Mógłby przysiąc, że wizje idealnego świata, który widywał tylko w
kolorowych żurnalach i czasopismach, gdzie pstrykano fotki znanym osobistością,
dawno temu porzucił. Teraz, stojąc i patrząc na swoje życie, co czekało go w
Phoenix, mieście które było jednym z wielu, ale jednocześnie jednym na sto.
Swoją świetność – według niego – dawno straciło; w oczach Jareda, jak i kilku
innych osób, które pogrzebały w nim swoje marzenia.
Życie w nim miał dosłownie wyliczone w miesiącach. Przez swoje długi,
zobowiązania względem innych osób i nieznikające papiery ponaglające do
zapłaty. Sam nie wiedział, dlaczego tak nagle pogubił się w tym wszystkim, że
nie robił nic systematycznie. Może miał to w sobie zakodowane, żeby odkładać
wszystko na bok, za chwile, za jakiś czas. Przez to wszystko, co go czekało w Phoenix
zapomniał co to znaczy mieć jakiekolwiek inne zmartwienia. Nie myślał o tym,
czy dobrze wygląda, czy nosi najmodniejsze ciuchy, czy jego włosy leżą tak jak
powinny i czy mieści się w ramach jakiegokolwiek stylu.
Musiał działać, patrzeć ponad horyzont i zostawić wszystko co nieważne za
sobą. Obmyślać kolejny idealny plan, który miał legnąć w gruzach, bo znowu coś
po drodze udało mu się spieprzyć. Pierwszy raz musiał zebrać się w garść i
zacisnąć zęby. Działać według określonego planu; nie mógł przeoczyć żadnego z
punktów, na który się składał.
Bo czym by było życie, bez chwilowego stania przy samej krawędzi?
Stał na tarasie i przyglądał się, jak wielki spych odśnieża lotnisko.
Pogoda zaczynała się powoli poprawiać i były coraz bardziej widoczne szanse na
to, że się stąd wyrwą. Niebo przysłoniły ciemne chmury, które nie pozwalały
przedrzeć się dalej słońcu. Wszędzie było szaroburo, a w powietrzu roznosił się
charakterystyczny zapach zimy. Myślami był daleko stąd, w krainie, gdzie nie
liczy się czasu. Przeklinał w duchu siebie, że nadal tu tkwi, patrząc się
cały czas na to, co się dzieje na pasie startowym. Jeden mężczyzna krzyczał coś
do pozostałych, którzy siedzieli za kierownicą spycha. Chciało mu się z nich
śmiać, jak nieporadnie idzie im robota, ale tylko po raz kolejny zaciągnął się
papierosem. Chwilę wpatrywał się w szarawy dym, który unosił się z jego ust, a
potem zamrugał, mając dziwną nadzieję, że gdy otworzy oczy, będzie już w
zupełnie innym miejscu.
Było bardzo zimno, temperatura dochodziła do minus dziesięciu stopni, a
jego głupota po raz kolejny wzięła górę. Cienka kurtka, którą założył w
pośpiechu była złym pomysłem. Teraz też zaczął przeklinać na samego siebie.
Odwrócił się plecami do ochronnej, metalowej barierki i oparł się o nią.
Śledził wzrokiem ludzi znajdujących się w środku lotniska, jak podają sobie
rozgrzewającą herbatę, okrywają się kurtkami i dzwonią przez swoje telefony.
Automatycznie spojrzał na swoją komórkę, na której nie było ani jednej nowej
wiadomości, żadnego nieodebranego połączenia, a bateria była na skrajnym
wyczerpaniu. Dotkliwe zimno, zaczynało mu coraz bardziej doskwierać i patrząc
zrezygnowanym wzrokiem na spalonego papierosa tylko w połowie, wyrzucił go za
siebie. Chwilę szarpał się z drzwiami, a kiedy przeczytał zawieszoną na nich
kartkę ‘zamknięte, wejście obok’, walnął się z otwartej dłoni w czoło. Nie
uszedł jego uwadze głupkowaty uśmiech Shanonna, który w tym czasie mu się
przyglądał. Chyba nie tylko on; jakaś spora część ludzi patrzyła się jak walczy
z drzwiami.
- Idioto – zaczął Shannon, kiedy Jared usiadł obok niego. – Te drzwi są na
ciebie odporne.
- Ty jak zwykle ujmująco szczery – prychnął, grzebiąc szybko po swoich
kieszeniach.
- Czego szukasz? – Shannon wpatrywał się w niego z udawanym przestrachem.
