AKTUALIZACJA

Prawdopodobnie nikt tu nie wchodzi poza mną raz na miesiąc i jakimś zbłąkanym wędrowcem, ale chce powiedzieć, że cała lista odcinków WRÓCIŁA. Można czytać to opowiadanie jeżeli ktoś zapragnie do woli, za moją całkowitą zgodą.

Czasem jeszcze tęsknię.

czwartek, 24 lipca 2014

4. Muzyka dla mnie to powietrze, którym oddycham; to krew, która biegnie przez moje żyły, która trzyma mnie przy życiu


Czerwiec 2006r., Los Angeles, zamknięty ośrodek dla osób uzależnionych.

„Ile oddałbyś za chwilę, którą mógłbyś pokierować raz jeszcze, gdybyś mógł? Ile byś zapłacił, żeby móc spojrzeć na niektóre sprawy ponownie i do nich nie dopuścić? Czy byłbyś gotów sprzedać swoją duszę diabłu w zamian za odkupienie? W zamian za czyjeś życie? Czy istnieje dla ciebie coś, co ma większą wartość niż wszystko inne? Czy potrafisz to nazwać?”
- Nazywam się Jared. Przyszedłem tu tylko ze względu na mojego brata. Uratował mi życie, które wisiało w tamtej chwili na włosku. Nie wiem czemu to robię. Może to przysługa, a może pokuta dla samego siebie. Pewnie mnie znacie, dałem ostatnio nie jeden koncert, a ty Felix, wiem, że jesteś moim fanem. Nosisz ten śmieszny łańcuszek – prychnął pod nosem, chociaż nie brzmiało to arogancko. – Mam trzydzieści pięć lat, ha, nie jeden w moim wieku ma już dwójkę odchowanych dzieci i kredyt na mieszkanie. Mi się udało nie mieć ani jednego, ani drugiego. Dzięki Bogu – wzniósł oczy w kierunku sufitu. Ludzie wokół niego siedzieli w kręgu, na rozkładanych krzesełkach. Wpatrywali się w niego, choć żaden nie oceniał. Każdy z nich mierzył się sam ze sobą i ze swoim uzależnieniem. Od narkotyków po nimfomanię.
- Mam fajną kapele, którą wspominam jeszcze, jak pierwszy raz zagraliśmy w pierwszym składzie. Piwnica Matta, która nie była dźwiękoszczelna – uśmiechnął się pod nosem. – Co mi po niej, jak nie mogę w niej grać? Teraz jak miedzy wami siedzę, zaczynam żałować. Bardzo. Znam to miejsce, już tu raz byłem. Co nie Greg? Ty widzę też lubisz zapuszczać się w te same rejony co ja – rzucił w kierunku Afroamerykanina naprzeciwko niego. Ten uśmiechnął się porozumiewawczo. – Człowiek jak zbyt bardzo się stara, przeważnie wychodzi gorzej niż zakładał. Lub nie wychodzi to wcale. Mój brat mi zawsze powtarzał, że jeśli się nie zmienię, zrobi ze mną porządek. Już jak widać drugi raz mu się nie udało.
Trzydziestopięcioletni facet bez perspektyw na dalsze życie, co kopnie go po zadku za każdym razem, gdy coś mu się uda. Zapewne moja historia jest wam dobrze znana, no nie? – zebrani pokiwali potakująco głowami, mając przed oczami swoje własne historie. – Jestem niepokornym typem, nie zapominam i nie przepraszam. Ale zaczynam żałować, choć sam się sobie dziwie. (…)

29. stycznia 1997r., Los Angeles.

Kobieta siedząca na recepcji, zmierzyła go zaciekawionym spojrzeniem od góry na dół, kiedy minął ją, wchodząc na schody prowadzące na pierwsze piętro. Przewrócił tylko oczami i złapał się za głowę, która zaczynała już dawać się coraz bardziej we znaki, wspiął się kondygnacją na górę. Szedł korytarzem i cały czas trzymał się za skronie, a jedyne o czym marzył, to-to, żeby znaleźć się w łóżku, którego nienawidził, tak samo mocno, jak całego tego miejsca.
Złapał za klamkę - musiał mocniej popchnąć, aby drzwi przed nim się otworzyły. Zamknął je za sobą kopniakiem, którego szczerze pożałował. Huk przeszył go na wskroś i teraz miał wrażenie, że głowa zaraz pęknie mu na drobne kawałeczki. Snując się powoli na przód, dopadł do łazienki. Otworzył szafkę nad umywalką i zaczął pośpiesznie przeszukiwać jej zawartość. Strącił niechcący szklaną fiolkę, a dźwięk tłuczonego szkła, który dotarł do jego uszu, działał jak niewidzialne ostrza, co wbijały się ze zdwojoną siłą w jego umysł. Jak na złość niczego przeciwbólowego. Przeklął pod nosem, a potem usłyszał czyjś przytłumiony chichot.
- Zachowujesz się jak ćpun – zdążył usłyszeć za swoimi plecami. Automatycznie spojrzał na lustro wiszące przed nim. Twarz Shannona odbijała się w nim w podłym uśmiechu. Zacisnął gniewnie zęby i powoli odwrócił się do niego przodem.
- Tabletki, daj mi jakieś tabletki do cholery! – patrzył na niego z takim wyrazem twarzy, jaki Shannon nigdy u niego nie widział. Przez ułamek sekundy przeraził się jego zachowania, ale nie dawał nic po sobie poznać. Nie w tej chwili. Nie teraz, gdy tak naprawdę zaczynał się o niego martwić.
- Idź spać – złapał go za ramię i przyciągnął do siebie. Jego rozwścieczony oddech czuł na swoim policzku. Wypchnął go z łazienki i nakazał położyć się w łóżku. Chwilę mu się opierał i miał wrażenie, że zaraz dostanie po twarzy... ale ostatecznie padł jak kłoda na miękki materac. Przykrył go kocem aż po samą szyję i dostrzegł, że jego powieki zaczynają powoli opadać. Uśmiechnął się blado na widok tego, jak marnie dzisiejszego dnia wygląda. Jego blada skóra, podkrążone oczy i zapadnięte policzki, mówiły, że zrobił coś, czego żałował. Shannon wiele razy widział go w stanie, kiedy staczał się na sam dół, a pod nim nie było już niczego niżej. Wtedy podnosił go, stawiał na równe nogi i tylko czasami pytał dlaczego niszczysz sam siebie, wiedząc, że to do niczego nie prowadzi. Przeważnie odpowiadała mu głucha cisza albo tylko cichy, ledwo dosłyszalny szept, bo tak musi być. Czasami zaczynał krzyczeć, krzyczeć tak przeraźliwie i głośno... ale tylko w swoich myślach, że już nie da rady dłużej, że w końcu się podda. A jego niemy krzyk roznosił się bolesnym echem, gdzieś w środku jego samego.
Był jak fala, zawsze wracał do brzegu.
Shannon zabrał klucz z jednej z szafek i zamykając wszystkie zamki, wyszedł z pokoju. Wsiadając do swojego samochodu, wyciągnął czerwony zeszyt, który należał do Jareda i jeszcze raz go przewertował. Prześledził w spokoju tekst już całej, skończonej piosenki, który wciąż trzeba było przepisać. Uśmiechnął się lekko pod nosem, widząc na marginesach jakieś szlaczki i różne znaczki, nawet kilka krótkich wyrywków piosenek kogoś innego.
Zamknął zeszyt i odpalił silnik. Ruszył powoli, na skrzyżowaniu zjeżdżając w prawo i parkując pod zadbaną kamienicą. Wysiadł z pojazdu, zamknął za sobą drzwi i przekręcił klucz w zamku. Podszedł na tył auta i wyciągnął z bagażnika gitarę Jareda i wzmacniacz. Zatrzasnął klapę i rozglądając się za drzwiami prowadzącymi do klatki, przeszedł na drugą stronę chodnika.
Były otwarte, co go w sumie wcale nie zdziwiło. Nikt nie dbał o to, co działo się dookoła. Wszyscy pilnowali tylko swoich spraw i mieli gdzieś cudze życie.
Wszedł powoli po betonowych schodach i zadzwonił dzwonkiem. W mieszkaniu rozniósł się krzykliwy dźwięk, dając znać, że ktoś przyszedł. Chwilę później postać Matta pojawiła się przed jego oczami. Nakazał mu wejść do środka i rozpakować. Zabrał z jego rąk wzmacniacz i przeniósł do pokoju obok. Gdy pomału się rozbierał, słyszał jak zgrzyta, kiedy go podłącza.
- Więc od czego zaczynamy? – zagadnął beztrosko Matt. Podniósł się z klęczek i teraz stanął naprzeciw Shannona. Ten podał mu gitarę, a w drugiej ręce trzymając zeszyt z tekstem piosenki.
- Musimy spróbować dobrać odpowiednią ścieżkę dźwiękową – podstawił mu pod nos, a Matt wziął od niego zeszyt i przeczytał całość. – Do tego o, co teraz przeczytałeś.
- Spróbujemy – powiedział, patrząc na niego spod rzęs i odłożył zeszyt na stolik. – Niezły tytuł, ‘Koziorożec’... Skąd ten pomysł? – Matt skrzyżował ręce na piersiach, a potem opadł z całej siły na stojącą w rogu pokoju sofę.
- Znak zodiaku? – zastanawiał się moment Shannon. – Taa, Jared jest spod tego znaku – usiadł obok niego i zaczął przyglądać się stercie kartek leżących na stoliku, kilku długopisom i pustemu, brudnemu kubkowi po kawie. Wyciągnął z zeszytu kilka poskładanych na pół kartek i odgarniając na stole wszystko na bok, rozłożył je obok siebie.
- Co się z nim dzieje? – zapytał blondyn, świdrując Shannona spojrzeniem. – On w ogóle potrafi śpiewać...? Coś mi...
- Ostatnio słyszałem jego przeróbkę Madonny pod prysznicem i nie była taka zła – zaśmiał się, a Matt uśmiechnął się pod wpływem jego słów. – Teraz śpi, zamknąłem go w hotelowym pokoju, bo wrócił jak trup. Nie wiem co on czasami z sobą robi, ale chyba oprzytomnieje w końcu – zakończył, nie chcąc wracać do tego tematu. Popatrzył jeszcze raz na kartki i w głowie usłyszał swoją własną muzykę.
- Tu chyba trochę wyżej – chrząknął Matt, pokazując teraz na kombinację kilku chwytów. – Sam napisałeś tę muzykę? – oderwał oczy od zapisków, a potem wstał i podszedł do opartego o ścianę elektryka. Założył go sobie na ramię i usiadł z powrotem obok Shannona. Powoli, pociągając za poszczególne struny instrumentu, wydobyła się z nich melodia.

