- Czemu zawdzięczasz swój sukces? - Will kartkował
jakąś gazetę, a Jared doskonale ją znał. Pamiętał jak ją dostał, a potem ją
czytał. Jeszcze przypominał sobie to, co wtedy czuł.
- Nie wiem.
- Jak to - nie wiesz? - reporter oderwał od gazety
oczy i teraz wpatrywał się lekko zmrużonymi w Jareda.
- Może zacznę banalnie, jak zawsze w każdym wywiadzie:
marzeniom, zawdzięczam to wszystko marzeniom. Byłem wystarczająco odważny, żeby
kiedyś zacząć je spełniać, więc teraz muszę być też tak samo wystarczająco
odważny, żeby odpowiadać na twoje pytania - odetchnął, zastanawiając się
chwilę. - Gdyby nie one, wierz mi, nie siedziałbym tu, a ty nie zadawałbyś mi
tych pytań i nie musiałbyś tego słuchać. To od nich się zaczęło i
prawdopodobnie kiedyś się skończy.
- Jestem pewien, że gdybyś nie przeprowadził się do
Los Angeles i nie zaczął pracować nad sobą, nie stworzyłoby się coś z niczego.
Jesteś idealnym przykładem tego, że nawet najbardziej absurdalne i wygórowane
marzenia też mogą się spełnić.
- I dlatego właśnie dzięki nim odniosłem swój sukces;
nigdy nie przestałem w nie wierzyć - skończył, patrząc na gazetę, którą Will
miał na kolanach. On też zerknął na nią i przejechał po niej, jakby chciał zetrzeć
z jej powierzchni kurz.
- Czerwiec dwa tysiące szóstego roku. Doszliśmy niemal
do samego końca twojej opowieści -
- To już ostatnia prosta, Will, a mi coraz ciężej o
tym mówić - wszedł mu w słowo, uśmiechając się trochę gorzko, trochę z jakimś
sentymentem. Nie wiedział co bardziej powodowało ten uśmiech; to, że zaraz
wszystko się skończy, czy to, że nareszcie pokaże to światu.
- Rozumiem, ale sam stwierdziłeś, że nie będziemy
robić przerwy. Musisz powiedzieć to wszystko tutaj, dzisiaj i dokładnie po
trzech latach. Powinienem się bać?
- Powinieneś mi obiecać, że nie będziesz mnie
postrzegał przez pryzmat tego co ci mówię, nie będziesz się litować, nie
będziesz mi współczuł; po prostu to wszystko było ciągiem skutków, których przyczyny
rozpoczęły się dawno temu. A może zacznijmy od początku…
- Od początku, nie rozumiem? - spytał Will, marszcząc
swoje brwi. Na jego czole zaczęła rysować się kreska, kiedy patrzył tak z
niedowierzaniem.
- Nazywam się Jared Leto i jestem pierdolonym
sukinsynem bez serca - zrobił pauzę. - Chciałem opowiedzieć światu swoją
historię, żeby w jakiś sposób się od niej uwolnić. Bo może, gdy ją opowiem
poczuję się w końcu wolny. Czuję, że moje demony powoli zaczynają mnie
opuszczać, to jak moja spowiedź, wiem to. Gdy otworzyłem dziś powieki,
wiedziałem, że to zakończy się właśnie tutaj. Wszystko skończy się tutaj... Ale
chociaż zbliżam się do samego końca, mam jakieś dziwne wrażenie, że słowa coraz
ciężej przechodzą przez moje gardło, jakby chciały zostać ze mną na
zawsze.
- Nikt nie ma prawa cię oceniać.
- Popełniłem masę błędów, zraniłem wystarczającą
liczbę ludzi, żeby smażyć się w piekle, ale wiedziałem, że to wszystko dzieje
się po coś. Bo nie ma rzeczy, żeby nie działa się po coś, po prostu nie ma... -
zakończył prawie szepcząc. - Podejmowałem decyzje każdego dnia; niektóre były
dobre, a inne zwyczajnie złe. Każdy tak ma. Wahałem się tyle czasu czy chcę
mówić o tym wszystkim, ale duszenie w sobie całej masy zatajonej prawdy w końcu
człowieka zaczyna niszczyć. Dzień za dniem, miesiąc za miesiącem, rok po
roku...
- Ludzie popełniają różne zbrodnie, cięższe niż może
się to wydawać. Nie mogę porównywać cię do kogokolwiek. Twoja historia jest
przecież jedyna, jaką powinniśmy znać – przestał wpatrywać się w Jareda i teraz
przeniósł wzrok na gazetę, która wciąż leżała na jego kolanach. Otworzył ją na
pewnej stronie i uniósł przed siebie. – Czy na to dostanę wystarczająco
wyczerpującą odpowiedź?
- Znasz wersje oficjalną; nie mogłem śpiewać, bo
miałem problem ze strunami głosowymi, tak też tam przecież jest napisane.
- Cytuję: „Dwunastego czerwca dwa tysiące szóstego
roku do opinii publicznej, manager i jeden z członków zespołu, Shannon Leto
podali, że zespół Thirty Seconds to Mars wstrzymuje swoją działalność na czas
bliżej nieokreślony. Powodem jest wykrycie guzów na strunach głosowych u Jareda
Leto, uniemożliwiających mu dalsze śpiewanie. Wokalista podda się zabiegowi ich
usunięcia w niedalekiej przyszłości. Trasa Welcome to the Universe stoi pod
znakiem zapytania, ale nie została jeszcze odwołana.” – Skończył czytać i znad
gazety zerkał na siedzącego przed nim Jareda. – Pamiętam, że przed VMA MTV
zespół już był reaktywowany, a wszystkie pytania pozostawiliście bez
komentarza. Czy to, co tu napisali to była prawda?
- Nie – wyrzucił z siebie szybko, chcąc mieć to za
sobą. – Gazety pisały to, co im Shannon dyktował, żadna w tamtym czasie nie
napisała prawdy oprócz tego, że Thirty Seconds to Mars w sierpniu wznowiło
działalność, a na VMA MTV już wystąpiliśmy wszyscy w komplecie. Opinia
publiczna dostała bardzo okrojone wersje wydarzeń, a mój pobyt na odwyku nikomu
nie był znany. Wszystko sprowadzało się do braku odpowiedzi na każde pytanie.
Bo w końcu milczenie jest złotem, no nie?
24. marca 2006r., Brooklyn, Nowy Jork.
Alex czuła się skołowana.
Jeżeli mogła tak określić swój stan w jakim się znajduje, tak właśnie było.
Patrzyła najpierw przed siebie, a potem na bilet, który ściskała w dłoniach.
Nie była do końca przekonana, żeby tak miało wyglądać ich spotkanie, bo
wiedziała, że będą mieć zaledwie pięć minut, a Shannon nie będzie mógł jej
poświęcić ani jednej więcej. Odetchnęła, czuła dziwną gulę w gardle i miała
spocone dłonie. Zacisnęła jeszcze mocniej palce na kartce, czując, jak wżyna
się w jej skórę. Nie mogła tak się zachowywać, musiała doprowadzić się do
względnego porządku, nie mogła przecież być taka zdenerwowana.
