AKTUALIZACJA

Prawdopodobnie nikt tu nie wchodzi poza mną raz na miesiąc i jakimś zbłąkanym wędrowcem, ale chce powiedzieć, że cała lista odcinków WRÓCIŁA. Można czytać to opowiadanie jeżeli ktoś zapragnie do woli, za moją całkowitą zgodą.

Czasem jeszcze tęsknię.

niedziela, 4 października 2015

26. Hear me now, under the banner of heaven, we dream out loud

Pół roku później, 12. stycznia 2006r., Hollywood, Los Angeles.

Pół roku później widzimy po raz kolejny Jareda. Teraz w dresowych spodniach i bluzie naciągniętej na głowie, biegnie chodnikiem ulicami Hollywood. Na uszach ma słuchawki, rękawy bluzy podwinięte i czuje jak pot ścieka mu po plecach. Jest to w swój sposób idealne oczyszczenie ze wszystkiego co działo się ostatnimi czasy. Bieganie. Zwyczajne bieganie, które pozwala mu wyrzucić z siebie całą wściekłość do świata i tego co w sobie nosił.
Razem z cieknącymi kroplami potu, który czuje jak przykleja bluzę do jego skóry, razem z tym, że zaczynają boleć go już stopy, jego myśli zaczynają milczeć. Wyciszają się i przez tą chwilę, gdy biegnie może usłyszeć bicie własnego serca.
Drogi Czytelniku, możesz teraz stanąć na tym samym chodniku i patrzeć, jak mija ciebie nawet nie zwracając na to uwagi. Biegnie obok i słyszysz zaledwie cichy szum muzyki z jego słuchawek i przyspieszony oddech. Potrafisz zobaczyć na jego twarzy lekkie zmęczenie, ale nie możesz dojrzeć bardziej, bo prawie całą przysłania kaptur. Ubrany w siwą bluzę i starte trampki nie wyróżnia się niczym innym od ludzi, których mija. Jest jak najbardziej zwyczajny. Nikt w tej chwili nie mógłby powiedzieć, że jest choć odrobinę wyżej od innych na szczeblach życia, że coś osiągnął, że coś przeżył.
I stojąc tak, odwracasz za nim głowę, a on Drogi Czytelniku właśnie biegnie, nie patrząc gdzie i nie licząc swoich kilometrów. Unosi lekko oczy, by spojrzeć przed siebie, a potem wypuszcza głośno powietrze z płuc. Patrzysz jak znika coraz bardziej sprzed twoich oczu, by potem zrobić to już całkowicie.
Hollywood żyje swoim życiem. Ludzie śpieszą się gdzieś, pokonują własne przeciwności i wychodzą naprzeciw własnym słabościom. Jared jest właśnie jednym z nich. I mimo to, że jego życie musiało potoczyć się właśnie takim torem jak teraz, nie mógł powiedzieć, żeby kiedykolwiek żałował. Starał się wychodzić z tego cało, bez żadnych urazów, choć z całym naręczem blizn. Był jaki był, a jego historia choć w niektórych momentach tragiczna, miała pokazać mu, że jest idealnym przykładem wojownika, który nigdy się nie poddaje.

Szpital Uniwersytecki UCLA, Los Angeles.