Zatem biegnę, ukrywam się i szarpię. (…)*
*
- Gdzie idziesz? – zapytał Shannon kilka godzin później, patrząc jak Jared kręci się w te i z powrotem. Czegoś namiętnie szukał, a wywalenie wszystkich ciuchów z szafy i przekopanie ich z trzy razy, było tego idealnym dowodem. Zastygł na moment w bezruchu i zamyślił się na jakąś chwile. Przetarł palcami zmęczone oczy i wstał z klęczek, zostawiając za sobą rozwalone ciuchy na podłodze.
- Do sklepu – odpowiedział półgębkiem i już miał zatrzasnąć za sobą drzwi pokoju, kiedy wrócił się w to samo miejsce, w którym przed chwilą klęczał. Przeszukał kieszenie leżących jeansów i wyjął z nich kilka zielonych banknotów. Shannon patrzył cały czas na niego z szeroko otwartymi oczami.
- Po co? Możesz mi w końcu odpowiedzieć, co odwalasz? – zirytował się, a Jared odwrócił się wreszcie do niego twarzą. Spojrzał na Shannona jak na idiotę, a potem prychnął pod nosem. Jak Shannon starał się go zrozumieć ze wszystkich sił, tak nie potrafił pojąć o co mu teraz chodzi.
- Po amfę, farbę do włosów i mam zamiar ukraść auto z salonu. Potem pojechać gdzieś w piździec i naćpać się, uczestniczyć w zlocie psychofanów jakiegoś zespołu, odprawić grupowe harakiri... a jak dobrze pójdzie, dawać sobie w żylsko tak, aż mi łapa sama odpadnie, ewentualnie mi ją odrąbią... – mówił, całkowicie poważnym tonem, a Shannon na moment przestał oddychać. – A tak na poważnie, idę szukać roboty – uśmiechnął się głupkowato, klepiąc dłonią przerażonego Shannona po twarzy.
- Powinni cię zamknąć – wychrypiał już do oddalających się pleców Jareda.
- Dziękuję, schlebiaj mi dalej – zamknął z hukiem za sobą drzwi, wcale nie przejmując się tym, że Shannon tego nie cierpiał i był na tym punkcie przeczulony.
Wyszedł z obskurnego hotelu, a kobieta siedząca za recepcyjną ladą, podniosła na niego wzrok z nad gazety. Posłał jej jeden ze swoich najlepszych uśmiechów i miał przez chwilę wrażenie, że się zaczerwieniła. Minął ją oniemiałą i wypadł na świeże powietrze. Od razu zaciągnął się nim głęboko. Wyciągnął z kieszeni jednego papierosa i szybko go odpalając, ruszył przed siebie.
- Jared! – ten głos rozpoznałby wszędzie. Nawet będąc kompletnie pijanym. Pomału obrócił się na pięcie, napotykając niemal od razu na jej ciemnoniebieskie tęczówki. Była zaledwie niższa od niego o pół głowy. Louise ze skrzyżowanymi rękoma wpatrywała się intensywnie w jego twarz. Po plecach przeszedł go zimny dreszcz, a przed oczami zaczynały stawać poszczególne obrazy minionych chwil, które nigdy nie miały się zdarzyć.
- Czego?! – warknął, przystawiając papierosa do ust. Jedną rękę wsadził do kieszeni jeansów i tupał niecierpliwie nogą. Louise przyglądała mu się przez chwilę, ale nadal milczała. Przeszyła go na wskroś spojrzeniem, którego nie potrafił zdefiniować do jakich może należeć. Ludzie mijali ich, a czasami przyglądali się im z nieskrywanym zaciekawieniem.
- Czy... czy mógłbyś się do mnie zwracać czasami trochę milej? – zapytała, a jej oczy rozbłysły. Wypuścił dym z ust i podszedł do niej odrobinę bliżej. Cały czas przyglądała mu się z tym dziwnym wyrazem oczu.
Nie wiedział dlaczego, w którymś momencie odgarnął jej włosy za ucho; widział jej długą bliznę ciągnącą się za uchem aż do końca szyi. A potem odwracając głowę w bok – niby tak specjalnie – zaciągnął się ponownie papierosem. W przypływie emocji, złapała go za kołnierz koszuli, którą miał na sobie. Przyciągnęła do siebie i teraz stykali się prawie nosami. – Wiem, że grasz – wyszeptała tak, że tylko on mógł to usłyszeć. Jej oddech odrobinę przyśpieszył, ale uścisk zelżał. Wyswobodził się i odsunął na bezpieczną odległość.
- Może – skwitował, chcąc odejść.
- To już nie pamiętasz? – zawołała za nim, ale i tak się nie odwrócił. Zacisnęła pięści, a potem rozprostowując i na zamianę ściskając palce, odetchnęła kilka razy. Jego wyprostowana sylwetka powoli zaczynała się oddalać. Zauważyła, że gasi butem niedopałek i posuwa się na przód. Prawie biegnąc, dopadła go na końcu chodnika. Szarpnęła mocno za ramię, zmuszając do tego, żeby na nią spojrzał. – Naprawdę nie pamiętasz?! Nie uwierzę, że byłeś tak zalany, żeby tego nie pamiętać! – podniosła głos, wzbudzając ogólne zainteresowanie.
- Kobieto, ciszej! – próbował ją jakoś uciszyć i uspokoić, ale jak na razie marnie mu to szło. Louise nie dawała za wygraną, a swoim obojętnym zachowaniem tylko pogarszał sytuację.
- Co?! Słucham! – dalej milczał, a jej wyraz twarzy zmieniał się z sekundy na sekundę; od całkowitego spokoju, aż po widoczne wzburzenie. Jej małe piąstki, zacisnęły się na jego kurtce i zaczęła go szarpać. Przez głowę przebiegło mu, że zaraz może wybuchnąć niekontrolowanym płaczem, ale w jej oczach nie dostrzegł śladu łez.
Źrenice Louise zwęziły się groźnie i przygryzła dolną wargę. Czując kolejne mocne szarpnięcie, zirytował się tylko bardziej. Złapał ją za nadgarstki, ale nie odsunął od siebie. Szamotała się, próbując uwolnić uwięzione dłonie. Wkurzony nachylił się nad nią i nie zwracając uwagi na szok, który wymalował się na jej twarzy, pocałował mocno.
- A teraz zostaw mnie w spokoju – powiedział dobitnie, puszczając jej ręce i odpychając od siebie. Nie powiedział już nic, tylko minął ją zaskoczoną i ruszył dalej naprzód w kierunku, do którego zmierzał. Lousie nawet nie poruszyła się na milimetr. Wciąż stała w tym samym miejscu i tylko złapała się na tym, że w którymś momencie przyłożyła opuszki palców do swoich ust, wciąż czując na nich jego wargi.
Nagle spostrzegła, że straciła go zupełnie z oczu. Jego sylwetka dawno już zniknęła między otaczającymi ją ludźmi, których dopiero teraz zaczynała zauważać wokół siebie.

- Bracie... cholera gdzie on znowu polazł – mówił Jared sam do siebie, wpadając jak burza do pokoju. Wszystkie szafy były pootwierane, a w ich wnętrzach było pusto. Nie wiedział do końca co się dzieje. Rozejrzał się dokładnie po pomieszczeniu, a potem schylił się pod swoje łóżko, mając nadzieję, że zobaczy tam swoją walizkę.
Nie było jej.
Nie było też jego drugiej pary trampek, które wystawił za okno ani całego bałaganu, który zostawił. Przez chwilę poczuł się jak w jakimś filmie, gdzie główny bohater nie wie, co się z nim za chwilę stanie, a potem zaczyna się pomału wszystko wyjaśniać.
- Wynosimy się stąd – usłyszał głos Shannona i jednocześnie ulżyło mu, tak jak nigdy. Uśmiechnął się pod nosem, idąc za nim z rękoma włożonymi w kieszenie spodni. Kiedy kazał mu usiąść w samochodzie, zrobił to bez żadnego sprzeciwu. Zapiął pasy i czekał w spokoju, aż Shannon usiądzie obok niego.
- Mam robotę – zaczął z głupim uśmiechem. – Nie zgadniesz gdzie.
- Jako męska prostytutka? – powiedział oschle, włączając stacyjkę, na której zaświeciły się kolorowe lampki. Jared tylko zaśmiał się pod nosem.
- Nie, lepiej. W McDonaldzie! – zawołał, czekając na jego reakcję. Shannon popatrzył na niego, jak na wariata.
- Co? To jakiś żart? – zapytał, śmiejąc się i patrząc kątem oka w samochodowe lusterko. Mogli spokojnie wyjeżdżać.
- Zajebiście, nie?
- Ty chyba nie mówisz poważnie, że będziesz tam pracować – bardziej stwierdził niż zapytał. Jared na moment zamilknął i nie powiedział ani słowa. Uznał to za swego rodzaju potwierdzenie.
- Nie, powaga. Wiem, że to jest... śmieszne, ale...
- Śmieszne? Hahahahaha, człowieku, hahahaha – musiał zatrzymać auto, bo nie potrafił przestać się śmiać. – Trzymajcie mnie, bo nie mogę – objął rękoma kierownicę i położył na niej głowę, wciąż się śmiejąc. Kiedy się w końcu uspokoił, wyprostował się na fotelu i Jared zauważył, jak wyciera kąciki oczu. Wywrócił teatralnie oczami i skierował swój wzrok na obraz za szybą.
Kilka sekund minęło i ruszyli. Był w końcu rad, że nie zostaną jednak w tym miejscu więcej czasu niż planowali. Tylko jedno nie pozwalało mu milczeć; dokąd jechali, mijając kolejne ulice i domy. Zjeżdżali w głąb miasta, w jakąś jego kolejną dzielnice. W pierwszej chwili pomyślał o Soni, ale szybko odpędził od siebie tę myśl. Przecież mieli widzieć się już wczoraj, a jego duma nie pozwalała mu prosić o coś dwa razy. Po prostu miał taką zasadę; nic na siłę.
Przez głowę przemknęło mu, że to właśnie do niej zmierzają. Ale gdy zaczynał się coraz bardziej przypatrywać otaczającym go budynkom i mijanym zielonym parkom, zrozumiał, że jadą w zupełnie innym kierunku.
- Zatrzymamy się u Matta – ogłosił Shannon, parkując na chodniku i zahaczając o krawężnik. Jared zarył głową o dach i przeklął głośno. Shannon go zignorował i wyszedł z auta. Pomału, otwierając drzwi wyciągnął nogi na zewnątrz i przez chwilę tak siedział. Wcale mu się nie śpieszyło, aby opuszczać samochód i iść razem z bratem do środka kamienicy.
W końcu wstał, zamknął delikatnie drzwi i oparł się o nie plecami. Obserwował budynek jakieś kilka sekund, a potem odepchnął się i ruszył w ślad za Shannonem.
Betonowe schody pokonał ze spuszczoną głową, jakby je w duchu próbował policzyć. Dopiero podniósł ją, gdy znaleźli się pod odpowiednimi drzwiami i Shannon wszedł do środka czyjegoś mieszkania. Lekko zmieszany, mimowolnie poszedł za nim. Spostrzegł, że rozmawiał z kimś, ale nie poruszył się dalej. Stał w przedpokoju i dyskretnie rozglądał się po mieszkaniu, zupełnie nie wiedząc co z sobą zrobić.
- Jared, chodź tu! – usłyszał i przestał wpatrywać się w obraz wiszący na ścianie. Przeszedł do pokoju. Jego oczom ukazał się szczerzący się do niego młody chłopak, młodszy od niego i wyższy. Przyjrzał mu się podejrzliwie: jego uśmiech nie wywołał w nim żadnej radości. Matt uśmiechał się nadal, spostrzegając lekko naburmuszoną minę Jareda
A potem nie czekając na nic, rozwalił się na beżowej sofie. Zaczynał zachowywać się jak u siebie w domu i wcale mu to nie przeszkadzało, że nie jest u siebie, a Matt jest mu całkowicie obcym człowiekiem.
Kilka tygodni później, gdy przez to mieszkanie przewinęło się jeszcze kilku ludzi, a jego życie zaczynało się powolutku uspokajać, nie był do końca pewny wyboru, którego dokonał w stosunku do Louise. Niby uważał, że zrobił dobrze, zostawiając ją tamtego dnia na ulicy i tak po prosu odchodząc bez dłuższych tłumaczeń. Ale, gdy przypomniał sobie, że wtedy wcale nie była mu obojętna, a ich cała nienawiść, która panowała tyle lat, zaczynała się pomału zacierać i odchodzić gdzieś na dalszy plan...
Tamtego dnia, miał wrażenie, że wszystko spieprzył.