Jared popatrzył się na niego z widoczną chęcią mordu. – Tam mózgu nie
znajdziesz.
- A idź ty! – nadal czegoś szukał w kieszeniach i starał się ignorować
głupie teksty Shannona, ale ten znowu otworzył usta, żeby coś powiedzieć. – Jak
znowu coś chcesz gadać, to lepiej milcz – jego niebieskie oczy pociemniały.
Wstał, wymacał coś w tylnej kieszeni spodni i wyciągnął jakąś zmiętą kartkę.
Rozprostował ją na kolanach, żeby nadawała się choć trochę do użytku i zaczął
powoli, razem z Shannonem, studiować jej treść:
Szanowny Panie,
Nie, nie chciał dalej czytać, ale spojrzenie świdrujących oczu Shannona,
było coraz bardziej natarczywe. To, że zapomniał mu to pokazać, było czystym
przypadkiem, przed którym teraz nie umiał uciec. Odetchnął, naciskając mocniej
na kartkę, która zaczęła się wyginąć pod wpływem nacisku.
Na mocy obowiązującego prawa, Pan Jared Leto, zamieszały przy ulicy
Stratwood 17a/9, za nieuregulowanie od ponad pół roku opłat bieżących, jak i za
wynajem, zostaje eksmitowany z powyższego mieszkania w terminie 3 miesięcy od
dnia 1 listopada 1996r.
Uchylenie od sprawy nastąpi, gdy dłużnik, zobowiąże się do całościowej
spłaty, bądź wpłaci w formie raty połowę długu.
James Walker
Sąd Stanowy w Phoenix
Missuristreet 178
Shannon jeszcze chwilę doczytywał tekst, udając, że nie zrozumiał jego
treści. Palce Jareda zaczynały się powoli zaciskać na krawędziach kartki,
a w środku poczuł znowu tą niemoc, która towarzyszyła mu od chwili, gdy
rozerwał kopertę i zaczął czytać pierwsze litery. Miał ochotę uciec, ukryć się
gdzieś daleko, żeby tylko nikt go nie znalazł. Podpalić to urzędowe pismo i
puścić je w zapomnienie.
Do tej pory tego nie zrobił. A tak bardzo chciał.
- No to masz przesrane – powiedział Shannon teraz już całkowicie poważnym
tonem. Uśmiech zszedł mu z ust i już nie było mu tak wesoło, jak przedtem.
- Chyba chciałeś powiedzieć, że ‘mamy’, bo ty też tam mieszkasz, ale jak
wolisz – odpowiedział zrezygnowany, chowając kartkę. Siedział zgarbiony,
trzymając ręce w kieszeniach kurtki i gryząc zapięcie zamka.
- Ej chłopaki! – odwrócili się jak na komendę, Sonia machała do nich w
kierunku tablicy odlotów. – Popatrzcie w górę! – automatycznie przenieśli wzrok
na literki, które prędko się obracały. Na lotnisku zapanowało poruszenie,
ludzie zaczęli zbierać pośpiesznie swoje rzeczy i chować do toreb.
Przez ułamek sekundy zdawało mu się, ze ziemia zadrżała.
Sonia uśmiechała się do niego z pewnej odległości i coś mówiła – nie
rozumiał do końca jej słów. Miała trochę inny akcent, co na początku nie
przykuło zbytnio jego uwagi. Po prostu było mu to obojętne. Ale teraz wyczuł,
że mówi trochę twardszym angielskim, co na początku nie wzbudziło jego
podejrzeń. Odwzajemnił uśmiech, starając się wyrzucić za wszelką cenę złe myśli
z głowy.
Czasami, skupiał na nich większą uwagę niż na otaczający go świat i to, co
się nim dzieje. Właściwie żył tak naprawdę tylko w tych momentach, gdy
odnajdywał w sobie gniew, który budził w nim ochotę do życia. Tylko wściekłość
sprawiała, że w jego żyłach szybciej płynęła krew, że widział świat wyraźnie, i
tylko ona wywoływała w nim chęć, aby reagować. Był
jakby poza swoim życiem, żył dla krótkich chwil, których było niewiele, czekał
na nie, ale one nie zawsze nadchodziły. Wkurzał się, że życie z niego kpi, ale
nie zawsze mógł nad tym panować.