- Ty jesteś tą
dziewczyną z lotniska? – usłyszała czyjś głos dosłownie zaraz przy swoim uchu.
Odwróciła niepewnie głowę, nie rozumiejąc o co chodzi. Patrzyła na nią jakaś
pulchna, blond włosa dziewczyna na oko w jej wieku i uśmiechała się delikatnie.
Nie z kpiną, nie z rozdrażnieniem, nie z zazdrością. Po prostu z jakąś
nieokreśloną radością.
- Jakiego
lotniska? – nie rozumiała, a chyba powinna wiedzieć o czym ona mówi.
- No nie udawaj,
zrobili tobie i Shannonowi takie foto na lotnisku, że wszyscy myśleli, że
jesteście parą – popatrzyła na nią, oceniając ją dyskretnie. – Ale
najwidoczniej nie byliście, skoro zniknęłaś na cały rok.
- To o to chodzi
– zamyśliła się, starając sobie przypomnieć sytuację, o której mówi ta
dziewczyna. Rzeczywiście tak było; mogli zrobić to zdjęcie, kiedy Shannon
przytulał ją do siebie, a ona chciała jak najszybciej uciec z Los Angeles. Może
wyglądali wtedy jak żegnająca się para, ale oni nigdy nią przecież nie byli. Ich
jedyny pocałunek miał miejsce po pijaku, kiedy ona była zupełnie inna niż
teraz. Mniej ostrożna, trochę bardziej infantylna i z bez dorobku wszystkich,
ostatnich wydarzeń. – Leciałam po prostu do Nowego Jorku, Shannon to – zawahała
się na sekundę – mój dobry znajomy, tak, tylko dobry znajomy.
- Masz
wejściówkę na meet&greet? – powiedziała blondynka, patrząc na Alex,
a potem na jej dłonie, które kurczowo zaciskały się na bilecie. Alex pokiwała
potakująco głową. – Ja też, tak w ogóle jestem Cassie, możesz stanąć za mną w
kolejce, to już moje drugie meet&greet, pomogę ci, ale chyba nie
muszę –
- Piłam z nimi
wódkę, nie musisz – wyrwało jej się, zanim Alex zdążyła ugryźć się w język.
Dziewczyna rzuciła jej zdziwione spojrzenie, a potem ustawiła się w kolejce.
Przyglądała się
dookoła ludziom, jak kolejka się posuwa, a ona dopiero teraz może ujrzeć swój
cel. Przy ustawionym stoliku siedzieli wszyscy czworo, a jej z nerwów zaschło w
gardle. Podpisywali po kolei najnowszą płytę, od czasu do czasu zerkając na
osobę, która stała przed nimi. Nawet zauważyła jak Jared wstaje i robi sobie z
kilkoma osobami zdjęcie. To, co się tu działo najmniej ją interesowało. Liczyła
się dla niej ta chwila, kiedy w końcu stanie przed tym stolikiem i zobaczy
znowu Shannona. Nie wiedziała sama co mu powiedzieć, przecież nie widziała go
tak dawno. Mogła improwizować, rzucić standardowy temat o tym, że cieszy się,
że go widzi, mogła też po prostu odejść z uśmiechem i się wcale nie odzywać.
Ale mogła tak samo chcieć przytulić się do niego i powiedzieć, że teraz już
może zakończyć to wszystko co ich łączy tylko na papierze, bo ona nie ma prawa
chcieć, żeby to jeszcze miało trwać.
- Masz płytę? –
usłyszała znowu gdzieś blisko swojego ucha już dosyć znajomy głos. Cassie
patrzyła na nią wielkimi brązowymi oczami, machając jej przed twarzą
plastikowym pudełkiem, na którym była czerwona róża. – To też ci się podpiszą.
- Mam tylko tą
starą – powiedziała wymijająco, a potem wyciągnęła ją ze szmacianej torebki,
którą miała przewieszoną przez ramię. Spojrzała na jej okładkę, a Cassie
uśmiechnęła się wesoło. – Nie zdążyłam kupić, myślisz, że się nada?
- No jasne,
czytałam ostatnio wywiad z chłopakami, w którym… o jeju, Tomo powiedział, że
jest gejem, Jared przez trzy czwarte jak zwykle pieprzył o tym, gdzie on by nie
był, gdyby nie marzenia i Shannon, który nie chciał się jakoś specjalnie
odnosić do tych fotek z lotniska – mówiła, a słowa wypływały szybko z jej ust.
Alex zaśmiała się cicho w duchu, wyobrażając sobie minę Shannona, kiedy musi
się tłumaczyć jakiemuś upierdliwemu dziennikarzowi, że ich nic nie łączy, a w
zasadzie nie powinno go to interesować. – Potem Jared mówił, że zadedykował
kolejną piosenkę komuś wyjątkowemu, tym razem padło na ‘Attack’. Chyba
pamiętasz, że ‘Welcome to the Universe’ też ma swoją dedykacje. Ciekawa jestem,
czy z kolejnej płyty też coś komuś zadedykuje… - Cassie naprawdę nie miała
zamiaru przestać mówić, tylko opowiadała Alex co się działo, kiedy ona
zwyczajnie nie miała czasu na to, żeby śledzić poczynania zespołu. Teraz w zupełności
całe dnie poświęcała Susannah, która zdecydowała się, że sprezentuje jej bilet
na ten koncert. Nie wiedziała jak jej dziękować, ale ona wcale nie widziała
problemu, żeby zadzwonić do Jareda i całkowicie lodowatym tonem, jakim
posługiwała się w rozmowach z innymi swoimi współpracownikami, zażądać wręcz,
żeby wysłał jej jak najszybciej może ten bilet. On nie widział problemu, a
Susannah nie tłumaczyła się dlaczego go potrzebuje. Trzy dni później, osobiście
dała jej podłużną kopertę, w której był jeden bilet z możliwością wejścia za
kulisy.
- Nie mam
najmniejszego pojęcia, co on ma w głowie.
- Kiedyś
zastanawiałam się, dlaczego oni tak bardzo szanują swoją prywatność, a potem
doszłam do wniosku, że jak fani nie wiedzą wszystkiego, to lepiej im się śpi –
przeniosła wzrok na płytę, a Alex zdała sobie sprawę, że tylko dwie osoby stoją
przed nimi i zaraz będą podchodziły. W głowie od paru dni układała odpowiednie
słowa, mniej lub bardziej wyniosłe formuły, ale doszła do wniosku, że
najlepszym wyjściem będzie czysta improwizacja. Przecież nie rozmawia z nim
pierwszy raz w życiu, zna go chociaż trochę, to przecież Shannon, który
wyciągnął ją z aresztu, zaproponował zagranie w teledysku, a na sam koniec się
z nią ożenił. Nikt o tym nie wiedział, zastanawiała się, czy wie o tym Jared,
ale Shannon by pewnie mu o tym powiedział.