Matt był blady. Był blady jak ściana, jeżeli nie bardziej. Był coraz bardziej przeźroczysty i Jared patrząc na niego spod wpół przymkniętych powiek, mógł stwierdzić, że zaraz się przewróci. Złapał go za ramię, porozumiewawczo ściskając, by dodać mu chociaż odrobinę siły. Nie wiedział jak powinien się zachować w takiej sytuacji, bo był w niej zaledwie raz, ale to nie była tak słodka chwila jaką mógł doświadczyć teraz Matt. Nie mógł porównać jej do niczego, bo wtedy gdy rodziła się Skylar był po prostu zbyt wystraszony i nie wiedział co się dzieje, żeby reagować na to jak Matt. Mimo, że on był tutaj z nim, czuł, jakby to właśnie w tym momencie rodziło się jego dziecko, chociaż to Libby była na sali porodowej, nie kto inny. Był trochę skołowany, bo Matt zaciągnął go tu siłą, żeby pomógł dostać się im do szpitala. Przeklinał w duchu, że musi wieźć ich oboje, łamiąc wszystkie przepisy zaraz po tym, jak zupełnie niedawno dostał swoje prawo jazdy z powrotem. Czuł, że wystarczyło jeszcze jedno skrzyżowanie pokonane na czerwonym świetle, a odbiorą mu je już na zawsze. Zaparkowali pod szpitalem i ku zdziwieniu Jareda, to nie Libby miał pomóc dostać się do środka, tylko Mattowi, który widząc, jak zabierają ją na salę porodową, robi się prawie zielony. Zemdlał zaraz po tym, jak lekarz chciał go wprowadzić na salę, ale czując zapach charakterystyczny do tego miejsca, wyłożył się jak długi. Podświadomie chciało mu się z niego śmiać, w końcu stał się sensacją, a reszta pacjentów patrzyła na nich z rozbawieniem, że to większą uwagę poświęcają Mattowi, którego cucą, niż Libby, która zaraz urodzi.
Teraz Matt siedział na jednym z plastikowych krzesełek, a Jared obok niego z przymkniętymi powiekami. Chciało mu się spać, bo zarwał ostatnią noc, a rano poszedł jak zwykle biegać. Robił to już od ponad pół roku. Matt zadzwonił rozhisteryzowany o siódmej rano, prawie płacząc w słuchawkę, że nie wie co ma robić, bo się to wszystko już dzieje. Słyszał w oddali wrzask Libby i wiązankę przekleństw i nawet nie ściągając z siebie przepoconego dresu, chwycił kluczyki swojego auta i pojechał po nich. Pokonał tą drogę z duchem na ramieniu; w końcu miał ich tylko dostarczyć bezpiecznie na miejsce, a szpital mieścił się zaledwie dziesięć minut drogi od domu Matta. W zasadzie to już wtedy - w samochodzie - zastanawiał się czy to Libby, czy może Matt rodzi, bo wyglądał o wiele gorzej od niej. Gdy w końcu udało im się zaparkować przed samymi drzwiami szpitala, już wiedział, że gdy pielęgniarki sadzały ją na szpitalnym wózku, to on musi zająć się Mattem.
Odwrócił głowę. Matt dalej oddychał głęboko przez usta, a Jared uśmiechnął się w kącikach ust. W dalszym ciągu chciało mu się śmiać, ale nie mógł teraz tego zrobić, bo był pewien, że Matt by go zabił. Oddychał tak komicznie, że chyba wszyscy wokół nich słyszeli jego oddech. Nienaturalny i płytki, który był o wiele zbyt głośny, gdy robi się to normalnie. 
- Nie wejdę tam, Jared, ja tam nie wejdę - powtarzał Matt za każdym razem, kiedy na moment przestał wciągać i wypuszczać powietrze przez usta. 
- Wejdziesz i ja ci w tym pomogę. Gwarantuję - odpowiedział mu Jared, klepiąc go po ramieniu, by chociaż na chwilę się uspokoił. Nie musiał długo czekać, żeby przekonać się o tym, że lekarz idzie w ich kierunku. Popatrzył na każdego z nich, a potem zerknął na pielęgniarkę stojącą obok. Uśmiechnęli się do siebie, co Matt razem z Jaredem uznali za dobry znak.
- Który z panów jest ojcem? - spytał lekarz, patrząc uważnie na każdego z nich, ale żaden przez jakiś moment się nie odezwał. Jared szturchnął Matta w bok, na co ten lekko podskoczył do góry.
- Ja.
- On - powtórzył Jared, bo Matt powiedział to tak niewyraźnie, że nie sposób było tego usłyszeć. - Matt, kurwa, dziecko ci się urodziło, a ty zaraz tu zejdziesz, zachowuj się jak facet, a nie jak jakaś ciota, do cholery - warknął na niego, nie mogąc już opanować cisnącego się na usta śmiechu. Matt spojrzał na niego nieprzytomnym wzrokiem, a zaraz potem na lekarza stojącego przed nimi. Mężczyzna uśmiechnął się ponownie, odgarniając swoje ciemne włosy z czoła. 
- Zapraszam za mną - powiedział i złapał go pod ramię, bo mimo to, że Matt wstał, nie wyglądał na takiego, co miał ustać długo na nogach. Jared schował twarz w dłoniach cicho chichocząc i nie mogąc już dłużej tłumić śmiechu. Ta sytuacja była dla niego zbyt komiczna, a mina Matta, kiedy lekarz prowadził go na salę, gdzie leżała Libby jeszcze bardziej to potęgowała.
Piętnaście minut później ujrzał Matta, jak wychodzi z powrotem z sali i idzie w jego kierunku. Zaraz potem oparł się ściany, był bardzo blady. Może nie już tak blady jak jeszcze przed chwilą, ale wcale nie wyglądał lepiej niż wcześniej.
- I co?
- Powiedziała, że mnie nienawidzi - miał strach w oczach i nie wiedział co robić. Jared patrzył na niego z lekkim uśmiechem, a Matt nie rozumiał czemu się do niego tak dziwnie uśmiecha.
- Daj spokój! – machnął w jego kierunku dłonią. - Wszystkie tak mówią, a potem płaczą, zachwalają, dziękują za dziecko, za miłość, bla bla bla...
- A ty niby skąd to wiesz? - Matt spojrzał na niego podejrzliwie, mrużąc swoje oczy. Powoli zaczynał odzyskiwać naturalne kolory. Jared uśmiechnął się szeroko w jego kierunku, odsłaniając wszystkie zęby.
- No jak to skąd? - zapytał głupio, dalej się uśmiechając. - Nastoletnie ciąże na MTV oglądam. W soboty od jedenastej do dwunastej trzydzieści.
- Jesteś pojebany.
- Też cię kocham - cmoknął w jego kierunku, na co Matt skrzywił się z niesmakiem. - Wracam do domu - poinformował, wstając z krzesełka i otrzepując niewidzialny kurz ze swoich spodni. - Muszę wziąć prysznic i... - zawahał się, nie chcąc burzyć idealnej chwili Matta, w której siłą woli musiał uczestniczyć. Już się nie uśmiechał, co Matt zauważył od razu.
- Rozumiem, jedź.
Kilka minut później już odpalał silnik swojego samochodu i zastanawiał się, w jakim humorze dzisiaj wróci do domu. Powoli wszystko zaczynało się układać, wychodzić na prostą, a on, mimo, że ciągle się starał, pokazywał, że przecież zawsze jest i zawsze, ale to zawsze może na niego liczyć, nigdy jej nie zostawi. Matt to rozumiał, bo musiał się znaleźć z nim w tak absurdalnej chwili, w której mógł sam też się znaleźć, gdyby tylko wszystko potoczyło się dobrze. Tak się niestety nie stało. Ale Jared już nie miał w sobie żalu, bo był pewien, że gdy dał radę pokonać to, już nic nie może stanąć na jego drodze. Wszystko było do przejścia. A on, dopiero teraz zdał sobie sprawę, że jego miłość jest zbyt silna, żeby mogła tak nagle zgasnąć.

31. stycznia 2006r., Las Vegas, Nevada.

