Czerwiec 2006r., Los Angeles, zamknięty ośrodek dla osób uzależnionych.
„Ile oddałbyś za chwilę, którą mógłbyś pokierować raz
jeszcze, gdybyś mógł? Ile byś zapłacił, żeby móc spojrzeć na niektóre sprawy
ponownie i do nich nie dopuścić? Czy byłbyś gotów sprzedać swoją duszę diabłu w
zamian za odkupienie? W zamian za czyjeś życie? Czy istnieje dla ciebie coś, co
ma większą wartość niż wszystko inne? Czy potrafisz to nazwać?”
- Nazywam się Jared. Przyszedłem tu tylko ze względu na
mojego brata. Uratował mi życie, które wisiało w tamtej chwili na włosku. Nie
wiem czemu to robię. Może to przysługa, a może pokuta dla samego siebie. Pewnie
mnie znacie, dałem ostatnio nie jeden koncert, a ty Felix, wiem, że jesteś moim
fanem. Nosisz ten śmieszny łańcuszek – prychnął pod nosem, chociaż nie brzmiało
to arogancko. – Mam trzydzieści pięć lat, ha, nie jeden w moim wieku ma już
dwójkę odchowanych dzieci i kredyt na mieszkanie. Mi się udało nie mieć ani
jednego, ani drugiego. Dzięki Bogu – wzniósł oczy w kierunku sufitu. Ludzie
wokół niego siedzieli w kręgu, na rozkładanych krzesełkach. Wpatrywali się w
niego, choć żaden nie oceniał. Każdy z nich mierzył się sam ze sobą i ze swoim
uzależnieniem. Od narkotyków po nimfomanię.
- Mam fajną kapele, którą wspominam jeszcze, jak pierwszy
raz zagraliśmy w pierwszym składzie. Piwnica Matta, która nie była
dźwiękoszczelna – uśmiechnął się pod nosem. – Co mi po niej, jak nie mogę w
niej grać? Teraz jak miedzy wami siedzę, zaczynam żałować. Bardzo. Znam to
miejsce, już tu raz byłem. Co nie Greg? Ty widzę też lubisz zapuszczać się w te
same rejony co ja – rzucił w kierunku Afroamerykanina naprzeciwko niego. Ten
uśmiechnął się porozumiewawczo. – Człowiek jak zbyt bardzo się stara,
przeważnie wychodzi gorzej niż zakładał. Lub nie wychodzi to wcale. Mój brat mi
zawsze powtarzał, że jeśli się nie zmienię, zrobi ze mną porządek. Już jak
widać drugi raz mu się nie udało.
Trzydziestopięcioletni facet bez perspektyw na dalsze
życie, co kopnie go po zadku za każdym razem, gdy coś mu się uda. Zapewne moja
historia jest wam dobrze znana, no nie? – zebrani pokiwali potakująco głowami,
mając przed oczami swoje własne historie. – Jestem niepokornym typem, nie
zapominam i nie przepraszam. Ale zaczynam żałować, choć sam się sobie dziwie.
(…)
29. stycznia 1997r., Los Angeles.
Kobieta siedząca na recepcji, zmierzyła go zaciekawionym
spojrzeniem od góry na dół, kiedy minął ją, wchodząc na schody prowadzące na
pierwsze piętro. Przewrócił tylko oczami i złapał się za głowę, która zaczynała
już dawać się coraz bardziej we znaki, wspiął się kondygnacją na górę. Szedł
korytarzem i cały czas trzymał się za skronie, a jedyne o czym marzył, to-to,
żeby znaleźć się w łóżku, którego nienawidził, tak samo mocno, jak całego tego
miejsca.
Złapał za klamkę - musiał mocniej popchnąć, aby drzwi
przed nim się otworzyły. Zamknął je za sobą kopniakiem, którego szczerze
pożałował. Huk przeszył go na wskroś i teraz miał wrażenie, że głowa zaraz
pęknie mu na drobne kawałeczki. Snując się powoli na przód, dopadł do łazienki.
Otworzył szafkę nad umywalką i zaczął pośpiesznie przeszukiwać jej zawartość. Strącił
niechcący szklaną fiolkę, a dźwięk tłuczonego szkła, który dotarł do jego uszu,
działał jak niewidzialne ostrza, co wbijały się ze zdwojoną siłą w jego umysł.
Jak na złość niczego przeciwbólowego. Przeklął pod nosem, a potem usłyszał
czyjś przytłumiony chichot.
- Zachowujesz się jak ćpun – zdążył usłyszeć za swoimi
plecami. Automatycznie spojrzał na lustro wiszące przed nim. Twarz Shannona
odbijała się w nim w podłym uśmiechu. Zacisnął gniewnie zęby i powoli odwrócił
się do niego przodem.
- Tabletki, daj mi jakieś tabletki do cholery! – patrzył
na niego z takim wyrazem twarzy, jaki Shannon nigdy u niego nie widział. Przez
ułamek sekundy przeraził się jego zachowania, ale nie dawał nic po sobie
poznać. Nie w tej chwili. Nie teraz, gdy tak naprawdę zaczynał się o niego
martwić.
- Idź spać – złapał go za ramię i przyciągnął do siebie.
Jego rozwścieczony oddech czuł na swoim policzku. Wypchnął go z łazienki i
nakazał położyć się w łóżku. Chwilę mu się opierał i miał wrażenie, że zaraz
dostanie po twarzy... ale ostatecznie padł jak kłoda na miękki materac.
Przykrył go kocem aż po samą szyję i dostrzegł, że jego powieki zaczynają
powoli opadać. Uśmiechnął się blado na widok tego, jak marnie dzisiejszego dnia
wygląda. Jego blada skóra, podkrążone oczy i zapadnięte policzki, mówiły, że zrobił
coś, czego żałował. Shannon wiele razy widział go w stanie, kiedy staczał
się na sam dół, a pod nim nie było już niczego niżej. Wtedy podnosił go,
stawiał na równe nogi i tylko czasami pytał dlaczego niszczysz sam siebie, wiedząc,
że to do niczego nie prowadzi. Przeważnie odpowiadała mu głucha cisza albo
tylko cichy, ledwo dosłyszalny szept, bo tak musi być. Czasami zaczynał
krzyczeć, krzyczeć tak przeraźliwie i głośno... ale tylko w swoich myślach, że
już nie da rady dłużej, że w końcu się podda. A jego niemy krzyk roznosił się
bolesnym echem, gdzieś w środku jego samego.