- Imię? –
usłyszała głos Jareda, a potem ich spojrzenia się spotkały. Nie wiedziała co
myślał w tej chwili, ale jego usta przypominały wąską kreskę. Shannon dalej był
zajęty Cassie, która świergotała mu ile weszło i słuchał ją albo starał się
słuchać. – Okay, nie musisz mówić – teraz uśmiechnął się pod nosem i spojrzał
na płytę. – Szkoda, że nie masz jeszcze najnowszej, Shannon się postarał.
- Muszę
posłuchać.
- Wszystko przed
tobą – podpisał się i oddał jej płytę, a Cassie zdążyła już oddalić się w
kierunku Matta. Zaschło jej w gardle, przełknęła ślinę i oblizała końcem języka
spierzchnięte usta.
- Imię?
- Chyba
powinieneś wiedzieć – Shannon podniósł głowę i spojrzał na nią. Zdziwiło go to,
że w takiej sytuacji się spotkają. Kiedyś jak jeszcze o tym myślał, wyglądało
to w zupełności inaczej.
- Doskonale
wiem.
- Mam zaczekać?
- Daj mi
dwadzieścia minut, nie ma ich dużo – objął wzrokiem pomieszczenie, w którym
podpisywali płyty i szturchnął nogą pod stołem Jareda. Ten spojrzał się
automatycznie na niego, chyba zrozumiał. Alex nie chciała go odciągać ani na
minutę, ale skoro już postanowił. Oddał jej płytę i żeby nie wzbudzać żadnych
podejrzeń, przeszła po kolei do Tomo i Matta. Tomo chyba jej nie rozpoznał, a
Matt uśmiechnął się jednoznacznie. Czyżby oprócz Jareda oni też wiedzieli? Nie,
chyba nie.
- Co tu robisz?
- No jak to co?
Odhaczam kolejny koncert z całej listy koncertów, na których byłam. Ten jest
bodajże jedenasty – powiedziała uśmiechając się do niego, kiedy w końcu puścił
ją ze swojego uścisku. Shannon przyglądał się jej przez chwilę; włosy miała
krótsze, inaczej była ubrana, bardziej tak elegancko, ale jej oczy w końcu były
roześmiane, a nie tak jak pamiętał – ponure i wystraszone.
- Pytam
poważnie: skąd masz bilet?
- Dostałam od
Jareda, wysłał go pocztą – powiedziała, a Shannon zmarszczył brwi. Nie
rozumiał, że ominęło go coś takiego, a jego brat miał odwagę przed nim to
ukryć. – On nie wiedział dla kogo ten bilet, nic nie wiedział – Alex od razu
dodała, widząc zdziwioną minę Shannona.
- No okay…
wyglądasz, jakoś tak inaczej – zlustrował ją jeszcze raz, a Alex się cicho
zaśmiała.
- Dostałam pracę
jako asystentka jednej z modelek Vouge’a, dopiero zaczęłam. Na początku byłam
przerażona, jak ta kobieta, w zasadzie to dziewczyna może być taka hmm…
straszna? – zrobiła pauzę, delikatnie rozglądając się, czy nikt ich nie
podsłuchuje. – Potem, coś się zmieniło. Wiesz, to siostra dziewczyny Jareda,
nie odzywają się do siebie, wiem co nie co i… - urwała, spuszczając wzrok.
Natarczywe spojrzenie Shannona zaczynało ją zawstydzać.
- Iiii?
- To całkiem w
porządku dziewczyna, po prostu show-business… - rozejrzała się, zdając sobie
sprawę, że są całkowicie sami. Wszyscy ludzie, którzy byli tu jeszcze niedawno
gdzieś zniknęli. Chłopaki z zespołu też i nie wiedziała, czy powinna już iść,
czy zostać. Shannon wcale się nie śpieszył, wyglądał na takiego, co ma
zdecydowanie dużo czasu i może tak po prostu tutaj stać. – Gdzie reszta?
- Jared za
kulisami, pewnie liczy ile ludzi przyszło.
- Naprawdę? –
zaśmiał się w głos pod wpływem jej pytania, a Alex zaplotła ręce na piersiach.
- No co ty,
przestał po pierwszym koncercie. Pewnie czekają aż przyjdę, beze mnie nie
zaczną.
- Jesteś
spóźniony?
- Poczekają.
- Nie będę
zabierać ci czasu, Shannon – odparła, zakładając włosy za uszy. Rzeczywiście
miała je krótsze, ale wciąż tak samo rude, jak za pierwszym razem, kiedy ją
spotkał. – Z Nowego Jorku nie ruszam się aż do odwołania.
- Myślisz, że
jeszcze się spotkamy?
- Musimy
przecież wziąć rozwód – uśmiechnęła się, odsłaniając wszystkie zęby. Dawno nie
widział uśmiechu na jej twarzy, co było dla niego rzeczą dosyć nową. Do tej
pory nie mógł też uwierzyć, że ktoś taki jak Dean mógł zrobić jej taką krzywdę.
Ale teraz już była bezpieczna.
- Prawie bym
zapomniał, że jesteśmy małżeństwem.
8. kwietnia 2006r., Minneapolis, Minnesota.
Był cały spięty.
Stał oparty drzwi garderoby i powoli oddychał. Przez jego głowę przelatywały
ostatnie obrazy kłótni z Shannonem, której powodem był odwołany koncert w
Toledo. Nie chciał, żeby tak się stało, ale przez ten cały tydzień ledwo stał
na nogach. Trzydziestego pierwszego marca nie miał wystarczająco siły, aby
wstać z łóżka, bo czuł jak wszystko to, co wziął poprzedniego dnia zaczyna z niego
schodzić.
Teraz już
wiedział, że każdy kolejny koncert musi się odbyć, choćby miał potem zdychać
przez kilka godzin i jedynym czego pragnie to miękkie łóżko. Taki miał plan. A
to, że go wykona było tylko już w jego rękach. Nie mógł się poddać. I nie mógł
doprowadzić do tego, że znowu Shannon będzie tak głośno krzyczał, aż będzie się
jego głos odbijał w jego czaszce.
Jared usiadł
przed lustrem, opierając łokcie o blat toaletki. Przez moment patrzył w swoje
oczy, które wyglądały najzwyczajniej. Nie można było w nich niczego się
doszukać, tym bardziej nie wzbudzał żadnych podejrzeń. Dzisiaj był czysty,
chociaż już wiedział, że to kwestia kilku godzin, kiedy sięgnie po to, co ma na
samym dnie kieszeni płaszcza i wszędzie tam, gdzie sprawnie to ukrył. Zdawał
sobie sprawę, że Shannon już wie, ale sam się sobie dziwił, że jakoś zbytnio
się tym nie przejmował. Może na początku, bo kiedyś mu obiecał, że wtedy to był
ostatni raz. Wtedy, no właśnie, a on robi to wszystko dalej i dalej, i nawet
nie ma zamiaru przestać. Chociażby na chwilę. Wiedział, że już jest prawie przy
samej krawędzi, ale mimo to, stawiał kolejne kroki by jeszcze bardziej się do
niej zbliżyć. Prawie widział swoje dno. A nawet, że mógł je zobaczyć, nie czuł
żadnych oporów by przestać. Wszystko miało trwać.
