25. stycznia 1997r., Los Angeles.
Przetarła wierzchem dłoni swoje zaspane oczy.
Podniosła się na łokciach, natrafiając spojrzeniem na nie
zgaszony telewizor, w którym wciąż leciał jakiś program. Po omacku zaczęła
szukać obok siebie swojego telefonu, zegarka lub czegokolwiek, gdzie była
godzina. Ostatecznie wymacała leżący na podłodze pilot i z przymrużonymi
oczami, odczytała godzinę z ekranu. Była czwarta nad ranem, a dręcząca ją
bezsenność dawała się we znaki. Jeśli spała trzy godziny na dobę, mogła to
uznać za swój osobisty sukces.
Ziewnęła potężnie, mrugając szklanymi oczami, chcąc
powstrzymać je od łzawienia. Wyciszyła telewizor i podniosła się cała obolała z
kanapy. Ciągnąc za sobą nogi, między czasie zdejmowała poszczególne części
garderoby i rzucała je niedbale za sobą na podłogę. Nie chciało jej się ich
zbierać, a tym bardziej chować po szafkach.
Uchyliła lekko drzwi do sypialni, a jej oczy
przyzwyczajone do ciemności od razu zauważyły łóżko, które jak zwykle było
niezaścielone i pozostawione tak od kilku dni. Kładąc się na miękkim materacu,
obiecała sobie, że nie ruszy się z niego przez cały dzień albo nawet jeszcze
dłużej. Kiedy wreszcie poczuła, że jej ciało ogarnia upragniony sen, usłyszała
gdzieś z głębi mieszkania szczęk przekręcanego zamka. Była tak wykończona, że
nawet nie podniosła głowy, aby dać znać, że tak naprawdę na niego czekała przez
całą noc. Zamknęła powoli powieki, a chwilę później poczuła, jak silne dłonie
oplatają ją w talii i czuje ten ukochany zapach, który tylko był w stanie
ukołysać ją do snu.
Nie wiedziała ile spała, może dziesięć godzin, może tylko
jak zwykle trzy, ale gdy wstała i przeciągnęła się na łóżku niczym kotka, nigdy
nie czuła się tak dobrze jak dziś. Za oknem przewijały się puchate chmury, a
słońce nieśmiało zaglądało do wnętrza pokoju, przez odsłonięte firanki.
Zerknęła na telefon leżący na szafce nocnej, przez chwilę mając nadzieję, że
jednak się do niej odezwie, tak, jak mówił, gdy żegnali się ostatni raz na
lotnisku. Sonia porzuciła wszystkie złudne nadzieje, widząc, jak jej telefon
milczy już od długich trzech tygodni. Ale w głębi siebie, miała jeszcze malutki
płomyk, co tlił się ostatkiem sił, że może jednak, może jednak zadzwoni i
powie, co u niego. Może nie powinna się tak zadręczać, że nie dzwoni, bo ich
znajomość nie była wcale długa i zażyła. Nie łączyło ich prawie nic, a
przyjaźnią tego nie można było nazwać. Znali się kilka godzin, chwil, które
spędzili ze sobą, a poczuła, że jest w jakiś swój pokręcony sposób jej bliski.
Odłożyła telefon z powrotem na swoje miejsce. Naciągnęła
na nagie ramiona popielaty szlafrok i stawiając po cichu kroki, przeszła do
kuchni.
Do jej nosa od razu dotarł zapach świeżo zaparzonej kawy,
której w gruncie rzeczy nigdy nie piła. Nie lubiła jej, ale kochała jej zapach.
Tyrone siedział przy stole i trzymał w dłoniach wielki kubek, z którego unosiła
się przeźroczysta para. Zauważając ją, uśmiechnął się na jej widok. Sonia
pocałowała go przelotem w usta i usiadła na kuchennych szafkach. Jej bose stopy
machały w rytm jakiejś bezdźwięcznej melodii, którą nuciła w swojej głowie.
Tyrone odłożył kubek na blat i nie czekając na żadne pozwolenie, podszedł do
niej i wplatając palce w jej miedziane włosy, czule pocałował.
Czasami brakowało jej czegoś, do końca nie wiedziała co
to mogło być. Ale w takich chwilach jak ta, nasilało się i nie potrafiła
zdefiniować tego, za czym tak usilnie tęskni. Było to coś, za czym goniła, ale
za każdym razem coraz bardziej oddalało się i prawie mając to w garści,
ulatywało gdzieś i znikało jak powietrze. Niewidzialne.
Miała spokojne życie, wszystko zaplanowane. Swoją
przyszłość z góry ustaloną, dostała się na wymarzone studia i mogła zacząć
powoli się spełniać. Ale... zawsze gdzieś było to ukryte ‘ale’. Czasami łudziła
się, że jej związek jest prawdą, a uczucia jakimi darzy Tyrone’a są prawdziwe.
Miała wrażenie, że robi coś na pokaz, tak, żeby wszystkim wkoło to pasowało.
Tylko nie jej.
Nie miała czasu zastanawiać się nad tym, czy robi dobrze,
czy nie popełnia jakiegoś kardynalnego błędu. Nie obchodziło ją to, że pędzi
bez ustanku, bez tchu. Starała się jak mogła, zapierała się ze wszystkich sił
by być najwyżej. Ale gdy przychodziły właśnie takie chwile jak ta, czuła się
jak porcelanowa laleczka bez duszy.
Bez serca.
*
26. stycznia 1997r., Phoenix, Arizona.
Wrzucając swoje ciuchy do ostatniej walizki, zatrzasnął
razem z nią ostatnie wspomnienia z tego miejsca. Każda nawet najdrobniejsza
myśl, która przeszła przez jego głowę, miała zostać w tym miejscu już na
zawsze. Miał po prostu odgrodzić się od przeszłości stromym murem, przez który
nic nie było by w stanie przejść na tą drugą.
Uśmiechnął się szczerze – chyba pierwszy raz od tak dawna
- i zasunął do końca błyskawiczny zamek walizki. Postawił ją na podłodze, a sam
usiadł lekko zgarbiony na swoim łóżku, kręcąc młynka kciukami. Przez chwile
nasłuchiwał, jak Shannon krząta się tam i z powrotem po schodach na górę i w
dół, obijając się o wszystko co stanie na jego drodze.