Siedzieli w samochodzie, a na dworze zaczynało zmierzchać. Las Vegas powoli zaczynało rozbłyskać milionem świateł, które były tak kolorowe i jaskrawe, że mieniły się w oczach. Okoliczne kasyna i bary pulsowały radośnie swoim blaskiem, który przykuwał wzrok. Jared patrzył się przez chwilę na ludzi, którzy mijali ich samochód, aż w końcu spojrzał na siedzącą obok siebie dziewczynę. Sonia miała na sobie obcisły czarny gorset, marynarkę i tiulową, krzykliwo różową spódnicę. Złapał ją za rękę, przybliżając się do niej odrobinę.
- Co my tu robimy? – powiedziała, ściskając jego dłoń tak samo, jak on to robił wcześniej. Poczuła na swoim policzku jego oddech, a potem odwróciła się do niego twarzą. Spoglądał na nią roziskrzonymi oczami, żeby później złożyć na jej ustach delikatny pocałunek. – I dlaczego tak się wystroiłeś? I po co ci ten kapelusz?
- Zobaczysz – odpowiedział i jeszcze raz musnął jej usta, by teraz nie odrywać tak od razu. Całował ją długo i namiętnie, wplatając swoje palce w jej długie, kasztanowe włosy. Jakiś czas temu postanowiła wrócić do naturalnego koloru i już nie przypominała blondwłosej dziewczyny sprzed kilku miesięcy. Mógł przysiąc, że w tym kolorze też kochał ją, kochał ją jak wariat. Odsunął się trochę, by teraz wyjść z samochodu i okrążyć go dookoła. Podszedł do drzwi pasażera i otworzył je, podając jej rękę. – Chodź. No szybciej, nie mamy czasu.
Przyciągnął ją do siebie, wolną dłonią zamykając drzwi samochodu. Wziął ją w ramiona i znowu pocałował, tak samo długo i namiętnie jak przed chwilą. Nie chciał się od niej odrywać, ale wiedział, że goni go czas. Wszystko przecież było umówione, nie może sobie pozwolić na jakiekolwiek spóźnienie. Przecież miało być idealnie, może na swój sposób kiczowato i tandetnie, ale w końcu to Vegas. Tutaj wszystko było możliwe. Niektórzy wyobrażali sobie ten dzień w zupełności inaczej; na swój sposób pięknie i gustownie. Ale Jared nie potrafił sobie wyobrazić samego siebie idącego do ołtarza i patrzącego na księdza, jak daje mu błogosławieństwo. Wiedział, że to w zupełności nie w jego stylu i chyba by oszalał z taką ilością gości, którą musiałby zaprosić i prawdopodobnie zwariowałby do reszty z samymi przygotowaniami. I dlatego dzisiaj, trzydziestego pierwszego stycznia jest tutaj – w Vegas, by prosić ją o rękę, w kiczowatej kaplicy bez naocznych świadków. Tylko ona i on. Nikt inny nie był mu potrzebny do szczęścia.
Złapał ją za dłoń, prawie ciągnąc za sobą, kiedy szli obok kolejnych barów i kasyn. Ludzie nie zwracali na nich uwagi siedząc przy różnych maszynach i innych konsolach do gry. Do jego uszu od czasu do czasu dolatywały różne przekleństwa albo zaś na odwrót okrzyki czystej radości. Starał się nie zatrzymywać, kiedy nagle poczuł, że jest ciągnięty do tyłu.
- Popatrz, jakie ładne – powiedziała, patrząc na wystawę sklepu z biżuterią. W tym momencie zdał sobie sprawę, że zapomniał o najważniejszym. Obrączki! Chce wziąć ślub, za pół godziny ma być w kaplicy, a on nie ma obrączek. Czy mógł się bardziej wygłupić? Spojrzał na Sonię, która ciągle przyglądała się wystawie i uśmiechnął się pod nosem. Jeszcze nic straconego. Ścisnął ją za rękę, żeby zaraz pociągnąć za sobą w kierunku drzwi wejściowych. – Co ty robisz?
- Chcę kupić obrączki.
- Nie mówisz poważnie.
- Jak najbardziej – spojrzał na nią uśmiechając się szeroko. Teraz we wnętrzu sklepu był pewny, że facet za ladą ich rozpoznał, ale miał to już kompletnie gdzieś. Wciąż liczyła się ta chwila. Wciąż był tak bardzo pewny, że chce to zrobić i teraz, dopiero teraz, zdał sobie sprawę, że po kilku latach odkąd nosił to w sobie jest świadomy jak nigdy. Może jeszcze niedawno było to dla niego tylko planami, niczym innym, jak zwykłymi rozmyślaniami, że coś takiego w końcu się stanie, ale nadszedł odpowiedni czas. Nie mógł już dłużej czekać. A Forever Night, Never Day miało rozpocząć się niebawem. Musiał się spieszyć.
- Czy ty…?
- Tak, właśnie ci się oświadczam – uśmiechnął się, chwytając ją za dłoń. – Weźmiemy jakie chcesz, tylko podaj rozmiar – pocałował ją we włosy, a potem wyciągnął z kieszeni plik banknotów. Sprzedawca wpatrywał się to w niego, to w Sonię i czekał, aż się zdecydują. Trwało to zaledwie kilka minut; byli bardzo pewni tego co chcą, nawet się nie sprzeczali. Przymierzył kilka par, aż w końcu doszedł do wniosku, że powinny być z jak najmniejszą liczbą udziwnień i niepotrzebnych wzorków. Nie potrzebował czegoś takiego, to było zbyt kiczowate i tandetne. A jemu nie chodziło o żadną z tych rzeczy. – Grawer? Czy da radę pan zrobić grawer? – spytał, patrząc na sprzedawcę spod czarnego kapelusza.
- Niestety.
- Zapłacę, bardzo proszę – upierał się, patrząc to na mężczyznę to na Sonię, która była lekko zaskoczona. Nie spodziewała się, że zdecyduje się na cokolwiek, że w ogóle przyjdzie jej wybierać obrączki o wiele za szybko niż robi się to normalnie. - Bardzo krótki napis, pierwsza litera imienia albo coś podobnego, na więcej nie mam czasu.
- Zgadzam się; dla mnie S, a dla niej J – powiedział, patrząc z uśmiechem na mężczyznę, który zniknął na zapleczu. Objął Sonię w pasie i przyciągnął do siebie. Pocałował ją delikatnie we włosy, splatając swoją dłoń z jej dłonią.
Kilka chwil potem z zaplecza wyszedł ten sam mężczyzna i w ręce niósł zapakowane małe zawiniątko. Pudełeczko był niebieskie, a na górze miało kokardkę. Jared zapłacił i odebrał pakunek, chowając go do kieszeni kurtki. Złapał Sonię za rękę i teraz wcale się nie śpiesząc, opuścili sklep. Odległość do kaplicy pokonali w przeciągu kilku minut. Na początku wydawało mu się, że jeszcze chwila i się zgubią w całym gąszczu uliczek, tak bardzo podobnie do siebie oświetlonych. Neonowe szyldy, lampki i wszystko to, co możesz spotkać w takim miejscu jak to, było jak najbardziej wskazane. Poprzebierani ludzie, ich wymalowane twarze; cały ogrom tego miejsca go przerażał i zachwycał zarazem. Było zdecydowanie magicznie, prawie tak, jakby odtwarzać jakiś film. Nie mógł lepiej wybrać, bo widział, że ich miłość nie nadaje się do przypieczętowania jej w kościele. Kaplica w Las Vegas była do tego zdecydowanie odpowiednia.
Jared odetchnął. Trochę się stresował. Pamiętał jeszcze, że kiedyś, bardzo dawno temu, ponad sześć lat, miał brać ślub z Louise, ale w duchu dziękował za taki obrót spraw. Wiedział, że byłby wtedy niczym w złotej klatce. Musiałby podporządkować się, udawać jeszcze bardziej niż wcześniej i sprawiać choć trochę wrażenie zakochanego w dziewczynie, której nigdy nie kochał. Był wdzięczny, że ich związek rozpadł się, choć stało się to tylko przez śmierć ich dziecka. Wtedy już ich nic nie trzymało przy sobie. Jedyne spoiwo odeszło, a on był już w zupełności wolny.
Facet w firmowym garniturze przywitał się z nimi, patrząc najpierw na niego, potem na Sonię. Przez moment miał wrażenie, że się przewidział. Nazwisko przecież miał podane, ale zawsze przecież mógł być to zwyczajny zbieg okoliczności.
- Prasa będzie… -
- Proszę tego nie robić – uciął Jared, wchodząc mu w słowo. – Nie życzę sobie, żeby jakaś z tych szuj się o tym dowiedziała – spojrzał na niego twardo i dziękował, że nie jest przebrany za Elvisa. Chyba by nie zniósł tego ich zawodzenia i wszystkiego co oni robili, gdy ktoś próbował wziąć ślub. Mężczyzna uśmiechnął się zgaszony, a potem przybrał taką samą, firmową minę jak na początku.
- Obrączki? – zapytał unosząc brew. Jared pogrzebał nerwowo po kieszeniach, czując, jak świdruje go wzrokiem na wskroś. – Licencja wykupiona, okay, możemy zacząć.
- Jak to zrobiłeś, że nic nie wiedziałam? – spytała Sonia szeptem, patrząc ukradkiem na mężczyznę przed sobą, który trzymał w dłoniach jakąś kartkę.
- Przez Internet i skserowałem twój dowód – posłał jej uśmiech, odsłaniając wszystkie zęby. W odpowiedzi wywróciła oczami i pokręciła głową.
- Znaleźliście się tutaj, by dobrowolnie i w pełni świadomie wstąpić w związek małżeński, który obiecujecie, że będzie zgodny, szczęśliwy i trwały. Ja, urzędnik stanu Nevada, mocą obowiązującego prawa jestem zobowiązany wam go udzielić – mówił, delikatnie zerkając na kartkę w swoich dłoniach. Już wcześniejszy, wredny uśmieszek zniknął z jego twarzy. – Przysięga małżeńska –
- Mam swoją – wtrącił, ściskając Sonię mocniej za rękę. Patrzył w jej oczy, chcąc odgadnąć jej myśli. Śmiały się do niego tak radośnie i był pewien, że to właśnie z ich widokiem chce budzić się każdego dnia. Zdał sobie sprawę, że od teraz wszystko stanie się już inne. A on mógł przysiąc, że to z nią ma swoje szczęśliwe zakończenie. Z nikim innym, bo tylko z nią jego życie nabierało całkowicie nowego wymiaru, kolorów i tylko ona wprowadzała tyle uśmiechu w szarą codzienność.  - Ślubuję, że będę przy tobie, nawet wtedy, gdy nie będę miał sił wypowiedzieć twojego imienia – zaczął, trzymając ją ciągle za rękę. Czuł się pewnie, ale jednocześnie dziwnie. To wszystko działo się tak szybko, że ani nie spodziewał się tego, że to już będzie mówił te wszystkie słowa. Wiedział, że są trochę zbyt wyniosłe, ale nie chciał powtarzać oklepanych formuł. To miała być tylko jego przysięga, nikogo innego. Nie mógł powielać czyichś słów, bo tylko w swoich własnych był skłonny zawrzeć to wszystko. To wszystko co czuł. - Kiedy będziesz leżeć z gorączką i kiedy będziesz całkiem zdrowa. Gdy będę musiał oddać za ciebie życie, zabrać każde cierpienie, wysuszyć każdą słoną łzę – zrobię to bez wahania. Ślubuję ci, że będę przy tobie zawsze i wszędzie, chociaż powiesz, że jestem bardzo daleko. Będę zawsze o tobie pamiętał, nawet będąc tysiące kilometrów od ciebie, w całkiem nieznanych krajach i miejscach. A teraz oddaje ci swoje serce oraz całego siebie ze wszystkimi wadami i zaletami, po prostu oddaje ci całą swoją miłość.
- Zawsze będę przy tobie, Jay, zawsze będę cię kochać – mężczyzna kiwnął na znak, że mogą się pocałować. Ale oni już złączyli ze sobą swoje wargi. Całował ją mocno, namiętnie z całkowitym i pełnym uczuciem, którym ją darzył. Jej dłonie na jego twarzy, jej oddech na jego skórze, wszystko to, co mógł poczuć i był tak bardzo świadomy, że dokonał najlepszego z wyborów. Ani przez moment nie myślał, że mógłby to przerwać, uciec, a tym bardziej w ogóle do tego nie dopuścić. Ta chwila była w zupełności ich, a Vegas choć szalone, było idealnie-nieidealne, prawie tak samo jak oni sami. Bo tylko tutaj świat mógł zatrzymać się na dosłownie chwilę, by potem, ruszyć jeszcze szybciej.

