Dearly beloved,
piszę
to na samym początku, żeby nie było, że nie ostrzegałam. W odcinku występują
drastyczne sceny i inne różne cuda, które wymagały ode mnie pewnych dziwnych...
uczuć. To tak jakby ktoś wydarł część mnie. Ta historia została tak
skonstruowana, taki był jej kręgosłup, bo to wszystko musiało zgrać się w
całość. Jak dobrze pamiętacie, Jared w prologu ma 39. lat, opowiada to 3. lata
od pewnego wydarzenia; 20. sierpnia 2007r., a 14. lat od początku tego
opowiadania. Prolog odnosił się do przyszłości, w której się znalazł. W odcinku
1. ma 25. lat i jest przy samym początku. To tutaj w tych 14. latach znajduje
się to wszystko co popchnęło go do udzielenia tego wywiadu i zakończenia
swojego (jakby się mogło wydawać) medialnego żywota.
Mam
nadzieje, że zrozumiecie co chciałam przekazać i się nie pogubicie w
oznaczeniach czasowych, bo teraz będą krótkie bądź dłuższe wyrywki dzielące
lata 2008-2010-2013.
P.S.
to nie koniec, jeszcze trochę przed nami.
Odcinek
lekko inspirowany filmem „Do utraty sił.”
*
6. marca 2007r.,
Nowy Orlean, Luizjana, Howling Wolf, A BEAUTIFUL LIE TOUR, dwa lata do wydania
trzeciej płyty.
Od
rozpoczęcia A Beautiful Lie Tour minęły już dwa miesiące. Nikt nie zdawał sobie
sprawy, że czas może tak nagle przyśpieszyć, a wszystko co miało miejsce
niedawno, nagle zniknąć i pozwolić na to miejsce wejść czemuś innemu,
nowemu.
Jared
stał za kulisami z zamkniętymi oczami i powoli wciągał przez usta powietrze. W
myślach starał się uspokoić, wyciszyć i jeszcze odrobinę nie myśleć o tym, co
będzie, gdy wyjdzie za chwilę na scenę. Znowu był daleko, znowu nie wiedział co
się dzieje i znowu tak bardzo chciał wracać do Los Angeles, choć nie myślał kiedykolwiek
wcześniej, że będzie to miasto, gdzie może wracać z taką ochotą.
Wszystko,
co miało się wydarzyć, miało stać się już niebawem. Później miała nastać długa
cisza; cisza prawie jak ta, co teraz starał się usłyszeć, gdy coś wciąż go
rozpraszało. Cisza prawie tak samo bolesna, gdy chcesz coś powiedzieć, a nie
potrafisz znaleźć odpowiednich słów.
Shannon
spojrzał na brata, który wciąż stał z zamkniętymi oczami i dziwnie wyglądał.
Potem poklepał go po ramieniu by wreszcie otworzył swoje powieki. Jared
uśmiechnął się do niego i poczekał aż wejdzie na scenę. To tutaj miało być tak
samo idealnie; tak samo jak za każdym razem, choć przecież nigdy nie było perfekcyjnie.
Zawsze coś nie grało: to głos mu siadał w najmniej oczekiwanym momencie, to
struna wydała złą nutę, a on już nie potrafił tego zatuszować. Nigdy nie było
perfekcyjnie, ale Jared wiedział, że tylko na scenie nic się nie zmienia. To tu i tylko tutaj było tak jak on chciał,
jak zaplanował, jak ustalił. Bo, gdy kiedyś miał zbyt wielkie chwile zwątpienia
był pewien, że ta sama scena jest i będzie już do końca.
Drogi
Czytelniku, choć Jared powtarzał tak wiele razy, że muzyka była z nim na
początku i będzie również przy końcu ani wtedy, gdy mówił to pierwszy raz i
teraz, kiedy mówił już kolejny nie mylił się ani razu. Mimo to, że chciał teraz
być w innym miejscu, móc przytulić się do niej, położyć dłoń na jej wciąż
powiększającym się brzuchu, musiał dać radę. To wszystko nagle tak szybko się
wyprostowało, że gdy przyglądał się jej, jak w obcisłych sukienkach i
t-shirtach kręci się po mieszkaniu, miał wrażenie, że bańka mydlana pęknie. Ale
choć myślał tak o tym, Drogi Czytelniku, Jared był pewien, że obojętnie co
miało mu przynieść życie, wiedział też, że gdy teraz stoi na scenie i widzi
przed sobą tłum ludzi, czuje przyjemne dreszcze co wspinają się po plecach.
