego dłoń tak samo, jak on to robił wcześniej. Poczuła na swoim policzku jego oddech, a potem odwróciła się do niego twarzą. Spoglądał na nią roziskrzonymi oczami, żeby później złożyć na jej ustach delikatny pocałunek. – I dlaczego tak się wystroiłeś? I po co ci ten kapelusz?
- Zobaczysz – odpowiedział i jeszcze raz musnął jej usta, by teraz nie odrywać tak od razu. Całował ją długo i namiętnie, wplatając swoje palce w jej długie, kasztanowe włosy. Jakiś czas temu postanowiła wrócić do naturalnego koloru i już nie przypominała blondwłosej dziewczyny sprzed kilku miesięcy. Mógł przysiąc, że w tym kolorze też kochał ją, kochał ją jak wariat. Odsunął się trochę, by teraz wyjść z samochodu i okrążyć go dookoła. Podszedł do drzwi pasażera i otworzył je, podając jej rękę. – Chodź. No szybciej, nie mamy czasu.
Przyciągnął ją do siebie, wolną dłonią zamykając drzwi samochodu. Wziął ją w ramiona i znowu pocałował, tak samo długo i namiętnie jak przed chwilą. Nie chciał się od niej odrywać, ale wiedział, że goni go czas. Wszystko przecież było umówione, nie może sobie pozwolić na jakiekolwiek spóźnienie. Przecież miało być idealnie, może na swój sposób kiczowato i tandetnie, ale w końcu to Vegas. Tutaj wszystko było możliwe. Niektórzy wyobrażali sobie ten dzień w zupełności inaczej; na swój sposób pięknie i gustownie. Ale Jared nie potrafił sobie wyobrazić samego siebie idącego do ołtarza i patrzącego na księdza, jak daje mu błogosławieństwo. Wiedział, że to w zupełności nie w jego stylu i chyba by oszalał z taką ilością gości, którą musiałby zaprosić i prawdopodobnie zwariowałby do reszty z samymi przygotowaniami. I dlatego dzisiaj, trzydziestego pierwszego stycznia jest tutaj – w Vegas, by prosić ją o rękę, w kiczowatej kaplicy bez naocznych świadków. Tylko ona i on. Nikt inny nie był mu potrzebny do szczęścia.
Złapał ją za dłoń, prawie ciągnąc za sobą, kiedy szli obok kolejnych barów i kasyn. Ludzie nie zwracali na nich uwagi siedząc przy różnych maszynach i innych konsolach do gry. Do jego uszu od czasu do czasu dolatywały różne przekleństwa albo zaś na odwrót okrzyki czystej radości. Starał się nie zatrzymywać, kiedy nagle poczuł, że jest ciągnięty do tyłu.
- Popatrz, jakie ładne – powiedziała, patrząc na wystawę sklepu z biżuterią. W tym momencie zdał sobie sprawę, że zapomniał o najważniejszym. Obrączki! Chce wziąć ślub, za pół godziny ma być w kaplicy, a on nie ma obrączek. Czy mógł się bardziej wygłupić? Spojrzał na Sonię, która ciągle przyglądała się wystawie i uśmiechnął się pod nosem. Jeszcze nic straconego. Ścisnął ją za rękę, żeby zaraz pociągnąć za sobą w kierunku drzwi wejściowych. – Co ty robisz?
- Chcę kupić obrączki.
- Nie mówisz poważnie.
- Jak najbardziej – spojrzał na nią uśmiechając się szeroko. Teraz we wnętrzu sklepu był pewny, że facet za ladą ich rozpoznał, ale miał to już kompletnie gdzieś. Wciąż liczyła się ta chwila. Wciąż był tak bardzo pewny, że chce to zrobić i teraz, dopiero teraz, zdał sobie sprawę, że po kilku latach odkąd nosił to w sobie jest świadomy jak nigdy. Może jeszcze niedawno było to dla niego tylko planami, niczym innym, jak zwykłymi rozmyślaniami, że coś takiego w końcu się stanie, ale nadszedł odpowiedni czas. Nie mógł już dłużej czekać. A Forever Night, Never Day miało rozpocząć się niebawem. Musiał się spieszyć.
- Czy ty…?
- Tak, właśnie ci się oświadczam – uśmiechnął się, chwytając ją za dłoń. – Weźmiemy jakie chcesz, tylko podaj rozmiar – pocałował ją we włosy, a potem wyciągnął z kieszeni plik banknotów. Sprzedawca wpatrywał się to w niego, to w Sonię i czekał, aż się zdecydują. Trwało to zaledwie kilka minut; byli bardzo pewni tego co chcą, nawet się nie sprzeczali. Przymierzył kilka par, aż w końcu doszedł do wniosku, że powinny być z jak najmniejszą liczbą udziwnień i niepotrzebnych wzorków. Nie potrzebował czegoś takiego, to było zbyt kiczowate i tandetne. A jemu nie chodziło o żadną z tych rzeczy. – Grawer? Czy da radę pan zrobić grawer? – spytał, patrząc na sprzedawcę spod czarnego kapelusza.