Był jak fala, zawsze wracał do brzegu.
Shannon zabrał klucz z jednej z szafek i zamykając
wszystkie zamki, wyszedł z pokoju. Wsiadając do swojego samochodu, wyciągnął
czerwony zeszyt, który należał do Jareda i jeszcze raz go przewertował.
Prześledził w spokoju tekst już całej, skończonej piosenki, który wciąż trzeba
było przepisać. Uśmiechnął się lekko pod nosem, widząc na marginesach jakieś
szlaczki i różne znaczki, nawet kilka krótkich wyrywków piosenek kogoś innego.
Zamknął zeszyt i odpalił silnik. Ruszył powoli, na
skrzyżowaniu zjeżdżając w prawo i parkując pod zadbaną kamienicą. Wysiadł z
pojazdu, zamknął za sobą drzwi i przekręcił klucz w zamku. Podszedł na tył auta
i wyciągnął z bagażnika gitarę Jareda i wzmacniacz. Zatrzasnął klapę i
rozglądając się za drzwiami prowadzącymi do klatki, przeszedł na drugą stronę
chodnika.
Były otwarte, co go w sumie wcale nie zdziwiło. Nikt nie
dbał o to, co działo się dookoła. Wszyscy pilnowali tylko swoich spraw i mieli
gdzieś cudze życie.
Wszedł powoli po betonowych schodach i zadzwonił
dzwonkiem. W mieszkaniu rozniósł się krzykliwy dźwięk, dając znać, że ktoś
przyszedł. Chwilę później postać Matta pojawiła się przed jego oczami. Nakazał
mu wejść do środka i rozpakować. Zabrał z jego rąk wzmacniacz i przeniósł do
pokoju obok. Gdy pomału się rozbierał, słyszał jak zgrzyta, kiedy go podłącza.
- Więc od czego zaczynamy? – zagadnął beztrosko Matt.
Podniósł się z klęczek i teraz stanął naprzeciw Shannona. Ten podał mu gitarę,
a w drugiej ręce trzymając zeszyt z tekstem piosenki.
- Musimy spróbować dobrać odpowiednią ścieżkę dźwiękową –
podstawił mu pod nos, a Matt wziął od niego zeszyt i przeczytał całość. – Do
tego o, co teraz przeczytałeś.
- Spróbujemy – powiedział, patrząc na niego spod rzęs i
odłożył zeszyt na stolik. – Niezły tytuł, ‘Koziorożec’... Skąd ten pomysł? –
Matt skrzyżował ręce na piersiach, a potem opadł z całej siły na stojącą w rogu
pokoju sofę.
- Znak zodiaku? – zastanawiał się moment Shannon. – Taa,
Jared jest spod tego znaku – usiadł obok niego i zaczął przyglądać się stercie
kartek leżących na stoliku, kilku długopisom i pustemu, brudnemu kubkowi po
kawie. Wyciągnął z zeszytu kilka poskładanych na pół kartek i odgarniając na
stole wszystko na bok, rozłożył je obok siebie.
- Co się z nim dzieje? – zapytał blondyn, świdrując
Shannona spojrzeniem. – On w ogóle potrafi śpiewać...? Coś mi...
- Ostatnio słyszałem jego przeróbkę Madonny pod
prysznicem i nie była taka zła – zaśmiał się, a Matt uśmiechnął się pod wpływem
jego słów. – Teraz śpi, zamknąłem go w hotelowym pokoju, bo wrócił jak trup.
Nie wiem co on czasami z sobą robi, ale chyba oprzytomnieje w końcu –
zakończył, nie chcąc wracać do tego tematu. Popatrzył jeszcze raz na kartki i w
głowie usłyszał swoją własną muzykę.
- Tu chyba trochę wyżej – chrząknął Matt, pokazując teraz
na kombinację kilku chwytów. – Sam napisałeś tę muzykę? – oderwał oczy od
zapisków, a potem wstał i podszedł do opartego o ścianę elektryka. Założył go
sobie na ramię i usiadł z powrotem obok Shannona. Powoli, pociągając za
poszczególne struny instrumentu, wydobyła się z nich melodia.
Zatem biegnę, ukrywam się i szarpię. (…)*
*
- Gdzie idziesz? – zapytał Shannon kilka godzin później,
patrząc jak Jared kręci się w te i z powrotem. Czegoś namiętnie szukał, a
wywalenie wszystkich ciuchów z szafy i przekopanie ich z trzy razy, było tego
idealnym dowodem. Zastygł na moment w bezruchu i zamyślił się na jakąś chwile.
Przetarł palcami zmęczone oczy i wstał z klęczek, zostawiając za sobą rozwalone
ciuchy na podłodze.
- Do sklepu – odpowiedział półgębkiem i już miał
zatrzasnąć za sobą drzwi pokoju, kiedy wrócił się w to samo miejsce, w którym
przed chwilą klęczał. Przeszukał kieszenie leżących jeansów i wyjął z nich
kilka zielonych banknotów. Shannon patrzył cały czas na niego z szeroko
otwartymi oczami.
- Po co? Możesz mi w końcu odpowiedzieć, co odwalasz? –
zirytował się, a Jared odwrócił się wreszcie do niego twarzą. Spojrzał na
Shannona jak na idiotę, a potem prychnął pod nosem. Jak Shannon starał się go
zrozumieć ze wszystkich sił, tak nie potrafił pojąć o co mu teraz chodzi.