Czuł jej gorący oddech na swoich powiekach, kiedy przechyliła w jego kierunku głowę. Jej powoli błądzące ręce po jego ciele i odpinające z jakąś dziwną pasją każdy z guzików jego czarnej koszuli.
- Zachowujemy się jak nastolatki.
- W samochodzie.
- Na tylnym siedzeniu.
- Oj cicho – zamknęła jego usta pocałunkiem, przesuwając swoje dłonie po bokach. Złapała za koniec swojej spódnicy podwijając ją do góry. Spojrzał na nią zamglonym wzrokiem, dokładnie lustrując jej ciało, schowane pod czarnym, dopasowanym gorsetem. – Próbuje być seksowna.
- Na razie ci to wychodzi – złapał za jej biodra, a potem sunął nosem po jej odsłoniętej szyi, zostawiając na niej drobne pocałunki. Scałował każdy skrawek jej skóry, czując jej długie, kasztanowe włosy na swoich policzkach. Zatrzymał wzrok na jej przymrużonych, brązowych oczach i wpił się jeszcze raz w jej rozchylone wargi. Sonia westchnęła, kiedy jego dłonie znalazły się na jej udach. Jej roziskrzone oczy błyszczały radośnie, a Jared kochał ten blask.
Rozpięła pasek jego spodni, przygryzając dolną wargę. Uśmiechnęła się spod rzęs, czując jego przyspieszony oddech. Uniosła się odrobinę, patrząc mu z prowokacją w oczy i delikatnie całując jego popękane usta. Czuła go tak dokładnie, intensywnie i z ogromną pasją każdy najmniejszy ruch. Dotyk jego dłoni, palce wplątane w jej włosy i wszystko to, co mogła poczuć już nie raz i nie dwa, teraz nabrało jakiegoś innego dźwięku. Coś się zmieniło. A może to zmieniła się ich miłość? Odetchnęła, wypuszczając powietrze przez usta. Świat zawirował tysiącem barw, za szybami samochodu toczyło się swoje życie, kiedy oni, całkowicie pochłonięci sobą, nie zwracali na to uwagi. Zaparowane szyby, przyklejone do skroni włosy i tęskne, urywane pocałunki. Rozbiegane dłonie, krótkie oddechy i na powrót połączone ze sobą usta. Cała pasja, głębia i siła uczucia, poświęcenie i obietnice, które składali sobie tyle razy będąc blisko siebie i jednocześnie całkiem daleko. Wszystko to, co było tylko ich i tylko należało do nich samych, bo mimo to, że czasem byli zbyt naiwni i niedojrzali, wiedzieli już, że takich rzeczy nie można powtórzyć. Rzeczy tworzących zupełność.
I być może tak miało wyglądać ich szczęśliwe zakończenie. Właśnie tak.