Wyprostował się,
przecierając palcami oczy. Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że ma je
pomalowane. Na opuszkach zobaczył czarny cień i automatycznie syknął. Miał go
na policzkach i wszędzie tam, gdzie być nie powinien. Usłyszał za sobą
otwieranie drzwi i już był pewien, że zobaczy albo wkurzoną, albo ucieszoną
twarz Shannona.
- Nie przeglądaj
się tak w tym lustrze, bo zobaczysz diabła – powiedział, a potem uśmiechnął się
głupio, a Jared widział wszystko przed sobą. Sylwetka Shannona odbijała się w
lustrze, a jego wargi coraz bardziej wykrzywiały się do góry.
- Chyba jak
przeskoczy z ciebie – odparł i odepchnął się od toaletki. – Shannon, już czas,
zbieraj się, zaraz zaczynamy.
- Od czego
zaczynamy? – powiedział, kiedy szli już obok siebie. Tym razem cali na biało,
trzymając w rękach maski Pierrota. Nieodłączny lub prawie nieodłączny element
ich koncertów, prawie tak samo, jak to, że Jared poza sceną ubierał się tylko
na czarno. Biel lub czerń, nic innego. Teraz nie istniał dla niego żaden inny
kolor, a jemu całkowicie to odpowiadało.
- Od tego co
zwykle.
*
W życiu nie
czuła się tak spanikowana. Może była jedna lub dwie sytuacje, kiedy palił ją
stres do czerwoności, że przez cały następny dzień bolała ją głowa, ale teraz
nie był to stres. Tylko panika. Sama nie wiedziała do końca czy dobrze robi. A
może się wygłupi? A może ich już tu nie będzie? Nie po to wchodziła na stronę
zespołu, żeby być w stu procentach pewną, że dzisiaj grają w Minneapolis.
Poprawiła skórzaną
kurtkę i schowała pod kołnierz włosy. Nie musiała się przed nikim ukrywać, była
pewna, że ją wpuszczą, a tym samym chociaż trochę go zaskoczy. A on zwyczajnie
złapie ją w swe ramiona i nie będzie chciał wypuszczać. Tak jak zawsze to
robił. Każdego dnia.
- Hej, co tu
robisz? – powiedział Tomo, kiedy ujrzał jak skrada się w kierunku garderoby.
Ocenił ją wzrokiem, a potem się uśmiechnął.
- Przyleciałam w
odwiedziny. Siedzenie samej w L.A od dwóch miesięcy może człowieka doprowadzić
do depresji – uśmiechnęła się tak samo, a potem objął ją mocno. Pachniał jakąś
wodą kolońską i musiała stanąć na palcach, żeby móc tak samo go przytulić.
- Szukasz
Jareda? – spytał, dalej się uśmiechając. – Jest jeszcze na scenie.
- Co tam robi? –Tomo
zrobił minę, jakby to, co Jared robił na scenie miało być oczywiste.
- Śpiewa.
- No tak –
wywróciła oczami i usłyszała przytłumiony czyjś głos, który dobiegał skądś z
oddali. Już wiedziała, że Jared tam jest, a za jakąś godzinę zacznie się
koncert. – Jak mogłam zapomnieć.
Pożegnała Tomo,
który otworzył któreś z drzwi na wąskim, długim korytarzu. Potem minęła go, a
on wszedł prawdopodobnie do swojej garderoby. Te kilka metrów pokonała z mocno
bijącym sercem, a gdy otworzyła drzwi ewakuacyjne prowadzące na scenę,
odetchnęła dwa razy. Sama nie wiedziała czemu tak się zachowuje, przecież to
nic takiego. Może obawiała się, że spotykając go tutaj zastanie go w zupełnie
nie takiej sytuacji, jakiej by chciała. Tak jak wtedy. Pewnie dlatego
palił ją stres, bo obiecali sobie, że nigdy, ale to już nigdy nic nie wezmą, a
Jared tak bardzo gorliwie jej to zapewniał, że aż chciało jej się płakać. Mimo
to, nie uroniła wtedy żadnej łzy, chociaż cisnęły się do oczu, a to, że w końcu
otworzyła te drzwi i przestąpiła przez próg, sprawiło, że uśmiech wstąpił na
jej wargi.
Jared stał przy
samym końcu sceny, wyprostowany niczym struna z zamkniętymi oczami. Trzymał w
dwóch dłoniach swój sceniczny mikrofon i powoli śpiewał. Tempo piosenki było
zdecydowanie wolniejsze niż w oryginalnej wersji, ale śpiewał to z takim
oddaniem, jakby przed nim stało te kilka tysięcy ludzi. A tak naprawdę nie miał
przed sobą nikogo.
Otworzył powoli
oczy, widząc przed sobą w zupełności pustą halę i tylko czuł jak podłoga
delikatnie drga pod jego stopami. Znowu tu był - on i muzyka. Mógł czuć się jak
wtedy; znowu sam, znowu tylko płynęły dźwięki i nikt go nie słuchał. Tylko on,
tak jak kiedyś, kiedy nikt nie liczył się z nim i nikt nie miał pojęcia, że
będzie choć odrobinę w muzycznym światku znaczącą osobą. Marzenia są po to
by je spełniać, a nawet jak myślisz, że nie wyjdzie, może być całkowicie
odwrotnie. Wystarczyło chcieć.
Sonia
przyglądała mu się z pewnej odległości i próbowała machać w jego kierunku, ale
Jared wciąż śpiewał. Chyba rozpoznała w tym A Modern Myth i postanowiła
do niego podejść. Szła pewnie i stanowczo, z wyprostowanymi plecami i uniesioną
głową. Jej kasztanowe włosy falowały w rytm jej kroków. Odwrócił głowę i
dopiero teraz ją ujrzał.
- Co ty tu
robisz?
- Może jakieś ‘cześć
kochanie’ albo ‘miło cię widzieć’? - przekrzywiła głowę, a kasztanowe włosy
spłynęły po jej ramieniu.
- Ej no,
przecież wiesz - nie dokończył, przyciskając swoje usta do jej czoła. Dwa
miesiące z dala od siebie to zdecydowanie zbyt dużo. – Tęskniłem.
Trzy godziny
później w akompaniamencie przytłumionej muzyki i szumu prysznica, spoglądała
przez okno. Na ramionach miała czarną koszulę Jareda i otworzyła balkonowe
drzwi. Przestąpiła przez próg, a potem dotknęła palcami zimnej balkonowej
barierki. Wciągnęła nosem świeże, późno popołudniowe powietrze.
- Jay - poczuła
jego dłonie, jak oplatają się na jej talii. – Lubię jak jesteśmy tacy.
- Jacy?
- Szczęśliwi -
oparł brodę o jej ramię i poczuła mokre krople spływające z jego włosów.
- Jeżeli niczego
nie zepsuje, to pewnie tak będzie.
- Coś się
zmienia, to nieuniknione. Może między nami też się coś zmieniło - spojrzała na
jego dłonie, na których nie było obrączki, a potem na swoją, gdzie złoty krążek
lśnił w zachodzącym słońcu.
- Zatrzymaj to, póki
nie jest za późno - odwróciła głowę w jego kierunku, a potem położyła dłoń na
jego policzku. Mokre, czarne włosy zwisały mu dookoła twarzy.