Zapadła głucha cisza, tylko tykanie zegara i jego powolny
oddech było słychać w pustym mieszkaniu. Phoenix miał już nigdy później nie
odwiedzić. Miało to być dla niego miasto umarłe, pogrzebane i już nigdy nie
odradzające się, w przeciwieństwie jak wskazywała jego nazwa.
- Zbieraj dupę i jedziemy – Shannon jak burza wpadł z
powrotem, otwierając na oścież drzwi, prawie pod wpływem siły wybijając w nich
ozdobną szybkę. Pomacał ją z lekką obawą, że zaraz wypadnie, ale jednak została
na swoim miejscu. Nakazał Jaredowi wstać i zabrać ze sobą walizki. Przez chwilę
się ociągał, a potem złapał mocno za uchwyt walizek, minął brata w progu i
zszedł na dół przed dom.
Na swojej drodze spotkał kilku ludzi, którzy zgrabnie go
wyminęli i wrzucił swoje rzeczy do – i tak już pełnego – bagażnika. Zatrzasnął
zieloną klapę samochodu i oparł się o nią plecami. Wymacał w spodniach swoją
paczkę fajek i odpalił jedną z nich, wypuszczając ceremonialnie przed siebie
dym.
Dookoła niego kręcili się przechodnie, rowerzyści mijali
go obok na ulicy, a Jared stał i po prostu im się przyglądał spod wpół
przymkniętych powiek. Przystawił papierosa ponownie do ust i właśnie w tej
samej chwili usłyszał głos Shannona, który zaczął go znowu ponaglać. Okrążył
auto i siadając na miejscu pasażera z przodu, otworzył okno do samego dołu.
Wystawił rękę z papierosem na zewnątrz i kiedy ruszyli, tylko zdążył wypuścić ostatni
raz z ust, duszący dym.
Ani razu się nie odwrócił.
20. sierpnia 2010r., Kraków, Polska.
- Mieliśmy trzysta dolców w kieszeni, kilka walizek
pełnych ciuchów, jedną moją gitarę i wzmacniacz. Jechaliśmy przed siebie, nie
wiedząc tak naprawdę dokąd chcemy uciec. Każda droga była teraz idealna.
Uśmiecham się czasem na wspomnienia tamtych chwil, gdy
nie wiedziałem co to znaczy martwić się tym, co będzie jutro. Co to znaczy
myśleć nad tym, co się popełniło. Wyciągać z tego jakieś wnioski, widzieć w tym
swoje błędy. Nie dostrzegałem tego, po prostu wolałem mieć przysłonięte oczy
niewidzialną kurtyną, która sprawiała, że czułem się bezpiecznie. Przez pryzmat
tego, co wydarzyło się w Phoenix nie chciałem wracać do przeszłości, wolałem
odgrodzić się od niej, zapomnieć... A najlepiej wykasować ze swojej pamięci,
uznając, że to nie miało miejsca.
Starałem się żyć na nowo, choć w sumie uczyłem się
tego każdego dnia, gdy podejmowałem kolejną złą decyzję, nad którą nie
pomyślałem dłużej niż pięć sekund. Czasem pomagało, czasem wszystko wracało jak
bumerang.
A teraz mając trzysta dolców, jeden mało określony
plan na przyszłość, starałem się myśleć pierwszy raz w życiu trzeźwo. I może
tym razem się nie pomylić.
26. stycznia 1997r., Phoenix, Arizona.
26. stycznia 1997r., Phoenix, Arizona.
- Louise – szepnął prawie niedosłyszalnie, kiedy stali na
skrzyżowaniu. – Co z nią i naszym układem? – powiedział już mocniejszym tonem
głosu. Shannon stukał palcami w kierownice i wpatrywał się intensywnie w
światło, które jak na złość nie chciało się zmienić.
- Chyba jej nie weźmiemy ze sobą – spojrzał na niego, na
moment przestając śledzić sygnalizację. – Zawsze może do nas dołączyć, przecież
studiuje w Los Angeles z tego co mi wiadomo.
- Myślisz? – postukał palcami o blachę auta. – Wszystko
wyjdzie w praniu.
- O ile nie przewalisz... przewalimy – szybko się
poprawił, napotykając zirytowane oczy Jareda – całej kasy w jeden dzień i nie
wydzwonisz wszystkiego, to pewnie uda nam się u niej zatrzymać na kilka dni –
ta beztroska Shannona dobijała go najbardziej, ale był rad, że choć on myśli
tutaj pozytywnie.
Światło zmieniło się na zielone, auto ruszyło i skręcili
w lewą stronę prowadzącą na autostradę wylotową z miasta. Gdy wreszcie znaleźli
się na otwartej przestrzeni, Shannon wcisnął mocniej pedał gazu. Wskazówka
prędkościomierza unosiła się do góry równym tempem i w którymś momencie
wystawił głowę i ręce za okno. Czując wiatr, który smagał go po twarzy i
rozwiewał mu włosy, miał wrażenie, że jest wolny... Całkowicie wolny.
- Przestań się drzeć! – uciszył go Shannon, kiedy zaczął
krzyczeć jak wariat. – Zagłuszasz mi piosenkę!
- Pieprzenie, pogłośnij lepiej i jedziemy! – usiadł już
normalnie na swoim miejscu i zaczął majstrować przy radiu. Chwilę je
przestrajał i w końcu, gdy zaczęła lecieć jakaś muzyka, włączył na cały
regulator i zaczął razem z nią śpiewać. - If you wanna be my lover, you
gotta get with my friends. Make it last forever friendship never ends! –
zaczął się drzeć razem z radiem, a nawet, w którymś momencie je przekrzykując i
kiwając się w rytm melodii.
- Ja pierdole, Spice Girls. Jared zamknij się, bo tego
nie idzie słuchać!