Było to coś co znał i nie było mu to obce, bo przeżywał to za każdym razem, gdy
cały tłum ludzi śpiewał z nim i też trochę dla niego. To miejsce – za każdym
razem inne; hala czy stadion albo zwykły klub – były w swój jedyny sposób takie
same. To tutaj mógł patrzeć przed siebie i ani razu nie chcieć zamknąć oczu. Bo
tutaj na zaledwie chwilę, gdy stoi na środku sceny wszystko było właściwe. Tylko
tutaj… bo przecież tutaj nic się nie
zmienia.
13. marca
2007r., Paryż, Francja.
Jeżeli
kiedykolwiek mogła wyobrazić swoje zakończenie była pewna, że doczeka go w
Paryżu. Bo przecież zawsze chciała tu być i wreszcie jest, i to już od tak
dawna. Emily mimo to, że była pewna i postanowiła, że nigdy nie wróci do Los
Angeles, teraz zastanawiała się co on wyprawia. Nie tak sobie to wymarzyła jako
dziecko, nie tak i nie w takim miejscu. Wtedy jako mała dziewczynka, myślała,
że stanie się to tak jak w disnejowskich bajkach o pięknych księżniczkach i
przystojnych książętach. Tak nie było, a ona choć gdzieś z tyłu głowy jeszcze
myślała, że mogłoby tak być, teraz była pewna, że to nie moment, nie chwila,
nie miejsce ani czas są wyjątkowe. To w rzeczy samej tylko osoba może być
wyjątkowa.
-
Co robisz? – spytała, trzymając dłoń przy ustach, patrząc jak ciemnoskóry
chłopak, który w jej życiu zawitał przez tak durny zbieg okoliczności został w
nim aż do teraz. Wtedy klęła na niego, że prawie rozjechał ją rowerem pod wieżą
Eiffla, a teraz nie wyobrażała sobie, żeby miało być kiedykolwiek inaczej. – Co
robisz? – powtórzyła, dostrzegając przed sobą wielki bukiet kwiatów; czerwone
róże, które pachniały tak intensywnie albo tylko jej się wydawało, że tak
pachną.
-
Jak to co? – odpowiedział, a ona zamrugała zaskoczona.
-
Keith… czy ty… - urwała, patrząc jak klęka przed nią na kafelkach w kuchni.
Była pewna, że zrobi to pod wieżą Eiffla albo gdzieś na Polach Elizejskich, już
była skłonna zrozumieć, że mógł to zrobić wśród tłumu na ulicy. Ale to, że
klękał przed nią w zagraconej kuchni, a w zlewie były wciąż brudne naczynia nie
pomyślałaby ani razu.
-
Émilie, czy zostaniesz moją żoną? – spytał, robiąc pauzę. – Wiem, że kuchnia to
nie odpowiednie miejsce, ani to, że nie mam na sobie nawet garnituru, ale.. –
-
Tak, zgadzam się – przerwała mu, wiedząc, że jeszcze chce coś powiedzieć. Teraz
było to nieważne. W zasadzie wszystko przestało się liczyć; cała otoczka,
wszystko co mogło się zdarzyć, a nie zdarzyło się. Wystrój, jej strój, jego
garnitur… nawet to, że gdy brał ją w ramiona i czuła jak zaczyna okręcać ją
wokół własnej osi, nie przeszkadzało jej to, że jest w najzwyklejszej piżamie i
kapciach. Liczyła się przecież tylko ta
chwila, już nic więcej. Nawet świadomość tego, że zdarzyło się to wszystko w
Paryżu nie mogła sprawić, że było to bardziej wyjątkowe.
Cztery miesiące
później, 28. lipca 2007r., Los Angeles, Szpital Uniwersytecki UCLA.
Takiego
szumu ten szpital jeszcze nie doświadczył. O ile był jednym z większych i
zatłoczonych, dwudziestego ósmego lipca dwa tysiące siódmego roku przeżył istny
szturm. Ktoś z boku jak się temu przyglądał zastanawiał się w pierwszej chwili
co się dzieje, bo większego zamieszania i krzyków to chyba nie potrafiły zrobić
cztery osoby.
-
Nastoletnie ciąże, kuźwa, oglądałeś to, powinieneś wiedzieć co robi się w tej
chwili! – wrzasnął Tomo, kiedy wysiadał z samochodu i obiegał go dookoła,
pomagając wysiąść Jaredowi z auta.
-
Łatwo ci mówić, kiedy oni tam mają scenariusz! – odkrzyknął mu Jared, łapiąc za
rękę Sonię, która patrzyła na nich z lekkim rozbawieniem.
-
Gówno prawda scenariusz, zmarnowałeś kawał życia na MTV, a teraz nie wiesz co
robić! – Tomo dalej wymachiwał rękoma, biorąc pod ramię Sonię z drugiej strony.