15. marca 1997r.
                     
Stojąca samotnie szklanka na kuchennym blacie, błysnęła w ciemności, odbijając od siebie światło. Zwróciła jego uwagę, gdy zakradał się w nocy do kuchni. Otworzył po cichu lodówkę, spostrzegając, że nic w niej prawie nie ma. Zamknął ją ze zrezygnowaniem i snując się powoli naprzód, wszedł do swojego pokoju. Chciał odruchowo zapalić światło, ale w ostatniej chwili się powstrzymał.
Walnął się z powrotem na posłanie i nawet nie chciało mu się przykryć. Leżał tak przez chwilę, wpatrując się w biały sufit, na którym światło latarni, wpadające przez okna, utworzyło różnorakie, finezyjne szlaczki. Przez moment im się przyglądał, a gdy w końcu zamknął pomału powieki, nadal miał je przed oczami. Ułożył ręce na piersi, starając się wyrównać swój przyśpieszony oddech.
Jared miał powoli dość bezsenności, która sprawiała, że nie potrafił w dzień na niczym się skupić i cały czas chodził rozkojarzony, co odbijało się przeważnie na innych. Jak kogoś nie wyprowadził z równowagi swoim dziwnym zachowaniem, mógł uznać dzień za nieudany.
Długą chwilę potem, czuł, jak jego ciało wreszcie ogarnia sen, jak jego mięśnie zaczynają się rozluźniać, a myśli w końcu wyciszać i nie huczeć, i krążyć z taką prędkością jak zawsze. Jeszcze przez moment słyszał, kiedy jakieś auto zatrzymało się na ulicy, a potem ruszyło z piskiem opon, ale gdy na zewnątrz wszystko umilkło i zapanowała cisza, wyłączył się zupełnie.
Budzik tego ranka nadal milczał. Jego powolne wskazówki posuwały się na przód, odliczając czas wciąż do przodu. Nie zadzwonił. Nie zadzwonił też za minutę, dwie czy trzy. Nie zadzwonił nawet za dziesięć.
Nie zadzwonił w ogóle.
Przebudził się nagle, rozcierając pięściami swoje oczy. Podniósł się pomału na łóżku, a kiedy jego spojrzenie natrafiło na zegarek stojący obok jego łóżka, wyskoczył z niego jak na komendę. Zaczął się miotać po pokoju, poszukując w biegu swoich ubrań i cały czas klnąc pod nosem. Ubierając skarpetkę, skakał na jednej nodze, między czasie rozglądając się za brakującą do pary. Gdy w przypływie własnej głupoty i całego pośpiechu, który go ogarnął, przewrócił się na podłogę, przeklął już na cały głos i obiecał sobie, że następnym razem ustawi do porządku swój budzik albo załatwi sobie skądś drugi.
Był maksymalnie spóźniony z czego starał sobie nie zdawać sprawy, najlepiej o tym w ogóle przestać myśleć.
Wdech, wydech, uśmiech.
Zakładając byle jak swoje trampki, wybiegł jak oparzony z mieszkania. Trzasnął drzwiami, które miał czasem wrażenie, że wreszcie wypadną. Przeskakując po dwa stopnie na schodach, trzymając się poręczy, wyleciał na chodnik przed kamienicę. Najpierw zaczął się rozglądać w około, mając nadzieję, że może Shannon zostawił samochód na chodniku, a potem szukając w pośpiechu po kieszeniach kluczyka do zapięcia, majstrował chwilę przy rowerze. Otworzył je i odpychając się nogami od ziemi, ruszył przed siebie.
Wiatr rozwiewał mu włosy, kiedy pedałował z całych sił, by choć trochę zmniejszyć swoje opóźnienie. Pokonując skrzyżowania i jadąc między stojącymi przy krawężnikach samochodach, przeczuwał, że jest już na straconej pozycji. Ba, był tego niemal pewny, że dostanie niezły opieprz. Kierownik odprawi mu kolejne kazanie, którego musiał za każdym razem wysłuchiwać, gdy z jego winy coś poszło źle.
W końcu zagapił się i nie zważał już tak dokładnie na drogę, gdyby nie to, że w ostatniej chwili zahamował, skończyłby pewnie twarzą na tylnej szybie samochodu przed nim. Odgarnął wpadające do oczu kosmyki włosów, złapał mocniej za kierownice roweru i już bez większych problemów dotarł na miejsce.
Pierwsze co zauważył, wchodząc na zaplecze, to nietęgą minę kolegów z pracy. Przyglądali mu się dosyć podejrzliwie, a zarazem z lekkim współczuciem tego, co za kilka chwil go czeka. Zwilżył końcem języka wysuszone usta i przełknął ślinę. Udawał, że nic go nie obchodzi, a jego ponad godzinne spóźnienie wcale nie miało miejsca. Zachowywał się dosłownie tak, jak gdyby nigdy nic się nie stało i wszystko było w porządku.
Na jego usta wstąpił głupkowaty uśmiech, kiedy ubrał na siebie firmową, czerwoną koszulkę. Wyglądał w niej jak debil, ale teraz to miało najmniejsze znaczenie.
- Leto! Jak tak dalej pójdzie, to wywalę cię na zbity pysk! Twoje spóźnianie się do pracy weszło już w jakiś nawyk – usłyszał za swoimi plecami głos. Nie miał najmniejszej ochoty na to, aby się odwrócić i spojrzeć mu twarzą w twarz. Jego kąciki ust powędrowały jeszcze bardziej ku górze i sam zaczynał się sobie dziwić, że tak na to wszystko reaguje. – Co ci tak do śmiechu?! – mężczyzna był coraz bardziej zdenerwowany i mógł przysiąc, że gdyby w tej chwili odwrócił się do niego przodem, zobaczyłby jak wymachuje rękoma na wszystkie strony. Nadal milczał, czym jeszcze bardziej denerwował swojego pracodawcę. – Jak jeszcze raz spóźnisz się, to stąd wylatujesz, zrozumiano?!
- Tak jest, szefie – zasalutował, a jego uśmiech był coraz większy. Kierownik spojrzał się tylko na niego dziwnie.
- A teraz szybko zasuwaj do kas, widzisz tą kolejkę? – pokazał mu otwartą dłonią na tłoczących się ludzi, którzy wybierali zamówienia. W tym ich zamawianiu byli czasami bardzo upierdliwi i potrafili go nieźle zirytować.
- Oczywiście, do usług! – zawołał i już bez uśmiechu i ze skwaszoną miną, poszedł w kierunku wyczekujących na niego ludzi.