- A może tak ma
być, co? - spoglądała w jego szeroko otwarte oczy. - Może my tacy
jesteśmy?
- A może to ja
taki jestem w środku. Znasz mnie...
- Obiecałeś, ale
nie chce cię sprawdzać. Wierze ci - musnął delikatnie jej wargi, chcąc sprawić,
żeby jej wiara w niego wciąż trwała. Sonia patrzyła na niego, a potem złapała
go za rękę, na której powinien mieć obrączkę.
- Będę nosić,
już nie będę ściągał.
- Media i tak
wiedzą, że ze mną jesteś, to już bez różnicy. Nie będziemy tanią sensacją.
- Zrobiłem to,
bo chciałem, nie dla sensacji - jej oddech delikatnie owiewał jego policzki.
Był taki szczery, jak nie był od bardzo dawna.
- Wierze ci.
Naprawdę chcę w to wierzyć.
- Napraw mnie,
proszę - sunął palcem po jej skroni, jakby uczył się jej twarzy na pamięć. -
Chyba jesteś jedyną osobą, co może to zrobić. Tak bardzo cię kocham...
- Spróbuję -
zrobiła pauzę, czując, że coś naprawdę się zmieniło. - A co, jeśli jest za
późno, Jay?
- Pamiętaj, że
zawsze będę cię kochał, zawsze. To się nigdy nie zmieni.
- Nawet za
piętnaście lat? Czasami ciężko z tobą wytrzymać.
- Taki jestem w
środku - powtórzył siebie sprzed kilku minut. - Już taki po prostu jestem.
Gdy blady świt
wdzierał się przez uchylone żaluzje, otworzyła oczy. Jared spał obok niej,
zakryty do połowy z głową wtuloną w poduszkę. Wiedziała, że musi się zebrać i
wstać. Samolot do Los Angeles nie będzie na nią czekał.
- Jay... -
szepnęła, dotykając jego policzka. Czarne kosmyki włosów przysłoniły mu twarz.
- Musze wracać.
- Nie musisz -
odpowiedział chrapliwie, unosząc powieki. - Możesz z nami jechać dalej.
- To nie wypali.
- Wiem - jego
spojrzenie odrobine posmutniało; teraz już wiedział, że spotkają się dopiero w
czerwcu. Dokładnie wtedy, gdy trasa Forever Night, Never Day dobiegnie końca. -
I to bardzo mi nie odpowiada.
- Odprowadzisz
mnie? Zamówię taksówkę, nie musisz jechać na lotnisko.
- Nie będę cię
widział przez dwa miesiące, pojadę z tobą. Wyjeżdżamy dopiero o ósmej rano, a
jest przed szóstą.
- Dobrze -
podniosła się z hotelowego łóżka i zaczęła ubierać na siebie swoje porozrzucane
rzeczy. Nie chciała się żegnać. A choć wiedziała, że znowu go zobaczy, każde
ich pożegnanie było coraz trudniejsze. Jared nie chciał wyjeżdżać z Los
Angeles, nie chciał jej opuszczać na długie miesiące, bo wiedział, że te
zwiększające kilometry zaczynają ich niszczyć. Powoli, ale coraz bardziej.
Tęsknota i puste łóżko, tysiące wiadomości, godziny rozmów to nie to samo. Mimo
to, że czasem zdarzyło mu się milczeć, bo był pochłonięty pracą, koncertowaniem
i wszystkim innym, wiedział, że bardzo mu tego spokoju i jej obecności przy nim
brakuje. Rozważał za i przeciw, widział zupełnie inne priorytety. Zdał sobie
sprawę, że wreszcie dorosnął i już nie zachowuje się jak rozchwiany dzieciak.
Chociaż czasami to i tak wracało.
- Nie umiem się
żegnać - powiedział jakiś czas później, kiedy znaleźli się na lotnisku. Trzymał
ją mocno w uścisku i nie chciał wypuścić. - Nie potrafię.
- Ja też, ale to
tylko dwa miesiące.
- Sunny...
- Tak? -
popatrzyła na niego, jak ubrany w ciemną koszulkę i czarny kapelusz nie odrywa
od niej wzroku.
- Zaczekasz na
mnie? Powiedz, że będziesz.
- Jestem, Jay,
ja zawsze jestem. - Ktoś z boku, gdy tak się im przyglądał, mógł pomyśleć, że
on nie chce dać jej odejść, a ona wcale się temu nie sprzeciwia. Mógł też tak
samo pomyśleć, że to kolejna z wielu par, która żegna się na lotnisku, nie
chcąc oderwać od siebie rąk, mająca dziwne wrażenie, że gdy tylko przestaną
czuć siebie nawzajem, druga osoba zniknie. Ale choć byli tutaj tak bardzo
zwyczajni i wcale nie wyróżniali się z tłumu, a ludzie mijali ich nie
rozpoznając ich zupełnie, Jared jeszcze nie wiedział, że ktoś z boku robi im
zdjęcia. Był zbyt pochłonięty składaniem na jej ustach krótkich, niecierpliwych
pocałunków, szeptaniem kolejnych pożegnań, że sam nie wiedział ile już ich
powiedział. Może nawet siedemnaście, tak jak w piosence.
Później musiał
ją w końcu wypuścić ze swoich ramion i patrzeć jak oddala się coraz bardziej,
aż w końcu znika na pokładzie samolotu.
Wróciła do Los
Angeles.
*
16. kwietnia 2006r., Boise, Idaho.
Zwolnij,
usłyszał gdzieś w swojej głowie, kiedy przycisnął jeszcze mocniej pedał gazu,
jadąc pustą ulicą Boise. Była druga w nocy, wieczorem mają koncert, a on
wypożyczył wóz. Jared najpierw kupił pół litra wódki, z której wypił dosyć
sporą część, zaraz po tym, jak wciągnął jedną z kresek. Nie wiedział czemu to
zrobił, po prostu jego ciało domagało się tego, a on przyzwalał na to coraz
bardziej, kompletnie się w tym gubiąc. Zaraz się zabijesz, znowu ten sam
głos, ale i tak docisnął jeszcze gaz. Widział jak wskazówki prędkościomierza
przesuwają się do góry, a jego noga wcale nie wciska hamulca. On sam chyba też
stracił wszelkie hamulce. Tej nocy urwał wszystkie sznurki, które trzymały go w
ryzach, by będąc kompletnie pijanym i naćpanym odpalić silnik samochodu.
Zachowywał się
jak skończony idiota, jak szczeniak, który nie wie co robi. Miał zaćmiony
umysł, a w jego żyłach oprócz tego co wziął, zaczynała krążyć też adrenalina. W
swój irracjonalny sposób podobało mu się to, co robił. Było w tym coś
szalonego, niezbadanego i coś, co sprawiało, że chciał robić to dalej. Prawie
tak, jak kolejne uzależnienie. A on tak bardzo się temu poddawał… A może tak
wyglądała definicja szaleństwa?