Shannon wysiadł jako ostatni tak samo wkurzony, przerażony i tak samo jak oni
nie wiedział co powinni robić.
-
Hola, hola, panowie ja tu rodzę!
-
Co?! – powiedział Shannon, stając zaraz obok. – Przecież słyszałem, że masz
skurcze co cztery minuty, nawet włączyłem stoper w telefonie, żeby dobrze
liczyć.
-
Lekarz mówił, że powinno się przyjechać do szpitala jak jest taki czas –
mruknął Jared, ściskając mocniej jej rękę. Przez moment nie wydawało mu się,
żeby rzeczywiście miała rodzić, bo wyglądała absolutnie zwyczajnie. – Czytałem
też w necie…
-
Co ty kurna, online będziesz rodzić? – Shannon palnął się w twarz z otwartej
dłoni. – I jeszcze masz czelność nazywać się moim bratem… - urwał, a jego oczy
rozszerzyły się, kiedy zobaczył nagle malujący się ból na twarzy Soni. – Ona
rodzi!
-
No rzeczywiście, ona rodzi – Tomo odetchnął, licząc w myślach do trzech. –
Powinniśmy mieć jakiś plan…
-
Szkurwa mać, co wy robicie, Jared weź ją na ręce i biegnij! – Shannon dołączył
do nich, patrząc na Jareda i Tomo, którzy nagle przystanęli. – Chyba nie
powiesz, że bolą cię plecy!
-
Sugerujesz, że ważę tonę!? – podniosła głos, szarpiąc Jareda za rękę.
-
Nie powiedziałem tego!
-
Ale nie chcesz wziąć mnie na ręce!
-
Jeszcze macie siłę się kłócić, cholera jasna, jak dzieci, wychodzę! – Shannon
wyminął ich szybko idąc w kierunku szpitalnych drzwi. Wszyscy troje popatrzyli
się na siebie, nie rozumiejąc o co mu chodzi.
-
Jay, może rzeczywiście powinieneś… - mruknął Tomo, patrząc to na Jareda, to na
skrzywioną lekko Sonię.
-
Ale jak…
-
Nie wypadnie ci żaden dysk, ile ty masz lat, sześćdziesiąt?! – Tomo szturchnął
go, żeby w końcu zaczął trzeźwo myśleć. Jared popatrzył na niego jak na
obłąkanego.
-
No, kurwa, prawie tyle mam!
-
CO?! – zawołali oboje, a Jared walnął się z otwartej dłoni w czoło.
-
Załogo, mam powóz – Shannon wyłonił się nagle, nawet nie wiedząc kiedy.
Popatrzyli na niego krótko, a potem pomógł Soni usiąść na wózku, który wziął od
jednej z pielęgniarek. Był z nich najbardziej opanowanym, a Jared zdał sobie
sprawę, że takiego cyrku nie przeżył nawet jak wiózł Matta, gdy rodziła Libby. –
Prędkość kosmiczna, zaraz będziemy na Marsie.
-
W dupie, chyba w DUPIE! – wrzasnęła Sonia, a potem wciągnęła powietrze.
Trzymała się za swój ogromny brzuch i patrzyła zmrużonymi oczami przed siebie.
-
Co robić, co robić, co robić… - powtarzał sam do siebie, kiedy Shannon wreszcie
pokazał mu niczym pięcioletniemu dziecku, jak powinno się pchać szpitalny
wózek, żeby nie zrobić nikomu krzywdy. Potem nie wiedział co mówi, czy wszyscy
go rozumieją, bo patrzyli się na niego dosyć dziwnie, jak składał zdania, ale
chyba musieli go zrozumieć, bo dostał jakiś szpitalny fartuch i zaprowadzili go
do odpowiedniej sali.
Sonia
leżała na łóżku i w prawej dłoni gniotła prześcieradło. Wyglądała już na
zmęczoną i zrezygnowaną, a Jared nie wiedział w dalszym ciągu co robić. Nie
odzywała się do nikogo, a tylko jej świszczący oddech poza pikaniem aparatury
był jedynym źródłem dźwięku. Dziecko miało się urodzić według obliczeń lekarza
za okrągły tydzień, w gruncie rzeczy przyjmowała do siebie, że wszystko może
rozpocząć się już teraz, ale gdy stało się to tak nagle, że wody odeszły jej
nawet nie wiedząc kiedy, miała dość samego leżenia tu i odczuwania zbliżających
się fal bólu. Rosły w siłę i odstępy były między nimi coraz krótsze.
-
Tak bardzo mnie boli – jęknęła między jednym skurczem a drugim. Jared zacisnął
palce na jej palcach, chcąc dodać jakoś jej siły. Jej brązowe oczy błądziły bez
celu po suficie.