Gdy w późnych popołudniowych godzinach, wreszcie był wolny, wsiadł z powrotem na rower i jedynce co chciał w tej chwili zrobić, to gdzieś zniknąć. Zaszyć się jakimś ustronnym miejscu, tak, żeby nikt go tam nie znalazł. Teraz już nie musiał się nigdzie śpieszyć, a jego powrót do domu zawsze bywał dwa razy dłuższy.
Machając krótko ręką na pożegnanie swoim kolegom i koleżankom z pracy, wyjechał na jedną z bocznych ulic. Było mu niesamowicie zimno, ale to nie oznaczało, że śpieszyło mu się do domu. Po prostu, chciał pobyć przez jakiś dłuższy czas sam. I teraz było całkowicie nieważne, że po raz któryś jego ciałem wstrząsnęły dreszcze, że jego podświadomość oczekiwała ciepła, a on na przekór jej, gnał dalej przed siebie, pociągając nosem.
W którymś momencie się zatrzymał, dosłownie zahamował prawie przelatując przez kierownicę, gdy ujrzał znajomą postać siedzącą na schodach przed wejściem do jednej z kamienic. Nie wiedział do końca co ma myśleć, a tak naprawdę nie potrafił znaleźć odpowiednich słów, widząc w jakim jest stanie.
Przez głowę zaczęły mu przelatywać poszczególne obrazy; najpierw lotnisko, potem, gdy w nocy poszedł do ubikacji i siedział w niej, dopóki jakaś dziewczyna nie przestała płakać, ich lakoniczna rozmowa, opierająca się na niczym, jej słowa, ich wspólne milczenie... Powoli, bardzo powoli wszystko zaczynało się układać w jedną, mającą jakiś większy sens całość.
Oparł swój rower o budynek, który chwilę potem się przewrócił. Nie chciało mu się go podnosić i w gruncie rzeczy przestał zwracać na niego uwagę. Podszedł do siedzącej dziewczyny, sam nie wiedząc, co ma tak do końca robić. Uśmiechnął się, ale sekundę potem zdał sobie sprawę, że wcale na niego nie patrzy. Usiadł na jednym z betonowych schodów, zaledwie kilka centymetrów od niej. Sonia nadal, ze spuszczoną głową chlipała, trzymając w zaciśniętych dłoniach, papierową chusteczkę
- Eee, nie wiem co powiedzieć – zaczął jakoś nieskładnie. – Ale chyba powinienem zacząć ci nawijać o jakiś kolorowych rzeczach, że życie jest piękne i w ogóle, po co się przejmować...
- Po co? – w końcu podniosła na niego swoje brązowe oczy. Na policzkach miała jeszcze świeże ślady łez. Jego usta machinalnie się rozchyliły i przez chwilę wpatrywali się w siebie nic nie mówiąc. – Powiedz mi, po co się zjawiasz, gdy jestem w takim stanie? – zapytała, zaciskając mocniej palce na chusteczce. Na chwilę zamilkł, a następnie chcąc jej odpowiedzieć, zauważył jak wyciąga z kieszeni jednego papierosa i próbuje go odpalić. Zaciągnęła się nim mocno, wciągając do płuc duszący dym, który palił ją w gardło. Nie przejęła się tym, że jej podpalanie za jakiś czas zamieni się w nałóg.
Przytknęła papierosa z powrotem do ust i następnie wypuszczając biały, kłębiasty dym przez na wpół rozchylone wargi, uśmiechnęła się ironicznie.
- Może to jakieś pieprzone przeznaczenie, w które nie wierzę? Albo jakiś zbieg niefortunnych wydarzeń, czy coś? No odpowiedz mi... – przeniosła wzrok a niego, już nie przypatrując się, jak dym papierosowy rozpływa się w powietrzu.
- Niby co? To przecież niepotrzebne jest... – mówił, wbijając paznokcie w kolana. Sonia strzepała popiół na schody i znowu się zaciągnęła. Widząc jak się jej intensywnie przygląda, podała mu papierosa, którego bez słowa od niej wziął. Tak samo jak ona, zachłysnął się dymem i wypuścił go w przestrzeń.
- Wiesz, nie pomyślałabym, że któregoś dnia, po jakiś dwóch-trzech tygodniach nie odzywania się do siebie, w dzień swoich pieprznych urodzin, będę palić z tobą jedną fajkę... – zakończyła, biorąc od Jareda z powrotem papierosa. Popatrzył na nią, przez chwilę mając zamyśloną minę.
- Może standardowe ‘wszystkiego najlepszego’ wystarczy? Albo nie, kiedyś ktoś mi życzył, żebym był dalej tak samo popieprzony jak jestem, więc...
- Więc co? - zapytała przeszklonymi oczami, na których widok poczuł się dziwnie. Nigdy nie był w takiej sytuacji, żeby widzieć jak ktoś, kto koło niego siedzi płakał. To zjawisko było mu całkowicie obce.
- Więc może, bądź dalej taka jaka jesteś? – odpowiedział pytaniem na pytanie, całkowicie zapominając o tym, że jakiś czas temu było mu zimno. Teraz, jakby wszystko przestało mieć jakiekolwiek znaczenie. Było po prostu... nieważne.
- Dzięki, to na pewno lepsze życzenia od tych, które zafundował mi Tyrone – przetarła wierzchem swoich dłoni, rozmazane oczy. – Po prostu wziął i się wyprowadził, bo coś mu się ubzdurało, że... – przerwała na moment, uspokajając się. – Że po prostu, po prostu to koniec... – dokończyła już z całkowitym opanowaniem w głosie, który przestał jej drżeć. Wyprostowała się, odgarnęła swoje miedziane włosy na plecy i po raz któryś niezliczony, przystawiła papierosa do ust.
Wypuszczając dym, dostrzegł na jej twarzy z powrotem upór, który zawsze był widoczny. Który towarzyszył jej, gdy złościła się czy śmiała. W pewnej chwili nawet miał ochotę ją objąć, ale w porę powstrzymał się. Nie był pewny czy dobrze na to zareaguje.
- Nie wiem co powiedzieć – palnął z lekko wesołą nutą, powtarzając swoje słowa sprzed kilku chwil. Sonia uśmiechnęła się w kącikach ust. – W ogóle, najlepiej się zamknę...
- A ty jak? – zapytała po długich sekundach obopólnego milczenia. Do końca nie wiedział o co może jej chodzić. Automatycznie przeniósł wzrok na nią, ale spostrzegł, że wcale na niego nie patrzy. Wypuściła ceremonialnie dym, który zniknął bardzo szybko, mieszając się z otaczającym powietrzem w jedną całość.
- Ja? Rozpocząłem pracę, której nienawidzę i z której zapewne niedługo wylecę – usłyszał ciche chrząknięcie, na co szybko zareagował. Sonia z zamglonymi oczami wpatrywała się w horyzont, na którym zaczęły pojawiać się pierwsze gwiazdy.
Ściemniało się coraz szybciej, a uliczne lampy rozbłysły pożółkłym światłem nad ich głowami. Kompletnie stracił rachubę czasu, nie wiedział... nawet go to przez żaden moment nie interesowało, która może być godzina. Nieważne, wszystko jest nieważne. Ulica obok nich świeciła pustkami, nie przejechało przez nią żadne auto od dobrych kilku minut, nawet może kilkunastu. Było niesamowicie cicho, w powietrzu roznosił się papierosowy zapach dymu, a niesprawna żarówka w ulicznej latarni przecinała swoim buczeniem ciszę.
- Rozkręcacie dalej zespół? – wreszcie popatrzyła na niego, a jej łzy zdążyły już wyschnąć. Teraz tylko miała czarne, zaschnięte smugi od tuszu na policzkach. Posłała mu uśmiech, który wcale nie był smutny. Było w nim coś nieodgadnionego.
- Mamy już kolegę po fachu, ba... piosenkę z gotową muzyką, mamy wszystko, tylko brak ludzi, którzy by chcieli nas posłuchać...
- Jak się nazywa? – jej ukryte zaciekawienie, zaczynało wzrastać. Oderwał wzrok od swoich dłoni, które skrzyżował na piersiach i zgarbił się lekko do przodu.
- Koziorożec – westchnął. Dotknął palcami swoich skroni i zaczął je pomału masować. W pewnej chwili, poczuł na swoich plecach czyjąś drobną dłoń.
- Nadal czekam na bilety, na pierwszy koncert – poklepała go po ramieniu, a potem oparła się o nie ręką. Nie śpieszyło jej się wcale by ją stamtąd zabierać.
- Spokojnie, dostaniesz go.

moje ręce
przytulą cię
okrytego
kurzem dróg, których nie przeszedłeś

ciemne tajemnice istnień
wypijesz z moich ust

i na moim ramieniu
wyliczysz
ile jest nieskończoność mnożona przez wieczność **

*
- Nie umiem śpiewać! Kurwa, nie umiem! – Shannon popatrzył się na niego, co najmniej jakby urwał się z innej planety i właśnie wylądował. Jared popukał w mikrofon, a potem od niego odszedł. Usiadł na skórzanej kanapie w piwnicy Matta, w którym postanowili zrobić pierwszą, mającą jakiś sens próbę. Matt opuścił gitarę w dół i usiadł obok niego w pozycji półsiedzącej, pociągając niedbale za struny instrumentu.
- Jak to nie umiesz?!... UMIESZ!
- Po prostu nie umiem się tak drzeć jakbyś chciał! – odwarknął, zaciskając zęby. Przez chwilę mierzyli się na spojrzenia, aż w końcu Shannon spasował. Rzucił w niego pałeczkami od perkusji, na co tylko jeszcze bardziej się wkurzył.
- Powiem ci coś... – zaczął bardzo tajemniczo. – Jak nie umiesz się dostatecznie dobrze wydrzeć, to po prostu krzycz tak mocno, jak kogoś nienawidzisz – Jared otworzył nieco szerzej oczy. – To na pewno ci pomoże.

- Muzyka jest dla mnie czymś więcej, niż kolejna działka dla ćpuna. Jest nie tylko moim własnym wybawieniem, ale światem do którego zawsze mogę wracać.
Wtedy, gdy ten rzeczywisty zaczyna mnie przerastać. Gdy zamiast słońca widzę ciemność.

Patrzysz czasem na marzenia, które nigdy ci się nie spełnią. Co robisz?
Co robisz, wiedząc, że nigdy nie będziesz w stanie choć trochę być bliżej nich? Co robisz, gdy wiesz, że zamiast iść naprzód, cofasz się dwa kroki w tył? Co robisz, wtedy, gdy nie powinieneś patrzeć, a mimo to, masz wciąż otwarte oczy? Co robisz, jak stajesz się z dnia na dzień kimś zupełnie innym, gdy czas zamiast kształtować, niszczy cię?
„Co robisz, gdy wiesz, że coś jest dla ciebie złe, a ty wciąż nie potrafisz z tego zrezygnować?”

Podniósł znużone powieki, wpatrując się intensywnie w stojący naprzeciw niego mikrofon. Zamrugał kilkakrotnie, a gdy wreszcie usłyszał obok siebie pierwsze dźwięki, wydawane przez gitarę Matta, zamknął oczy, licząc po kolei takty. Kiedy w końcu nadeszła jego kolej, by współgrać z muzyką, zacisnął mocniej palce na statywie.
A gdy zaczął śpiewać, nie wiedział do końca co się z nim dzieje, gdzie jest i która właśnie jest godzina. To tak, jakby spowolnić czas i tylko ty potrafisz go przyśpieszać, jakby czuć coś, czego nikt inny nigdy nie poczuje.
Jakby być kimś ponad.
Czuć dźwięki na swojej skórze, a delikatne dreszcze przechodzą przez ciało, z kolejnymi wersami, linijkami granej przez ciebie muzyki. By otworzyć oczy, któregoś dnia i zobaczyć to, na co tak długo się czekało. Aby zrozumieć samego siebie i znaleźć wolność pośród ciągu kilku tych samych nut, które zawsze brzmią inaczej. By pozostać przy tym, co się kocha pomimo tego, że reszta nie widzi w tym sensu.
Nie widzi w tym tego, co ty potrafisz dostrzec. 