- Cicho, ja się próbuje poczuć jak gwiazda! – i zaczął
śpiewać dalej. Shannon walnął się z otwartej dłoni w czoło. Przyśpieszył nieco,
a Jared w przypływie głupoty, złapał za kierownice i zaczął nią tak kręcić, że
najpierw jechali po jednym pasie, a potem po drugim. Cały czas śpiewając razem
z piosenką, która się jeszcze nie zdążyła skończyć.
- Jesteś popieprzony, ale jak zginiemy to cię zabiję! –
wrzasnął, łapiąc za kierownicę i sprowadzając auto na właściwy pas. W którymś
momencie spojrzał szybko w lusterko, czy ktoś za nimi nie jedzie. Dosłownie w
tej samej chwili przeklął pod nosem. – Patrz co żeś narobił! – Jared
automatycznie odwrócił się do tyłu. Za nimi jechał radiowóz policji i był coraz
bliżej. Osunął się na fotelu w dół, trzymając dłoń na ustach.
- Przepraszam.
- Tylko tyle? – zapytał Shannon, zjeżdżając na pobocze.
- Bardzo przepraszam? – powiedział z uśmiechem, który
wciąż nie schodził mu z ust. Radiowóz zaparkował jakiś metr za nimi i wysiadła
z niego para policjantów. Zapukali w szybę od strony kierowcy i Shannon kręcąc
korbką, otworzył okno.
- Prawo jazdy poproszę – powiedział policjant, schylając
się do okna. Shannon zaczął pośpiesznie grzebać po kieszeniach i w końcu
wyciągnął należyty dokument. Podał go funkcjonariuszowi, a ten wziął i go
dokładnie przeglądnął. Potem jeszcze raz spojrzał na niego i oddał mu jego
własność. Przyjrzał mu się uważnie i szepnął coś do swojego kolegi. Ten tylko
pokiwał twierdząco głową.
- Panie władzo, bo ja tak chciałem go trochę rozerwać...
spięty był i zaczęliśmy śpiewać, i wyszło co wyszło, niech nas pan puści wolno
– odezwał się Jared, patrząc przez ramię Shannona. Policjant dalej milczał,
wypisując coś na kartce.
- Żeby to był ostatni raz, a tu proszę mandacik za
przekroczenie prędkości – dał Shannonowi jakiś świstek do ręki, pożegnał się
skinięciem głowy i życzył miłego dnia.
- KURWA! – Jared wyrwał bratu z rąk papierek i zaczął go
uważnie czytać. – Pięćdziesiąt dolców, czy tego człowieka już do reszty
popierdoliło?! On sobie nie zdaje sprawy ile za to jest żarcia! – zgniótł w
dłoniach papier i już chciał wyrzucić przez okno, kiedy Shannon w ostatniej
chwili go powstrzymał.
Zapalił ponownie silnik i teraz uważnie patrząc na to,
żeby przypadkiem nie przekroczyć dozwolonej prędkości na drodze, wjechał z
powrotem na główną.
*
27. stycznia.
Leżąc w hotelowym pokoju, wpatrywał się uważnie w sufit,
próbując zliczyć na nim wszystkie pęknięcia i plamki. Dłonie miał ułożone pod
głową, a na nogach swoje ulubione trampki, których nie chciało mu się ściągać.
Shannon stał przy otwartej walizce i upychał coś do niej, siłując się z
zamkiem, co nie chciał się za nic zapiąć z powrotem. Przez chwile skupił na nim
swoją uwagę, ale uznał, że liczenie brudu na suficie jest o wiele ciekawsze.
Przymknął na moment powieki, ale nie starał się zasnąć. Z błogim wyrazem twarzy
wylegiwał się ani myśląc pomóc bratu.
- Mamy jeszcze piętnaście mil do miasta, ruszamy –
rozkazał Shannon, klepiąc go w nogi, myśląc, że śpi. Jared otworzył oczy i
podniósł się na łokciach. Zobaczył już tylko plecy wychodzącego towarzysza i
zerwał się szybko z posłania, prawie się przy tym przewracając. Zachwiał się
niebezpiecznie, ale utrzymał na nogach.
Trzymając rękoma za framugę drzwi, wychylił się do przodu
i rozejrzał najpierw, w którym kierunku powinien pójść. Przed nim roztaczał się
tylko pusty, długi, obskurny hotelowy korytarz, a na jego końcu zauważył
Shannona trzymającego walizkę w ręku. Kiedy go wreszcie dopadł na schodach, był
trochę zdyszany. To miejsce od samego początku budziło w nim obrzydzenie i
niechęć.
Zapakowali torbę na tylne siedzenie, a kiedy mieli już
ruszać, Jared nie wsiadał przez jakiś czas do auta. Shannon zaczął go ponaglać,
aż w końcu sam z niego wysiadł.
- Mam pomysł – zaczął, patrząc uważnie na Shannona. –
Zadzwonię do pewnej osoby, bo z tego co wiem, to mieszka w Los Angeles, ale
gdzie...
- Kto to? Znam go, ją albo kogokolwiek? – dopytywał,
opierając dłonie na dachu ich zielonego samochodu. Zmrużył nieufnie oczy, a
Jared okrążył auto od strony maski i znalazł się teraz obok niego.
- Możliwe, nie wiem. Daj mi telefon – wyciągnął w jego
kierunku dłoń i odczekał w spokoju kila sekund. Odetchnął głęboko, widząc, że
jego prośba chyba nie została zrozumiana. – Dasz mi telefon czy nie? – zapytał
już ostrzejszym tonem głosu, ale starał się być nadal całkowicie spokojny.
Shannon wyciągnął jego telefon z kieszeni, który szybciej mu zabrał. Trzymał go
w ręce, ale nie śpieszyło mu się, aby mu go oddać.
- Ja tam myślę, że to głupota – mówił, obracając w
palcach komórkę i grając z nim na zwłokę, która tak często doprowadzała go do
szału.
- Masz lepszy plan? – wyrwał mu telefon z ręki i zaczął
pośpiesznie wpisywać jakiś numer.
- Co ty robisz idioto?!