- Po amfę, farbę do włosów i mam zamiar ukraść auto z
salonu. Potem pojechać gdzieś w piździec i naćpać się, uczestniczyć w zlocie
psychofanów jakiegoś zespołu, odprawić grupowe harakiri... a jak dobrze
pójdzie, dawać sobie w żylsko tak, aż mi łapa sama odpadnie, ewentualnie mi ją
odrąbią... – mówił, całkowicie poważnym tonem, a Shannon na moment przestał
oddychać. – A tak na poważnie, idę szukać roboty – uśmiechnął się głupkowato,
klepiąc dłonią przerażonego Shannona po twarzy.
- Powinni cię zamknąć – wychrypiał już do oddalających
się pleców Jareda.
- Dziękuję, schlebiaj mi dalej – zamknął z hukiem za sobą
drzwi, wcale nie przejmując się tym, że Shannon tego nie cierpiał i był na tym
punkcie przeczulony.
Wyszedł z obskurnego hotelu, a kobieta siedząca za
recepcyjną ladą, podniosła na niego wzrok z nad gazety. Posłał jej jeden ze
swoich najlepszych uśmiechów i miał przez chwilę wrażenie, że się
zaczerwieniła. Minął ją oniemiałą i wypadł na świeże powietrze. Od razu
zaciągnął się nim głęboko. Wyciągnął z kieszeni jednego papierosa i szybko go
odpalając, ruszył przed siebie.
- Jared! – ten głos rozpoznałby wszędzie. Nawet będąc
kompletnie pijanym. Pomału obrócił się na pięcie, napotykając niemal od razu na
jej ciemnoniebieskie tęczówki. Była zaledwie niższa od niego o pół głowy.
Louise ze skrzyżowanymi rękoma wpatrywała się intensywnie w jego twarz. Po
plecach przeszedł go zimny dreszcz, a przed oczami zaczynały stawać
poszczególne obrazy minionych chwil, które nigdy nie miały się zdarzyć.
- Czego?! – warknął, przystawiając papierosa do ust.
Jedną rękę wsadził do kieszeni jeansów i tupał niecierpliwie nogą. Louise
przyglądała mu się przez chwilę, ale nadal milczała. Przeszyła go na wskroś
spojrzeniem, którego nie potrafił zdefiniować do jakich może należeć. Ludzie
mijali ich, a czasami przyglądali się im z nieskrywanym zaciekawieniem.
- Czy... czy mógłbyś się do mnie zwracać czasami trochę
milej? – zapytała, a jej oczy rozbłysły. Wypuścił dym z ust i podszedł do niej
odrobinę bliżej. Cały czas przyglądała mu się z tym dziwnym wyrazem oczu.
Nie wiedział dlaczego, w którymś momencie odgarnął jej
włosy za ucho; widział jej długą bliznę ciągnącą się za uchem aż do końca szyi.
A potem odwracając głowę w bok – niby tak specjalnie – zaciągnął się ponownie
papierosem. W przypływie emocji, złapała go za kołnierz koszuli, którą miał na
sobie. Przyciągnęła do siebie i teraz stykali się prawie nosami. – Wiem, że
grasz – wyszeptała tak, że tylko on mógł to usłyszeć. Jej oddech odrobinę
przyśpieszył, ale uścisk zelżał. Wyswobodził się i odsunął na bezpieczną
odległość.
- Może – skwitował, chcąc odejść.
- To już nie pamiętasz? – zawołała za nim, ale i tak się
nie odwrócił. Zacisnęła pięści, a potem rozprostowując i na zamianę ściskając
palce, odetchnęła kilka razy. Jego wyprostowana sylwetka powoli zaczynała się
oddalać. Zauważyła, że gasi butem niedopałek i posuwa się na przód. Prawie
biegnąc, dopadła go na końcu chodnika. Szarpnęła mocno za ramię, zmuszając do
tego, żeby na nią spojrzał. – Naprawdę nie pamiętasz?! Nie uwierzę, że byłeś
tak zalany, żeby tego nie pamiętać! – podniosła głos, wzbudzając ogólne
zainteresowanie.
- Kobieto, ciszej! – próbował ją jakoś uciszyć i
uspokoić, ale jak na razie marnie mu to szło. Louise nie dawała za wygraną, a
swoim obojętnym zachowaniem tylko pogarszał sytuację.
- Co?! Słucham! – dalej milczał, a jej wyraz twarzy
zmieniał się z sekundy na sekundę; od całkowitego spokoju, aż po widoczne
wzburzenie. Jej małe piąstki, zacisnęły się na jego kurtce i zaczęła go
szarpać. Przez głowę przebiegło mu, że zaraz może wybuchnąć niekontrolowanym
płaczem, ale w jej oczach nie dostrzegł śladu łez.
Źrenice Louise zwęziły się groźnie i przygryzła dolną
wargę. Czując kolejne mocne szarpnięcie, zirytował się tylko bardziej. Złapał
ją za nadgarstki, ale nie odsunął od siebie. Szamotała się, próbując uwolnić
uwięzione dłonie. Wkurzony nachylił się nad nią i nie zwracając uwagi na szok,
który wymalował się na jej twarzy, pocałował mocno.
- A teraz zostaw mnie w spokoju – powiedział dobitnie,
puszczając jej ręce i odpychając od siebie. Nie powiedział już nic, tylko minął
ją zaskoczoną i ruszył dalej naprzód w kierunku, do którego zmierzał. Lousie
nawet nie poruszyła się na milimetr. Wciąż stała w tym samym miejscu i tylko
złapała się na tym, że w którymś momencie przyłożyła opuszki palców do swoich
ust, wciąż czując na nich jego wargi.
Nagle spostrzegła, że straciła go zupełnie z oczu. Jego
sylwetka dawno już zniknęła między otaczającymi ją ludźmi, których dopiero
teraz zaczynała zauważać wokół siebie.
- Bracie... cholera gdzie on znowu polazł – mówił Jared
sam do siebie, wpadając jak burza do pokoju. Wszystkie szafy były pootwierane,
a w ich wnętrzach było pusto. Nie wiedział do końca co się dzieje. Rozejrzał
się dokładnie po pomieszczeniu, a potem schylił się pod swoje łóżko, mając
nadzieję, że zobaczy tam swoją walizkę.
Nie było jej.