- Niestety.
- Zapłacę, bardzo proszę – upierał się, patrząc to na mężczyznę to na Sonię, która była lekko zaskoczona. Nie spodziewała się, że zdecyduje się na cokolwiek, że w ogóle przyjdzie jej wybierać obrączki o wiele za szybko niż robi się to normalnie. - Bardzo krótki napis, pierwsza litera imienia albo coś podobnego, na więcej nie mam czasu.
- Zgadzam się; dla mnie S, a dla niej J – powiedział, patrząc z uśmiechem na mężczyznę, który zniknął na zapleczu. Objął Sonię w pasie i przyciągnął do siebie. Pocałował ją delikatnie we włosy, splatając swoją dłoń z jej dłonią.
Kilka chwil potem z zaplecza wyszedł ten sam mężczyzna i w ręce niósł zapakowane małe zawiniątko. Pudełeczko był niebieskie, a na górze miało kokardkę. Jared zapłacił i odebrał pakunek, chowając go do kieszeni kurtki. Złapał Sonię za rękę i teraz wcale się nie śpiesząc, opuścili sklep. Odległość do kaplicy pokonali w przeciągu kilku minut. Na początku wydawało mu się, że jeszcze chwila i się zgubią w całym gąszczu uliczek, tak bardzo podobnie do siebie oświetlonych. Neonowe szyldy, lampki i wszystko to, co możesz spotkać w takim miejscu jak to, było jak najbardziej wskazane. Poprzebierani ludzie, ich wymalowane twarze; cały ogrom tego miejsca go przerażał i zachwycał zarazem. Było zdecydowanie magicznie, prawie tak, jakby odtwarzać jakiś film. Nie mógł lepiej wybrać, bo widział, że ich miłość nie nadaje się do przypieczętowania jej w kościele. Kaplica w Las Vegas była do tego zdecydowanie odpowiednia.
Jared odetchnął. Trochę się stresował. Pamiętał jeszcze, że kiedyś, bardzo dawno temu, ponad sześć lat, miał brać ślub z Louise, ale w duchu dziękował za taki obrót spraw. Wiedział, że byłby wtedy niczym w złotej klatce. Musiałby podporządkować się, udawać jeszcze bardziej niż wcześniej i sprawiać choć trochę wrażenie zakochanego w dziewczynie, której nigdy nie kochał. Był wdzięczny, że ich związek rozpadł się, choć stało się to tylko przez śmierć ich dziecka. Wtedy już ich nic nie trzymało przy sobie. Jedyne spoiwo odeszło, a on był już w zupełności wolny.
Facet w firmowym garniturze przywitał się z nimi, patrząc najpierw na niego, potem na Sonię. Przez moment miał wrażenie, że się przewidział. Nazwisko przecież miał podane, ale zawsze przecież mógł być to zwyczajny zbieg okoliczności.
- Prasa będzie… -
- Proszę tego nie robić – uciął Jared, wchodząc mu w słowo. – Nie życzę sobie, żeby jakaś z tych szuj się o tym dowiedziała – spojrzał na niego twardo i dziękował, że nie jest przebrany za Elvisa. Chyba by nie zniósł tego ich zawodzenia i wszystkiego co oni robili, gdy ktoś próbował wziąć ślub. Mężczyzna uśmiechnął się zgaszony, a potem przybrał taką samą, firmową minę jak na początku.
- Obrączki? – zapytał unosząc brew. Jared pogrzebał nerwowo po kieszeniach, czując, jak świdruje go wzrokiem na wskroś. – Licencja wykupiona, okay, możemy zacząć.
- Jak to zrobiłeś, że nic nie wiedziałam? – spytała Sonia szeptem, patrząc ukradkiem na mężczyznę przed sobą, który trzymał w dłoniach jakąś kartkę.
- Przez Internet i skserowałem twój dowód – posłał jej uśmiech, odsłaniając wszystkie zęby. W odpowiedzi wywróciła oczami i pokręciła głową.