-
Przecież wiem, będzie dobrze, dasz radę – ścisnęła go za rękę, wbijając
paznokcie prosto w skórę. Syknął z bólu, ale nie cofnął ręki. Odgarnął jej
ciemne włosy z czoła, na które wstąpiły krople potu.
Jeśliby
kiedykolwiek miał to powtórzyć, wiedział, że w tamtej chwili nie dałby zapewne
rady. Od ich przyjazdu do szpitala minęły zaledwie trzy godziny, a jemu
wydawało się, że teraz minęła chwila. Shannon z Tomo czekali na korytarzu i
dopiero teraz zdał sobie sprawę czy oni dalej tam są, czy zrezygnowali.
Potem
usłyszał pod swoim adresem kilkanaście wyzwisk i obelg, ale pielęgniarka
stojąca zaraz obok z przyklejonym uśmiechem na ustach zapewniała, że to podobno pomaga, tak samo to jak podobno, wychodzi ze zmiażdżoną ręką i podobno to tylko jego wina. Przecież nie
był przy tym sam. Wtedy nie przypuszczał, że Sonia może mieć w sobie tyle siły,
a nawet jeśli, to, że wszystko skumuluje na nim.
-
Nienawidzę cię, dupku, ty mi to zrobiłeś! – wrzasnęła na niego, ściskając oczy
i starając się równomiernie oddychać. Wszystko trwało dla niego zbyt szybko, że
gdy wreszcie było po wszystkim, czuł jak robi mu się słabo, a sterylny zapach
szpitala uderza mu w twarz.
-
Cholera jasna, zaraz zemdleje, Alice zajmij się nim! – pielęgniarka, która
jeszcze chwilę temu stała obok Jareda, złapała go pod ramię i kazała głęboko
oddychać. Zamrugał powiekami, widząc jak lekarz zawija noworodka w szpitalną
pieluchę i kładzie go na jakiejś wadze, którą dopiero teraz zauważył. Momentu,
kiedy znalazł się na korytarzu i ujrzał wyczekujący wzrok Shannona i Tomo nie
do końca pamiętał, a słowa dopiero zaczęły wracać, gdy usłyszał rozemocjonowany
głos Tomo:
-
Udało się? Udało się?!
-
No tak, widzisz jaką ma minę.
-
Ojaaa, to co teraz? Masz już imię, czekaj mogę pomóc wymyślić!
-
Będziemy go wszystkiego uczyć Tomo, imię zostaw ojcu!
-
Gry na basie!
-
Perkusji!
-
Gitarze też, nie może być gorszy!
-
Pianino też dorzucasz? Przecież to będzie… -
-
Gwiazda, cholera to będzie nowa gwiazda, łamacz dziewczęńskich serc, mówię ci
Shann!
-
Niestety nie – odezwał się Jared po raz pierwszy odkąd go zobaczyli. Tomo
automatycznie spojrzał na Shannona, a ten zrobił to samo.
-
Co przez to chcesz powiedzieć? – Shannon spojrzał na niego spod rzęs.
-
Chłopaki, żadnego basu ani perkusji, bo to ona.
-
ONA?!
-
No tak – odpowiedział, patrząc, jak twarz Tomo kraśnieje w uśmiechu.
-
To jeszcze lepiej! Producenci zamków do okien wzbogacą się jak nigdy w tym
stuleciu, kiedy zainstalujesz je w jej pokoju!
-
A myślałem Tomo, że to będzie taki słodki tatuś, który nagra kołysankę jako
nowy singiel.
-
Shann, obawiam się, że mam rację.
7.
sierpnia 2007r.
-
Twoje dziecko nie rozumie, że nie należy tak krzyczeć? – Shannon patrzył na
Jareda, jak trzymał na rękach noworodka. Miał ochotę zrobić mu zdjęcie, ale w
ostatniej chwili się powstrzymał. – Wydziera się już od pięciu minut.
-
Shann, błagam, próbuję ją jakoś uspokoić!
-
Ja nie mam doświadczenia, to ty oglądałeś nastoletnie ciąże na MTV – mruknął,
siadając w fotelu i przyglądając się jak Jared chodzi tam i z powrotem bujając
dziewczynkę na rękach. Na chwilę się uspokoiła i zaczęła się przyglądać czemuś
intensywnie. – Może weź jej śpiewaj, cholera.
-
Co mam jej śpiewać, chyba nic z naszych piosenek.
-
Co to, to nie, przesiąknięty mózg od małego nie jest wskazany – wciąż mu się
przyglądał, jak chodzi prawie w kółko, a potem usłyszał jak nuci coś pod nosem.