Nie było też jego drugiej pary trampek, które wystawił za
okno ani całego bałaganu, który zostawił. Przez chwilę poczuł się jak w jakimś
filmie, gdzie główny bohater nie wie, co się z nim za chwilę stanie, a potem
zaczyna się pomału wszystko wyjaśniać.
- Wynosimy się stąd – usłyszał głos Shannona i
jednocześnie ulżyło mu, tak jak nigdy. Uśmiechnął się pod nosem, idąc za nim z
rękoma włożonymi w kieszenie spodni. Kiedy kazał mu usiąść w samochodzie,
zrobił to bez żadnego sprzeciwu. Zapiął pasy i czekał w spokoju, aż Shannon
usiądzie obok niego.
- Mam robotę – zaczął z głupim uśmiechem. – Nie zgadniesz
gdzie.
- Jako męska prostytutka? – powiedział oschle, włączając
stacyjkę, na której zaświeciły się kolorowe lampki. Jared tylko zaśmiał się pod
nosem.
- Nie, lepiej. W McDonaldzie! – zawołał, czekając na jego
reakcję. Shannon popatrzył na niego, jak na wariata.
- Co? To jakiś żart? – zapytał, śmiejąc się i patrząc
kątem oka w samochodowe lusterko. Mogli spokojnie wyjeżdżać.
- Zajebiście, nie?
- Ty chyba nie mówisz poważnie, że będziesz tam pracować
– bardziej stwierdził niż zapytał. Jared na moment zamilknął i nie powiedział
ani słowa. Uznał to za swego rodzaju potwierdzenie.
- Nie, powaga. Wiem, że to jest... śmieszne, ale...
- Śmieszne? Hahahahaha, człowieku, hahahaha – musiał
zatrzymać auto, bo nie potrafił przestać się śmiać. – Trzymajcie mnie, bo nie
mogę – objął rękoma kierownicę i położył na niej głowę, wciąż się śmiejąc.
Kiedy się w końcu uspokoił, wyprostował się na fotelu i Jared zauważył, jak
wyciera kąciki oczu. Wywrócił teatralnie oczami i skierował swój wzrok na obraz
za szybą.
Kilka sekund minęło i ruszyli. Był w końcu rad, że nie
zostaną jednak w tym miejscu więcej czasu niż planowali. Tylko jedno nie
pozwalało mu milczeć; dokąd jechali, mijając kolejne ulice i domy. Zjeżdżali w
głąb miasta, w jakąś jego kolejną dzielnice. W pierwszej chwili pomyślał o
Soni, ale szybko odpędził od siebie tę myśl. Przecież mieli widzieć się już
wczoraj, a jego duma nie pozwalała mu prosić o coś dwa razy. Po prostu miał
taką zasadę; nic na siłę.
Przez głowę przemknęło mu, że to właśnie do niej
zmierzają. Ale gdy zaczynał się coraz bardziej przypatrywać otaczającym go
budynkom i mijanym zielonym parkom, zrozumiał, że jadą w zupełnie innym
kierunku.
- Zatrzymamy się u Matta – ogłosił Shannon, parkując na
chodniku i zahaczając o krawężnik. Jared zarył głową o dach i przeklął głośno.
Shannon go zignorował i wyszedł z auta. Pomału, otwierając drzwi wyciągnął nogi
na zewnątrz i przez chwilę tak siedział. Wcale mu się nie śpieszyło, aby
opuszczać samochód i iść razem z bratem do środka kamienicy.
W końcu wstał, zamknął delikatnie drzwi i oparł się o nie
plecami. Obserwował budynek jakieś kilka sekund, a potem odepchnął się i ruszył
w ślad za Shannonem.
Betonowe schody pokonał ze spuszczoną głową, jakby je w
duchu próbował policzyć. Dopiero podniósł ją, gdy znaleźli się pod odpowiednimi
drzwiami i Shannon wszedł do środka czyjegoś mieszkania. Lekko zmieszany,
mimowolnie poszedł za nim. Spostrzegł, że rozmawiał z kimś, ale nie poruszył
się dalej. Stał w przedpokoju i dyskretnie rozglądał się po mieszkaniu,
zupełnie nie wiedząc co z sobą zrobić.
- Jared, chodź tu! – usłyszał i przestał wpatrywać się w
obraz wiszący na ścianie. Przeszedł do pokoju. Jego oczom ukazał się szczerzący
się do niego młody chłopak, młodszy od niego i wyższy. Przyjrzał mu się
podejrzliwie: jego uśmiech nie wywołał w nim żadnej radości. Matt uśmiechał się
nadal, spostrzegając lekko naburmuszoną minę Jareda
A potem nie czekając na nic, rozwalił się na beżowej
sofie. Zaczynał zachowywać się jak u siebie w domu i wcale mu to nie
przeszkadzało, że nie jest u siebie, a Matt jest mu całkowicie obcym
człowiekiem.
Kilka tygodni później, gdy przez to mieszkanie przewinęło
się jeszcze kilku ludzi, a jego życie zaczynało się powolutku uspokajać, nie
był do końca pewny wyboru, którego dokonał w stosunku do Louise. Niby uważał,
że zrobił dobrze, zostawiając ją tamtego dnia na ulicy i tak po prosu odchodząc
bez dłuższych tłumaczeń. Ale, gdy przypomniał sobie, że wtedy wcale nie była mu
obojętna, a ich cała nienawiść, która panowała tyle lat, zaczynała się pomału
zacierać i odchodzić gdzieś na dalszy plan...
Tamtego dnia, miał wrażenie, że wszystko spieprzył.
15. marca 1997r.
Stojąca samotnie szklanka na kuchennym blacie, błysnęła w
ciemności, odbijając od siebie światło. Zwróciła jego uwagę, gdy zakradał się w
nocy do kuchni. Otworzył po cichu lodówkę, spostrzegając, że nic w niej prawie
nie ma. Zamknął ją ze zrezygnowaniem i snując się powoli naprzód, wszedł do
swojego pokoju. Chciał odruchowo zapalić światło, ale w ostatniej chwili się
powstrzymał.