___
*tytuł: Billie Joe Armstrong,
*30stm-Capricorn, **-H.Poświatowska 

poniedziałek, 14 lipca 2014

3. Witamy w Los Angeles: mieście upadłych aniołów

25. stycznia 1997r., Los Angeles.

Przetarła wierzchem dłoni swoje zaspane oczy.
Podniosła się na łokciach, natrafiając spojrzeniem na nie zgaszony telewizor, w którym wciąż leciał jakiś program. Po omacku zaczęła szukać obok siebie swojego telefonu, zegarka lub czegokolwiek, gdzie była godzina. Ostatecznie wymacała leżący na podłodze pilot i z przymrużonymi oczami, odczytała godzinę z ekranu. Była czwarta nad ranem, a dręcząca ją bezsenność dawała się we znaki. Jeśli spała trzy godziny na dobę, mogła to uznać za swój osobisty sukces.
Ziewnęła potężnie, mrugając szklanymi oczami, chcąc powstrzymać je od łzawienia. Wyciszyła telewizor i podniosła się cała obolała z kanapy. Ciągnąc za sobą nogi, między czasie zdejmowała poszczególne części garderoby i rzucała je niedbale za sobą na podłogę. Nie chciało jej się ich zbierać, a tym bardziej chować po szafkach.
Uchyliła lekko drzwi do sypialni, a jej oczy przyzwyczajone do ciemności od razu zauważyły łóżko, które jak zwykle było niezaścielone i pozostawione tak od kilku dni. Kładąc się na miękkim materacu, obiecała sobie, że nie ruszy się z niego przez cały dzień albo nawet jeszcze dłużej. Kiedy wreszcie poczuła, że jej ciało ogarnia upragniony sen, usłyszała gdzieś z głębi mieszkania szczęk przekręcanego zamka. Była tak wykończona, że nawet nie podniosła głowy, aby dać znać, że tak naprawdę na niego czekała przez całą noc. Zamknęła powoli powieki, a chwilę później poczuła, jak silne dłonie oplatają ją w talii i czuje ten ukochany zapach, który tylko był w stanie ukołysać ją do snu.
Nie wiedziała ile spała, może dziesięć godzin, może tylko jak zwykle trzy, ale gdy wstała i przeciągnęła się na łóżku niczym kotka, nigdy nie czuła się tak dobrze jak dziś. Za oknem przewijały się puchate chmury, a słońce nieśmiało zaglądało do wnętrza pokoju, przez odsłonięte firanki. Zerknęła na telefon leżący na szafce nocnej, przez chwilę mając nadzieję, że jednak się do niej odezwie, tak, jak mówił, gdy żegnali się ostatni raz na lotnisku. Sonia porzuciła wszystkie złudne nadzieje, widząc, jak jej telefon milczy już od długich trzech tygodni. Ale w głębi siebie, miała jeszcze malutki płomyk, co tlił się ostatkiem sił, że może jednak, może jednak zadzwoni i powie, co u niego. Może nie powinna się tak zadręczać, że nie dzwoni, bo ich znajomość nie była wcale długa i zażyła. Nie łączyło ich prawie nic, a przyjaźnią tego nie można było nazwać. Znali się kilka godzin, chwil, które spędzili ze sobą, a poczuła, że jest w jakiś swój pokręcony sposób jej bliski.
Odłożyła telefon z powrotem na swoje miejsce. Naciągnęła na nagie ramiona popielaty szlafrok i stawiając po cichu kroki, przeszła do kuchni.
Do jej nosa od razu dotarł zapach świeżo zaparzonej kawy, której w gruncie rzeczy nigdy nie piła. Nie lubiła jej, ale kochała jej zapach. Tyrone siedział przy stole i trzymał w dłoniach wielki kubek, z którego unosiła się przeźroczysta para. Zauważając ją, uśmiechnął się na jej widok. Sonia pocałowała go przelotem w usta i usiadła na kuchennych szafkach. Jej bose stopy machały w rytm jakiejś bezdźwięcznej melodii, którą nuciła w swojej głowie. Tyrone odłożył kubek na blat i nie czekając na żadne pozwolenie, podszedł do niej i wplatając palce w jej miedziane włosy, czule pocałował.
Czasami brakowało jej czegoś, do końca nie wiedziała co to mogło być. Ale w takich chwilach jak ta, nasilało się i nie potrafiła zdefiniować tego, za czym tak usilnie tęskni. Było to coś, za czym goniła, ale za każdym razem coraz bardziej oddalało się i prawie mając to w garści, ulatywało gdzieś i znikało jak powietrze. Niewidzialne.
Miała spokojne życie, wszystko zaplanowane. Swoją przyszłość z góry ustaloną, dostała się na wymarzone studia i mogła zacząć powoli się spełniać. Ale... zawsze gdzieś było to ukryte ‘ale’. Czasami łudziła się, że jej związek jest prawdą, a uczucia jakimi darzy Tyrone’a są prawdziwe. Miała wrażenie, że robi coś na pokaz, tak, żeby wszystkim wkoło to pasowało. Tylko nie jej.
Nie miała czasu zastanawiać się nad tym, czy robi dobrze, czy nie popełnia jakiegoś kardynalnego błędu. Nie obchodziło ją to, że pędzi bez ustanku, bez tchu. Starała się jak mogła, zapierała się ze wszystkich sił by być najwyżej. Ale gdy przychodziły właśnie takie chwile jak ta, czuła się jak porcelanowa laleczka bez duszy.
Bez serca.

*
26. stycznia 1997r., Phoenix, Arizona.

Wrzucając swoje ciuchy do ostatniej walizki, zatrzasnął razem z nią ostatnie wspomnienia z tego miejsca. Każda nawet najdrobniejsza myśl, która przeszła przez jego głowę, miała zostać w tym miejscu już na zawsze. Miał po prostu odgrodzić się od przeszłości stromym murem, przez który nic nie było by w stanie przejść na tą drugą.
Uśmiechnął się szczerze – chyba pierwszy raz od tak dawna - i zasunął do końca błyskawiczny zamek walizki. Postawił ją na podłodze, a sam usiadł lekko zgarbiony na swoim łóżku, kręcąc młynka kciukami. Przez chwile nasłuchiwał, jak Shannon krząta się tam i z powrotem po schodach na górę i w dół, obijając się o wszystko co stanie na jego drodze.
Zapadła głucha cisza, tylko tykanie zegara i jego powolny oddech było słychać w pustym mieszkaniu. Phoenix miał już nigdy później nie odwiedzić. Miało to być dla niego miasto umarłe, pogrzebane i już nigdy nie odradzające się, w przeciwieństwie jak wskazywała jego nazwa.
- Zbieraj dupę i jedziemy – Shannon jak burza wpadł z powrotem, otwierając na oścież drzwi, prawie pod wpływem siły wybijając w nich ozdobną szybkę. Pomacał ją z lekką obawą, że zaraz wypadnie, ale jednak została na swoim miejscu. Nakazał Jaredowi wstać i zabrać ze sobą walizki. Przez chwilę się ociągał, a potem złapał mocno za uchwyt walizek, minął brata w progu i zszedł na dół przed dom.
Na swojej drodze spotkał kilku ludzi, którzy zgrabnie go wyminęli i wrzucił swoje rzeczy do – i tak już pełnego – bagażnika. Zatrzasnął zieloną klapę samochodu i oparł się o nią plecami. Wymacał w spodniach swoją paczkę fajek i odpalił jedną z nich, wypuszczając ceremonialnie przed siebie dym.
Dookoła niego kręcili się przechodnie, rowerzyści mijali go obok na ulicy, a Jared stał i po prostu im się przyglądał spod wpół przymkniętych powiek. Przystawił papierosa ponownie do ust i właśnie w tej samej chwili usłyszał głos Shannona, który zaczął go znowu ponaglać. Okrążył auto i siadając na miejscu pasażera z przodu, otworzył okno do samego dołu. Wystawił rękę z papierosem na zewnątrz i kiedy ruszyli, tylko zdążył wypuścić ostatni raz z ust, duszący dym.
Ani razu się nie odwrócił.

20. sierpnia 2010r., Kraków, Polska.

- Mieliśmy trzysta dolców w kieszeni, kilka walizek pełnych ciuchów, jedną moją gitarę i wzmacniacz. Jechaliśmy przed siebie, nie wiedząc tak naprawdę dokąd chcemy uciec. Każda droga była teraz idealna.
Uśmiecham się czasem na wspomnienia tamtych chwil, gdy nie wiedziałem co to znaczy martwić się tym, co będzie jutro. Co to znaczy myśleć nad tym, co się popełniło. Wyciągać z tego jakieś wnioski, widzieć w tym swoje błędy. Nie dostrzegałem tego, po prostu wolałem mieć przysłonięte oczy niewidzialną kurtyną, która sprawiała, że czułem się bezpiecznie. Przez pryzmat tego, co wydarzyło się w Phoenix nie chciałem wracać do przeszłości, wolałem odgrodzić się od niej, zapomnieć... A najlepiej wykasować ze swojej pamięci, uznając, że to nie miało miejsca.
Starałem się żyć na nowo, choć w sumie uczyłem się tego każdego dnia, gdy podejmowałem kolejną złą decyzję, nad którą nie pomyślałem dłużej niż pięć sekund. Czasem pomagało, czasem wszystko wracało jak bumerang.
A teraz mając trzysta dolców, jeden mało określony plan na przyszłość, starałem się myśleć pierwszy raz w życiu trzeźwo. I może tym razem się nie pomylić.

26. stycznia 1997r., Phoenix, Arizona.