Uśmiechnął się na ten widok. Jared z tak małym dzieckiem na rękach tworzyli
słodki obrazek. - Wymyśliłeś już imię?
-
No jasne, przecież wiem od dawna jak się nazywa - Jared najpierw spojrzał na
noworodka, a potem na Shannona, który do tej pory nie wiedział jak będzie
nazywać się dziecko jego własnego brata. - Madeleine Lillè.
-
O matko.
-
Brzydko? - zdziwił się, bo do tej pory wydawało mu się, że jest bardzo ładnie.
Przecież oboje tak postanowili i byli pewni, że ich córka będzie nosić takie, a
nie inne imiona.
-
Coś ty, stary, ale to takie urocze... Wydawało mi się, że nazwiesz ją po prostu
Crystal - uśmiechnął się głupio, a Jared zrozumiał nawiązanie. Wywrócił w
odpowiedzi oczami.
-
Popatrz mama idzie, a mi się wydaje, że ci się chce jeść, dlatego tak
krzyczysz - dopiero teraz ją zobaczył. Szła w ich kierunku wyciągając przed
siebie ręce. Sonia uśmiechała się szeroko, patrząc jak Jared próbuje uspokoić
dziecko.
-
Mi się wydaje, że po prostu lubi się wydrzeć. Co jak co, ma to po tobie, też
drzesz tą mordę jak nienormalny - żachnął się Shannon, patrząc jak Sonia bierze
Madeleine od Jareda i siada na skraju kanapy. Bez zbędnych ceregieli zaczęła
odpinać bluzeczkę i mógł zobaczyć jej stanik. - Jezu, Jezu, to ja może
pójdę!
-
Ale... - nie zdążył dokończyć, kiedy zdał sobie sprawę, że Shannon coraz
szybciej wycofuje się w kierunku drzwi. Pożegnał się krótko, a potem usłyszeli,
jak zamknął za sobą drzwi.
-
Jay - mruknęła chwilę potem, kiedy ułożyła niemowlę do kołyski. Była subtelna i
cała w różowej koronce. Przez moment zastanawiała się czy on już wiedział, że
będzie dziewczynka, czy po prostu tak myślał. Nie powiedziała mu płci dziecka,
w zasadzie nawet sama nie chciała wiedzieć. Zarzuciła mu ręce na szyje.
- Popatrz, jest cudownie. Jesteśmy razem, jest Maddie... Czy tak to ma
właśnie wyglądać? To nasze ‘piętnaście lat później’?
-
‘Piętnaście lat później’?
-
Nasza rozmowa, na lotnisku, wtedy, gdy się poznaliśmy, ostatnio przypomniało mi
się, że mówiłam ci, co będziesz robił za piętnaście lat.
-
Wydaje mi się, że wtedy mówiłaś, że nie będę miał dzieci i będę po okropnym
rozwodzie - mruknął jej w usta, które zaraz potem pocałował.
-
To prawda - przytaknęła, obejmując go. Złożyła na jego ustach taki sam
pocałunek jak on wcześniej. - Ale mamy siebie, kto by wtedy
pomyślał...
-
Ja może trochę, tak odrobinkę.
-
A wiesz, że ja też?
*
20. sierpnia
2007r., Los Angeles, gala Teen Choice Awards.
Sądowy
zakaz jaki został przyznany Kathleen był czymś jakby siarczysty policzek od
życia. Nie mogła zrozumieć dlaczego jej to zrobił, chociaż zaraz przed tym
przyniósł jej wąską kopertę, w której znalazła czek na sumę, której się nie
spodziewała. Była o wiele za duża niż ta, którą był jej winny i stanowiła coś
na kształt tego, że ma dać mu spokój. Ale ona nie wyobrażała sobie, żeby dać mu
ten spokój.
Kiedykolwiek.
Dzięki
tym pieniądzom mogła teraz być w takim stanie jakim jest i być w tym miejscu, w
którym się znajduje. Czuć w sobie wzbierającą złość i chęć zrobienia mu
krzywdy. Wtedy, na zapleczu tego klubu nie było jej to dane, żeby mogła dokonać
czegoś tak absurdalnego, ale teraz, właśnie teraz była gotowa, że jej obraz;
niebieskie oczy, blond włosy i cała ona będą śnić mu się jeszcze długimi nocami
i za każdym razem będzie wspomniał ją z głośnym krzykiem. Gdzieś miedzy całym
tym zamieszaniem, wiedziała, że robi trochę źle i zachowuje się odrobinie jak
desperatka. Ale była tego tak pewna, że on musi zapłacić jej za wszystko, że w
którymś momencie dotarło do niej, że po prostu jest w nim niemożliwie
zakochana. Tak strasznie mocno i nie mogła już znieść tego, że on jej nie
chciał. Nie chciał jej w zasadzie nigdy, była mu potrzebna tylko do tego, żeby
dostarczyć prochy, żeby przestać myśleć, ulecieć wysoko i zapomnieć o tym co
robi. I tak każdego dnia, nawet wtedy, kiedy patrzył się w jej oczy swoimi
ciemnymi z pożądania, które było tylko powodowane tym, że był zwyczajnie
naćpany. Teraz wydawało się jej, że nie zbliżyłby się do niej na trzeźwo ani,
gdy będąc całkiem czystym, nie zrobiłby tego, żeby ją poniżyć.