Sonia nadal stała z wielkim uśmiechem, a jej brązowe oczy błyszczały
przepełniającym ją szczęściem. Coś w niej było, że przykuwało jego uwagę. Może
ta jej wielka ciekawość, chęć poznania odpowiedzi na każde nurtujące ją
pytanie? Albo ten upór, który wykazywała, gdy ktoś próbował narzucić jej swoje
zdanie? Sam tego nie wiedział.
- Czyli lecimy do domu? – zapytała, opuszczając wzrok na swoje zimowe buty.
Poprawiła dłonią ciemną chustę okrywającą jej szyję, chowając pod spód
wystające frędzelki. – Właściwie, to gdzie ty lecisz?
- W sumie to do Arizony... – powoli dobierał słowa, wykręcając palce pod
różnymi kątami. Nie było w tym nic specjalnego, po co tam leci i w jakim celu.
– A od razu po nowym roku do Phoenix załatwić kilka nie fajnych spraw. Wiesz,
najchętniej to bym się w tym mieście nie pokazywał na oczy, ale... no.
- To coś konkretnego, że musisz tam być? – zapytała, ale od razu chwyciła
się za usta. – No tak, nie musisz mi mówić. Tu masz mój numer telefonu, wiesz,
jakbyś kiedyś chciał pogadać w jakiejś sprawie, zawsze pomogę… - wcisnęła mu
karteczkę w dłoń -
- Lot numer siedemset osiemnaście, samolot odlatuje za piętnaście minut –
nagła informacja przerwała jej słowa. - Wszyscy pasażerowie proszeni są o
natychmiastowe stawienie się przy bramkach. Dziękujemy i przepraszamy za
opóźnienia. – Głos kobiety zapowiadającej przyloty i odloty, rozbrzmiał echem
po całym terminalu.
Reakcja ludzi była natychmiastowa. Każdy chwycił swoją walizkę, porozglądał
się dookoła czy nie zostawił gdzieś swoich rzeczy i ruszył szybkim tempem w
kierunku wyznaczonego miejsca. Nikt nie patrzył na innych ludzi, każdy biegł
jak na złamanie karku, trącając pozostałych, czekających na kolejne wiadomości
o odlotach. Zapanowała mała wrzawa, ale nie na tyle wielka, aby wybuchł chaos. Lotnisko
w Nowym Jorku z powrotem wróciło do życia po dwóch dniach zastoju,
spowodowanego przez nieoczekiwaną śnieżycę, która zaskoczyła dosłownie
wszystkich. Teraz było tak jak przedtem, wszyscy się gdzieś spieszyli, każdy
gonił za czymś, co wydawało się czasem zwykłym absurdem, nierozumianym przez
pozostałych.
- Mój samolot! – krzyknął w kierunku Soni, nad głowami przepychających się
obok niego ludzi. – Do zobaczenia! – jeszcze tylko pokazał jej coś na znak
telefonu i porwany przez tłum, ruszył do bramki. Shannon z walizkami w rękach
już tam na niego czekał.
- To twoje – rzucił w niego obszerną sportową torbą, a Jared byłby prawie
jej nie złapał. W ostatnim momencie dosłownie chwycił za jej uszka i
przyciągnął do siebie. Oddał ją na taśmę i ustawił się w kolejce. – A teraz
gwiazda, zapraszamy na pokład – popchnął go przez bramkę i nie słysząc żadnego
podejrzanego dźwięku, udał się dalej naprzód.
Trzymając ręce blisko siebie, idąc za starszą kobietą, rozglądał się za
swoim miejscem. Gdy wreszcie ujrzał swój numer trzydzieści siedem, odetchnął z
ulgą, że już nie będzie musiał się dłużej wlec i przeciskać w tym wąskim
przejściu.
Usiadł na szarym fotelu i odsłonił prawie od razu zasłonięte małą,
popielatą roletą okienko. Kiedy ujrzał widok za szybą, od razu przeklął po
nosem. Siedzieli obok skrzydła, a nienawidził tego. Miał to dziwne uczucie, jak
samolot zaczyna rozpędzać się po pasie, że jego skrzydła wydają się trząść,
jakby miały zaraz odpaść. Czasami tylko czekał na tą chwilę, aż zaczną
odskakiwać śruby, blacha zacznie się giąć, a na końcu nastąpi wybuch
silników...
Odwrócił wzrok w przeciwną stronę. Jego brat próbował otworzyć podręczny
stolik, ale marnie mu szło. Walczył z nim kilka chwil i w końcu mu się udało.
Stewardessa w przodzie samolotu zaczęła pokazywać, jak poprawnie zapiąć pasy, a
jej koleżanka instruowała wszystko na głos.