- Louise – szepnął prawie niedosłyszalnie, kiedy stali na skrzyżowaniu. – Co z nią i naszym układem? – powiedział już mocniejszym tonem głosu. Shannon stukał palcami w kierownice i wpatrywał się intensywnie w światło, które jak na złość nie chciało się zmienić.
- Chyba jej nie weźmiemy ze sobą – spojrzał na niego, na moment przestając śledzić sygnalizację. – Zawsze może do nas dołączyć, przecież studiuje w Los Angeles z tego co mi wiadomo.
- Myślisz? – postukał palcami o blachę auta. – Wszystko wyjdzie w praniu.
- O ile nie przewalisz... przewalimy – szybko się poprawił, napotykając zirytowane oczy Jareda – całej kasy w jeden dzień i nie wydzwonisz wszystkiego, to pewnie uda nam się u niej zatrzymać na kilka dni – ta beztroska Shannona dobijała go najbardziej, ale był rad, że choć on myśli tutaj pozytywnie.
Światło zmieniło się na zielone, auto ruszyło i skręcili w lewą stronę prowadzącą na autostradę wylotową z miasta. Gdy wreszcie znaleźli się na otwartej przestrzeni, Shannon wcisnął mocniej pedał gazu. Wskazówka prędkościomierza unosiła się do góry równym tempem i w którymś momencie wystawił głowę i ręce za okno. Czując wiatr, który smagał go po twarzy i rozwiewał mu włosy, miał wrażenie, że jest wolny... Całkowicie wolny.
- Przestań się drzeć! – uciszył go Shannon, kiedy zaczął krzyczeć jak wariat. – Zagłuszasz mi piosenkę!
- Pieprzenie, pogłośnij lepiej i jedziemy! – usiadł już normalnie na swoim miejscu i zaczął majstrować przy radiu. Chwilę je przestrajał i w końcu, gdy zaczęła lecieć jakaś muzyka, włączył na cały regulator i zaczął razem z nią śpiewać. - If you wanna be my lover, you gotta get with my friends. Make it last forever friendship never ends! – zaczął się drzeć razem z radiem, a nawet, w którymś momencie je przekrzykując i kiwając się w rytm melodii.
- Ja pierdole, Spice Girls. Jared zamknij się, bo tego nie idzie słuchać!
- Cicho, ja się próbuje poczuć jak gwiazda! – i zaczął śpiewać dalej. Shannon walnął się z otwartej dłoni w czoło. Przyśpieszył nieco, a Jared w przypływie głupoty, złapał za kierownice i zaczął nią tak kręcić, że najpierw jechali po jednym pasie, a potem po drugim. Cały czas śpiewając razem z piosenką, która się jeszcze nie zdążyła skończyć.
- Jesteś popieprzony, ale jak zginiemy to cię zabiję! – wrzasnął, łapiąc za kierownicę i sprowadzając auto na właściwy pas. W którymś momencie spojrzał szybko w lusterko, czy ktoś za nimi nie jedzie. Dosłownie w tej samej chwili przeklął pod nosem. – Patrz co żeś narobił! – Jared automatycznie odwrócił się do tyłu. Za nimi jechał radiowóz policji i był coraz bliżej. Osunął się na fotelu w dół, trzymając dłoń na ustach.
- Przepraszam.
- Tylko tyle? – zapytał Shannon, zjeżdżając na pobocze.
- Bardzo przepraszam? – powiedział z uśmiechem, który wciąż nie schodził mu z ust. Radiowóz zaparkował jakiś metr za nimi i wysiadła z niego para policjantów. Zapukali w szybę od strony kierowcy i Shannon kręcąc korbką, otworzył okno.
- Prawo jazdy poproszę – powiedział policjant, schylając się do okna. Shannon zaczął pośpiesznie grzebać po kieszeniach i w końcu wyciągnął należyty dokument. Podał go funkcjonariuszowi, a ten wziął i go dokładnie przeglądnął. Potem jeszcze raz spojrzał na niego i oddał mu jego własność. Przyjrzał mu się uważnie i szepnął coś do swojego kolegi. Ten tylko pokiwał twierdząco głową.
- Panie władzo, bo ja tak chciałem go trochę rozerwać... spięty był i zaczęliśmy śpiewać, i wyszło co wyszło, niech nas pan puści wolno – odezwał się Jared, patrząc przez ramię Shannona. Policjant dalej milczał, wypisując coś na kartce.
- Żeby to był ostatni raz, a tu proszę mandacik za przekroczenie prędkości – dał Shannonowi jakiś świstek do ręki, pożegnał się skinięciem głowy i życzył miłego dnia.
- KURWA! – Jared wyrwał bratu z rąk papierek i zaczął go uważnie czytać. – Pięćdziesiąt dolców, czy tego człowieka już do reszty popierdoliło?! On sobie nie zdaje sprawy ile za to jest żarcia! – zgniótł w dłoniach papier i już chciał wyrzucić przez okno, kiedy Shannon w ostatniej chwili go powstrzymał.
Zapalił ponownie silnik i teraz uważnie patrząc na to, żeby przypadkiem nie przekroczyć dozwolonej prędkości na drodze, wjechał z powrotem na główną.
*

27. stycznia.

Leżąc w hotelowym pokoju, wpatrywał się uważnie w sufit, próbując zliczyć na nim wszystkie pęknięcia i plamki. Dłonie miał ułożone pod głową, a na nogach swoje ulubione trampki, których nie chciało mu się ściągać. Shannon stał przy otwartej walizce i upychał coś do niej, siłując się z zamkiem, co nie chciał się za nic zapiąć z powrotem. Przez chwile skupił na nim swoją uwagę, ale uznał, że liczenie brudu na suficie jest o wiele ciekawsze. Przymknął na moment powieki, ale nie starał się zasnąć. Z błogim wyrazem twarzy wylegiwał się ani myśląc pomóc bratu.
- Mamy jeszcze piętnaście mil do miasta, ruszamy – rozkazał Shannon, klepiąc go w nogi, myśląc, że śpi. Jared otworzył oczy i podniósł się na łokciach. Zobaczył już tylko plecy wychodzącego towarzysza i zerwał się szybko z posłania, prawie się przy tym przewracając. Zachwiał się niebezpiecznie, ale utrzymał na nogach.
Trzymając rękoma za framugę drzwi, wychylił się do przodu i rozejrzał najpierw, w którym kierunku powinien pójść. Przed nim roztaczał się tylko pusty, długi, obskurny hotelowy korytarz, a na jego końcu zauważył Shannona trzymającego walizkę w ręku. Kiedy go wreszcie dopadł na schodach, był trochę zdyszany. To miejsce od samego początku budziło w nim obrzydzenie i niechęć.
Zapakowali torbę na tylne siedzenie, a kiedy mieli już ruszać, Jared nie wsiadał przez jakiś czas do auta. Shannon zaczął go ponaglać, aż w końcu sam z niego wysiadł.
- Mam pomysł – zaczął, patrząc uważnie na Shannona. – Zadzwonię do pewnej osoby, bo z tego co wiem, to mieszka w Los Angeles, ale gdzie...
- Kto to? Znam go, ją albo kogokolwiek? – dopytywał, opierając dłonie na dachu ich zielonego samochodu. Zmrużył nieufnie oczy, a Jared okrążył auto od strony maski i znalazł się teraz obok niego.
- Możliwe, nie wiem. Daj mi telefon – wyciągnął w jego kierunku dłoń i odczekał w spokoju kila sekund. Odetchnął głęboko, widząc, że jego prośba chyba nie została zrozumiana. – Dasz mi telefon czy nie? – zapytał już ostrzejszym tonem głosu, ale starał się być nadal całkowicie spokojny. Shannon wyciągnął jego telefon z kieszeni, który szybciej mu zabrał. Trzymał go w ręce, ale nie śpieszyło mu się, aby mu go oddać.
- Ja tam myślę, że to głupota – mówił, obracając w palcach komórkę i grając z nim na zwłokę, która tak często doprowadzała go do szału.
- Masz lepszy plan? – wyrwał mu telefon z ręki i zaczął pośpiesznie wpisywać jakiś numer.
- Co ty robisz idioto?!
- Nie wiem – chciał z powrotem odzyskać, to co mu zabrał bez jego zgody, ale Jared skutecznie go do siebie odpychał.
- Gdzie dzwonisz?! – prawie mu się udało, ale znowu był szybszy. Już przystawiał aparat do ucha i czekał, aż ktoś odbierze po drugiej stronie.
- Nie wiem.
- A czy ty coś, kurwa, wiesz?! – wrzasnął.
- Nie – w słuchawce nikt nie odbierał. Sygnały mijały, jeden za drugim, a potem znowu kilka kolejnych. Zaczynał powoli wątpić, czy aby na pewno ma dobry numer i czy się przypadkiem nie pomylił w zapisie. Ale... przecież nie mogła go zmienić tak szybko. Teraz dopiero do niego dotarło, że nie odezwał się do niej ani razu, przez te wszystkie dni, które zdążyły zebrać się już w okrągły miesiąc.
- Słucham? – usłyszał dziewczęcy głos po drugiej stronie i poczuł, jak coś niewidzialnego z niego spada. – Jared to ty?
- Tak. I może zabrzmię niedorzecznie, ale potrzebuję twojej pomocy. Jesteś moją ostatnią deską ratunku!
- Co się stało? – zapytała delikatnie.
- Podaj mi tylko swój adres, o więcej nie pytaj... wyjaśnię ci wszystko na miejscu – mówił, czując na sobie palący wzrok Shannona. Sonia po drugiej stronie słuchawki nie sprzeciwiła się ani razu, gdy zadawał jej coraz to dziwniejsze pytania. Miał wrażenie, że po prostu przeczuwa to, co się dzieje albo udaje, że nic nie wie.
Chwilę później, gdy nacisnął na czerwoną słuchawkę, nie powiedział już ani jednego słowa. Przeszedł na drugą stronę auta, otworzył niecierpliwym szarpnięciem drzwi i usiadł za kierownicą. Oparł o nią głowę, licząc w myślach do pięciu, a następnie odkleił od niej czoło. Shannon zajął miejsce pasażera i nie śpieszyło mu się, aby rozpocząć rozmowę.
- Jeżeli nie masz nic przeciwko – zaczął, wkładając kluczyki do stacyjki i przekręcił je. Silnik zaskoczył za pierwszym razem. Powoli potoczyli się po żwirowej nawierzchni, w duchu żegnając to parszywe miejsce. Wychylił się przez okno, patrząc czy coś nie nadjeżdża z tyłu. Droga była pusta jak nigdy, a w powietrzu zbierało się na deszcz. Chmury były bardzo nisko, a ich barwa z każdą chwilą coraz to ciemniejsza. Przez moment miał wrażenie, że nawet pogoda nie jest im przychylna, tylko robi kolejny raz z nich głupi żart.
Shannon w ogóle nie pytał gdzie dokładnie jadą. Był mu za to wdzięczny, tak samo jak za to, że nigdy nie zadawał dwa razy tych samych pytań. Kiedy nie otrzymał odpowiedzi, przestawał, po prostu nigdy więcej do nich już nie wracał.
Jechali w całkowitej ciszy. Nawet nie miał ochoty włączyć radia i posłuchać jakiejś piosenki, którą akurat puszczali. Chciał poczuć w sobie spokój, którego coraz częściej zaczynało mu brakować, a w jego miejsce wstępował gniew i złość, nad którą czasami tracił kontrolę.
Gdy mijali kolejne podupadające wioski, w których miał obraz tego, że czas o nich zapomniał, zdał sobie sprawę, że po raz pierwszy od tak dawna wybrał dobrze. Zrobił coś od początku do końca, tak, jak sobie zaplanował przy starcie.