Nie
zrobiłby nic, żeby z nią być, bo Jared nigdy jej nie kochał, nigdy jej nie
obiecał, że zostanie z nią na zawsze i nigdy, ale to przenigdy nie chciał, żeby
ona została z nim. Była jego rzeczą, którą mógł używać do woli, a ona myśląc i
będąc tak bardzo zakłamaną, pozwalała mu na to.
Ale
dziś, dwudziestego sierpnia dwa tysiące siódmego roku, Kathleen Rosebeen miała
zabrać głos i nie pozwolić już, żeby mógł kiedykolwiek umilknąć. Miała pokazać
mu, że on Jared nie jest tym, który mógł ją tak potraktować i doprowadzić do
momentu, w którym ona zdecydowała. Zdecydowała tak samo, jak on decydował o
niej za każdym razem, gdy sunął palcami po jej bladej skórze, zaznaczając swoje
niewidzialne ścieżki i składając na jej ustach mocne pocałunki. Nigdy nie
całował jej delikatnie, w zasadzie nigdy nie był dla niej delikatny, tak jakby
nie była nikim szczególnym. Dotarło to do niej zaraz po tym, gdy widząc w
jednej z gazet, jak układa sobie życie, jak bardzo jest szczęśliwy. Bez niej.
Dopiero wtedy, gdy czytała, że urodziła mu się córka, że jego cały świat jest
taki, jaki być powinien, coś w niej pękło. To nie tak miało się skończyć. On
musiał jej zapłacić.
Każda
z historii ma swój kulminacyjny moment. Coś, co zaraz nastąpi i na zawsze
zmieni losy głównego bohatera. Coś, co zawsze było mu pisane i musi się stać,
żeby mógł do końca zrozumieć własne życie i to, że te wydarzenia musiały mieć miejsce
i zostały przez niego zapamiętane. Każdy jego czyn, każde słowo, które wymówił
i nawet krótka, ulotna myśl, co przebiegła przez jego głowę, doprowadziły go do
tego momentu, że właśnie to się dzieje. Dzieje się i nie może przestać,
zatrzymać się, wcisnąć pauzy ani tym bardziej zmienić czasu. W tym momencie
powinna polecieć smętna piosenka albo zaś odwrotnie inna, dająca nadzieje,
gdybyś ty, Drogi Czytelniku, oglądał to w kinie. Na pewno byś zrozumiał, że to
właśnie się stało i to jest to, na co podświadomie tak długo czekałeś. Jak
przypominasz sobie, Jared dokładnie trzy lata później, co do dnia, opowie to
wszystko na łamach jednej z wyżej postawionych gazet, odsłaniając siebie i
ujawniając, że są ludzie na tym świecie, którzy potrafią pokonać wszystko. Dosłownie wszystko, ucząc się własnej siły.
Wtedy zrozumiesz, że w jego życiu istnieje specjalny miesiąc i zawsze, gdy się
zaczyna on może zapytać sam siebie „co
tym razem?” Ale mimo to, że sierpień już na zawsze będzie wyjątkowy, jego
życie miało się uspokoić. Wyciszyć, uwolnić z więzów przeszłości, które
przestały ściskać jego dłonie; walka jest
skończona, wojna została wygrana, wznieś ręce w stronę słońca... Jeżeli
kiedykolwiek miałeś pomyśleć, że on nigdy nie zasługiwał na szczęśliwe zakończenie,
mogło tak być, jeżeli kiedykolwiek łudziłeś się, że on nigdy nie znajdzie
spokoju, mogło tak być i mogło być też zupełnie inaczej, bo będziemy walczyć aż do śmierci, po samą
krawędź Ziemi.*
Chciał
biec, chciał biec tak szybko jak to było możliwe, bo gdy dotarło do niego, że
to się dzieje, już wiedział, że nie może tego zatrzymać. Zaraz przed tym
wszystkim siedział na swoim miejscu, ubrany w najlepiej skrojony garnitur i
czekając aż ta chwila na gali się zacznie. Odliczał sekundy, gdy ją wywołają,
gdy powiedzą, że jest nagradzana, a ludzie powstaną ze swoich krzesełek by bić
brawo. Wtedy oddychał spokojnie, był tak bardzo spokojny, jak nigdy w swoim
życiu. Patrzył się na zebranych, co dostali takie same zaproszenie jak on, rozpoznając
w nich kilku swoich znajomych z branży muzycznej i kilku z czasów, kiedy on sam
jeszcze grał w filmach. Jared rozglądał się, mając wrażenie, że coś nie gra.