- Znaleźliście się tutaj, by dobrowolnie i w pełni świadomie wstąpić w związek małżeński, który obiecujecie, że będzie zgodny, szczęśliwy i trwały. Ja, urzędnik stanu Nevada, mocą obowiązującego prawa jestem zobowiązany wam go udzielić – mówił, delikatnie zerkając na kartkę w swoich dłoniach. Już wcześniejszy, wredny uśmieszek zniknął z jego twarzy. – Przysięga małżeńska –
- Mam swoją – wtrącił, ściskając Sonię mocniej za rękę. Patrzył w jej oczy, chcąc odgadnąć jej myśli. Śmiały się do niego tak radośnie i był pewien, że to właśnie z ich widokiem chce budzić się każdego dnia. Zdał sobie sprawę, że od teraz wszystko stanie się już inne. A on mógł przysiąc, że to z nią ma swoje szczęśliwe zakończenie. Z nikim innym, bo tylko z nią jego życie nabierało całkowicie nowego wymiaru, kolorów i tylko ona wprowadzała tyle uśmiechu w szarą codzienność.  - Ślubuję, że będę przy tobie, nawet wtedy, gdy nie będę miał sił wypowiedzieć twojego imienia – zaczął, trzymając ją ciągle za rękę. Czuł się pewnie, ale jednocześnie dziwnie. To wszystko działo się tak szybko, że ani nie spodziewał się tego, że to już będzie mówił te wszystkie słowa. Wiedział, że są trochę zbyt wyniosłe, ale nie chciał powtarzać oklepanych formuł. To miała być tylko jego przysięga, nikogo innego. Nie mógł powielać czyichś słów, bo tylko w swoich własnych był skłonny zawrzeć to wszystko. To wszystko co czuł. - Kiedy będziesz leżeć z gorączką i kiedy będziesz całkiem zdrowa. Gdy będę musiał oddać za ciebie życie, zabrać każde cierpienie, wysuszyć każdą słoną łzę – zrobię to bez wahania. Ślubuję ci, że będę przy tobie zawsze i wszędzie, chociaż powiesz, że jestem bardzo daleko. Będę zawsze o tobie pamiętał, nawet będąc tysiące kilometrów od ciebie, w całkiem nieznanych krajach i miejscach. A teraz oddaje ci swoje serce oraz całego siebie ze wszystkimi wadami i zaletami, po prostu oddaje ci całą swoją miłość.
- Zawsze będę przy tobie, Jay, zawsze będę cię kochać – mężczyzna kiwnął na znak, że mogą się pocałować. Ale oni już złączyli ze sobą swoje wargi. Całował ją mocno, namiętnie z całkowitym i pełnym uczuciem, którym ją darzył. Jej dłonie na jego twarzy, jej oddech na jego skórze, wszystko to, co mógł poczuć i był tak bardzo świadomy, że dokonał najlepszego z wyborów. Ani przez moment nie myślał, że mógłby to przerwać, uciec, a tym bardziej w ogóle do tego nie dopuścić. Ta chwila była w zupełności ich, a Vegas choć szalone, było idealnie-nieidealne, prawie tak samo jak oni sami. Bo tylko tutaj świat mógł zatrzymać się na dosłownie chwilę, by potem, ruszyć jeszcze szybciej.

Czuł jej gorący oddech na swoich powiekach, kiedy przechyliła w jego kierunku głowę. Jej powoli błądzące ręce po jego ciele i odpinające z jakąś dziwną pasją każdy z guzików jego czarnej koszuli.
- Zachowujemy się jak nastolatki.
- W samochodzie.
- Na tylnym siedzeniu.
- Oj cicho – zamknęła jego usta pocałunkiem, przesuwając swoje dłonie po bokach. Złapała za koniec swojej spódnicy podwijając ją do góry. Spojrzał na nią zamglonym wzrokiem, dokładnie lustrując jej ciało, schowane pod czarnym, dopasowanym gorsetem. – Próbuje być seksowna.
- Na razie ci to wychodzi – złapał za jej biodra, a potem sunął nosem po jej odsłoniętej szyi, zostawiając na niej drobne pocałunki. Scałował każdy skrawek jej skóry, czując jej długie, kasztanowe włosy na swoich policzkach. Zatrzymał wzrok na jej przymrużonych, brązowych oczach i wpił się jeszcze raz w jej rozchylone wargi. Sonia westchnęła, kiedy jego dłonie znalazły się na jej udach. Jej roziskrzone oczy błyszczały radośnie, a Jared kochał ten blask.
Rozpięła pasek jego spodni, przygryzając dolną wargę. Uśmiechnęła się spod rzęs, czując jego przyspieszony oddech. Uniosła się odrobinę, patrząc mu z prowokacją w oczy i delikatnie całując jego popękane usta. Czuła go tak dokładnie, intensywnie i z ogromną pasją każdy najmniejszy ruch. Dotyk jego dłoni, palce wplątane w jej włosy i wszystko to, co mogła poczuć już nie raz i nie dwa, teraz nabrało jakiegoś innego dźwięku. Coś się zmieniło. A może to zmieniła się ich miłość? Odetchnęła, wypuszczając powietrze przez usta. Świat zawirował tysiącem barw, za szybami samochodu toczyło się swoje życie, kiedy oni, całkowicie pochłonięci sobą, nie zwracali na to uwagi. Zaparowane szyby, przyklejone do skroni włosy i tęskne, urywane pocałunki. Rozbiegane dłonie, krótkie oddechy i na powrót połączone ze sobą usta. Cała pasja, głębia i siła uczucia, poświęcenie i obietnice, które składali sobie tyle razy będąc blisko siebie i jednocześnie całkiem daleko. Wszystko to, co było tylko ich i tylko należało do nich samych, bo mimo to, że czasem byli zbyt naiwni i niedojrzali, wiedzieli już, że takich rzeczy nie można powtórzyć. Rzeczy tworzących zupełność.
I być może tak miało wyglądać ich szczęśliwe zakończenie. Właśnie tak.

18. lutego 2006r., Lyon, Francja, FOREVER NIGHT, NEVER DAY TOUR.