20. sierpnia 2010r., Kraków, Polska.
- Mijałem te poszarzałe budynki. Mijałem każdego człowieka, który stanął kiedyś na mojej drodze. Mijałem każde swoje wspomnienie, do którego wiedziałem, że już nie powrócę. Mijałem też każdą beznadziejną miłość, która zahartowała mnie do tego stopnia, że przestałem w nią po prostu wierzyć.
Mijałem budynki, osobne domy... całe miasta. Starałem zostawić za sobą przeszłość, o której coraz częściej nie mogłem zapomnieć, niż całkowicie ją wymazać.

27. stycznia 1997r., Los Angeles.

Shannon chrząknął znacząco, pokazując ruchem głowy, że wjeżdżali do miasta. Byli na miejscu. Zaczynali pomału od początku, wszystko od nowa, a przecież wracali na stare śmieci. Tylko po prostu w innym czasie, w innym miejscu i z innymi ludźmi.

Witamy w Los Angeles: mieście aniołów, w którym zależało od Ciebie czy będziesz jednym z upadłych lub uda Ci się wznieść. Tam, gdzie tak naprawdę to wszystko się zaczęło.

*
Zajeżdżając pod wyznaczony adres, prawie natychmiast miał ochotę wysiąść i biec pod drzwi, ale Shannon szybko sprowadził go na ziemię. Przez dobre pięć minut nie pozwolił mu wysiąść z auta, nakazując, żeby ochłonął, a co najważniejsze doprowadził do porządku, bo nie wyglądał zbyt dobrze. Jego włosy opadały mu na oczy i musiał je za każdym razem odgarniać, co powoli zaczynało go denerwować.
Chciał je zapuścić, ale za każdym razem, gdy tracił widoczność sprzed oczu, a obraz zostawał przysłonięty przez ciemne kosmyki, miał ochotę sięgnąć po nożyczki i sam zrobić z nimi porządek. Shannon przez chwilę mu się przyglądał, ale nie komentował jego poczynań, aż zwykle do czasu.
- Nie znasz dziewczyny, a wpraszasz się jej do chałupy i zwalasz na głowę. Masz ty człowieku mózg? – próbował mu dopiec, ale Jared jakoś zbytnio się tym nie przejął. – Co ona sobie o tobie pomyśli?!
- Chyba mnie lubi.
- Chyba... – więcej go nie słuchał. Wysiadł z auta i zatrzasnął z hukiem za sobą drzwi. Rozejrzał się po oknach, w których nie potrafił znaleźć tych, co należałyby do jej mieszkania. Ruszył pewnym siebie krokiem, przechodząc na drugą stronę ulicy ani razu nie patrząc się, czy przejeżdża jakieś auto. Jak zwykle szedł na wyczucie.
Gdy znalazł się pod dębowymi drzwiami, zawahał się na ułamek sekundy przed tym, jak chciał zapukać. Zawiesił w powietrzu dłoń i chwilę ją tak trzymał, walcząc z samym sobą. Nie wiedział do końca czy robi dobrze, czy aby na pewno idzie z tym wszystkim w dobrym kierunku... i w końcu, czy Sonia jest odpowiednią do tego osobą, by mu pomagać. Ostatecznie trzy razy dał do zrozumienia, że ktoś przyszedł.
Usłyszał gdzieś w oddali zbliżające się kroki – najpierw po cichu, a potem coraz głośniej, gdy była już przy samych drzwiach. Pootwierała szybko wszystkie zamki i uchyliła powoli drzwi. Jej uśmiechnięta twarz i lekko rozwichrzone włosy pojawiły się przed jego oczami. Oderwał dłoń od framugi drzwi, o którą się opierał i nie widział co ma powiedzieć. W takich momentach brakowało mu przeważnie słów, nie umiał ich znaleźć i ułożyć w jedną, spójną, trzymającą się kupy całość.
- Jak się cieszę! – rzuciła mu się dosłownie na szyję, a zmieszany całą tą sytuacją nie wiedział jak ma zareagować. – Myślałam, że umarłeś!
- Bez przesady, po prostu musiałem... – starał się wykręcić od odpowiedzi, ale Sonia przyglądała się mu z tak szczęśliwym wyrazem twarzy, jakiego nigdy u niej nie widział. Dosłownie promieniała. Zamrugał pośpiesznie powiekami, mając wrażenie, że wszystko to, co tutaj widzi mu się śni.
- Gadasz, wchodź. Na ile przyjechałeś? – dopytywała, wciągając go do środka. Gestem ręki nakazała mu się rozebrać. Ociągając, zdjął z siebie swoją kurtkę i trzymał ją przewieszoną przez rękę. Nie śpieszyło mu się, aby jej ją podać.
- No bo my, mamy właśnie taki mały problem – słowa mu się plątały i nie umiał ich złożyć w jedno konkretne zdanie. Nie potrafił jej tego powiedzieć zwyczajnie wprost.
- Tak? Co się dzieje?
- Yyy... Nie mamy gdzie spać, a kasy nam chyba na żaden hotelik nie starczy... i tak sobie pomyślałem, że może ty, mogłabyś nas na jakiś czas przenocować? – zapytał z nieskrywaną obawą odpowiedzi ‘nie’. Wypuścił cicho powietrze z płuc, a potem nabrał je z powrotem. Zacisnął palce na materiale, który wciąż trzymał w dłoniach.
- No, bo wiesz, ja tutaj sama nie mieszkam – oparła się plecami ściany z tapetą w kwiaty. Przejechała wierzchem dłoni po czole i odgarnęła z niego grzywkę. Musiała coś wymyśleć, teraz, zaraz, a najlepiej już! Przez głowę przechodziły jej różne myśli, których nie wypowiedziała na głos. Trzymała je w sobie, aż mijały i próbowała złapać kolejną, w jej mniemaniu lepszą, co nadawała się, aby mu ją przekazać. – I chyba nie bardzo umiem wam pomóc... – zakończyła i odetchnęła z wyrzutem. Lubiła go, a to, że nie potrafiła mu w tej chwili pomóc, zaczynało ją z lekka dobijać. Patrzyła, jak jego błękitne oczy w jednej chwili pochmurnieją i nie widać w nich już tego wesołego blasku.
- Jasne, rozumiem – mówił już bez cienia wcześniejszej radości czy też nadziei, jaką miał zanim tu przyszedł. – To... to ja już pójdę...
- Nie, możesz zostać dopóki Tyrone nie wróci, to możesz tutaj być – próbowała go zatrzymać. – On po prostu nie lubi nieproszonych gości...
- To ten sam z lotniska? – zmienił temat, puszczając tę uwagę o sobie mimo uszu. Wpatrywał się w nią intensywnie, prawie nachalnie taksując ją wzrokiem.
- Dokładnie – przytaknęła, spuszczając głowę.
- To jego mieszkanie, prawda? – nie otrzymał przez chwilę odpowiedzi, a gdy chciał powtórzyć, weszła mu w zdanie.
- Nie, jest moje. Przyjdźcie jutro, ja wrócę z uczelni i może uda mi się go przekonać, co do ciebie i pobytu tutaj na czas nieokreślony. Musi to tylko przetrawić, że jeszcze jakiś facet będzie tu mieszkać...
- Dwóch... – poprawił ją mimochodem. Cofając się w kierunku drzwi i narzucając z powrotem na swoje ramiona kurtkę, którą niepotrzebnie tylko zdjął.
- No niech będzie – posłała mu przygaszony uśmiech, żegnając się z nim w pewien sposób na dłużej niż tylko na ten jeden, umówiony dzień.

*
Wyłączasz się.
Zatracasz gdzieś głęboko, nie znajdując drogi z powrotem na powierzchnie. Upadasz, wstając znowu potykasz się o swoje błędy. Myśl widziana, jest niczym sen na jawie, który śni Ci się nieprzerwane od kilku dni. Każda noc, którą spędzasz na wpatrywanie się szeroko otwartymi oczami w sufit, szukając tam czegokolwiek, a nie znajdując zupełnie nic. Podnosisz się, idziesz prawie dotykając ziemi. Coś ciężkiego przygniata Cię, ale nie potrafisz tego zdjąć ze swoich ramion. Dusisz się, nie mogąc zaczerpnąć ani grama świeżego powietrza, a tak naprawdę oplatają Cię szatańskie palce, robiąc z Tobą wszystko to, na co mają ochotę.
Przez większość nocy nie potrafisz zapomnieć tego, co było. Tego, co odeszło i nie ma prawa wrócić, bo znowu, tylko i wyłącznie przez Twoją głupotę straciłeś to. Chcesz walczyć, chcesz piąć się w górę, chcesz powstrzymać destrukcje i szalejące w Tobie zniszczenie... ale nie umiesz. Nie umiesz nad niczym zapanować, emocje biorą po raz kolejny nad Tobą władzę.
Wyłączasz się.
Uciekasz przed samym sobą, mając złudne nadzieję, że gdy spróbujesz wykreślić coś, co nie poszło zgodnie z planem gry, zrobisz w zupełności inaczej. Gonisz za czymś, co jest niemal nienamacalne i wciąż przed Tobą umyka, rozpływa się we mgle mlecznych wspomnień. Twoja pamięć szwankuje, nie pamiętasz większości twarzy... A może po prostu, nie chcesz ich pamiętać? Udajesz przed samym sobą, że jest wszystko w porządku, że nic złego się nie dzieje.
Rysujesz swój portret, wypisując każdą Twoją cechę. Zalety zostawiasz na później, widząc w sobie tylko wady. Masz ich wiele, żyjesz pod maską czystych złudzeń i pozorów, udajesz kogoś kim nie jesteś, chcąc być czymś ponad. Chwile przelatują Ci między palcami, nie jesteś w stanie ich złapać i na nowo poczuć ich słodki smak zapomnienia. Unikasz tego, co jest złe dla Ciebie, ale pomimo wszystko... dosięga Cię to i niszczy... każe, rani  i pali od środka, sypiąc sól na niezagojone rany.
Pytasz się czasem sam siebie, co by było gdyby... Nie słyszysz nic, nikt cię nie słucha, nikt nie zwraca na Ciebie najmniejszej uwagi, wszyscy traktują Cię, jakbyś w ogóle nie istniał, jakbyś był... nikim.            
Po tych bitewnych starciach, unosisz się po raz ostatni. Próbujesz wstać na równe nogi, ale nie masz na tyle siły, by utrzymać się na nich. Padasz na kolana i opuszczasz bezwładnie ręce.
Zostajesz sam... Zostajesz zupełnie... sam.