Walnął się z powrotem na posłanie i nawet nie chciało mu
się przykryć. Leżał tak przez chwilę, wpatrując się w biały sufit, na którym
światło latarni, wpadające przez okna, utworzyło różnorakie, finezyjne
szlaczki. Przez moment im się przyglądał, a gdy w końcu zamknął pomału powieki,
nadal miał je przed oczami. Ułożył ręce na piersi, starając się wyrównać swój
przyśpieszony oddech.
Jared miał powoli dość bezsenności, która sprawiała, że
nie potrafił w dzień na niczym się skupić i cały czas chodził rozkojarzony, co
odbijało się przeważnie na innych. Jak kogoś nie wyprowadził z równowagi swoim
dziwnym zachowaniem, mógł uznać dzień za nieudany.
Długą chwilę potem, czuł, jak jego ciało wreszcie ogarnia
sen, jak jego mięśnie zaczynają się rozluźniać, a myśli w końcu wyciszać i nie
huczeć, i krążyć z taką prędkością jak zawsze. Jeszcze przez moment słyszał,
kiedy jakieś auto zatrzymało się na ulicy, a potem ruszyło z piskiem opon, ale
gdy na zewnątrz wszystko umilkło i zapanowała cisza, wyłączył się zupełnie.
Budzik tego ranka nadal milczał. Jego powolne wskazówki
posuwały się na przód, odliczając czas wciąż do przodu. Nie zadzwonił. Nie zadzwonił
też za minutę, dwie czy trzy. Nie zadzwonił nawet za dziesięć.
Nie zadzwonił w ogóle.
Przebudził się nagle, rozcierając pięściami swoje oczy.
Podniósł się pomału na łóżku, a kiedy jego spojrzenie natrafiło na zegarek
stojący obok jego łóżka, wyskoczył z niego jak na komendę. Zaczął się miotać po
pokoju, poszukując w biegu swoich ubrań i cały czas klnąc pod nosem. Ubierając
skarpetkę, skakał na jednej nodze, między czasie rozglądając się za brakującą
do pary. Gdy w przypływie własnej głupoty i całego pośpiechu, który go ogarnął,
przewrócił się na podłogę, przeklął już na cały głos i obiecał sobie, że
następnym razem ustawi do porządku swój budzik albo załatwi sobie skądś drugi.
Był maksymalnie spóźniony z czego starał sobie nie zdawać
sprawy, najlepiej o tym w ogóle przestać myśleć.
Wdech, wydech, uśmiech.
Zakładając byle jak swoje trampki, wybiegł jak oparzony z
mieszkania. Trzasnął drzwiami, które miał czasem wrażenie, że wreszcie wypadną.
Przeskakując po dwa stopnie na schodach, trzymając się poręczy, wyleciał na
chodnik przed kamienicę. Najpierw zaczął się rozglądać w około, mając nadzieję,
że może Shannon zostawił samochód na chodniku, a potem szukając w pośpiechu po
kieszeniach kluczyka do zapięcia, majstrował chwilę przy rowerze. Otworzył je i
odpychając się nogami od ziemi, ruszył przed siebie.
Wiatr rozwiewał mu włosy, kiedy pedałował z całych sił,
by choć trochę zmniejszyć swoje opóźnienie. Pokonując skrzyżowania i jadąc
między stojącymi przy krawężnikach samochodach, przeczuwał, że jest już na
straconej pozycji. Ba, był tego niemal pewny, że dostanie niezły opieprz.
Kierownik odprawi mu kolejne kazanie, którego musiał za każdym razem
wysłuchiwać, gdy z jego winy coś poszło źle.
W końcu zagapił się i nie zważał już tak dokładnie na
drogę, gdyby nie to, że w ostatniej chwili zahamował, skończyłby pewnie twarzą
na tylnej szybie samochodu przed nim. Odgarnął wpadające do oczu kosmyki
włosów, złapał mocniej za kierownice roweru i już bez większych problemów
dotarł na miejsce.
Pierwsze co zauważył, wchodząc na zaplecze, to nietęgą
minę kolegów z pracy. Przyglądali mu się dosyć podejrzliwie, a zarazem z lekkim
współczuciem tego, co za kilka chwil go czeka. Zwilżył końcem języka wysuszone
usta i przełknął ślinę. Udawał, że nic go nie obchodzi, a jego ponad godzinne
spóźnienie wcale nie miało miejsca. Zachowywał się dosłownie tak, jak gdyby
nigdy nic się nie stało i wszystko było w porządku.
Na jego usta wstąpił głupkowaty uśmiech, kiedy ubrał na
siebie firmową, czerwoną koszulkę. Wyglądał w niej jak debil, ale teraz to
miało najmniejsze znaczenie.
- Leto! Jak tak dalej pójdzie, to wywalę cię na zbity
pysk! Twoje spóźnianie się do pracy weszło już w jakiś nawyk – usłyszał za
swoimi plecami głos. Nie miał najmniejszej ochoty na to, aby się odwrócić i
spojrzeć mu twarzą w twarz. Jego kąciki ust powędrowały jeszcze bardziej ku
górze i sam zaczynał się sobie dziwić, że tak na to wszystko reaguje. – Co ci
tak do śmiechu?! – mężczyzna był coraz bardziej zdenerwowany i mógł przysiąc,
że gdyby w tej chwili odwrócił się do niego przodem, zobaczyłby jak wymachuje
rękoma na wszystkie strony. Nadal milczał, czym jeszcze bardziej
denerwował swojego pracodawcę. – Jak jeszcze raz spóźnisz się, to stąd
wylatujesz, zrozumiano?!
- Tak jest, szefie – zasalutował, a jego uśmiech był
coraz większy. Kierownik spojrzał się tylko na niego dziwnie.
- A teraz szybko zasuwaj do kas, widzisz tą kolejkę? –
pokazał mu otwartą dłonią na tłoczących się ludzi, którzy wybierali zamówienia.
W tym ich zamawianiu byli czasami bardzo upierdliwi i potrafili go nieźle
zirytować.