Światła zgasły. Wszystko wokół skryło się pod płaszczem ciemności i tylko kilka jasnych punktów rozbłyskało gdzieś w oddali. Podniesione wcześniej głosy nagle zamilkły, a ludzie nie rozumieli o co chodzi. Zrobiło się cicho, trochę obco, nierzeczywiście. Coś miało się dziać, ale nikt z obecnych nie wiedział tak do końca co to będzie. Przecież to wszystko miało być nowe, w zupełności nieznane. To tutaj, miał zaśpiewać po raz pierwszy na żywo piosenki z ‘A Beautiful Lie’. To miejsce miało usłyszeć to, co tworzył tak długo i tutaj miało być to nareszcie uwolnione.
- To jest piosenka, którą chcę zadedykować komuś wyjątkowemu, to jest piosenka, którą chcę zadedykować wszystkim, którzy nie przestali wierzyć w swoje marzenia. To piosenka o wolności, którą wam daje. A teraz wszyscy ze mną: fuck you, fuck you, fuck you, fuck you! Ta piosenka nazywa się Attack! Wszyscy są, kurwa, gotowi?!
Usłyszał głośny wrzask wraz z piskiem, który mieszał się w jedno. Chwilę rozglądał się po twarzach ludzi, którzy przyszli tu specjalnie dla nich. Jared w dalszym ciągu nie mógł w to uwierzyć, bo było to dla niego nadal czymś nierealnym. To połączenie, więź z tymi ludźmi, którzy już nie byli tylko zwykłymi fanami. Tworzyli niecodzienną relacje, jakiej nie umiał porównać z niczym.
- I won't suffer, be broken – zaczął, pociągając za struny swojej białej gitary. Stał naprzeciw mikrofonu i od czasu do czasu jego wzrok był utkwiony w kimś innym. Wyglądał tak trochę jakby nie zwracał na nich uwagi, kiedy stał tak i tylko grał, ale było przecież całkowicie inaczej. - Get tired or wasted, surrender to nothing or give up what I started and stopped it. From end to beginning a new day is coming – urwał, by wyciągnąć dłoń z mikrofonem przed siebie w tłum śpiewających przed nim ludzi.
- And I am finally free!
- Run away, run away I'll attack. Run away, run away go change yourself. Run away, Run away now I'll attack, I'll attack, I'll attack! – krzyczał ile miał sił w płucach, przerzucając na plecy gitarę. Zaczął biec z jednego końca sceny na drugi, skakać tak samo jak ludzie pod nim na płycie, był tak bardzo z nimi, chociaż o kilka metrów wyżej. Zdzierał gardło tak bardzo, że bardziej już nie mógł. Chciał dać z siebie wszystko, chociaż przecież zawsze dawał. Nie przypominał sobie, żeby jakikolwiek wcześniejszy koncert był takim, na którym nie dał z siebie tyle ile mógł, bo nawet jeśli parę razy wyszedł na scenę pijany, na kacu albo zwyczajnie naćpanym, nigdy się nie oszczędzał. Nie było żadnej taryfy ulgowej, mimo to, że mógł i miał ku temu powody, żeby odbębnić koncert tylko po to, aby się odbył. Ale zawsze, gdzieś z tyłu głowy przypominał sobie, że nie po to tak długo walczył o własne marzenia, żeby teraz je tak po prostu odpuścić. - I would have kept you forever, but we had to sever. It ended for both of us -
- Faster than a... – tłum odpowiedział mu, śpiewając razem z nim. Uśmiechał się do nich, a oni wszyscy odpowiadali mu tym samym.
- Kill off this thinking, it's starting to sink in. I'm losing control now -
- Without you I can finally see – głos tysiąca ludzi dokończył za niego, a Jared zaczął okręcać się wokół własnej osi. Przymknął oczy, wsłuchując się w podniesione, mieszające się ze sobą głosy, które śpiewały za niego. Było to niesamowite, nierealne i jedyne w swoim rodzaju, że ci ludzie znali te wszystkie słowa na pamięć.
- Run away, run away I'll attack – zatrzymał się, przystawiając z powrotem mikrofon do ust. - Run away, run away go change yourself. Run away, run away now I'll attack, I'll attack, I'll attack!!! – razem z wibracją podłogi, basom odbijającym się o jego żebra; razem z tym wszystkim, mógł śmiało krzyczeć aż braknie mu sił, że jest tutaj z nimi, a oni wszyscy tak samo sprawiają, że marzenia potrafią się spełniać. Gdyby nie ci ludzie, to on, Jared nie mógłby biec przed siebie z mikrofonem i zdzierać gardło tak bardzo jak teraz. - Your promises they look like lies. Your honesty like a back that hides a knife. I promise you, I promise you – przeciągał ostatnie słowo, ponownie wyciągając mikrofon przed siebie.
- And I am finally free! – a oni, jak zwykle go nie zawiedli. Śpiewali tak głośno, jakby byli jednym głosem, jakby byli jedną osobą, która mu odpowiada. - Run away, run away I'll attack. Run away, run away go change yourself.