- Nie wiem – chciał z powrotem odzyskać, to co mu zabrał
bez jego zgody, ale Jared skutecznie go do siebie odpychał.
- Gdzie dzwonisz?! – prawie mu się udało, ale znowu był
szybszy. Już przystawiał aparat do ucha i czekał, aż ktoś odbierze po drugiej
stronie.
- Nie wiem.
- A czy ty coś, kurwa, wiesz?! – wrzasnął.
- Nie – w słuchawce nikt nie odbierał. Sygnały mijały,
jeden za drugim, a potem znowu kilka kolejnych. Zaczynał powoli wątpić, czy aby
na pewno ma dobry numer i czy się przypadkiem nie pomylił w zapisie. Ale...
przecież nie mogła go zmienić tak szybko. Teraz dopiero do niego dotarło, że
nie odezwał się do niej ani razu, przez te wszystkie dni, które zdążyły zebrać
się już w okrągły miesiąc.
- Słucham? – usłyszał dziewczęcy głos po drugiej stronie
i poczuł, jak coś niewidzialnego z niego spada. – Jared to ty?
- Tak. I może zabrzmię niedorzecznie, ale potrzebuję
twojej pomocy. Jesteś moją ostatnią deską ratunku!
- Co się stało? – zapytała delikatnie.
- Podaj mi tylko swój adres, o więcej nie pytaj...
wyjaśnię ci wszystko na miejscu – mówił, czując na sobie palący wzrok Shannona.
Sonia po drugiej stronie słuchawki nie sprzeciwiła się ani razu, gdy zadawał
jej coraz to dziwniejsze pytania. Miał wrażenie, że po prostu przeczuwa to, co
się dzieje albo udaje, że nic nie wie.
Chwilę później, gdy nacisnął na czerwoną słuchawkę, nie
powiedział już ani jednego słowa. Przeszedł na drugą stronę auta, otworzył
niecierpliwym szarpnięciem drzwi i usiadł za kierownicą. Oparł o nią głowę,
licząc w myślach do pięciu, a następnie odkleił od niej czoło. Shannon zajął
miejsce pasażera i nie śpieszyło mu się, aby rozpocząć rozmowę.
- Jeżeli nie masz nic przeciwko – zaczął, wkładając
kluczyki do stacyjki i przekręcił je. Silnik zaskoczył za pierwszym razem.
Powoli potoczyli się po żwirowej nawierzchni, w duchu żegnając to parszywe
miejsce. Wychylił się przez okno, patrząc czy coś nie nadjeżdża z tyłu. Droga
była pusta jak nigdy, a w powietrzu zbierało się na deszcz. Chmury były bardzo
nisko, a ich barwa z każdą chwilą coraz to ciemniejsza. Przez moment miał
wrażenie, że nawet pogoda nie jest im przychylna, tylko robi kolejny raz z nich
głupi żart.
Shannon w ogóle nie pytał gdzie dokładnie jadą. Był mu za
to wdzięczny, tak samo jak za to, że nigdy nie zadawał dwa razy tych samych
pytań. Kiedy nie otrzymał odpowiedzi, przestawał, po prostu nigdy więcej do
nich już nie wracał.
Jechali w całkowitej ciszy. Nawet nie miał ochoty włączyć
radia i posłuchać jakiejś piosenki, którą akurat puszczali. Chciał poczuć w
sobie spokój, którego coraz częściej zaczynało mu brakować, a w jego miejsce
wstępował gniew i złość, nad którą czasami tracił kontrolę.
Gdy mijali kolejne podupadające wioski, w których miał
obraz tego, że czas o nich zapomniał, zdał sobie sprawę, że po raz pierwszy od
tak dawna wybrał dobrze. Zrobił coś od początku do końca, tak, jak sobie
zaplanował przy starcie.
20. sierpnia 2010r., Kraków, Polska.
- Mijałem te poszarzałe budynki. Mijałem każdego
człowieka, który stanął kiedyś na mojej drodze. Mijałem każde swoje
wspomnienie, do którego wiedziałem, że już nie powrócę. Mijałem też każdą
beznadziejną miłość, która zahartowała mnie do tego stopnia, że przestałem w
nią po prostu wierzyć.
Mijałem budynki, osobne domy... całe miasta. Starałem
zostawić za sobą przeszłość, o której coraz częściej nie mogłem zapomnieć, niż
całkowicie ją wymazać.
27. stycznia 1997r., Los Angeles.
Shannon chrząknął znacząco, pokazując ruchem głowy, że
wjeżdżali do miasta. Byli na miejscu. Zaczynali pomału od początku, wszystko od
nowa, a przecież wracali na stare śmieci. Tylko po prostu w innym czasie, w
innym miejscu i z innymi ludźmi.
Witamy w Los Angeles: mieście aniołów, w którym
zależało od Ciebie czy będziesz jednym z upadłych lub uda Ci się wznieść. Tam,
gdzie tak naprawdę to wszystko się zaczęło.
*
Zajeżdżając pod wyznaczony adres, prawie natychmiast miał
ochotę wysiąść i biec pod drzwi, ale Shannon szybko sprowadził go na ziemię.
Przez dobre pięć minut nie pozwolił mu wysiąść z auta, nakazując, żeby
ochłonął, a co najważniejsze doprowadził do porządku, bo nie wyglądał zbyt
dobrze. Jego włosy opadały mu na oczy i musiał je za każdym razem odgarniać, co
powoli zaczynało go denerwować.
Chciał je zapuścić, ale za każdym razem, gdy tracił
widoczność sprzed oczu, a obraz zostawał przysłonięty przez ciemne kosmyki,
miał ochotę sięgnąć po nożyczki i sam zrobić z nimi porządek. Shannon przez
chwilę mu się przyglądał, ale nie komentował jego poczynań, aż zwykle do czasu.
- Nie znasz dziewczyny, a wpraszasz się jej do chałupy i
zwalasz na głowę. Masz ty człowieku mózg? – próbował mu dopiec, ale Jared jakoś
zbytnio się tym nie przejął. – Co ona sobie o tobie pomyśli?!
- Chyba mnie lubi.