18. lutego 2006r., Lyon, Francja, FOREVER NIGHT, NEVER DAY TOUR.

Światła zgasły. Wszystko wokół skryło się pod płaszczem ciemności i tylko kilka jasnych punktów rozbłyskało gdzieś w oddali. Podniesione wcześniej głosy nagle zamilkły, a ludzie nie rozumieli o co chodzi. Zrobiło się cicho, trochę obco, nierzeczywiście. Coś miało się dziać, ale nikt z obecnych nie wiedział tak do końca co to będzie. Przecież to wszystko miało być nowe, w zupełności nieznane. To tutaj, miał zaśpiewać po raz pierwszy na żywo piosenki z ‘A Beautiful Lie’. To miejsce miało usłyszeć to, co tworzył tak długo i tutaj miało być to nareszcie uwolnione.
- To jest piosenka, którą chcę zadedykować komuś wyjątkowemu, to jest piosenka, którą chcę zadedykować wszystkim, którzy nie przestali wierzyć w swoje marzenia. To piosenka o wolności, którą wam daje. A teraz wszyscy ze mną: fuck you, fuck you, fuck you, fuck you! Ta piosenka nazywa się Attack! Wszyscy są, kurwa, gotowi?!
Usłyszał głośny wrzask wraz z piskiem, który mieszał się w jedno. Chwilę rozglądał się po twarzach ludzi, którzy przyszli tu specjalnie dla nich. Jared w dalszym ciągu nie mógł w to uwierzyć, bo było to dla niego nadal czymś nierealnym. To połączenie, więź z tymi ludźmi, którzy już nie byli tylko zwykłymi fanami. Tworzyli niecodzienną relacje, jakiej nie umiał porównać z niczym.
- I won't suffer, be broken – zaczął, pociągając za struny swojej białej gitary. Stał naprzeciw mikrofonu i od czasu do czasu jego wzrok był utkwiony w kimś innym. Wyglądał tak trochę jakby nie zwracał na nich uwagi, kiedy stał tak i tylko grał, ale było przecież całkowicie inaczej. - Get tired or wasted, surrender to nothing or give up what I started and stopped it. From end to beginning a new day is coming – urwał, by wyciągnąć dłoń z mikrofonem przed siebie w tłum śpiewających przed nim ludzi.
- And I am finally free!
- Run away, run away I'll attack. Run away, run away go change yourself. Run away, Run away now I'll attack, I'll attack, I'll attack! – krzyczał ile miał sił w płucach, przerzucając na plecy gitarę. Zaczął biec z jednego końca sceny na drugi, skakać tak samo jak ludzie pod nim na płycie, był tak bardzo z nimi, chociaż o kilka metrów wyżej. Zdzierał gardło tak bardzo, że bardziej już nie mógł. Chciał dać z siebie wszystko, chociaż przecież zawsze dawał. Nie przypominał sobie, żeby jakikolwiek wcześniejszy koncert był takim, na którym nie dał z siebie tyle ile mógł, bo nawet jeśli parę razy wyszedł na scenę pijany, na kacu albo zwyczajnie naćpanym, nigdy się nie oszczędzał. Nie było żadnej taryfy ulgowej, mimo to, że mógł i miał ku temu powody, żeby odbębnić koncert tylko po to, aby się odbył. Ale zawsze, gdzieś z tyłu głowy przypominał sobie, że nie po to tak długo walczył o własne marzenia, żeby teraz je tak po prostu odpuścić. - I would have kept you forever, but we had to sever. It ended for both of us -
- Faster than a... – tłum odpowiedział mu, śpiewając razem z nim. Uśmiechał się do nich, a oni wszyscy odpowiadali mu tym samym.
- Kill off this thinking, it's starting to sink in. I'm losing control now -
- Without you I can finally see – głos tysiąca ludzi dokończył za niego, a Jared zaczął okręcać się wokół własnej osi. Przymknął oczy, wsłuchując się w podniesione, mieszające się ze sobą głosy, które śpiewały za niego. Było to niesamowite, nierealne i jedyne w swoim rodzaju, że ci ludzie znali te wszystkie słowa na pamięć.
- Run away, run away I'll attack – zatrzymał się, przystawiając z powrotem mikrofon do ust. - Run away, run away go change yourself. Run away, run away now I'll attack, I'll attack, I'll attack!!! – razem z wibracją podłogi, basom odbijającym się o jego żebra; razem z tym wszystkim, mógł śmiało krzyczeć aż braknie mu sił, że jest tutaj z nimi, a oni wszyscy tak samo sprawiają, że marzenia potrafią się spełniać. Gdyby nie ci ludzie, to on, Jared nie mógłby biec przed siebie z mikrofonem i zdzierać gardło tak bardzo jak teraz. - Your promises they look like lies. Your honesty like a back that hides a knife. I promise you, I promise you – przeciągał ostatnie słowo, ponownie wyciągając mikrofon przed siebie.
- And I am finally free! – a oni, jak zwykle go nie zawiedli. Śpiewali tak głośno, jakby byli jednym głosem, jakby byli jedną osobą, która mu odpowiada. - Run away, run away I'll attack. Run away, run away go change yourself.
- Run away, run away now I'll attack – teraz znowu zaczął grać na gitarze i stał już w miejscu. Patrzył jak śpiewają, jak unoszą wysoko ręce, jak klaszczą, jak piszczą, jak robią to wszystko tylko dlatego, że ich widzą i są tu z nimi. Jared mimo to, że widział to już tak wiele razy, za każdym razem chciał uszczypnąć się, obudzić albo mrugać tak bardzo, aż to w końcu zniknie. Było to czymś co trwało, a on nie schodził ze sceny. Był tak bardzo rzeczywisty, a muzyka, którą grał była tak namacalna, że prawie mógł zamknąć ją w swoich dłoniach. Bo to, że tu był sprawiało, że wierzył, że nie ma takich marzeń, których nie można spełnić i nie ma też tak ciężkich rzeczy, których nie można pokonać. Po prostu nie ma. - I'll attack, I'll attack, I will attack!
Następne poszło The Kill, które jeszcze bardziej rozpaliło tłum. Mimo to, że Jared już nie biegał, tylko stał i grał, widział, że nawet tak potrafi poruszyć wszystkich, którzy tu byli. Czuł palce zaciśnięte na strunach, jak opuszki go gniotą, kiedy naciska zbyt mocno na gryf. Widział to wszystko, w co kilka lat temu nie potrafiłby uwierzyć, że to on stoi po drugiej stronie sceny i to właśnie spełniają się jego najskrytsze sny, że już nie musi patrzeć, jak ktoś inny robi to za niego.
Piosenka płynęła, a Jared był tak bardzo z nią, bo wiedział, że to jedyna z tych większych, ważniejszych, którą już będzie zawsze śpiewał. The Kill było dla niego specjalne, a chociaż miał go już nigdy nie porzucić dla innej piosenki, był pewien, że wychodząc na scenę nawet za dziesięć lat, będzie pamiętał o tym, jak się czuł śpiewając ją na żywo po raz pierwszy.
The Fantasy, From Yesterday, a potem jeszcze kilka innych, które przecież nagrywał tak niedawno, a wydawało mu się, że było to wieki temu. Teraz mógł być pewien, że te kilka piosenek, które zaśpiewał w Lyonie, da radę zaśpiewać już niedługo w Paryżu.