- Run away, run away now I'll attack – teraz znowu zaczął grać na gitarze i stał już w miejscu. Patrzył jak śpiewają, jak unoszą wysoko ręce, jak klaszczą, jak piszczą, jak robią to wszystko tylko dlatego, że ich widzą i są tu z nimi. Jared mimo to, że widział to już tak wiele razy, za każdym razem chciał uszczypnąć się, obudzić albo mrugać tak bardzo, aż to w końcu zniknie. Było to czymś co trwało, a on nie schodził ze sceny. Był tak bardzo rzeczywisty, a muzyka, którą grał była tak namacalna, że prawie mógł zamknąć ją w swoich dłoniach. Bo to, że tu był sprawiało, że wierzył, że nie ma takich marzeń, których nie można spełnić i nie ma też tak ciężkich rzeczy, których nie można pokonać. Po prostu nie ma. - I'll attack, I'll attack, I will attack!
Następne poszło The Kill, które jeszcze bardziej rozpaliło tłum. Mimo to, że Jared już nie biegał, tylko stał i grał, widział, że nawet tak potrafi poruszyć wszystkich, którzy tu byli. Czuł palce zaciśnięte na strunach, jak opuszki go gniotą, kiedy naciska zbyt mocno na gryf. Widział to wszystko, w co kilka lat temu nie potrafiłby uwierzyć, że to on stoi po drugiej stronie sceny i to właśnie spełniają się jego najskrytsze sny, że już nie musi patrzeć, jak ktoś inny robi to za niego.
Piosenka płynęła, a Jared był tak bardzo z nią, bo wiedział, że to jedyna z tych większych, ważniejszych, którą już będzie zawsze śpiewał. The Kill było dla niego specjalne, a chociaż miał go już nigdy nie porzucić dla innej piosenki, był pewien, że wychodząc na scenę nawet za dziesięć lat, będzie pamiętał o tym, jak się czuł śpiewając ją na żywo po raz pierwszy.
The Fantasy, From Yesterday, a potem jeszcze kilka innych, które przecież nagrywał tak niedawno, a wydawało mu się, że było to wieki temu. Teraz mógł być pewien, że te kilka piosenek, które zaśpiewał w Lyonie, da radę zaśpiewać już niedługo w Paryżu.

20. lutego 2006r., Paryż, Francja.

Jared stał na środku sceny. Światła reflektorów były skierowane wprost na niego, a mimo to, wydawało mu się, że jest na tej scenie tylko on i chłopaki. Matt grał koło niego na basie, a Tomo stał z drugiej strony. W tle słyszał powolne walenie pałeczek o perkusję i kątem oka mógł dojrzeć jak bardzo Shannon się na tym skupia. Był w swoim transie, świecie, który znał tylko on.
Uniósł oczy do góry, patrząc prawie w sam środek reflektorów, które zaczynały go razić. Zamrugał, nie chcąc stracić równowagi. Słyszał pod sobą głosy ludzi, ale wszystko było dosyć wytłumione, tak jakby czekali, aż w końcu się zacznie. Wpatrywali się w niego, a Jared delikatnie się uśmiechał.
- I've been to Jupiter and I've fallen through the air. I used to live out on the moon, but now I'm back here down on earth – zaczął powoli, uchylając powieki, które wcześniej zamknął. Stał w miejscu, teraz już nie rozstając się ze swoją gitarą. Grał na niej, patrząc przed siebie, ale ani na moment nie spuszczając wzroku na twarze ludzi pod nim. Miał dziwne poczucie, że istnieje tylko on i muzyka. Tylko on, mikrofon i jego czarna gitara, którą trzyma tak pewnie w rękach. Nawet już nie myśli o tym co gra i czy przypadkiem nie pomyli się w nutach. Wszystko współgrało; on współgrał z muzyką tak bardzo, że prawie czuł, jak to wszystko, co śpiewa płynie w jego żyłach. Jak wyznacza całkiem nowe korytarze, a on zatraca się w niej bezpowrotnie. - Why are you here? Are you listening? Can you hear what I am saying? – pytał się, ale bardziej sam siebie. - I am not here. I'm not listening. I'm in my head. And I'm spinning… - śpiewał, ale nikt nie był tak do końca już pewien czy on śpiewa słowa, które wymyślił, czy są to słowa opisujące jego samego. Był idealnym aktorem, maskującym własne uczucia, by dopiero, gdy wychodził na scenę mógł zrzucić z siebie wszystkie maski.
To tutaj był najbardziej prawdziwy.
- Chciałbym zaprosić na scenę bardzo wyjątkową dla mnie osobę, wiem, że jest tu ze mną, bo sam ją zaprosiłem – powiedział chwilę potem, gdy przestali grać Fallen i jeszcze późniejsze R-Evolve. – Nigdy nie słyszała nas na żywo za co szczerze przepraszam, Emily – pomachał ręką w kierunku backstage’u. - Albo już raczej powinienem powiedzieć Émilie – dodał z wymuszonym, francuskim akcentem, patrząc jak w jego kierunku idzie uśmiechnięta dziewczyna. Miała cały czas bordowe włosy, w zasadzie to nic się nie zmieniła.