- Chyba... – więcej go nie słuchał. Wysiadł z auta i
zatrzasnął z hukiem za sobą drzwi. Rozejrzał się po oknach, w których nie
potrafił znaleźć tych, co należałyby do jej mieszkania. Ruszył pewnym siebie
krokiem, przechodząc na drugą stronę ulicy ani razu nie patrząc się, czy
przejeżdża jakieś auto. Jak zwykle szedł na wyczucie.
Gdy znalazł się pod dębowymi drzwiami, zawahał się na
ułamek sekundy przed tym, jak chciał zapukać. Zawiesił w powietrzu dłoń i
chwilę ją tak trzymał, walcząc z samym sobą. Nie wiedział do końca czy robi
dobrze, czy aby na pewno idzie z tym wszystkim w dobrym kierunku... i w końcu,
czy Sonia jest odpowiednią do tego osobą, by mu pomagać. Ostatecznie trzy razy
dał do zrozumienia, że ktoś przyszedł.
Usłyszał gdzieś w oddali zbliżające się kroki – najpierw
po cichu, a potem coraz głośniej, gdy była już przy samych drzwiach.
Pootwierała szybko wszystkie zamki i uchyliła powoli drzwi. Jej uśmiechnięta
twarz i lekko rozwichrzone włosy pojawiły się przed jego oczami. Oderwał dłoń
od framugi drzwi, o którą się opierał i nie widział co ma powiedzieć. W takich
momentach brakowało mu przeważnie słów, nie umiał ich znaleźć i ułożyć w jedną,
spójną, trzymającą się kupy całość.
- Jak się cieszę! – rzuciła mu się dosłownie na szyję, a
zmieszany całą tą sytuacją nie wiedział jak ma zareagować. – Myślałam, że
umarłeś!
- Bez przesady, po prostu musiałem... – starał się
wykręcić od odpowiedzi, ale Sonia przyglądała się mu z tak szczęśliwym wyrazem
twarzy, jakiego nigdy u niej nie widział. Dosłownie promieniała. Zamrugał
pośpiesznie powiekami, mając wrażenie, że wszystko to, co tutaj widzi mu się
śni.
- Gadasz, wchodź. Na ile przyjechałeś? – dopytywała,
wciągając go do środka. Gestem ręki nakazała mu się rozebrać. Ociągając, zdjął
z siebie swoją kurtkę i trzymał ją przewieszoną przez rękę. Nie śpieszyło mu
się, aby jej ją podać.
- No bo my, mamy właśnie taki mały problem – słowa mu się
plątały i nie umiał ich złożyć w jedno konkretne zdanie. Nie potrafił jej tego
powiedzieć zwyczajnie wprost.
- Tak? Co się dzieje?
- Yyy... Nie mamy gdzie spać, a kasy nam chyba na żaden
hotelik nie starczy... i tak sobie pomyślałem, że może ty, mogłabyś nas na
jakiś czas przenocować? – zapytał z nieskrywaną obawą odpowiedzi ‘nie’.
Wypuścił cicho powietrze z płuc, a potem nabrał je z powrotem. Zacisnął palce
na materiale, który wciąż trzymał w dłoniach.
- No, bo wiesz, ja tutaj sama nie mieszkam – oparła się
plecami ściany z tapetą w kwiaty. Przejechała wierzchem dłoni po czole i
odgarnęła z niego grzywkę. Musiała coś wymyśleć, teraz, zaraz, a najlepiej już!
Przez głowę przechodziły jej różne myśli, których nie wypowiedziała na głos.
Trzymała je w sobie, aż mijały i próbowała złapać kolejną, w jej mniemaniu
lepszą, co nadawała się, aby mu ją przekazać. – I chyba nie bardzo umiem wam
pomóc... – zakończyła i odetchnęła z wyrzutem. Lubiła go, a to, że nie
potrafiła mu w tej chwili pomóc, zaczynało ją z lekka dobijać. Patrzyła, jak
jego błękitne oczy w jednej chwili pochmurnieją i nie widać w nich już tego
wesołego blasku.
- Jasne, rozumiem – mówił już bez cienia wcześniejszej
radości czy też nadziei, jaką miał zanim tu przyszedł. – To... to ja już
pójdę...
- Nie, możesz zostać dopóki Tyrone nie wróci, to możesz
tutaj być – próbowała go zatrzymać. – On po prostu nie lubi nieproszonych
gości...
- To ten sam z lotniska? – zmienił temat, puszczając tę
uwagę o sobie mimo uszu. Wpatrywał się w nią intensywnie, prawie nachalnie
taksując ją wzrokiem.
- Dokładnie – przytaknęła, spuszczając głowę.
- To jego mieszkanie, prawda? – nie otrzymał przez chwilę
odpowiedzi, a gdy chciał powtórzyć, weszła mu w zdanie.
- Nie, jest moje. Przyjdźcie jutro, ja wrócę z uczelni i
może uda mi się go przekonać, co do ciebie i pobytu tutaj na czas nieokreślony.
Musi to tylko przetrawić, że jeszcze jakiś facet będzie tu mieszkać...
- Dwóch... – poprawił ją mimochodem. Cofając się w
kierunku drzwi i narzucając z powrotem na swoje ramiona kurtkę, którą
niepotrzebnie tylko zdjął.
- No niech będzie – posłała mu przygaszony uśmiech,
żegnając się z nim w pewien sposób na dłużej niż tylko na ten jeden, umówiony
dzień.
*
Wyłączasz się.
Zatracasz gdzieś głęboko, nie znajdując drogi z
powrotem na powierzchnie. Upadasz, wstając znowu potykasz się o swoje błędy.
Myśl widziana, jest niczym sen na jawie, który śni Ci
się nieprzerwane od kilku dni. Każda noc, którą spędzasz na
wpatrywanie się szeroko otwartymi oczami w sufit, szukając tam czegokolwiek, a
nie znajdując zupełnie nic. Podnosisz się, idziesz prawie dotykając ziemi. Coś
ciężkiego przygniata Cię, ale nie potrafisz tego zdjąć ze swoich ramion. Dusisz
się, nie mogąc zaczerpnąć ani grama świeżego powietrza, a tak naprawdę oplatają
Cię szatańskie palce, robiąc z Tobą wszystko to, na co mają ochotę.