Kiedy poczuł to charakterystyczne uczucie, które towarzyszy przy starcie
samolotu, otworzył powoli oczy. Najpierw jedno, potem drugie, ale zupełnie nie
do końca. Światło nad ich głowami, drażniło mu wzrok i potrzebował chwili na
to, aby się do tej otaczającej jasności przyzwyczaić. Samolot osiągnął
wysokość.
- Zamawiają coś panowie? – nieoczekiwanie pojawiła się obok nich
stewardessa w firmowym uniformie i z takim samym firmowym, wymuszonym uśmiechem
na ustach. Shannon próbował się do niej jakoś uśmiechnąć, ale wyszedł mu tylko
grymas na jego kształt. – Może podać coś z bufetu? Mamy bardzo dobre zapiekanki
i -
- A może pani po prostu się przymknąć? – przerwał jej, Shannon typowa oaza
spokoju, stracił już pokłady cierpliwości. Zaskoczona dziewczyna, zamrugała
oczami.
- Jak pan sobie życzy – odpowiedziała lekko zmieszana. Jared nachylił się
przez Shannona w jej kierunku.
- Proszę wybaczyć, jedyna rzecz jakiej potrzebuje mój brat to święty spokój
– mówił, a ona słuchała dalej z lekkim zaskoczeniem.
- Myślę, że jestem w stanie to zapewnić – przebąknęła, oddalając się od
nich w kierunku pozostałych pasażerów.
- Dziękuję – nie był pewien czy usłyszała, ale nie obchodziło go to. Oparł
się z powrotem na siedzeniu i próbował znaleźć jakąś wygodną pozycję, ale
jakkolwiek by się nie obrócił, zaczynało go wszystko cisnąć i gnieść. Shannon
przyglądał mu się z pewną rezerwą, jak cały czas się kręcił.
Gdy wreszcie udało mu się znaleźć na tyle wygodną pozę, że w miarę nic go
nie drażniło, przymknął oczy i dosłownie w tym samym momencie poczuł, jak
samolot zaczyna się trząść. Zignorował to i wymacując po omacku sznurek od
rolety, zasłonił okienko i czekał, aż wszystko minie.
Shannon udawał, że śpi. Poznał to po jego przymrużonych oczach, którymi tak
naprawdę śledził siedzącą dziewczynę po swojej przeciwnej stronie. Kiedy to
spostrzegł, szturchnął go łokciem w żebra, a ten głośno syknął. Odpiął pasy i
przecisnął się obok niego. Jak wreszcie znalazł się między fotelami, na wolnej
przestrzeni, rozprostował ręce. Przeszedł na chwiejnych nogach w kierunku
toalet, a gdy pociągnął za klamkę, dosłownie od razu otworzyły się przed nim
drzwi. Ze środka wyszła jakaś blondwłosa dziewczyna, w krótkiej spódniczce,
ledwo zakrywającej jej tyłek.
Zawiesił na niej wzrok, co nie uszło jej uwadze. Uśmiechnęła się do niego
kokieteryjne, zagryzając dolną wargę. Kusiła go, dobrze o tym wiedział i wcale
mu to nie przeszkadzało. Dalej trzymając dłoń na klamce przyglądał się uważnie
jej kocim ruchom, które stawały się coraz śmielsze i bardziej prowokacyjne.
Pchnęła drzwi, ciągnąc go za sobą i znalazł się we wnętrzu ciasnej ubikacji
razem z nią.
Nie musiał nic
robić, dziewczyna od razu przeszła do rzeczy, była taka pewna siebie i każdego
swojego ruchu. Z każdym kolejnym pocałunkiem, jakim obsypywała jego usta,
przysuwała się bliżej niego i z coraz większą siłą napierała na jego ciało. Po
chwili, kiedy brakło im oddechu, zaczynał mieszać się w jeden i stawać coraz
płytszym, jej dłonie wkradły się pod jego koszulkę i przesuwały się wzdłuż
pleców.
Blondynka na moment przerwała i pozwoliła się unieść, cały czas majstrując przy
pasku jego spodni. Gdy w końcu udało jej się go rozpiąć, wplotła palce między
jego krótkie ciemne włosy. W kabinie było bardzo mało miejsca, ledwo się
pomieścili, ale teraz to się nie liczyło. Nic nie miało znaczenia, wszystko
było nieważne, jakby odeszło w całkowite zapomnienie. Górę wzięło dzikie
pożądanie i tłumione od tak dawna emocje.