- Jay, po co mnie wyciągnąłeś? – spytała szeptem, kiedy stanęła obok niego, a on mocno ją uścisnął. Byli prawie tego samego wzrostu, przez co nie musiała zadzierać głowy, kiedy na nią patrzył.
- Pamiętasz, w tamtym roku nie mogłem być na twoich urodzinach, w tym roku pewnie też, więc – urwał, odwracając się w kierunku Tomo, który niósł w rękach ogromny urodzinowy tort z płonącymi świeczkami. Emily uśmiechnęła się na ten widok i przez chwilę zapomniała, że stoi na scenie, a zaraz pod nią, stoi kilka tysięcy ludzi, którzy wpatrują się w to, co się na niej dzieje. – Spóźnione wszystkiego najlepszego i przyszłe wszystkiego najlepszego! – powiedział już do mikrofonu, a wszyscy zaczęli zaraz za nim śpiewać urodzinową piosenkę. Potem jeszcze raz ją przytulił, tak, jakby nie chciał wypuszczać jej z objęć.

Godzinę później, kiedy wszyscy ludzie zdążyli już wyjść, Jared stał obok Emily. Backstage prawie świeciło pustkami, gdy minęło pół godziny od zakończenia koncertu.
- Francuski widzę opanowałeś do perfekcji – powiedziała, siadając na jakimś stoliku. Jej nogi nie dotykały ziemi i wyglądała odrobinę zabawnie, gdy machała w takt bezdźwięcznej melodii. – Émilie, jak ładnie potrafisz akcentować.
- Emily – zaczął, podchodząc do niej i opierając się plecami o ten sam stolik, na którym siedziała. – Wydarzyło się wiele odkąd ostatni raz się widzieliśmy – nie patrzył na nią tylko przed siebie w jakiś mniej lub bardziej określony punkt.
- Wiem, przecież rozmawialiśmy o tym – zaakcentowała ostatnie dwa słowa, żeby nie musieć nazywać rzeczy po imieniu. – I wiem, jak było ci ciężko, ale coś się stało o czym nie wiem? – spojrzała na niego, a Jared wciąż patrzył przed siebie.
- Nie zgadniesz –
- Nawet nie próbuję.
- Wziąłem ślub, jakieś dwa tygodnie temu – powiedział na wydechu, a Emily uśmiechnęła się delikatnie. Dopiero teraz odwrócił głowę w jej kierunku. Jego niebieskie oczy śmiały się do niej radośnie.
- Nie masz obrączki – zauważyła, patrząc na jego dłonie. Jared zmarszczył brwi, wyciągając łańcuszek z kieszeni, na którym wisiała złota obrączka. Emily wzięła ją w dłonie dokładnie ją oglądając; w środku jak przeczuwała była literka S i jeszcze do tego dzień ich ślubu; trzydziesty pierwszy stycznia dwa tysiące szóstego roku. – Dlaczego nie nosisz?
- Cały czas mam ją przy sobie, ale nie noszę, to fakt. Nie chcę, żeby ktokolwiek się dowiedział. Wiedzą o tym ślubie tylko chłopaki z zespołu, Shannon i mama – zrobił pauzę. – No i ty. Datę ślubu dorobiłem tydzień temu, wtedy nie było na to czasu.
- Wtedy?
- W Las Vegas – uśmiechnął się głupio, na co Emily odpowiedziała tym samym.
- Tak myślałam. Nigdy nie potrafiłabym sobie wyobrazić ciebie w kościele, to nie w twoim stylu. Chyba byś się tam udusił, zwłaszcza w takim make-upie – przekręciła zabawnie głowę w bok, odgarniając bordowe włosy za ucho. – Masz pomalowane oczy lepiej niż ja.
- Starałem się – wziął wdech. - Przepraszam, że nie wysłałem zaproszenia na ślub.
- Jay, ale ja się nawet nie gniewam – oddała mu obrączkę. Założył łańcuszek na szyje i schował go pod koszulką. Emily trochę go rozumiała, a trochę się dziwiła, że nie chce o tym nikomu mówić. Widocznie nie chciał nikomu się spowiadać z tego, że wziął ślub i wykiwał wszystkie media. Nie zależało mu na rozgłosie, na sensacji, na pieniądzach, na niczym i dlatego jego ślub musiał być właśnie taki. – Wyjeżdżacie…
- Za dwa dni. Jeszcze koncert w Rouen, ale od razu po nim mamy samolot. Emily – spojrzał na nią, łapiąc za rękę. Uśmiechnęła się ciesząc się jego szczęściem. To wszystko co stało się tak niedawno, teraz musiało odejść, bo nastała odpowiednia pora na szczęście. – Może kiedyś przylecisz do Los Angeles, pójdziemy na piwo albo otworzymy Jacka Danielsa, którego ukradniesz z zaplecza w Heaven.
- Widzę, że dalej pamiętasz.
- Nie umiałbym zapomnieć – zagryzł swoje popękane usta, a potem znowu spojrzał w zielone tęczówki Emily. – Schlejemy się jak świnie, a potem znowu mi powiesz, że nie umiem śpiewać, że zawodzę jak zarzynany kojot.