Przebudził się, konstatując, że woda w łazience wciąż kapie. Przez dłuższą chwilę miał ochotę walić pięścią w ścianę, ale po prostu zaczął się wsłuchiwać w rytm spadających i rozbijających, o powierzchnię umywalki kropel. Coraz mniej zaczynał rozumieć z tego, co mu się śni. Nie wiedział jak ma do tego podchodzić, co ma z tym robić. W jakim kierunku to wszystko zaczynało zmierzać i do czego to tak naprawdę dąży.
Przetarł wierzchem dłoni spocone czoło i wstał z łóżka. Chwiejnym krokiem podszedł do wpół zasłoniętego okna i pociągnął za przybrudzoną firankę.
Księżyc tej nocy był w pełni, oświetlał wszystko dookoła, tak, że miało się wrażenie, że to uliczne lampy. Wpatrywał się chwilę w jego tarczę, a potem chwytając swoją kurtkę, wyszedł na zewnątrz. Zaczerpnął świeżego powietrza głęboko do płuc i ruszył przed siebie.
W powietrzu dało się wyczuć zbliżającą wiosnę, a kościelne dzwony wybiły godzinę drugą w nocy. Nie zwrócił na nie uwagi, a ich dźwięki wciąż przecinały panującą wokół ciszę. Nawet przez jakiś moment szedł razem z ich rytmem, a potem będąc od nich coraz dalej, gdzieś go zgubił. Niewyraźnym wzrokiem śledził opuszczone ulice miasta, obraz zaczynał mu się zamazywać i widział coraz bardziej mgliście. Zamrugał pośpiesznie powiekami, oglądając się za siebie, mając wrażenie, że ktoś go śledzi. Gdy uznał, że to tylko jego wybujała wyobraźnia, po raz któryś daje się we znaki, przyśpieszył kroku.
Minął okoliczne, uśpione sklepy, mimowolnie spoglądając na ich wystawy. W którymś momencie sam spojrzał w swoje oczy. Nie świeciły się tak jak zwykle, radosnym blaskiem, a ich barwa była jakby wyblakła. Oderwał spojrzenie od siebie, wypuszczając ze świstem powietrze.
Przed nim znajdował się jakiś klub, który wyglądem przypominał tysiące innych. Neonowy, świecący się napis i wydobywająca się ze środka, jednostajna, hucząca muzyka. Niewiele myśląc, mijając podstawionych przy wejściu ochroniarzy, wszedł do środka. Rozejrzał się po jego wnętrzu; skórzane kanapy, wysokie krzesła przy oświetlonym kolorowymi światełkami barze, gdzieś w oddali parkiet, na którym kołysali się w rytm muzyki ludzie.
Złapał się za swoje kieszenie, grzebiąc w nich w poszukiwaniu jakiś pieniędzy. Jedyne co miał ochotę w tej chwili zrobić, to-to, żeby schlać się do upadłego. Na chwilę zaszaleć, nie myśleć o konsekwencjach, wyłączyć całkowicie myślenie i swój zdrowy rozsądek.
Usiadł na jednym z wysokich krzeseł i oparł łokcie o blat, wpatrywał się w rozmaite trunki, stojące na szklanych półkach. Poczuł, jak obok niego ktoś się przysiada, ale nie odwrócił wzroku, żeby zobaczyć, kto to. Barman przyjął jego zamówienie i chwile potem, postawił przed nim niską szklaneczkę, wypełnioną jakąś kolorową cieczą.
- Za to całe gówno, zwane życiem – usłyszał obok siebie, zachrypnięty, dziewczęcy głos. Podniósł szklankę na toast, ale nie obejrzał się, do kogo należał ten głos. Wypił wszystko od razu i nie spoczął na jednym drinku. Zamówił później kilka kolejnych i wypijając je po kolei, przy towarzystwie tej samej dziewczyny - której ani razu nie zaszczycił spojrzeniem - uznał, że więcej nie da rady.
Urywał mu się powoli film, nie pamiętał jak wstał, jak robił podstawowe czynności, które powinien pamiętać. Jego pamięć była niczym sito; zatrzymywała tylko poniektóre informacje, a reszta umykała gdzieś w powietrze, parując i całkowicie zamazując mu się w głowie.
Nie pamiętał też tego, jak w którymś momencie odwrócił głowę i w dziewczynie, siedzącej obok siebie rozpoznał JĄ. Nie pamiętał, jak jej dłonie przyciągnęły go do siebie, tak, że o mało nie spadł z krzesła, kiedy zaczynała go całować. W jej ciemnoniebieskich oczach w końcu znalazł ukojenie.
Jared nie pamiętał wiele rzeczy z tego wieczoru, co w sumie było mu na rękę. Jedyne co udało mu się zapamiętać – jak przez mgłę – to, że w którymś momencie znalazł się w jej mieszkaniu, a potem... a potem, tylko to, że resztki trzeźwości uleciały pod wpływem chwili, której dał się ponieść.

*
28. stycznia 1997r., rok do założenia zespołu, pięć lat do wydania pierwszej płyty.

Przeszklone oczy, które wpatrywały się w niego były dosyć niewyraźne i jakby ich właściciel nie kontaktował z otaczającym ich światem. Pomyślał, że po prostu znowu trafił na jakiegoś ćpuna albo co gorsza, ten ćpun zaraz będzie chciał go nawrócić na to, co sam robi.
- Mam na imię Matt – przedstawił się. A potem głośno czknął. Shannon zaśmiał się pod nosem, widząc ten obrazek.
- A ja jestem Shannon i szukam kogoś, kto potrafi grać na basie – mruknął pod nosem, ale Matt mimo wszystko to usłyszał. Przez chwilę Shannon myślał, że jednak nie jest tak pijany, na jakiego wygląda.
- To dobrze trafiłeś – znowu czknął, ale zasłonił szybko usta. – Może jestem pijany i sobie myślisz, że nic nie kapuję, ale cię zasmucę, koleś.
- Chcesz mi powiedzieć, że masz zamiar mi pomóc? 
- A nie wierzysz w przeznaczenie? – spytał Matt, wpatrując się w niego uważnie.
- I może mi powiesz, że ty jesteś tym przeznaczeniem, co? – odpowiedział z ironią; powoli ten człowiek zaczynał go bawić.
- No raczej...
- No raczej nie? – wciąż się upierał. Może właściwie niepotrzebnie, bo po co, ale nie wyglądał mu na zbyt myślącego.
- Czym mam ci udowodnić? – teraz Matt upierał się przy swoim. Shannon wypuścił ze zrezygnowaniem powietrze z płuc, opierając łokcie na barze. Wypił do dna kolorowego drinka i starał się spojrzeć na to trzeźwo i obiektywnie.
- Jeśli będziesz w ogóle pamiętać, to przyjdź tu jutro przed piętnastą, to pogadamy o tym samym co teraz – w środku siebie przeczuwał, że domniemany Matt, poznany przy barze, będący dobrze wstawionym, nie przyjdzie i zwyczajnie zapomni, ale... skąd miał przecież wiedzieć, no skąd?
Shannon stał przed wysokim budynkiem, na którego wygląd składało się samo szkło. Zadarł do góry głowę, wpatrując się w same szyby, w których odbijało się słońce. Potem przyjrzał się szyldowi z nazwą wytwórni i ruszył przed siebie w umówione wcześniej miejsce.
Mijając wysokie budynki, szedł chodnikiem między śpieszącymi się ludźmi. Gdy dotarł wreszcie do pubu, zajął stolik i powoli zaczął się rozglądać za swoim towarzystwem. Chwilę musiał czekać i stukać palcami o blat, zabijając panującą nudę. Do środka wpadł zdyszany chłopak, który rozglądał się dookoła, a kiedy go rozpoznał, było widać, że mu ulżyło. Usiadł naprzeciw niego i przywitał się krótkim uściskiem dłoni.
- Matt? Dobrze pamiętam? – Shannon zastanowił się na moment, nie mogąc przypomnieć sobie do końca jego imienia. Blondyn przytaknął skinieniem głowy. – Jeśli jesteś na tyle pokręcony i chcesz z nami współpracować – zaczął. – Mam tu na myśli mojego głupiego brata, który gdzieś znowu zabalował i ani widu, ani słychu o nim do teraz...
- Mi tam pasuje – odpowiedział Matt cały czas mając uśmiech na twarzy. Był lekko zmieszany, ale nie dawał tego po sobie poznać. – Mam nadzieję, że z twoim bratem dogadam się równie dobrze jak z tobą.
- On czasem jest normalny – powiedział, czekając na jego reakcje. Matt cały czas milczał. – Więc...
- Nadal jestem za. – Matt całkowicie się rozluźnił i teraz czuł się w jego towarzystwie, jak ze swoim kumplem, jakby znali się od kilku, dobrych lat.
- To co mogę powiedzieć? Witamy w zespole, stary – to całe przeznaczenie, jednak musiało się spełnić. I był tego teraz całkowicie pewny.

*
- Gdzie jesteś? – usłyszał po drugiej stronie słuchawki, a w gardle stanęła mu ogromna gula. Czekał na przystanku metra i miał w głowie jeden, wielki mętlik. Głos Shannona w telefonie był jakby oddalony tysiące kilometrów stąd i do końca nie docierał do jego świadomości. Jeszcze w jego organizmie zostały resztki alkoholu i nie czuł się z tym najlepiej. Poranny kac dawał też się we znaki, ale najbardziej dobił go fakt, z kim przespał się tej nocy. To nigdy nie miało mieć miejsca, to przecież nigdy nie miało się zdarzyć!
- Jadę z powrotem, będę za jakieś dwadzieścia minut – rozłączył się, nie czekając na odpowiedź Shannona. Schował telefon i wcisnął ręce w kieszenie. Stał razem z innymi ludźmi i czekał, aż podziemny pociąg wreszcie dotoczy się na stację.
Chyba... chyba dopiero teraz rozumiał swój sen.

I będziesz walczyć, będziesz uciekać przed tym co nieuniknione, ale choć nie będziesz dawać rady, nie poddasz się. I choć stracisz po drodze coś, co jest dla ciebie ważne, odsuniesz swoją dumę gdzieś na bok.
I będziesz mógł śmiało powiedzieć: jestem zwycięzcą.

___
P.S. wszyscy co chcą być informowani, proszę o zostawienie jakiś namiarów. :)