- Oczywiście, do usług! – zawołał i już bez uśmiechu i ze
skwaszoną miną, poszedł w kierunku wyczekujących na niego ludzi.
Gdy w późnych popołudniowych godzinach, wreszcie był
wolny, wsiadł z powrotem na rower i jedynce co chciał w tej chwili zrobić, to
gdzieś zniknąć. Zaszyć się jakimś ustronnym miejscu, tak, żeby nikt go tam nie
znalazł. Teraz już nie musiał się nigdzie śpieszyć, a jego powrót do domu
zawsze bywał dwa razy dłuższy.
Machając krótko ręką na pożegnanie swoim kolegom i
koleżankom z pracy, wyjechał na jedną z bocznych ulic. Było mu niesamowicie
zimno, ale to nie oznaczało, że śpieszyło mu się do domu. Po prostu, chciał
pobyć przez jakiś dłuższy czas sam. I teraz było całkowicie nieważne, że po raz
któryś jego ciałem wstrząsnęły dreszcze, że jego podświadomość oczekiwała
ciepła, a on na przekór jej, gnał dalej przed siebie, pociągając nosem.
W którymś momencie się zatrzymał, dosłownie zahamował
prawie przelatując przez kierownicę, gdy ujrzał znajomą postać siedzącą na
schodach przed wejściem do jednej z kamienic. Nie wiedział do końca co ma
myśleć, a tak naprawdę nie potrafił znaleźć odpowiednich słów, widząc w jakim
jest stanie.
Przez głowę zaczęły mu przelatywać poszczególne obrazy;
najpierw lotnisko, potem, gdy w nocy poszedł do ubikacji i siedział w niej,
dopóki jakaś dziewczyna nie przestała płakać, ich lakoniczna rozmowa,
opierająca się na niczym, jej słowa, ich wspólne milczenie... Powoli, bardzo
powoli wszystko zaczynało się układać w jedną, mającą jakiś większy sens
całość.
Oparł swój rower o budynek, który chwilę potem się
przewrócił. Nie chciało mu się go podnosić i w gruncie rzeczy przestał zwracać
na niego uwagę. Podszedł do siedzącej dziewczyny, sam nie wiedząc, co ma tak do
końca robić. Uśmiechnął się, ale sekundę potem zdał sobie sprawę, że wcale na
niego nie patrzy. Usiadł na jednym z betonowych schodów, zaledwie kilka
centymetrów od niej. Sonia nadal, ze spuszczoną głową chlipała, trzymając w
zaciśniętych dłoniach, papierową chusteczkę
- Eee, nie wiem co powiedzieć – zaczął jakoś nieskładnie.
– Ale chyba powinienem zacząć ci nawijać o jakiś kolorowych rzeczach, że życie
jest piękne i w ogóle, po co się przejmować...
- Po co? – w końcu podniosła na niego swoje brązowe oczy.
Na policzkach miała jeszcze świeże ślady łez. Jego usta machinalnie się
rozchyliły i przez chwilę wpatrywali się w siebie nic nie mówiąc. – Powiedz mi,
po co się zjawiasz, gdy jestem w takim stanie? – zapytała, zaciskając mocniej
palce na chusteczce. Na chwilę zamilkł, a następnie chcąc jej odpowiedzieć,
zauważył jak wyciąga z kieszeni jednego papierosa i próbuje go odpalić.
Zaciągnęła się nim mocno, wciągając do płuc duszący dym, który palił ją w
gardło. Nie przejęła się tym, że jej podpalanie za jakiś czas zamieni się w
nałóg.
Przytknęła papierosa z powrotem do ust i następnie
wypuszczając biały, kłębiasty dym przez na wpół rozchylone wargi, uśmiechnęła
się ironicznie.
- Może to jakieś pieprzone przeznaczenie, w które nie
wierzę? Albo jakiś zbieg niefortunnych wydarzeń, czy coś? No odpowiedz mi... –
przeniosła wzrok a niego, już nie przypatrując się, jak dym papierosowy
rozpływa się w powietrzu.
- Niby co? To przecież niepotrzebne jest... – mówił,
wbijając paznokcie w kolana. Sonia strzepała popiół na schody i znowu się
zaciągnęła. Widząc jak się jej intensywnie przygląda, podała mu papierosa,
którego bez słowa od niej wziął. Tak samo jak ona, zachłysnął się dymem i
wypuścił go w przestrzeń.
- Wiesz, nie pomyślałabym, że któregoś dnia, po jakiś
dwóch-trzech tygodniach nie odzywania się do siebie, w dzień swoich pieprznych
urodzin, będę palić z tobą jedną fajkę... – zakończyła, biorąc od Jareda z
powrotem papierosa. Popatrzył na nią, przez chwilę mając zamyśloną minę.
- Może standardowe ‘wszystkiego najlepszego’ wystarczy?
Albo nie, kiedyś ktoś mi życzył, żebym był dalej tak samo popieprzony jak
jestem, więc...
- Więc co? - zapytała przeszklonymi oczami, na których
widok poczuł się dziwnie. Nigdy nie był w takiej sytuacji, żeby widzieć jak
ktoś, kto koło niego siedzi płakał. To zjawisko było mu całkowicie obce.
- Więc może, bądź dalej taka jaka jesteś? – odpowiedział
pytaniem na pytanie, całkowicie zapominając o tym, że jakiś czas temu było mu
zimno. Teraz, jakby wszystko przestało mieć jakiekolwiek znaczenie. Było po
prostu... nieważne.
- Dzięki, to na pewno lepsze życzenia od tych, które
zafundował mi Tyrone – przetarła wierzchem swoich dłoni, rozmazane oczy. – Po
prostu wziął i się wyprowadził, bo coś mu się ubzdurało, że... – przerwała na
moment, uspokajając się. – Że po prostu, po prostu to koniec... – dokończyła
już z całkowitym opanowaniem w głosie, który przestał jej drżeć. Wyprostowała
się, odgarnęła swoje miedziane włosy na plecy i po raz któryś niezliczony,
przystawiła papierosa do ust.