Później już nie
pamiętał, jak nagle obraz zamazał mu się przed oczami, jak stracił panowanie
nad kierownicą, jak w głowie zaczęło szumieć, potem dziwnie piszczeć, aż w
końcu zrobiło się zupełnie cicho. Przed oczami widział jasność, czuł, że zaraz
zemdleje, jak powieki niebezpiecznie opadają, a potem tylko usłyszał głośny
huk, który sprowadził go z powrotem na ziemię.
Bolała go trochę
głowa, przed oczami widział zamazany obraz, żeby później zaczęło się wszystko
powoli wyostrzać. Zrozumiał, że znajduje się też w dziwnej pozycji, że auto nie
stoi na kołach, że nic nie jest tak, jak być powinno.
Odpiął pas i
zastanawiał się, skąd przyszło mu do głowy zrobić taką głupotę. Wiedział, że
samochód musiał dachować, skoro on teraz wychodzi z niego na kolanach. Spojrzał
przed siebie; widział odłamki szkła, ślady hamowania i słyszał tylko panującą
ciszę. W pierwszej chwili nie wiedział co się dzieje, czy śni, czy to już jawa.
A może to tylko działo się w jego głowie. Wielką szkodą by było, gdyby zaraz
okazało się, że kogoś zabił. Ale tak na szczęście nie było. Droga była pusta,
kiedy podnosił się z kolan i otrzepywał się z kurzu. Miał rozcięcie na czole, a
jedną dłoń delikatnie pokaleczoną. Na chwiejnych nogach wstał, rozglądając się
dookoła. Koła samochodu jeszcze kręciły się w powietrzu, kiedy próbował iść
przed siebie, zanim ktokolwiek wezwie policję. Potknął się o własne stopy,
czując jak krew kapie mu z twarzy. Odetchnął, mrugając powoli powiekami, kiedy do
jego uszu dotarł cichy, a potem coraz głośniejszy ryk syreny, który nagle się
urwał. Dopiero teraz zrozumiał, że jest na terenie zabudowanym, a najbliższy
dom jest dwadzieścia metrów od niego. Ktoś wezwał policję. To już się działo, a
Jared nie miał siły, żeby uciekać. Był idiotą, skończonym idiotą. A dzisiaj
wieczorem ma koncert.
- Shannon –
powiedział godzinę później, siedząc na pryczy i trzymając w dłoni telefon. Na
czole miał plaster, tak samo jak na dłoni. – Odwołaj dzisiejszy koncert,
słyszysz?
- Jest trzecia w
nocy, co ty bredzisz?
- Odwołaj,
jutrzejszy też – zaczął. - Jestem w areszcie, nie wypuszczą mnie aż do jutra –
mówił tak spokojnie, że aż się sobie dziwił, że potrafi być tak wyluzowany. Nie
czuł złości, może odrobinę, nie czuł też strachu, że kogoś zawodzi, nie czuł
nawet wyrzutów sumienia.
- Gdzie jesteś?
- A areszcie.
- Powtórz: gdzie
jesteś?! – teraz podniósł już głos, a Jared przełknął ślinę. Wszystkie wyższe
uczucia zaczynały powoli wracać; zaczął czuć złość, strach i miał wyrzuty
sumienia. Wszystko spieprzył. To jego wina, to tylko on do tego doprowadził.
- W areszcie –
odpowiedział spokojnie, zaciskając mocnej palce na telefonie. Słyszał
świszczący głos Shannona i taki sam, należący do niego. – Wiem, co myślisz.
- Jesteś idiotą
– zrobił pauzę, jakby się wahał co mówić dalej. – Mam wyjść na scenę i powiedzieć:
sorry ludzie, koncertu nie będzie, bo nasz wspaniałomyślny Jared siedzi w
areszcie, bo…?
- Bo był pijany
i naćpany.
- Bingo, idioto
– oczami wyobraźni już widział, jak Shannon zaciska ze złości zęby. – Ani nie
myśl, że wpłacę kaucję i tym bardziej po ciebie przyjadę.
- Nie musisz.
- Cieszę się, że
dajesz mi pozwolenie – rozłączył się, a Jared schował twarz w dłoniach. Położył
się na plecach na obskurnej pryczy i wsłuchiwał się w rozmowy policjantów. Miał
pustkę w głowie, nie wiedział co robić. Był prawie u skraju dna.
Czterdzieści
osiem godzin później, kiedy załatwił wszystkie formalności, wyszedł z aresztu.
Źle się czuł, chciało mu się rzygać, spać i wszystko na raz. Wiedział, że
jeżeli nie weźmie tego, czego domaga się jego organizm zaraz odleci. Miał dość,
Shannon przyjechał po niego, ale nie chciał z nim rozmawiać. Koncert w Santa
Cruz musieli odwołać, sprzedając jakąś tanią wymówkę. Ale następny w Tempe w
stanie Arizona musiał się odbyć. Nie mogło być już żadnych usprawiedliwień, nie
mógł po raz kolejny nawalić. Tu się nie liczył on jeden, tu się liczyli też
inni.
*
Dwa miesiące później, 1. czerwca 2006r., Los Angeles,
Avalon Theatre.
Czuję, że to się zbliża. Zbliża się mój koniec. Widzę
dno, och, przecież jestem tak blisko.
Shannon
zastanawiał się coraz rzadziej, czemu jego brat jest jaki jest. On po prostu
miał taki charakter. Jego wybryki uspokoiły się, każdy z następnych koncertów
się odbył, wszystkie były na najwyższym poziomie. Tamte dwa odwołane nie odbiły
się echem, jego tania wymówka zadziałała. Wszystko wskoczyło na swoje miejsce.
Jared chodził jak w zegarku, śpiewał jak skowronek i stwarzał odpowiednie
pozory, żeby nie zostać zdemaskowanym. A Shannon był na niego coraz bardziej
cięty.
Usiadł za
perkusją; miał stąd idealny widok na widownię. Chwycił w dłonie pałeczki i
czekał na odpowiedni znak. Chwilę potem już grał i słyszał jak Jared zaczyna
śpiewać.
Tym razem nie
zaczął od ‘Attack’, pierwsze poszło ‘A Beautiful Lie’, które śpiewał jakoś
inaczej. Shannon miał wrażenie, że Jared znowu coś brał, bo jego głos był
trochę inny. Starał się, to fakt, szło mu bardzo dobrze. Wyciągał słowa,
śpiewał odpowiednio, nawet nie brakło mu głosu, żeby miał śpiewać za niego tłum
ludzi. Wszystko było na swoim miejscu, a Shannon nie mógł przewidzieć jednej,
istotnej rzeczy.
Jared śpiewał,
skakał, biegał od jednej strony sceny aż do samego jej końca. Podnosił ręce,
grał, jakby chciał udowodnić mu, że wszystko gra, że wszystko jest w jak
najlepszym porządku. Śpiewał tak przejmująco, że mogło to poruszyć nie jedno z
serc; mogło stopić cały lód. Ale mimo to, że Jared udowadniał, że on jeszcze
nie widzi dna, że wciąż ma kontrolę, był prawie jakby oddalony od wszystkiego
tysiące mil.