Czuł, że powraca na powierzchnie.
Dokładnie przez ułamek sekundy spojrzał w jej jasne, podkreślone czarną
kredką oczy. Nie wyczytał z nich nic, dosłownie nie potrafił niczego z nich
odgadnąć poza rosnącym pożądaniem. Kiedy pewne części garderoby opadły w dół z
cichym szelestem, już go nic nie obchodziło. Przeszli do tego, o co chodziło od
początku.
Kochali się jak szaleni, nie potrafiąc przestać i powiedzieć sobie stop.
Zatracili się w błogim uniesieniu, tracąc łączność z otaczającą ich
rzeczywistością, i tym gdzie się w tym momencie znajdują. Kolory zlały się w
jeden, głos przeszedł w słodki jęk i cielesnego spełnienia.
Byli na górze, nie spadali w dół.
*
- Nieźle – podsumował Shannon, widząc jak zajmuje z powrotem obok niego
miejsce. – Wiedziałem, że nie przepuścisz takiej okazji, po prostu wiedziałem –
mówił, przypatrując się jego stojącym na wszystkie strony włosom i
zmierzwionemu ubraniu. Jared wywrócił oczami i głęboko odetchnął.
- Trzeba łapać okazję, a nie siedzieć i pierdzieć w stołek – wskazał brodą,
na dziewczynę, której Shannon się przyglądał od dłuższego czasu. Śledził jego
ruchy kątem oka, Shannon zacisnął usta w wąską kreskę i nic już nie
odpowiedział. Kiedy chciał je otworzyć, przerwała mu stewardessa.
- Prosimy o zapięcie pasów, za około dziesięć minut będziemy kołować.
Dziękujemy za wybranie naszych linii i życzymy miłego dnia.
Tak jak usłyszał, tak się stało. Piętnaście minut później wychodził z
resztą pasażerów z samolotu, schodząc podstawionymi schodami. Wiał porywisty
wiatr, słońce świeciło wysoko na niebie i było tutaj o wiele cieplej niż w
Nowym Jorku. Śnieg nigdy nie padał, średnia temperatura w grudniu wynosiła
osiemnaście stopni i to był jedyny powód, za który lubił tą część Stanów.
Przynajmniej nigdy nie było mu zimno.
Na samą myśl, co go czekało w tym miejscu, dostawał skrętu żołądka. Data
eksmisji zbliżała się nieubłaganie, a przekonujących argumentów na swoją
obronę, jak nie miał, tak nie ma. Pieniędzy również.
Shannon wpakował go do taksówki i mówiąc nazwę ulicy, podążyli w tamtym
kierunku. Kierowca przyglądał mu się od czasu do czasu, a Jared jak go
ignorował od momentu, gdy usiadł na tylnym siedzeniu, tak czynił to dalej.
Tylko czasem, jego coś mruknął.
Żółta taksówka zajechała pod podaną ulicę i wysiedli, wyjmując z bagażnika
swoje torby. Patrząc na odrapaną kamienicę, z metalowym numerem siedemnaście po
prawej stronie, miał dziwne uczucie, że przyjechał i wrócił tu po raz ostatni.
26. grudnia 1996r., Phoenix, Arizona.
Obudziły go jakieś przytłumione szmery. W pierwszej chwili nie wiedział
gdzie się znajduje i zaczął nerwowo rozglądać się po pokoju. Dopiero po czasie
dotarło do niego, że jest przecież w swoim mieszkaniu. Jeszcze.
Opadł z powrotem na poduszki i przykrył się ciepłą kołdrą, aż po sam czubek
nosa. Kiedy poczuł, że ogarnia jego ciało znowu sen, coś zaczęło szarpać go za
ramię. Nie chciało mu się nawet otwierać oczu, żeby spojrzeć kto lub co, chce
zakłócić jego spokój.
- Sto lat, sto lat stary pryku! – usłyszał śpiew Shannona, który ciągle
ciągnął go za koszulkę i próbował zrzucić z niego kołdrę. – Nie codziennie
kończy się dwadzieścia pięć lat!
- Spełnienia wszystkich marzeń – był zbyt leniwy, aby podnieść się i
zobaczyć, kto jeszcze wisi nad jego łóżkiem. Stawiał, że jest co najmniej kilka
osób, które Shannon dzień wcześniej zorganizował na rzecz tej tandetnej szopki,
co przeszkadza mu w spaniu!