- Bo tak było, po pijaku brzmisz okropnie. Śpiewałeś, nawet nie wiem co wtedy śpiewałeś na tym zapleczu, ale to była czysta profanacja – zaśmiała się głośno przypominając sobie tamtą sytuację. To było tak dawno temu, jeszcze wtedy, gdy była kelnerką w klubie Heaven i mieszkała w Los Angeles. Jared był przy samym początku spełniania swoich wielkich marzeń, a ona najzwyczajniej mu w tym pomogła. Teraz, jeżeli miałaby wyciągnąć do niego pomocną dłoń ponownie, nie zawahałaby się ani chwili.

7. marca 2006r., Tulsa, Oklahoma.

Stoję tu przed wami, będąc taki sam jak wy, niemal identyczny. Patrzycie na mnie, wyciągając do mnie ręce, krzycząc, piszcząc i zdzierając swoje gardła, tak, że wiem, że gdy wyjdziecie stąd nie będziecie potrafili wypowiedzieć ani słowa. Prawie tak samo jak ja. Ale choć wiem, że śpiewanie jest dla mnie niczym powietrze, bez którego ciężko się oddycha, wiem, że ja sam znalazłem swój własny tlen.
Dopóki moje życie było w pełni w moich dłoniach, nawet po tym, jak wypadło mi na chwilę, mimo, że myślałem, że wszyscy ze mnie kpią, wiedziałem, że nie ma rzeczy na tym świecie, która nie działaby się po coś. Szukałem swojej iskry, która miała mnie napędzać, gdy miałem dwadzieścia pięć lat i wreszcie ją znalazłem. Byłem niczym innym jak pieprzonym marzycielem, który gonił za swoimi pragnieniami, snami i całym ogromem własnych marzeń, które chciałem ze wszystkich sił spełnić.
Potykałem się tyle razy, padałem na kolana, widziałem początek i koniec, byłem u szczytu by później znaleźć się na samym dnie.
Dopóty miałem swoje marzenia, chciałem doskonalić swoje życie to byłem pewien, że robię dobrze. Chociaż tak wiele razy zapewniałem, że kocham, że jestem, a robiłem w zupełności inaczej, by zdać sobie sprawę, że wpadam w wir, który mnie pochłania i już nie dbam o to, co uważam za najdroższe.
I właśnie teraz…
Wychodzę na scenę, patrząc przed siebie i mrużąc swoje oczy, które wciąż nie przyzwyczaiły się do blasku reflektorów. Są skierowane na mnie, to ja, gwiazda, a nie zwykły, nic nie znaczący chłopak, którym byłem te niespełna dziesięć lat temu, czekając na lotnisku w Nowym Jorku, żeby mój samolot w końcu mógł odlecieć. Widzę, jak ludzie skandują moje imię i wszystko to, co chcą powiedzieć mi w tej chwili, gdy cały na czarno wychodzę na scenę. Przewieszam przez ramię swoją gitarę i wiem, że to wszystko co mogę oglądać będzie tym, co zostanie ze mną do samego końca. Widzę ich uśmiechy, podniesione dłonie, każdy najdrobniejszy szczegół, który sprawia, że przez moje plecy przechodzą dreszcze, a oni wszyscy myślą, że po takim czasie nic już nie robi na mnie wrażenia. Ale tutaj większość z nich jest w stanie uwierzyć w każde moje słowo, chociaż miałoby być zwykłym kłamstwem.
I oto jestem, stojąc przy samym brzegu sceny i śpiewając prawie każdą ze swoich piosenek. Wkładam w nie całego siebie, bo tylko w barwie mojego głosu możesz usłyszeć, co tak naprawdę czuję. Bo tylko i wyłącznie on zawsze mnie zdradzał.*

Jared siedząc w swojej garderobie, patrzył się w lustro. Wyglądał tak, jakby się zawiesił, ale potem zaczął szybko mrugać powiekami. Odpowiedni czas minął. Czuł się dobrze, wiedział, że po takim czasie jego ciało nie było już przyzwyczajone, ale wiedział, jak bardzo tego pragnęło. W sierpniu jeszcze przyrzekli sobie oboje, że już nigdy więcej nie wezmą. Wtedy to tylko miało załagodzić w jakiś sposób ich ból, mieli poczuć się lepiej, wymazać myśli i sprawić, żeby tak bardzo nie przypominały o tym, co odeszło.
A teraz wiedział, że po raz kolejny łamie złożone obietnice. Your promises they look like lies. Patrzył w swoje oczy, które teraz błyszczały, a mimo to, że było już dosyć późno, miał w sobie zbyt wiele energii. Sam się sobie dziwił, że tak potrafi. Robić tak, żeby wszystko albo prawie wszystko uchodziło mu płazem. Bo kiedyś sobie powiedział, że każda trasa koncertowa ma swoje prawa i rzeczy, jakie zrobi w jej czasie nie będą żadnym przewinieniem. Tylko na nich mógł robić to wszystko, czego nie przystoi normalnie, ale choć wiedział, że nawet coś takiego jak trasa koncertowa go nie rozgrzeszy, był pewny tego i robił to wszystko nadal.