Może mu się tylko wydawało, może coś znowu mu się ubzdurało, ale wtedy poczuł
jak Sonia ściska go mocno za rękę. Ona tu była, obok niego i nigdzie nie miała
zamiaru się wybrać. Czuł jej ciepło obok siebie i delikatny zapach, gdy
położyła swoją głowę na jego ramieniu. A potem ktoś wywołał ją na scenę,
pokazując, że nie mylił się w tym, że jest najlepsza. Przecież zawsze taka
była; dla niego, dla innych, choć on mógł też zwyczajnie przesadzać.
Wyszła
na scenę, odbierając statuetkę, którą zaraz potem uniosła wysoko do góry. Nikt
nie przywiązywał uwagi do tego, co się działo obok, gdy wszyscy jak jeden byli
skupieni na tym, co działo się na scenie. Rozgorzały brawa, popłynęły wiwaty,
nic nie było innego od tego, co działo się na takich galach. Oprócz jednej,
istotnej rzeczy.
Potem
ją dostrzegł. Miała na sobie czarną czapkę i wyłaniała się z mroku trybun. Szła
pewnie przed siebie, gdy cała reszta nie zwracała na nią uwagi. Kathleen
spojrzała na Jareda, uśmiechając szaleńczo. Jej oczy były nie jej oczami, jej
ruchy nie były żadnym ruchem ciała jaki pamiętał. To nie ona, to nie ona… To
tylko marna karykatura, która w tym momencie, gdy patrzy mu w oczy wyżera
prawie cały jego spokój. Krzyknął głośno, zanim wykonała jakikolwiek ruch,
zanim zdążyła wykonać choćby jeden krok. Ludzie niespodziewanie zerwali się ze
swoich krzesełek, w chwili, gdy po sali potoczył się głośny huk. Nie wiedział
co się dzieje, czy to mu się śni, czy może to już prawda… Dźwięk upadającego
mikrofonu rozległ się w uszach wszystkich, tak samo jak cisza, która nastała
potem.
I
nagle wszystko przyśpieszyło jakby z dwa razy. Na sali zamiast braw, rozległy
się głośne krzyki, które rosły w siłę z każdą mijającą chwilą. Jakaś kobieta
krzyknęła, gdy usłyszał kolejny strzał, a zaraz potem już biegł i widział
upadające bezwiednie na posadzkę jej ciało. Wbiegł na scenę, potrącając ludzi,
ale nie dbał o to. Podniósł ją prędko, łapiąc za ramiona, ale jej ciężar się
zmienił, a sama dziewczyna osunęła się z powrotem na posadzkę.
-
Sonia! – krzyknął, patrząc na jej błękitną sukienkę i czerwoną plamę, która z
każdą sekundą się powiększała. Przycisnął ją do siebie, czując jej powolny
oddech. – Dlaczego mi to robisz?
-
To nie ja… - jej oddech był nienaturalnie płytki, a potem spojrzał na jej
twarz. – To nic, będzie dobrze.
-
Na pewno będzie – mówił, kompletnie ignorując ludzi, którzy wciąż biegali wokół
nich. Dotknęła skronią jego policzka i delikatnie się uśmiechnęła. – Wiem, że
ci się uda.
-
Nie mów tak, zaraz będzie tutaj lekarz. Już jadą, na pewno jadą, chyba nawet
ich słyszę.
-
Musze ci coś powiedzieć – powiedziała, czując jak coraz bardziej chce jej się
spać. Patrzyła na nią rozszerzonymi oczami, a jego źrenice zrobiły się
nienaturalnie większe. – Nie przerywaj, muszę… Wtedy, kiedy ci powiedziałam, że
jestem w ciąży, ja wiedziałam od razu. Byłam pewna, że nie poradzę sobie,
przecież nie mogliśmy być razem. Mieliśmy się rozwieść, miałam zostać sama i ty
też sam. Ale chociaż mogłam zabić ostatnią część ciebie, nie mogłam tego
zrobić. To tak… to tak jakbym zabiła nas.
-
Sonia…
-
Przepraszam. Przepraszam, że zmarnowałam tyle czasu, mogliśmy być razem i być
szczęśliwi.