- Dobra, spieprzać i dać mi spać – wymruczał, nakrywając głowę poduszką.
Jak sądził, była gdzieś około szósta rano. Rolety pozasłaniane do samego dołu,
nie wpuszczały światła do pomieszczenia, a ciemnozielone ściany, wydawały się
być jeszcze ciemniejsze i bardziej ponure. Shannon z resztą ludzi zgromadzonych
nad jego łóżkiem nie dawał za wygraną. Znowu zaczął go szarpać i próbował po
raz któryś z kolei ściągnąć z niego kołdrę. Jared jak się zaparł, tak nie
pozwolił się odkryć.
- Stary, wstawaj, jest już dwunasta w południe! – usłyszał prawie tuż obok
swojego ucha. Przez to, że był wykończony, bolał go każdy skrawek ciała. Głowa
ciążyła mu tak, jakby zaliczył przez noc kilka, ostrych imprez. Jedyne na co
miał ochotę, to-to, żeby przespać cały dzień.
- Daaajcie mi spaaaać – mamrotał, twarzą do poduszki, cały czas trzymając
się kurczowo kołdry. – Na bank ściemniacie z tą dwunastą, pewnie jest siódma.
Ktoś chrząknął ostentacyjnie, a potem usłyszał tylko, że ich głosy się
ściszyły. Przez chwilę miał wrażenie, że wyszli z pokoju i jednak zostawili go
- tak jak chciał - w spokoju i samego. Jednak nie zdążył się nawet odkryć, aby
spojrzeć czy sobie poszli, usłyszał głośny śpiew. Otworzył automatycznie oczy i
zerwał się z posłania prawie w tej samej chwili. Pomału rozglądnął się dookoła
siebie, a ludzie stojący przed nim, kiwali się trzymając w dłoniach kieliszki i
fałszując odśpiewywali urodzinową piosenkę.
- No nie! Chyba was do reszty już poje... – nie dokończył, bo Louise
wskoczyła mu na kolana i objęła za szyję. Popatrzył się na nią zdziwiony i
przestał się ruszać. Dziewczyna uśmiechnęła się do niego, co jeszcze bardziej
go zszokowało. Odkąd pamiętał, nie byli w zbyt dobrych kontaktach, a ich
relacje ograniczały się jedynie do skrajnego minimum. Tylko czasami, widywali
się na imprezach, bądź ze względu na długoletnią przyjaźń z Shannonem,
zapraszał ją na wspólne spotkania.
Uznał, że po prostu upili ją z rana.
- Jeszcze raz wszystkiego najlepszego, postaram się wam pomóc z zespołem i
będzie dobrze – zamrugał, przyglądając się jej drobnej twarzy; jej zaróżowionym
policzkom, opadających na twarz blond włosom, które przy końcach były
specjalnie postrzępione i wielkim ciemnoniebieskim oczom.
Louise odchrząknęła, aby sprowadzić go z powrotem na ziemie, bo był kilka
metrów nad ziemią. Powoli zabrała rękę i natrafiła przed sobą na kolejną
zdziwioną parę oczu. Shannon szybko odwrócił się od nich, udając, że nic nie
miało miejsca. Podał Jaredowi kieliszek do ręki, prawie przy tym go oblewając i
ogłosił toast. Louise zeszła mu z kolan i stanęła obok Kevina, który zdążył już
sobie nalać kolejną porcję.
- Ty się tu nie rozpędzaj – wzięła mu z rąk butelkę, już do połowy
opróżnioną. – Nie chcę was wszystkich zbierać z podłogi, jak rok temu – jak na
komendę na twarze pozostałych wstąpił głupkowaty uśmiech, a Shannon prychnął
pod nosem na wspomnienie ostatnich urodzin Jareda.
- Super było – odezwał się Kevin, a z jego ust nie schodził uśmiech. Oczy
mu się błyszczały i był już w wyśmienitym humorze, po wypiciu samemu połowy
litrowej flaszki. – Twoje imprezy są najzajebistrze na świecie. Może weź zajmij
się tym profesjonalnie?
- Nie chciałbyś tego – Jared popatrzył się na niego kręcąc z politowaniem
głową. Zdawał sobie sprawę, że życie Kevina kręci się tylko wokół nieustannych
imprez i to tylko kwestia czasu, aż pójdzie na odwyk dla uzależnionych. Ale
znali się od dziecka, byli najlepszymi kumplami od podstawówki i choć wiedział,
że powoli się staczał, nie potrafił mu tego zabrać. Żył własnym życiem, gdy
sytuacja była już na tyle poważna, dawał mu do zrozumienia, że robi źle, ale w
gruncie rzeczy pozwalał Kevinowi kierować sam sobą i jego decyzjami. Nie
dyktował mu swoich zasad i reguł.