Przez większość nocy nie potrafisz zapomnieć tego, co
było. Tego, co odeszło i nie ma prawa wrócić, bo znowu, tylko i wyłącznie przez
Twoją głupotę straciłeś to. Chcesz walczyć, chcesz piąć się w górę, chcesz
powstrzymać destrukcje i szalejące w Tobie zniszczenie... ale nie umiesz. Nie
umiesz nad niczym zapanować, emocje biorą po raz kolejny nad Tobą władzę.
Wyłączasz się.
Uciekasz przed samym sobą, mając złudne nadzieję, że
gdy spróbujesz wykreślić coś, co nie poszło zgodnie z planem gry, zrobisz w
zupełności inaczej. Gonisz za czymś, co jest niemal nienamacalne i wciąż przed
Tobą umyka, rozpływa się we mgle mlecznych wspomnień. Twoja pamięć szwankuje,
nie pamiętasz większości twarzy... A może po prostu, nie chcesz ich pamiętać? Udajesz
przed samym sobą, że jest wszystko w porządku, że nic złego się nie dzieje.
Rysujesz swój portret, wypisując każdą Twoją cechę.
Zalety zostawiasz na później, widząc w sobie tylko wady. Masz ich wiele, żyjesz
pod maską czystych złudzeń i pozorów, udajesz kogoś kim nie jesteś, chcąc być
czymś ponad. Chwile przelatują Ci między palcami, nie jesteś w stanie ich
złapać i na nowo poczuć ich słodki smak zapomnienia. Unikasz tego, co jest złe
dla Ciebie, ale pomimo wszystko... dosięga Cię to i niszczy... każe, rani
i pali od środka, sypiąc sól na niezagojone rany.
Pytasz się czasem sam siebie, co by było gdyby... Nie
słyszysz nic, nikt cię nie słucha, nikt nie zwraca na Ciebie najmniejszej
uwagi, wszyscy traktują Cię, jakbyś w ogóle nie istniał, jakbyś był... nikim.
Po tych bitewnych starciach, unosisz się po raz
ostatni. Próbujesz wstać na równe nogi, ale nie masz na tyle siły, by utrzymać
się na nich. Padasz na kolana i opuszczasz bezwładnie ręce.
Zostajesz sam... Zostajesz zupełnie... sam.
Przebudził się, konstatując, że woda w łazience wciąż
kapie. Przez dłuższą chwilę miał ochotę walić pięścią w ścianę, ale po prostu
zaczął się wsłuchiwać w rytm spadających i rozbijających, o powierzchnię
umywalki kropel. Coraz mniej zaczynał rozumieć z tego, co mu się śni. Nie
wiedział jak ma do tego podchodzić, co ma z tym robić. W jakim kierunku to
wszystko zaczynało zmierzać i do czego to tak naprawdę dąży.
Przetarł wierzchem dłoni spocone czoło i wstał z łóżka.
Chwiejnym krokiem podszedł do wpół zasłoniętego okna i pociągnął za
przybrudzoną firankę.
Księżyc tej nocy był w pełni, oświetlał wszystko dookoła,
tak, że miało się wrażenie, że to uliczne lampy. Wpatrywał się chwilę w jego
tarczę, a potem chwytając swoją kurtkę, wyszedł na zewnątrz. Zaczerpnął świeżego
powietrza głęboko do płuc i ruszył przed siebie.
W powietrzu dało się wyczuć zbliżającą wiosnę, a
kościelne dzwony wybiły godzinę drugą w nocy. Nie zwrócił na nie uwagi, a ich
dźwięki wciąż przecinały panującą wokół ciszę. Nawet przez jakiś moment szedł
razem z ich rytmem, a potem będąc od nich coraz dalej, gdzieś go zgubił.
Niewyraźnym wzrokiem śledził opuszczone ulice miasta, obraz zaczynał mu się
zamazywać i widział coraz bardziej mgliście. Zamrugał pośpiesznie powiekami,
oglądając się za siebie, mając wrażenie, że ktoś go śledzi. Gdy uznał, że to
tylko jego wybujała wyobraźnia, po raz któryś daje się we znaki, przyśpieszył
kroku.
Minął okoliczne, uśpione sklepy, mimowolnie spoglądając
na ich wystawy. W którymś momencie sam spojrzał w swoje oczy. Nie świeciły się
tak jak zwykle, radosnym blaskiem, a ich barwa była jakby wyblakła. Oderwał
spojrzenie od siebie, wypuszczając ze świstem powietrze.
Przed nim znajdował się jakiś klub, który wyglądem
przypominał tysiące innych. Neonowy, świecący się napis i wydobywająca się ze
środka, jednostajna, hucząca muzyka. Niewiele myśląc, mijając podstawionych
przy wejściu ochroniarzy, wszedł do środka. Rozejrzał się po jego wnętrzu;
skórzane kanapy, wysokie krzesła przy oświetlonym kolorowymi światełkami barze,
gdzieś w oddali parkiet, na którym kołysali się w rytm muzyki ludzie.
Złapał się za swoje kieszenie, grzebiąc w nich w
poszukiwaniu jakiś pieniędzy. Jedyne co miał ochotę w tej chwili zrobić, to-to,
żeby schlać się do upadłego. Na chwilę zaszaleć, nie myśleć o konsekwencjach,
wyłączyć całkowicie myślenie i swój zdrowy rozsądek.
Usiadł na jednym z wysokich krzeseł i oparł łokcie o
blat, wpatrywał się w rozmaite trunki, stojące na szklanych półkach. Poczuł,
jak obok niego ktoś się przysiada, ale nie odwrócił wzroku, żeby zobaczyć, kto
to. Barman przyjął jego zamówienie i chwile potem, postawił przed nim niską
szklaneczkę, wypełnioną jakąś kolorową cieczą.