Shannon był
pewien, że Jared w końcu zrozumie, że jego zachowanie sprowadza się tylko do
jego samoistnej destrukcji, która jest prawie, już naprawdę przy nim blisko. A
on choć przed nią ucieka, ona goni go krok w krok. Był pewien, że Jared w końcu
przejedzie się sam na sobie, że wtedy rzeczywiście zrozumie, że musi z tym
wszystkim skończyć. Ale on nie mógł przewidzieć jednej, istotnej rzeczy - że
stanie się to już niebawem.
Jared stał jak
zawsze przy samej krawędzi sceny, chcąc chwycić w swoje dłonie własne marzenia.
Mógł je zobaczyć w tych ludziach, mógł je zobaczyć gdzieś obok siebie,
wystarczyło tylko wytężyć wzrok. Był ich naprawdę blisko, ale w tym dniu mógł
przysiąc, że stoi też przy swojej własnej krawędzi. I widzi dno.
Shannon mógł tak
samo zobaczyć, jak Jared nachyla się do tych ludzi, którzy przyszli tu
specjalnie dla nich. Dzisiejszy dzień był ostatnim dniem ich trasy, Forever
Night, Never Day miało zakończyć się właśnie teraz. Los Angeles musiało się
przed nimi pokłonić, chociaż jeszcze kilka lat temu nie było do tego w
zupełności skłonne. To miasto było ich początkiem i końcem; wszystkim tym, co
miało być zapamiętane. Shannon widział, jak na tej scenie spełnia się coś
nierealnego, coś tak bardzo niedoścignionego, że gdy walił w bębny czasami miał
wrażenie, że gdy otworzy oczy to zniknie. Na zawsze zniknie.
Jared czuł, jak
jego ciało staje się obce dla niego. Jak mimo tego, że stoi tutaj i patrzy
przed siebie, był gdzieś indziej. Przed jego oczami robiło się nagle coraz
mniej wyraźnie, coraz bardziej jasno. Dźwięki muzyki i tego co śpiewa, gdzieś
nikną, są daleko, tak jakby nagle ktoś zanurzył go w głębokiej wodzie.
Shannon był
pewien, że nigdy tego nie doświadczy, że to się stanie wtedy, kiedy on nie
będzie musiał tego oglądać, że naprawdę dowie się o tym od kogoś, że już
przybiegnie, gdy będzie wszystko skończone. Ale mając dziwne nadzieje, które
nie miały racji bytu, podniósł powieki, tak samo uderzając pałeczkami o
perkusje, wiedział, że ta chwila właśnie nadeszła.
Jared już
wiedział, co się z nim dzieje i choć nie chciał, żeby ktokolwiek to oglądał i
tym bardziej, żeby stało się to wtedy, gdy stoi na scenie, nie miał już żadnego
wyboru. Przed oczami widział jasność, w uszach zrobiło się głucho, a głosy i
muzyka, którą słyszał jeszcze przed chwilą, umilkła.
Shannon, widząc
to wszystko, po raz pierwszy w swoim życiu poczuł coś niezrozumiałego.
Dokładnie chwilę przed tym, jak Jared miał upaść na scenie i stracić
przytomność, zupełnie bez powodu przeszyła go fala palącego bólu. Na moment
przestał grać, a choć Jared wtedy jeszcze śpiewał, nie rozumiał. Jakby w
zwolnionym tempie rozejrzał się dookoła siebie, dostrzegając wciąż uśmiechnięte
twarze ludzi. Lecz po chwili ból minął i już nie powrócił.
- Co z nim jest?
- Musisz to
zrobić?
- Naprawdę
uważasz, że to jedyne rozwiązanie?
- Wydaje mi się,
że on się nie zgodzi.
- To już
ostateczność, to zagrożenie jego życia, Tomo – Shannon spojrzał na Matta i
Tomo, którzy siedzieli razem z nim w izbie przyjęć. To działo się tak szybko,
że nie poświęcił żadnej myśli temu, jak się tu znalazł. Trzymał w dłoniach
telefon i wahał się czy Sonia też powinna wiedzieć. W końcu byli małżeństwem. –
Tutaj on nie ma nic do gadania.
- Halo? –
usłyszał jej głos i nie wiedział czy to, co czuje to właśnie to samo, gdy można
zobaczyć, jak czyjś związek się właśnie rozpada. – Shannon, co się stało?
- Nie krzycz.
Tylko nie krzycz. Obiecaj, że nie będziesz.
- Postaram się.
Jared mając
wciąż zamknięte oczy, nie miał siły, żeby otworzyć je i pokazać, że też ją
słyszy. Nie wiedział jak zareagować, bo mimo to, że czuł jej ciepłą dłoń na
swojej, jej oddech na policzku, włosy na swojej skórze, nie miał po prostu na
to siły. Albo może bardziej już odwagi.
- Dlaczego mi to
robisz? Przecież tyle razy obiecałeś, że tego nie weźmiesz, a robiłeś to nadal.
Nie powinieneś… Nie powinieneś, a ja będąc tak daleko, nie umiałam cię
naprawić.
Chciał już coś
odpowiedzieć, bo przecież mógł się odezwać, ale udawanie wciąż nieprzytomnego,
dawało mu jakieś mylne poczucie bezpieczeństwa.
- Chyba nigdy
nie będę umieć, skoro… Jay, bycie z tobą, a nawet zostawienie ciebie nic nie
zmieni. Nie wiem co mam robić. Powiesz mi? Byłeś ze mną w najtrudniejszych
momentach i ja chyba też powinnam…
Miał ochotę
otworzyć oczy i błagać ją tutaj i teraz, żeby z nim była, choć w głowie tłukło
mu się, że on nie zasługuje już na cokolwiek. Był tak bardzo przegranym, że
nawet nie miał siły walczyć. Ale był pewien, że tak nie może wyglądać jego
koniec. Nie tak, nie tutaj, nie w tym miejscu.
Czuł chłód jej
obrączki na swojej skórze, gdy zaciskała swoje palce na jego palcach i był
pewien, że jak nie zrobi teraz nic, już później nie będzie miał ku temu żadnej
okazji.
- Jesteśmy
małżeństwem, na dobre i na złe, przecież jeszcze pamiętam… Jay, ja nie mogę tak
po prostu tego zakończyć, przecież zawsze jest wyjście.
- Nie zostawiaj
mnie – przez pierwszą sekundę nie był pewien czy głos, który usłyszał należy do
niego, ale otwierając swoje oczy nie zauważył nikogo oprócz niej. Siedziała
przed nim w potarganych włosach i z podkrążonymi oczami, nie miał pojęcia ile
czasu tu był, ale teraz nie było to ważne. Miała nieodgadniony wyraz twarzy i
przez myśl mu przeszło, że zaraz zacznie okładać go pięściami.
- Nie wiem czy
powinnam i nie wiem czy... -
- Proszę,
zostań.
- Nie powinnam –
- Nie odchodź.
- Ale, Jay, ty już
taki jesteś… w środku.
- A może nie umiem
być już inny – poczuł jej usta na czole i nie wiedział czy całuje go ostatni raz,
czy tylko na pożegnanie, że wróci. W zasadzie nie mógł już być niczego pewny,
kiedy uważając, że zaraz odejdzie, ona wcale nie podniosła się z krzesła tylko
położyła swoją głowę na jego klatce piersiowej.