Wypuszczając dym, dostrzegł na jej twarzy z powrotem
upór, który zawsze był widoczny. Który towarzyszył jej, gdy złościła się czy
śmiała. W pewnej chwili nawet miał ochotę ją objąć, ale w porę powstrzymał się.
Nie był pewny czy dobrze na to zareaguje.
- Nie wiem co powiedzieć – palnął z lekko wesołą nutą,
powtarzając swoje słowa sprzed kilku chwil. Sonia uśmiechnęła się w kącikach
ust. – W ogóle, najlepiej się zamknę...
- A ty jak? – zapytała po długich sekundach obopólnego
milczenia. Do końca nie wiedział o co może jej chodzić. Automatycznie przeniósł
wzrok na nią, ale spostrzegł, że wcale na niego nie patrzy. Wypuściła
ceremonialnie dym, który zniknął bardzo szybko, mieszając się z otaczającym
powietrzem w jedną całość.
- Ja? Rozpocząłem pracę, której nienawidzę i z której
zapewne niedługo wylecę – usłyszał ciche chrząknięcie, na co szybko zareagował.
Sonia z zamglonymi oczami wpatrywała się w horyzont, na którym zaczęły pojawiać
się pierwsze gwiazdy.
Ściemniało się coraz szybciej, a uliczne lampy rozbłysły
pożółkłym światłem nad ich głowami. Kompletnie stracił rachubę czasu, nie
wiedział... nawet go to przez żaden moment nie interesowało, która może być
godzina. Nieważne, wszystko jest nieważne. Ulica obok nich świeciła
pustkami, nie przejechało przez nią żadne auto od dobrych kilku minut, nawet
może kilkunastu. Było niesamowicie cicho, w powietrzu roznosił się papierosowy
zapach dymu, a niesprawna żarówka w ulicznej latarni przecinała swoim buczeniem
ciszę.
- Rozkręcacie dalej zespół? – wreszcie popatrzyła na
niego, a jej łzy zdążyły już wyschnąć. Teraz tylko miała czarne, zaschnięte
smugi od tuszu na policzkach. Posłała mu uśmiech, który wcale nie był smutny.
Było w nim coś nieodgadnionego.
- Mamy już kolegę po fachu, ba... piosenkę z gotową
muzyką, mamy wszystko, tylko brak ludzi, którzy by chcieli nas posłuchać...
- Jak się nazywa? – jej ukryte zaciekawienie, zaczynało
wzrastać. Oderwał wzrok od swoich dłoni, które skrzyżował na piersiach i
zgarbił się lekko do przodu.
- Koziorożec – westchnął. Dotknął palcami swoich skroni i
zaczął je pomału masować. W pewnej chwili, poczuł na swoich plecach czyjąś
drobną dłoń.
- Nadal czekam na bilety, na pierwszy koncert – poklepała
go po ramieniu, a potem oparła się o nie ręką. Nie śpieszyło jej się wcale by
ją stamtąd zabierać.
- Spokojnie, dostaniesz go.
moje ręce
przytulą cię
okrytego
kurzem dróg, których nie przeszedłeś
ciemne tajemnice istnień
wypijesz z moich ust
i na moim ramieniu
wyliczysz
ile jest nieskończoność mnożona przez wieczność **
przytulą cię
okrytego
kurzem dróg, których nie przeszedłeś
ciemne tajemnice istnień
wypijesz z moich ust
i na moim ramieniu
wyliczysz
ile jest nieskończoność mnożona przez wieczność **
*
- Nie umiem śpiewać! Kurwa, nie umiem! – Shannon
popatrzył się na niego, co najmniej jakby urwał się z innej planety i właśnie
wylądował. Jared popukał w mikrofon, a potem od niego odszedł. Usiadł na
skórzanej kanapie w piwnicy Matta, w którym postanowili zrobić pierwszą, mającą
jakiś sens próbę. Matt opuścił gitarę w dół i usiadł obok niego w pozycji
półsiedzącej, pociągając niedbale za struny instrumentu.
- Jak to nie umiesz?!... UMIESZ!
- Po prostu nie umiem się tak drzeć jakbyś chciał! –
odwarknął, zaciskając zęby. Przez chwilę mierzyli się na spojrzenia, aż w końcu
Shannon spasował. Rzucił w niego pałeczkami od perkusji, na co tylko jeszcze
bardziej się wkurzył.
- Powiem ci coś... – zaczął bardzo tajemniczo. – Jak nie
umiesz się dostatecznie dobrze wydrzeć, to po prostu krzycz tak mocno, jak
kogoś nienawidzisz – Jared otworzył nieco szerzej oczy. – To na pewno ci
pomoże.
- Muzyka jest dla mnie czymś więcej, niż kolejna
działka dla ćpuna. Jest nie tylko moim własnym wybawieniem, ale światem do
którego zawsze mogę wracać.
Wtedy, gdy ten rzeczywisty zaczyna mnie przerastać.
Gdy zamiast słońca widzę ciemność.
Patrzysz czasem na marzenia, które nigdy ci się nie
spełnią. Co robisz?
Co robisz, wiedząc, że nigdy nie będziesz w stanie choć
trochę być bliżej nich? Co robisz, gdy wiesz, że zamiast iść naprzód, cofasz
się dwa kroki w tył? Co robisz, wtedy, gdy nie powinieneś patrzeć, a mimo to,
masz wciąż otwarte oczy? Co robisz, jak stajesz się z dnia na dzień kimś
zupełnie innym, gdy czas zamiast kształtować, niszczy cię?
„Co robisz, gdy wiesz, że coś jest dla ciebie złe, a
ty wciąż nie potrafisz z tego zrezygnować?”
Podniósł znużone powieki, wpatrując się intensywnie w
stojący naprzeciw niego mikrofon. Zamrugał kilkakrotnie, a gdy wreszcie
usłyszał obok siebie pierwsze dźwięki, wydawane przez gitarę Matta, zamknął
oczy, licząc po kolei takty. Kiedy w końcu nadeszła jego kolej, by współgrać z
muzyką, zacisnął mocniej palce na statywie.