20. lutego 2006r., Paryż, Francja.

Jared stał na środku sceny. Światła reflektorów były skierowane wprost na niego, a mimo to, wydawało mu się, że jest na tej scenie tylko on i chłopaki. Matt grał koło niego na basie, a Tomo stał z drugiej strony. W tle słyszał powolne walenie pałeczek o perkusję i kątem oka mógł dojrzeć jak bardzo Shannon się na tym skupia. Był w swoim transie, świecie, który znał tylko on.
Uniósł oczy do góry, patrząc prawie w sam środek reflektorów, które zaczynały go razić. Zamrugał, nie chcąc stracić równowagi. Słyszał pod sobą głosy ludzi, ale wszystko było dosyć wytłumione, tak jakby czekali, aż w końcu się zacznie. Wpatrywali się w niego, a Jared delikatnie się uśmiechał.
- I've been to Jupiter and I've fallen through the air. I used to live out on the moon, but now I'm back here down on earth – zaczął powoli, uchylając powieki, które wcześniej zamknął. Stał w miejscu, teraz już nie rozstając się ze swoją gitarą. Grał na niej, patrząc przed siebie, ale ani na moment nie spuszczając wzroku na twarze ludzi pod nim. Miał dziwne poczucie, że istnieje tylko on i muzyka. Tylko on, mikrofon i jego czarna gitara, którą trzyma tak pewnie w rękach. Nawet już nie myśli o tym co gra i czy przypadkiem nie pomyli się w nutach. Wszystko współgrało; on współgrał z muzyką tak bardzo, że prawie czuł, jak to wszystko, co śpiewa płynie w jego żyłach. Jak wyznacza całkiem nowe korytarze, a on zatraca się w niej bezpowrotnie. - Why are you here? Are you listening? Can you hear what I am saying? – pytał się, ale bardziej sam siebie. - I am not here. I'm not listening. I'm in my head. And I'm spinning… - śpiewał, ale nikt nie był tak do końca już pewien czy on śpiewa słowa, które wymyślił, czy są to słowa opisujące jego samego. Był idealnym aktorem, maskującym własne uczucia, by dopiero, gdy wychodził na scenę mógł zrzucić z siebie wszystkie maski.
To tutaj był najbardziej prawdziwy.
- Chciałbym zaprosić na scenę bardzo wyjątkową dla mnie osobę, wiem, że jest tu ze mną, bo sam ją zaprosiłem – powiedział chwilę potem, gdy przestali grać Fallen i jeszcze późniejsze R-Evolve. – Nigdy nie słyszała nas na żywo za co szczerze przepraszam, Emily – pomachał ręką w kierunku backstage’u. - Albo już raczej powinienem powiedzieć Émilie – dodał z wymuszonym, francuskim akcentem, patrząc jak w jego kierunku idzie uśmiechnięta dziewczyna. Miała cały czas bordowe włosy, w zasadzie to nic się nie zmieniła.
- Jay, po co mnie wyciągnąłeś? – spytała szeptem, kiedy stanęła obok niego, a on mocno ją uścisnął. Byli prawie tego samego wzrostu, przez co nie musiała zadzierać głowy, kiedy na nią patrzył.
- Pamiętasz, w tamtym roku nie mogłem być na twoich urodzinach, w tym roku pewnie też, więc – urwał, odwracając się w kierunku Tomo, który niósł w rękach ogromny urodzinowy tort z płonącymi świeczkami. Emily uśmiechnęła się na ten widok i przez chwilę zapomniała, że stoi na scenie, a zaraz pod nią, stoi kilka tysięcy ludzi, którzy wpatrują się w to, co się na niej dzieje. – Spóźnione wszystkiego najlepszego i przyszłe wszystkiego najlepszego! – powiedział już do mikrofonu, a wszyscy zaczęli zaraz za nim śpiewać urodzinową piosenkę. Potem jeszcze raz ją przytulił, tak, jakby nie chciał wypuszczać jej z objęć.