- Słyszałam, że napisałeś piosenkę – zmieniła temat Louise, kątem oka
obserwując Kevina, który rozsiadł się w fotelu, zagraconym samymi – jak sądziła
brudnymi – ciuchami Jareda. – Mógłbyś mi ją pokazać?
- Ale to jest tylko szkic; zwrotka i refren, nic specjalnego. To się nawet
nie nadaje do pokazywania – próbował się wykręcić, ale Louise była nieugięta i
nadal stała przy swoim.
- Pieprzysz
głupoty, pokazuj – wtrącił się Kevin, a Louise mu przytaknęła. Nie cierpiał
takich sytuacji. Zwlekł się z łóżka, odkrył kołdrę, a panujący chłód w
mieszkaniu uderzył w jego ciało.
Oszczędzali jak tylko mogli, ale tak czy siak, szło im to z marnym
skutkiem. Otworzył szufladę zagraconego biurka, która była zapchana samymi
papierami, zeszytami i kilkoma książkami. Przewertował jeden notatnik, a potem
drugi. Wreszcie otwierając ten z czerwoną okładką z narysowanym na niej
trójkątem, prześledził szybko zapisaną w nim treść. Podał go dziewczynie i
czekał na jej reakcję.
- Proszę – wzięła od niego zeszyt i przysiadła się na skraju, czytając
pierwsze wersy. Jej oczy błądziły szybko po niedbałych, pochyłych i w różnych
miejscach poskreślanych wyrazach.
- Zatem biegnę, ukrywam się i
szarpię, zaczynam od nowa z całkiem nowym imieniem i oczyma, które widzą
nieskończoność – czytała w myślach, dokładnie wczuwając się w tekst. – Zniknę.
Już raz ci mówiłem, ale powiem to jeszcze raz. Chcę by mnie dokładnie zrozumiano.
Pokażę ci drogę, drogę którą podążam* – skończyła i podniosła głowę,
napotykając wyczekujące niebieskie oczy Jareda.
- Niezłe. Wydaje mi się, że mogłoby przejść – powiedziała poważnym tonem. –
Ale...
- Ale...?
- Ale mi może się to podobać, a reszcie niekoniecznie. Zdajesz sobie z tego
sprawę, no nie? Musicie teraz napisać jakąś dobrą muzykę, żeby miała power, bo
nikt nie będzie chciał ci puszczać jakiejś mdłej serenady do księżyca. Musisz
się z tym liczyć...
- Wiem. I wcale nie szykujemy się na nagły sukces – odezwał się Shannon.
Jared spojrzał na brata, dostrzegając, że mimo ich beznadziejnej sytuacji w
jakiej się znaleźli, miał jeszcze cząstkę nadziei na sukces. Może nie szybki i
spadający z nieba, ale wciąż go miał.
*
Kilka dni później, stał przed lustrem i przyglądał się swojemu odbiciu.
Ułożył do porządku zmierzwione jak zwykle włosy, poprawił koszulkę i uśmiechnął
się gorzko sam do siebie. Z całych sił próbował myśleć pozytywnie, ale choć się
bardzo starał, nie wychodziło mu to. Od pewnego czasu, miewał bardzo ponure
myśli, a otaczający go świat widział w ciemnych kolorach. W samym środku tego
wszystkiego próbował znaleźć cokolwiek, co miałoby pomóc mu uwierzyć, że
wszystko skończy się dobrze. Najlepiej, gdyby to, co się działo wokół niego, okazało
się tylko kolejnym koszmarem nocnym, co mu się śnił.
Nieprzerwanie od paru dni.
Ostatnie przelotne spojrzenie, jakim ogarnął swoją sylwetkę, było jakby
wymuszone w uśmiech. Starał się chociaż udawać, że nic nie robi na nim wrażenia
i nie wpływa tak mocno na jego uczucia, jakby chciał... Ale w tych chwilach,
kiedy zostawał sam na sam ze sobą, ze swoimi pokręconymi i zawiłymi myślami -
co ogarniały jego umysł i wchodziły do niego nieproszone - odrzucał wszystkie
maski na bok.