A gdy zaczął śpiewać, nie wiedział do końca co się z nim
dzieje, gdzie jest i która właśnie jest godzina. To tak, jakby spowolnić czas i
tylko ty potrafisz go przyśpieszać, jakby czuć coś, czego nikt inny nigdy nie
poczuje.
Jakby być kimś ponad.
Czuć dźwięki na swojej skórze, a delikatne dreszcze
przechodzą przez ciało, z kolejnymi wersami, linijkami granej przez ciebie
muzyki. By otworzyć oczy, któregoś dnia i zobaczyć to, na co tak długo się
czekało. Aby zrozumieć samego siebie i znaleźć wolność pośród ciągu kilku tych
samych nut, które zawsze brzmią inaczej. By pozostać przy tym, co się kocha pomimo
tego, że reszta nie widzi w tym sensu.
Nie widzi w tym tego, co ty potrafisz dostrzec.
___
*tytuł: Billie Joe Armstrong,
*30stm-Capricorn, **-H.Poświatowska
10/10.
OdpowiedzUsuńjakbyś kiedyś chciała mi zrobić prezent, to wygrukuj i to opowiadania i walnij dedykacją i to będzie the best gift ever <333
a jak nie, to sama sobie to wydrukuję :3
szkoda drzew. (:
UsuńWitaj Rabbit!
OdpowiedzUsuńNie miałam okazji jeszcze dokończyć Twej opowieści, dlatego nadrobię to po powrocie do domu, ponieważ teraz wchodzę tylko na 30 minut wieczorem na komputer i nie mam zwyczajnie kiedy :(
A skończyłam bodajże na drugim i potem straciłam czas na czytanie blogów, ehh...
Jak wrócę skończę, a na razie chcę powiadomić o nowym rozdziale na:
http://this-is-love-30stm.blogspot.com/
Z pozdrowieniami
Neverli
Powiem tak: zerknęłam, myśląc, że będzie jak zawsze, jednakże bardzo się pomyliłam. Sama świadomość tego, że cofnęłaś się w czasie i dodałaś relacje z punktu widzenia Jareda są na plus. Bardzo mi się podoba :) Będę kibicowała, a jeśli dam radę również czasowo, zerkała częściej, czytała i starała się komentować. Weny!
OdpowiedzUsuńS.
PS. Pewnie już widziałaś, ale pojawił się nowy rozdział, zapraszam :)
Bardzo podoba mi się twój styl pisania i fabuła :) bede zaglądać tu częściej, mam nadzieje, że szybko dodasz kolejny. I jak pisała moja poprzedniczka fajnie, że dodałas rozdział z punktu widzenia Jareda :)
OdpowiedzUsuńWeny!
C.
P.s. W wolnej chwili zapraszam na swoje blogi z ff :)
*Dominika próbuje napisać konstruktyny komentarz, ale znając życie wyjdzie z tego kolejna paplanina, której sama nie rozumie i jest z tego powodu bardzo niezadowolona; Dominika zawyczaj jest niezadowolona*
OdpowiedzUsuńNo.
Miałam to opowiadanie zacząć czytać jeszcze w roku szkolnym, ale fakt, że moje liceum przenoszone jest do ohp sprawił, że nie miałam czasu ani chęci się za to brać. Wreszcie jednak to zrobiłam.
Mam do czynienia z wieloma, naprawdę wieloma blogami o Marsach. Z tych wszystkich czytam jedno, które jest warte czytania, które warte jest komentowania i zwykłej uwagi. Twoje również takie jest i z ręką na sercu mogę napisać, że czytanie tego to jedne z najlepszych minut moich wakacji.
Po pierwsze... opowiadanie nie zawiera wszechobecnego lovestory w wersji poniżej przyjętej, tzn. Jared bogaty, ona skromna, biedna i niewyżyta seksualnie (wybacz za to przytoczenie, ale taka jest prawda, wśród tych wszystkich fanfiction, pisanych często przez osoby starsze ode mnie).
Twoje opowiadanie jest ciekawe, nie nudzi i naprawdę wciąga. Poza tym dialogi pisane są na wysokim poziomie i bardzo podobają mi się relacje między braćmi Leto. Fajnie jest poczytać coś, co nie dzieje się za czasów TIW czy LLF+D. Coś, co jest pozbawione ckliwych historyjek. Dziękuję więc za to bardzo.
Po drugie: genialna postać! Jared nie ma jednej twarzy, Jared jest zagadką, nie wiem co robi i nawet chyba on sam tego nie wie. Działa impulsywnie i nie jest wyidealizowany, jak w większości kwasowych opowiadań.
Jared jest Jaredem, być może bardziej prawdziwym, niż ktokolwiek myśli.
Osobiście bardzo polubiłam postać Shannona i mam nadzieję, że jego wątek rozbuduje się nieco bardziej.
Liczę na to, że znajdziesz czas na szybką publikację kolejnego rozdziału. Od siebie dodam, że moje opowiadanie tworzy się w męczarniach i bólach i stwierdziłam, że oficjalnie pokażę je dopiero, gdy je skończę i ocenię czy warto. Nie chcę ponownie nikogo zawieść usuwając bloga po dwóch rozdziałach, więc chciałabym wszystko dopracować na ostatni guzik. Poza tym martwę się, że w oczach innych będzie to kolejne nic nie warte gówno, więc jak na razie się wstrzymam.
Opublikowałam jedynie oneshota, bez głębszych przemyśleń czy też zastanowień. Nie jest szczytem możliwości, ale pisałam go w stanie wszechobecnej frustracji i smutku, także (jeśli chcesz) to zapraszam: try-oneshot.blogspot.com
Pozdrawiam i trzymam kciuki za to opowiadanie. Pokładam w nim wielkie nadzieje. :)
dziękuję! :)
Usuńpublikuje w sumie to opowiadanie dla siebie i dla swojej radości, że gdzieś sobie wisi, a jak ktoś czyta, to mnie to tym bardziej cieszy. jest ukończone w 3/4, musze napisać tylko te... najciekawsze i najbardziej decydujące rzeczy. ^.^
a Shannon to będzie super-hiper-hero!