Godzinę później, kiedy wszyscy ludzie zdążyli już wyjść, Jared stał obok Emily. Backstage prawie świeciło pustkami, gdy minęło pół godziny od zakończenia koncertu.
- Francuski widzę opanowałeś do perfekcji – powiedziała, siadając na jakimś stoliku. Jej nogi nie dotykały ziemi i wyglądała odrobinę zabawnie, gdy machała w takt bezdźwięcznej melodii. – Émilie, jak ładnie potrafisz akcentować.
- Emily – zaczął, podchodząc do niej i opierając się plecami o ten sam stolik, na którym siedziała. – Wydarzyło się wiele odkąd ostatni raz się widzieliśmy – nie patrzył na nią tylko przed siebie w jakiś mniej lub bardziej określony punkt.
- Wiem, przecież rozmawialiśmy o tym – zaakcentowała ostatnie dwa słowa, żeby nie musieć nazywać rzeczy po imieniu. – I wiem, jak było ci ciężko, ale coś się stało o czym nie wiem? – spojrzała na niego, a Jared wciąż patrzył przed siebie.
- Nie zgadniesz –
- Nawet nie próbuję.
- Wziąłem ślub, jakieś dwa tygodnie temu – powiedział na wydechu, a Emily uśmiechnęła się delikatnie. Dopiero teraz odwrócił głowę w jej kierunku. Jego niebieskie oczy śmiały się do niej radośnie.
- Nie masz obrączki – zauważyła, patrząc na jego dłonie. Jared zmarszczył brwi, wyciągając łańcuszek z kieszeni, na którym wisiała złota obrączka. Emily wzięła ją w dłonie dokładnie ją oglądając; w środku jak przeczuwała była literka S i jeszcze do tego dzień ich ślubu; trzydziesty pierwszy stycznia dwa tysiące szóstego roku. – Dlaczego nie nosisz?
- Cały czas mam ją przy sobie, ale nie noszę, to fakt. Nie chcę, żeby ktokolwiek się dowiedział. Wiedzą o tym ślubie tylko chłopaki z zespołu, Shannon i mama – zrobił pauzę. – No i ty. Datę ślubu dorobiłem tydzień temu, wtedy nie było na to czasu.
- Wtedy?
- W Las Vegas – uśmiechnął się głupio, na co Emily odpowiedziała tym samym.
- Tak myślałam. Nigdy nie potrafiłabym sobie wyobrazić ciebie w kościele, to nie w twoim stylu. Chyba byś się tam udusił, zwłaszcza w takim make-upie – przekręciła zabawnie głowę w bok, odgarniając bordowe włosy za ucho. – Masz pomalowane oczy lepiej niż ja.
- Starałem się – wziął wdech. - Przepraszam, że nie wysłałem zaproszenia na ślub.
- Jay, ale ja się nawet nie gniewam – oddała mu obrączkę. Założył łańcuszek na szyje i schował go pod koszulką. Emily trochę go rozumiała, a trochę się dziwiła, że nie chce o tym nikomu mówić. Widocznie nie chciał nikomu się spowiadać z tego, że wziął ślub i wykiwał wszystkie media. Nie zależało mu na rozgłosie, na sensacji, na pieniądzach, na niczym i dlatego jego ślub musiał być właśnie taki. – Wyjeżdżacie…
- Za dwa dni. Jeszcze koncert w Rouen, ale od razu po nim mamy samolot. Emily – spojrzał na nią, łapiąc za rękę. Uśmiechnęła się ciesząc się jego szczęściem. To wszystko co stało się tak niedawno, teraz musiało odejść, bo nastała odpowiednia pora na szczęście. – Może kiedyś przylecisz do Los Angeles, pójdziemy na piwo albo otworzymy Jacka Danielsa, którego ukradniesz z zaplecza w Heaven.
- Widzę, że dalej pamiętasz.
- Nie umiałbym zapomnieć – zagryzł swoje popękane usta, a potem znowu spojrzał w zielone tęczówki Emily. – Schlejemy się jak świnie, a potem znowu mi powiesz, że nie umiem śpiewać, że zawodzę jak zarzynany kojot.
- Bo tak było, po pijaku brzmisz okropnie. Śpiewałeś, nawet nie wiem co wtedy śpiewałeś na tym zapleczu, ale to była czysta profanacja – zaśmiała się głośno przypominając sobie tamtą sytuację. To było tak dawno temu, jeszcze wtedy, gdy była kelnerką w klubie Heaven i mieszkała w Los Angeles. Jared był przy samym początku spełniania swoich wielkich marzeń, a ona najzwyczajniej mu w tym pomogła. Teraz, jeżeli miałaby wyciągnąć do niego pomocną dłoń ponownie, nie zawahałaby się ani chwili.

7. marca 2006r., Tulsa, Oklahoma.

Stoję tu przed wami, będąc taki sam jak wy, niemal identyczny. Patrzycie na mnie, wyciągając do mnie ręce, krzycząc, piszcząc i zdzierając swoje gardła, tak, że wiem, że gdy wyjdziecie stąd nie będziecie potrafili wypowiedzieć ani słowa. Prawie tak samo jak ja. Ale choć wiem, że śpiewanie jest dla mnie niczym powietrze, bez którego ciężko się oddycha, wiem, że ja sam znalazłem swój własny tlen.
Dopóki moje życie było w pełni w moich dłoniach, nawet po tym, jak wypadło mi na chwilę, mimo, że myślałem, że wszyscy ze mnie kpią, wiedziałem, że nie ma rzeczy na tym świecie, która nie działaby się po coś. Szukałem swojej iskry, która miała mnie napędzać, gdy miałem dwadzieścia pięć lat i wreszcie ją znalazłem. Byłem niczym innym jak pieprzonym marzycielem, który gonił za swoimi pragnieniami, snami i całym ogromem własnych marzeń, które chciałem ze wszystkich sił spełnić.
Potykałem się tyle razy, padałem na kolana, widziałem początek i koniec, byłem u szczytu by później znaleźć się na samym dnie.
Dopóty miałem swoje marzenia, chciałem doskonalić swoje życie to byłem pewien, że robię dobrze. Chociaż tak wiele razy zapewniałem, że kocham, że jestem, a robiłem w zupełności inaczej, by zdać sobie sprawę, że wpadam w wir, który mnie pochłania i już nie dbam o to, co uważam za najdroższe.
I właśnie teraz…
Wychodzę na scenę, patrząc przed siebie i mrużąc swoje oczy, które wciąż nie przyzwyczaiły się do blasku reflektorów. Są skierowane na mnie, to ja, gwiazda, a nie zwykły, nic nie znaczący chłopak, którym byłem te niespełna dziesięć lat temu, czekając na lotnisku w Nowym Jorku, żeby mój samolot w końcu mógł odlecieć. Widzę, jak ludzie skandują moje imię i wszystko to, co chcą powiedzieć mi w tej chwili, gdy cały na czarno wychodzę na scenę. Przewieszam przez ramię swoją gitarę i wiem, że to wszystko co mogę oglądać będzie tym, co zostanie ze mną do samego końca. Widzę ich uśmiechy, podniesione dłonie, każdy najdrobniejszy szczegół, który sprawia, że przez moje plecy przechodzą dreszcze, a oni wszyscy myślą, że po takim czasie nic już nie robi na mnie wrażenia. Ale tutaj większość z nich jest w stanie uwierzyć w każde moje słowo, chociaż miałoby być zwykłym kłamstwem.
I oto jestem, stojąc przy samym brzegu sceny i śpiewając prawie każdą ze swoich piosenek. Wkładam w nie całego siebie, bo tylko w barwie mojego głosu możesz usłyszeć, co tak naprawdę czuję. Bo tylko i wyłącznie on zawsze mnie zdradzał.*