Przybierał je każdego dnia od nowa. Chował za nimi prawdziwego siebie, a
gdy nikt nie patrzył, był ze sobą sam na sam – ściągał je. Wpatrywał się wtedy
w swoje oczy i sam się sobie dziwił, jak potrafi tak dobrze grać i jak dobrym
jest aktorem. Wtedy też dostrzegał, jak puste jest jego spojrzenie, jak musi
udawać i pilnować się, żeby stwarzać przekonujące pozory.
Gdy wszedł do pokoju, Shannon leżał rozwalony przed telewizorem, ubrany w
koszulkę z Marilyn Mansonem i jadł płatki zbożowe. W odbiorniku leciał wywiad z
jakąś gwiazdą, na co nie zwrócił uwagi. Rzucił tylko kątem oka. Shannona nawet
nie zainteresowało to, że wszedł do pokoju. Cały czas wgapiał się i słuchał
uważnie wywiadu. W końcu usiadł obok niego i sam zaczął oglądać. Na ekranie
pojawiło się zbliżenie na wokalistę Green Day’a.
- Promują nowy album, bodajże nagrali singiel Hitchin' A Ride, musiałbym go
w końcu posłuchać – Shannon dopiero po jakiś kilku minutach odezwał się, kiedy
Billie przestał mówić, a reporterka pożegnała zespół.
- A my musimy w tydzień znaleźć nowe mieszkanie, najlepiej daleko stąd –
Jared mówił swoje, patrząc wyczekująco na Shannona i czekając na jego reakcję.
- Zawsze chciałem się stąd urwać, zmienić klimaty. Mi tam pasuje, do kiedy
musimy się wynieść? – zapytał całkowicie beztrosko.
- Mamy czas do dziesiątego stycznia – tego właśnie się po nim spodziewał.
Zrozumienia i braku niepotrzebnych pytań. W sumie... było mu to bardziej na
rękę i w duchu zaczynał się cieszyć z takiego obrotu sprawy. Nie musiał już
udawać, jak dobrze sobie radzi, a jego próby w jakiś stopniu wychodzą.
W końcu, po tak długim czasie mógł odetchnąć. Pełną piersią i z całkowitym
spokojem ducha, że już nic, dosłownie NIC go tu nie trzyma. Żadne wspomnienia,
które miały swoje korzenie tutaj i nie pozwalały się wyrwać, żadne plany, które
i tak legły by w gruzach.
Phoenix zapamiętało go na zawsze. Pamiętało każdą rysę na szkle, każde
niepowodzenie, które go spotkało, ale też wszystkie marzenia, które musiał
porzucić i zakopać w jego ziemi. W tamtej chwili przyrzekł sobie, że któregoś dnia
tu wróci, jako on, ale nie zupełnie taki sam. Wróci i wszystko wykreśli, co
było i rozpocznie na nowo. Nie teraz, nie jutro. Kiedyś.
Przysiągł sobie, że nie będzie już więcej wyjeżdżał z niego jako spłukany.
I będę wszystkim tym, o czym marzyłem, a zabrakło mi odwagi. Będę
przeciwnością samego siebie i swojej niedoli. Ludzie wybaczą mi wszystko co
zrobiłem, ale nigdy nie zapomną.
Nigdy się nie zmienię.
___
*30stm-Capricorn.
Twój blog jest świetny :) czekam z niecierpliwością na nowy rozdział i mam nadzieje że Jared jakoś wykombinuję kasę XD
OdpowiedzUsuńJarek to leń śmierdzący i teraz płaci za swoją głupotę. ;) będzie się później sporo dziać, będzie jeszcze bardziej nieodpowiedzialny ^.^
Usuńopierdaling widzę.
OdpowiedzUsuńwrócę jutro albo w pon i nadrobię rozdział.
cya <3
Miotajacy sie Jared. To lubie;) Nie pamietam czy Ci to juz pisalam ale swietnie budujesz ta postac. Czytajac bardzo latwo jest sobie wyobrazic zimnego faceta ktory jednak gdzies gleboko jest jeden krok od zalamania nerwowego albo kupienia karabinu maszynowego i zrobienia ropierduchy.
OdpowiedzUsuńRelacje braci sa takie... nie potrafie znalesc odpowiedniego slowa. Shannon po prostu ma wszystko gdzies i zamiast sie klocic czy pomyslec na wlasny rachunek robi to co brat mu powie.
Przepraszam za zawiasy ale z Ipada nie chca mi sie komentarze dodawac wiec musze jakos wyrwac chwile w pracy zeby go dodac