21. marca 2006r., Filadelfia, Pensylwania.

Tomo wraz z Shannonem siedzieli w studio, gdzie mieli udzielić wywiadu do radia. Tomo już wiedział, że nadszedł odpowiedni czas i miejsce, chociaż mógł z całego ogromu miejsc w jakich się znajdą wybierać do woli. Uznał, że tutaj będzie to wszystko już zakończone.
- Jak się czujecie na samym początku trasy? Jest tak jak zaplanowaliście? - zapytał młody redaktor, który siedział naprzeciw nich. Shannon patrzył na niego i wiedział, że nie omieszka się nawiązać do pewnych zdjęć. Tyle razy go o to pytali, kim jest ta dziewczyna, co dla niego znaczy, że zastanawiał się, czy w końcu skończą. Alex była prawie wspomnieniem, które wspominał bardzo ciepło, ale musiał się pogodzić już z tym, że prawdopodobnie spotkają się za kilka lat, jak nie w ogóle. Był pewny, że gdyby istniała możliwość zakończenia ich małżeństwa bez jednej ze stron, zrobiliby to bez wahania. 
- Jest lepiej niż być mogło. Pełni optymizmu i wciąż pełni sił na więcej - odpowiedział Jared, a Shannon zaczął pod nosem się uśmiechać. Potem zaczął mówić swoją standardową gadkę, jak są wdzięczni za to, że mogą spełniać marzenia.
- Shannon - już wiedział, że będzie pytanie o Alex. Chociaż tamto zdjęcie miało ponad pół roku, wałkowali ten temat niemal do znudzenia. Nikt jeszcze nie dostał na nie odpowiedzi. - Czy po zakończeniu trasy przewidujecie kolejne, odrobinę dłuższe? - był w lekkim szoku i na początku nie wiedział co ma odpowiedzieć. 
- Jasne, jasne, że tak. Po Forever Night, Never Day są plany na kolejną. Będzie pewnie krótka przerwa, ale teraz najważniejsza jest trasa, która trwa.
- Tomo - redaktor spojrzał z nieodgadnionym wyrazem twarzy i błąkającym się po ustach uśmiechem. - Kim jest ten mężczyzna, z którym zrobiono ci zdjęcie na lotnisku w Sacramento? - Shannon odetchnął, teraz przyszła kolej na Tomo. A Tomo im już wspomniał, że dzisiaj albo przy następnym wywiadzie powie wszystko. Shannon był pewien, że to wszystko co w sobie nosił musiało wyjść na wierzch, by mógł poczuć się w pełni sobą i przestać ukrywać się z tym, kim jest.
- To mój partner.
- To oznacza, że jesteś -
- Tak, jestem - przerwał mu w połowie, uśmiechając się z jakąś niewypowiedzianą ulgą. Stało się, powiedział to. Było już za późno by to cofnąć.
- Niecodzienna informacja, whooooa, chłopaki. Matt, niedawno urodziła ci się córka, jak się czujesz w roli ojca?
- Jeszcze nie czuje, bo byłem z nią tylko miesiąc - zaśmiał się cicho. - Rozmawiamy przez telefon, skypa i dostaje codziennie miliony zdjęć. Nic mnie nie omija, mimo to, że jestem daleko od niej.
- Jared, skąd czerpałeś inspiracje do napisania piosenek na ‘A Beautiful Lie’? - teraz przeniósł swój wzrok na Jareda, który do tej pory najmniej się odzywał.
- Nie zgadniesz - uśmiechnął się do niego.
- No skąd? - pochwycił, odpowiadając mu tym samym. Jared przewrócił oczami.
- Z głowy. Wszystkie pomysły biorą się z głowy.
- No tak, jak mogłem zapomnieć - zrobił pauzę, patrząc na każdego z nich po kolei. - W naszym studio gościłem zespół Thirty Seconds to Mars, już dziś zagrają w Filadelfii, wszystkich chętnych zapraszamy na pozostałe koncerty, które odbędą się w ramach trasy Forever Night, Never Day, promującej najnowszą płytę ‘A Beautiful Lie’. - Teraz puścił jakąś piosenkę, którą mogli też usłyszeć.
A Tomo poczuł się nareszcie wolny. Powiedział to wszystko, choć wiedział, że już zaczynają pisać o nim, zespole i wszystkim tym, co udało się dowiedzieć, ale był spełniony. I szczęśliwy.
___

tytuł: 30STM- Do or Die
*- nawiązanie do początków 1 i 22odc.
Forever Night, Never Day - nie było Francji, ale dzięki Boże za fikcje literacką.

Opisy koncertów są tak troche moimi emocjami/uczuciami i nie wiem czy mi to w jakikolwiek sposób wyszło, ale pisanie o śpiewającym Dżarku is so fantastic. Ten odcinek przypomniał mi początkową koncepcje tego opowiadania: 'nie pozwól małym rozumom przekonać cię, że twoje marzenia są zbyt duże' :)))