*
16. czerwca 2006r., Los Angeles, zamknięty ośrodek dla
osób uzależnionych.
- Nazywam się Jared. Przyszedłem tu tylko ze względu
na mojego brata. Uratował mi życie, które wisiało w tamtej chwili na włosku.
Nie wiem czemu to robię. Może to przysługa, a może pokuta dla samego siebie.
Pewnie mnie znacie, dałem ostatnio nie jeden koncert, a ty Felix, wiem, że
jesteś moim fanem. Nosisz ten śmieszny łańcuszek – prychnął pod nosem, chociaż
nie brzmiało to arogancko. – Mam trzydzieści pięć lat, ha, nie jeden w moim
wieku ma już dwójkę odchowanych dzieci i kredyt na mieszkanie. Mi się udało nie
mieć ani jednego, ani drugiego. Dzięki Bogu – wzniósł oczy w kierunku sufitu.
Ludzie wokół niego siedzieli w kręgu, na rozkładanych krzesełkach. Wpatrywali
się w niego, choć żaden nie oceniał. Każdy z nich mierzył się sam ze sobą i ze
swoim uzależnieniem. Od narkotyków po nimfomanię. - Mam fajną kapele, którą
wspominam jeszcze, jak pierwszy raz zagraliśmy w pierwszym składzie. Piwnica
Matta, która nie była dźwiękoszczelna – uśmiechnął się pod nosem. – Co mi po
niej, jak nie mogę w niej grać? Teraz jak miedzy wami siedzę, zaczynam żałować.
Bardzo. Znam to miejsce, już tu raz byłem. Co nie Greg? Ty widzę też lubisz
zapuszczać się w te same rejony co ja – rzucił w kierunku Afroamerykanina
naprzeciwko niego. Ten uśmiechnął się porozumiewawczo. – Człowiek jak zbyt
bardzo się stara, przeważnie wychodzi gorzej niż zakładał. Lub nie wychodzi to
wcale. Mój brat mi zawsze powtarzał, że jeśli się nie zmienię, zrobi ze mną
porządek. Już jak widać drugi raz mu się nie udało. Trzydziestopięcioletni facet bez
perspektyw na dalsze życie, co kopnie go po zadku za każdym razem, gdy coś mu
się uda. Zapewne moja historia jest wam dobrze znana, no nie? – zebrani
pokiwali potakująco głowami, mając przed oczami swoje własne historie. – Jestem
niepokornym typem, nie zapominam i nie przepraszam. Ale zaczynam żałować, choć
sam się sobie dziwie.* Tak bardzo się cieszę, że nie można mieć tu komórek i
nie możecie zrobić mi zdjęcia i wysłać do żadnej z gazet. Jestem prawie pewny,
że to nigdy nie wyjdzie, a nikt wam nie uwierzy, że tu byłem. Ale wiecie co?
Cieszę się, że w końcu tu jestem. Może uda mi się już na zawsze odgonić złe
demony, że to wszystko w końcu odejdzie. Da mi spokój. Jestem pewien, że
musiałem tu trafić, żeby zrozumieć kim naprawdę jestem.
- Dziękuję, Jared – powiedział prowadzący i uśmiechnął
się do niego. – Kolejna sesja grupowa za dwa dni, jestem pewien, że będziesz
chciał nam znowu coś opowiedzieć.
- Nie wydaje mi się – wstał z krzesełka jako pierwszy
i chciał opuścić jak najszybciej to pomieszczenie. Zrobiło mu się duszno i miał
dosyć tych ludzi.
- Jay – usłyszał za sobą głos faceta, który prowadził
to spotkanie. – Zapraszam do mojego gabinetu, mam coś, o czym chyba powinieneś
wiedzieć.
- Co to takiego? – był poirytowany, nie lubił, jak
ktoś nie mówił prosto z mostu o co mu chodzi. Ten facet prowadził jego terapię
i musiał być dla niego miły. Byli mniej więcej w podobnym wieku, wydawało mu
się, że może ma pięć lat więcej niż on. – Dowiem się?
- Zapraszam za mną – tylko tyle powiedział, wymijając
go i otwierając mu przed nosem drzwi. Chcąc nie chcąc, poszedł za nim i już w
duchu odliczał, kiedy znajdzie się w swoim pokoju. Albo pójdzie na spacer.
Brakowało mu biegania, tutaj nie miał tyle miejsca, żeby to robić. Szedł za
nim, aż w końcu otworzył mu drzwi swojego gabinetu. Jak pamięć go nie myliła,
spotykał się z nim codziennie o ściśle ustalonych godzinach. Czasem go lubił, a
czasem wzbudzał w nim niewiadomego pochodzenia irytację.
Aiden White miał ciemne włosy i ciemne oczy, trochę
spiczasty nos i nosił okulary w bordowych oprawkach. Był trochę zabawny, ale
gdy wymagała tego sytuacja potrafił zachować powagę. I co najważniejsze, gdy
nie chciał z nim rozmawiać, dawał mu spokój.
Usiadł przed jego biurkiem, zakładając nogę na nogę.
Aiden zajął swoje miejsce naprzeciwko. Nie odzywał się chwilę, żeby potem
wyciągnąć z szuflady jakąś gazetę. Jared rozpoznał w niej najnowszy numer
tygodnika Entertainment Weekly. Nie wiedział o co mu może chodzić, po co ta
gazeta? – Jay, wiem, że nie powinieneś się tego dowiadywać ode mnie, ale chyba
powinieneś o tym wiedzieć.
- Co to znaczy? – spytał, a potem wziął gazetę w ręce.
Przejrzał ją, aż trafił na odpowiednią stronę. Rzeczywiście, powinien o tym
wiedzieć i tak samo powinien mu o tym powiedzieć ktoś inny niż Aiden. - Dwunastego
czerwca dwa tysiące szóstego roku do opinii publicznej, manager i jeden z
członków zespołu, Shannon Leto podali, że zespół Thirty Seconds to Mars
wstrzymuje swoją działalność na czas bliżej nieokreślony. Powodem jest wykrycie
guzów na strunach głosowych u Jareda Leto, uniemożliwiających mu dalsze
śpiewanie. Wokalista podda się zabiegowi ich usunięcia w niedalekiej
przyszłości. Trasa Welcome to the Universe stoi pod znakiem zapytania, ale nie
została jeszcze odwołana –
przeczytał na głos, nie robiąc sobie nic z tego, że mężczyzna go słucha. – Co
to znaczy? – spytał się bardziej sam siebie.
- To już chyba
ty powinieneś wiedzieć.
- Nie wiesz? –
teraz już spytał nie siebie, tylko jego. – To znaczy, że mój szanowny brat wyrzucił
mnie z zespołu. Bez mojej wiedzy.
___tytuł: Linkin Park - Given up
*- fragment odcinka nr 4.
nie mogę uwierzyć, że to już ostatnia prosta :o czyta ktoś jeszcze?, statystyka mi dziwnie waruje ^^