- Za to całe gówno, zwane życiem – usłyszał obok siebie,
zachrypnięty, dziewczęcy głos. Podniósł szklankę na toast, ale nie obejrzał
się, do kogo należał ten głos. Wypił wszystko od razu i nie spoczął na jednym
drinku. Zamówił później kilka kolejnych i wypijając je po kolei, przy
towarzystwie tej samej dziewczyny - której ani razu nie zaszczycił spojrzeniem -
uznał, że więcej nie da rady.
Urywał mu się powoli film, nie pamiętał jak wstał, jak
robił podstawowe czynności, które powinien pamiętać. Jego pamięć była niczym
sito; zatrzymywała tylko poniektóre informacje, a reszta umykała gdzieś w
powietrze, parując i całkowicie zamazując mu się w głowie.
Nie pamiętał też tego, jak w którymś momencie odwrócił
głowę i w dziewczynie, siedzącej obok siebie rozpoznał JĄ. Nie pamiętał, jak
jej dłonie przyciągnęły go do siebie, tak, że o mało nie spadł z krzesła, kiedy
zaczynała go całować. W jej ciemnoniebieskich oczach w końcu znalazł ukojenie.
Jared nie pamiętał wiele rzeczy z tego wieczoru, co w
sumie było mu na rękę. Jedyne co udało mu się zapamiętać – jak przez mgłę – to,
że w którymś momencie znalazł się w jej mieszkaniu, a potem... a potem, tylko
to, że resztki trzeźwości uleciały pod wpływem chwili, której dał się ponieść.
*
28. stycznia 1997r., rok do założenia zespołu, pięć
lat do wydania pierwszej płyty.
Przeszklone oczy, które wpatrywały się w niego były
dosyć niewyraźne i jakby ich właściciel nie kontaktował z otaczającym ich
światem. Pomyślał, że po prostu znowu trafił na jakiegoś ćpuna albo co gorsza,
ten ćpun zaraz będzie chciał go nawrócić na to, co sam robi.
- Mam na imię Matt – przedstawił się. A potem głośno
czknął. Shannon zaśmiał się pod nosem, widząc ten obrazek.
- A ja jestem Shannon i szukam kogoś, kto potrafi grać
na basie – mruknął pod nosem, ale Matt mimo wszystko to usłyszał. Przez chwilę
Shannon myślał, że jednak nie jest tak pijany, na jakiego wygląda.
- To dobrze trafiłeś – znowu czknął, ale zasłonił
szybko usta. – Może jestem pijany i sobie myślisz, że nic nie kapuję, ale cię
zasmucę, koleś.
- Chcesz mi powiedzieć, że masz zamiar mi pomóc?
- A nie wierzysz w przeznaczenie? – spytał Matt,
wpatrując się w niego uważnie.
- I może mi powiesz, że ty jesteś tym przeznaczeniem,
co? – odpowiedział z ironią; powoli ten człowiek zaczynał go bawić.
- No raczej...
- No raczej nie? – wciąż się upierał. Może właściwie
niepotrzebnie, bo po co, ale nie wyglądał mu na zbyt myślącego.
- Czym mam ci udowodnić? – teraz Matt upierał się przy
swoim. Shannon wypuścił ze zrezygnowaniem powietrze z płuc, opierając łokcie na
barze. Wypił do dna kolorowego drinka i starał się spojrzeć na to trzeźwo i
obiektywnie.
- Jeśli będziesz w ogóle pamiętać, to przyjdź tu jutro
przed piętnastą, to pogadamy o tym samym co teraz – w środku siebie przeczuwał,
że domniemany Matt, poznany przy barze, będący dobrze wstawionym, nie przyjdzie
i zwyczajnie zapomni, ale... skąd miał przecież wiedzieć, no skąd?
Shannon stał przed wysokim budynkiem, na którego wygląd
składało się samo szkło. Zadarł do góry głowę, wpatrując się w same szyby, w
których odbijało się słońce. Potem przyjrzał się szyldowi z nazwą wytwórni i
ruszył przed siebie w umówione wcześniej miejsce.
Mijając wysokie budynki, szedł chodnikiem między
śpieszącymi się ludźmi. Gdy dotarł wreszcie do pubu, zajął stolik i powoli
zaczął się rozglądać za swoim towarzystwem. Chwilę musiał czekać i stukać
palcami o blat, zabijając panującą nudę. Do środka wpadł zdyszany chłopak,
który rozglądał się dookoła, a kiedy go rozpoznał, było widać, że mu ulżyło.
Usiadł naprzeciw niego i przywitał się krótkim uściskiem dłoni.
- Matt? Dobrze pamiętam? – Shannon zastanowił się na
moment, nie mogąc przypomnieć sobie do końca jego imienia. Blondyn przytaknął
skinieniem głowy. – Jeśli jesteś na tyle pokręcony i chcesz z nami
współpracować – zaczął. – Mam tu na myśli mojego głupiego brata, który gdzieś
znowu zabalował i ani widu, ani słychu o nim do teraz...
- Mi tam pasuje – odpowiedział Matt cały czas mając
uśmiech na twarzy. Był lekko zmieszany, ale nie dawał tego po sobie poznać. –
Mam nadzieję, że z twoim bratem dogadam się równie dobrze jak z tobą.
- On czasem jest normalny – powiedział, czekając na jego
reakcje. Matt cały czas milczał. – Więc...
- Nadal jestem za. – Matt całkowicie się rozluźnił i
teraz czuł się w jego towarzystwie, jak ze swoim kumplem, jakby znali się od
kilku, dobrych lat.
- To co mogę powiedzieć? Witamy w zespole, stary – to
całe przeznaczenie, jednak musiało się spełnić. I był tego teraz całkowicie
pewny.
*
- Gdzie jesteś? – usłyszał po drugiej stronie słuchawki,
a w gardle stanęła mu ogromna gula. Czekał na przystanku metra i miał w głowie
jeden, wielki mętlik. Głos Shannona w telefonie był jakby oddalony tysiące
kilometrów stąd i do końca nie docierał do jego świadomości. Jeszcze w jego
organizmie zostały resztki alkoholu i nie czuł się z tym najlepiej. Poranny kac
dawał też się we znaki, ale najbardziej dobił go fakt, z kim przespał się tej
nocy. To nigdy nie miało mieć miejsca, to przecież nigdy nie miało się zdarzyć!