Jared siedząc w swojej garderobie, patrzył się w lustro. Wyglądał tak, jakby się zawiesił, ale potem zaczął szybko mrugać powiekami. Odpowiedni czas minął. Czuł się dobrze, wiedział, że po takim czasie jego ciało nie było już przyzwyczajone, ale wiedział, jak bardzo tego pragnęło. W sierpniu jeszcze przyrzekli sobie oboje, że już nigdy więcej nie wezmą. Wtedy to tylko miało załagodzić w jakiś sposób ich ból, mieli poczuć się lepiej, wymazać myśli i sprawić, żeby tak bardzo nie przypominały o tym, co odeszło.
A teraz wiedział, że po raz kolejny łamie złożone obietnice. Your promises they look like lies. Patrzył w swoje oczy, które teraz błyszczały, a mimo to, że było już dosyć późno, miał w sobie zbyt wiele energii. Sam się sobie dziwił, że tak potrafi. Robić tak, żeby wszystko albo prawie wszystko uchodziło mu płazem. Bo kiedyś sobie powiedział, że każda trasa koncertowa ma swoje prawa i rzeczy, jakie zrobi w jej czasie nie będą żadnym przewinieniem. Tylko na nich mógł robić to wszystko, czego nie przystoi normalnie, ale choć wiedział, że nawet coś takiego jak trasa koncertowa go nie rozgrzeszy, był pewny tego i robił to wszystko nadal.

21. marca 2006r., Filadelfia, Pensylwania.

Tomo wraz z Shannonem siedzieli w studio, gdzie mieli udzielić wywiadu do radia. Tomo już wiedział, że nadszedł odpowiedni czas i miejsce, chociaż mógł z całego ogromu miejsc w jakich się znajdą wybierać do woli. Uznał, że tutaj będzie to wszystko już zakończone.
- Jak się czujecie na samym początku trasy? Jest tak jak zaplanowaliście? - zapytał młody redaktor, który siedział naprzeciw nich. Shannon patrzył na niego i wiedział, że nie omieszka się nawiązać do pewnych zdjęć. Tyle razy go o to pytali, kim jest ta dziewczyna, co dla niego znaczy, że zastanawiał się, czy w końcu skończą. Alex była prawie wspomnieniem, które wspominał bardzo ciepło, ale musiał się pogodzić już z tym, że prawdopodobnie spotkają się za kilka lat, jak nie w ogóle. Był pewny, że gdyby istniała możliwość zakończenia ich małżeństwa bez jednej ze stron, zrobiliby to bez wahania. 
- Jest lepiej niż być mogło. Pełni optymizmu i wciąż pełni sił na więcej - odpowiedział Jared, a Shannon zaczął pod nosem się uśmiechać. Potem zaczął mówić swoją standardową gadkę, jak są wdzięczni za to, że mogą spełniać marzenia.
- Shannon - już wiedział, że będzie pytanie o Alex. Chociaż tamto zdjęcie miało ponad pół roku, wałkowali ten temat niemal do znudzenia. Nikt jeszcze nie dostał na nie odpowiedzi. - Czy po zakończeniu trasy przewidujecie kolejne, odrobinę dłuższe? - był w lekkim szoku i na początku nie wiedział co ma odpowiedzieć. 
- Jasne, jasne, że tak. Po Forever Night, Never Day są plany na kolejną. Będzie pewnie krótka przerwa, ale teraz najważniejsza jest trasa, która trwa.
- Tomo - redaktor spojrzał z nieodgadnionym wyrazem twarzy i błąkającym się po ustach uśmiechem. - Kim jest ten mężczyzna, z którym zrobiono ci zdjęcie na lotnisku w Sacramento? - Shannon odetchnął, teraz przyszła kolej na Tomo. A Tomo im już wspomniał, że dzisiaj albo przy następnym wywiadzie powie wszystko. Shannon był pewien, że to wszystko co w sobie nosił musiało wyjść na wierzch, by mógł poczuć się w pełni sobą i przestać ukrywać się z tym, kim jest.
- To mój partner.
- To oznacza, że jesteś -
- Tak, jestem - przerwał mu w połowie, uśmiechając się z jakąś niewypowiedzianą ulgą. Stało się, powiedział to. Było już za późno by to cofnąć.
- Niecodzienna informacja, whooooa, chłopaki. Matt, niedawno urodziła ci się córka, jak się czujesz w roli ojca?
- Jeszcze nie czuje, bo byłem z nią tylko miesiąc - zaśmiał się cicho. - Rozmawiamy przez telefon, skypa i dostaje codziennie miliony zdjęć. Nic mnie nie omija, mimo to, że jestem daleko od niej.
- Jared, skąd czerpałeś inspiracje do napisania piosenek na ‘A Beautiful Lie’? - teraz przeniósł swój wzrok na Jareda, który do tej pory najmniej się odzywał.
- Nie zgadniesz - uśmiechnął się do niego.
- No skąd? - pochwycił, odpowiadając mu tym samym. Jared przewrócił oczami.
- Z głowy. Wszystkie pomysły biorą się z głowy.
- No tak, jak mogłem zapomnieć - zrobił pauzę, patrząc na każdego z nich po kolei. - W naszym studio gościłem zespół Thirty Seconds to Mars, już dziś zagrają w Filadelfii, wszystkich chętnych zapraszamy na pozostałe koncerty, które odbędą się w ramach trasy Forever Night, Never Day, promującej najnowszą płytę ‘A Beautiful Lie’. - Teraz puścił jakąś piosenkę, którą mogli też usłyszeć.
A Tomo poczuł się nareszcie wolny. Powiedział to wszystko, choć wiedział, że już zaczynają pisać o nim, zespole i wszystkim tym, co udało się dowiedzieć, ale był spełniony. I szczęśliwy.
___

tytuł: 30STM- Do or Die
*- nawiązanie do początków 1 i 22odc.
Forever Night, Never Day - nie było Francji, ale dzięki Boże za fikcje literacką.

Opisy koncertów są tak troche moimi emocjami/uczuciami i nie wiem czy mi to w jakikolwiek sposób wyszło, ale pisanie o śpiewającym Dżarku is so fantastic. Ten odcinek przypomniał mi początkową koncepcje tego opowiadania: 'nie pozwól małym rozumom przekonać cię, że twoje marzenia są zbyt duże' :)))

2 komentarze:

  1. Jarek-romantyk mnie rozłożył na łopatki, zebrał się w sobie i zrobił ten krok haha :D opisy w Twoim wykonaniu to czysta poezja, uwielbiam czytać przeżycia bohaterów, są takie realistyczne i ''wyszło'' to o wiele za mało powiedziane :)

    OdpowiedzUsuń
  2. To jest takie zajebiste... :D

    OdpowiedzUsuń