- Jadę z powrotem, będę za jakieś dwadzieścia minut –
rozłączył się, nie czekając na odpowiedź Shannona. Schował telefon i wcisnął
ręce w kieszenie. Stał razem z innymi ludźmi i czekał, aż podziemny pociąg
wreszcie dotoczy się na stację.
Chyba... chyba dopiero teraz rozumiał swój sen.
I będziesz walczyć, będziesz uciekać przed tym co nieuniknione,
ale choć nie będziesz dawać rady, nie poddasz się. I choć stracisz po drodze
coś, co jest dla ciebie ważne, odsuniesz swoją dumę gdzieś na bok.
I będziesz mógł śmiało powiedzieć: jestem zwycięzcą.
___
P.S. wszyscy co chcą być informowani, proszę o zostawienie jakiś namiarów. :)
P.S. wszyscy co chcą być informowani, proszę o zostawienie jakiś namiarów. :)
Joł! A więc przeczytałam, póki co jednak tylko najnowszy chap, z uwagi, że postacie, poza paniami i kilkoma panami generalnie są mi znane. Muszę przyznać, że masz fajny styl, szybko się czyta, dialogi nie są drętwe, bardzo naturalne (tylko spotkanie z podpitym Mattem trochę nie klikło, ale zwalam to na karb podpitego Matta xD).
OdpowiedzUsuńEgzystencjalna rozkmina pisana kursywą - bardzo, bardzo klimatyczna. Dobrze się czyta. Fajna realizacja, ze coś jest nie tak wewnątrz człowieka, trochę mrocznie, zapowiada jakiś większy motyw psychiczny, jestem zainteresowana! BTW, będą jakieś fantastyczne motywy, czy tylko mroczna przeszłość wyciągająca łapska po Gejucha?
zupełnie z dupy: why is that Jared is the one to get laid? I don't get it. *robi wielkie, zdziwione oczy*
a do czego się czepiam stricte technicznie:
"Chciał je zapuścić, ale za każdym razem, gdy tracił widoczność sprzed oczu (...)"
Wystarczy, że napiszesz 'widoczność', tak, to lekko masło maślane :)
"oparła się plecami ściany z tapetą w kwiaty."
o ścianę w kwiaty albo plecami do ściany oklejonej tapetą w kwiaty.
Póki co to tyle względem komentarza. Weź pisztaj na tt jak coś wrzucisz. No i zapraszam do mnie ;)
świetny rozdział, jak zawsze =) czekam na więcej :) mam pytanko ;
OdpowiedzUsuńTą dziewczyną z była Sonia?
ktoś inny. w następnym odcinku powinno się wyjaśnić :)
UsuńJak powiedziałam wczoraj u Dark, tak robię i jestem.
OdpowiedzUsuńOgólnie strasznie się ucieszyłam jak zobaczyłam tematykę Twojego bloga, bo miałam wrażenie, że ten świat tutaj już powoli umiera, a jeśli nie, to biorą się za to nieodpowiednie osoby, taaakże cieszę się bardzo. Jeszcze bardziej się cieszę z przedziału czasowego, do którego powracasz, bo to chyba moje ulubione lata, dlatego nigdy nie wybaczę sobie, że nie byłam na Coku zwłaszcza, że mam tak blisko, gr!
Zaintrygowała mnie ta historia, więc czekam na jeszcze więcej, żebym mogła wyrazić jakąś bardziej logiczną opinię :D
J.
ja byłam w Łodzi i teraz w Rybniku ;) na Coke też chciałam jechać, ale się obudziłam za późno i no niestety. do tej pory żałuje, że nie pojechałam na jeden koncert w 2009r, czy 2008r, (nie pamiętam już) z czasów ABL. lubie ich nadal, zawsze jak posłucham ich muzyki to mi się humor poprawi, ale wtedy to było "coś" zupełnie innego...
UsuńTeż byłam w Łodzi i Rybniku, widzę, że idziemy równo :D
UsuńDokładnie, chyba wiem, co masz na myśli i szkoda, że tak wiele się zmienia, ale i tak wciąż ich uwielbiam.
J.
Tekst z punktu widzenia Jareda, ten kursywa - niesamowicie lubie takie klimaty. Masz troche potyczek jezykowych ale w calosici to ginie i prawie sie o nich nie mysli.
OdpowiedzUsuńCo podoba mi sie ogolnie to to, ze opowiadanie ma glebie, nie jest kolejnym ckliwym ff gdzie bohaterowie mowia jezykiem szesciolatkow zachowujac sie jak niedorozwiniete czterolatki.
Kiedys zalowalam ze chociaz poznalam zespol tak bardzo wczesnie nie wybralam sie na zaden ich koncert przes 2010. Potem zalowalam ze po 2010 pojechalam na te wszystkie na ktore pojechalam. Teraz nie slucham juz wogole ale nadal mam znajomych ktorzy sa w jakims tam stopniu fanami i od czasu do czasu, najczesciej wlasnie dzieki nim, trafiam na ff ktore pomimo marsowego odniesienia sa na tyle fajnie pisane, ze chetnie je czytam.
Co do samego rozdzialu: dobrze ze jest dlugi, bo takie lepiej sie czyta.
Nie odkrywasz wszystkich kart od razu i czytelnik sie zastanawia co to za panne spotkal Jared w knajpie.
Ucieszylam sie kiedy zobaczylam ze pojawil sie Matt. Niesamowicie go lubilam i zawsze mu wspolczulam ze Jared tak sie po nim biedaku obwieszal xd
Pisz dalej bo robisz to o niebo lepiej niz wiekszosc osob bioracych sie za pisanie. Na ff mozna sie niezle wprawic w sztuce konstruowanie opowiadan.
Pozdrawiam i przepraszam ze tak zwlekalam z zajrzeniem tutaj. Czytam w pracy a teraz polowa mojego teamu na urlopie i jestem zawalona robota.