-
Jesteśmy, przecież jesteśmy… wszystko się ułoży, zobaczysz – zobaczył przed
sobą bladego mężczyznę, który patrzy to na nich to na telefon i wrzeszczał coś
do jego słuchawki. Spojrzał na nią.
-
Nie udawaj – czuł jak przez palce przelatuje mu coraz więcej krwi. Nie wiedział
co robić, był tak bardzo wystraszony, że nie chciał, żeby to się działo i nie
chciał odrywać dłoni, bo był pewien, że tak nie może. To nie może skończyć się
tutaj. Miał ochotę zacząć płakać, wyć, prawie tak jakby to jego mieli zabić. W
tej chwili podejść i strzelić mu w skroń. Ale nie umiał nawet podnieść głosu,
był tak bardzo sparaliżowany, że nie znał już niczego, co dobre, żeby miało
właśnie się stać. – Obiecaj mi coś, proszę, Jay.
-
Nie mogę, przecież to nie tak się kończy.
-
Obiecaj, że dasz jej wszystko. Obiecaj, że pokażesz jej drogę do spełnienia marzeń,
poprowadzisz ją, gdy będzie tego potrzebowała, że będziesz ją kochał pomimo
wszystko i każdego jej wyboru – mówiła, ale słowa przechodziły przez jej gardło
coraz ciężej. – Ale, najważniejsze… Jay, obiecaj, że będziesz żył, że się nie
poddasz, że nie będziesz próbował się zabić…
-
Czy mam inny wybór? – jęknął, odgarniając jej z czoła zbłąkane kosmyki. – Czy
dałaś mi inny wybór? Dlaczego musisz się ze mną żegnać?
-
Pamiętasz tą piosenkę… żegnałeś się ze mną siedemnaście razy.
-
Ale ja nie chcę, nie chcę, nie chcę!
-
A teraz chcę wrócić tylko do domu, tylko do domu… – przytulił ją mocno do
siebie, tak bardzo jak mógł to zrobić w tej chwili. Tak bardzo absurdalnej
chwili, której nawet nigdy nie próbował sobie wyobrazić. Była tak
nierzeczywista, tak bardzo obca, że przez ułamek sekundy myślał, że to się
działo tylko w jego głowie. Tylko tam, nigdzie indziej. Ale potem poczuł, jak
resztkami sił, ściska jego dłoń. Dotknął wargami jej rozchylonych warg i czuł
jak jej opór maleje, jak coraz bardziej się oddala. Jakby robi się bardziej
senna, wycofana. Wciąż czuł jak zaciska palce na jego dłoni, ale wiedział, że
już tylko chwila. Nieprzerwanie uśmiechała się do niego, jakby kołysana do snu,
jak często to robił, gdy zasypiała.
Trzymając
ją blisko siebie, wiedział, że to już się stało, a on w tej chwili upada
wewnątrz siebie na kolana i nie ma pewności, czy będzie potrafił już z nich
powstać. Czuł jak z jego gardła wyrywa się głośny jęk, ale pod powiekami nie
wzbierały mu łzy, wiedział, że nie może zapłakać tutaj, gdy ma być silny.
Musiał być silny, musiał pokazać sobie i jej, że to nie koniec, to nie jest
przecież żaden koniec, bo mogli nazywać to również własnym początkiem.
-
Obiecuję – mówi to tak cicho, że nikt nie może go usłyszeć, mimo to, że czuje
jak ktoś klęka obok niego i chce go stąd zabrać. Ale on nie chce, tak bardzo
nie chce. – Zabij mnie słyszysz?! – czuje silne ramiona, jak go oplatają i nie
dają mu się wyrwać. Dopiero potem, widzi przed sobą nieznajomego mężczyznę, co
trzyma go tak mocno, że nie potrafi się poruszyć. – Zabij mnie, zabijcie mnie
do cholery, wszyscy, zabijcie mnie, dlaczego tego nie robicie? ZABIJCIE MNIE! –
krzyczał tak mocno, że nawet nie starał się uciszyć. Coś rozdzierało go na pół,
właśnie jakby przecinał go sztylet.
A
potem pamiętał, że wszystkie uczucia, które starał się trzymać runęły. Upadł na
kolana, a nawet silne ramiona, które miały podtrzymać, nie zatrzymały go. I gdy
zdał sobie sprawę, że jej już nie ma, że zabrali ją, że on został tu sam,
wiedział, że coś się właśnie skończyło.
Jesteś
wszystkim tym, co miałem.
I
wszystkim tym, co mogłem oddać.
23. sierpnia
2007r.
Stał
z tyłu, sztywno wyprostowany z dłońmi schowanymi w kieszeniach swoich nowych,
eleganckich spodni. Włosy miał założone za uszy, a na nosie ciemne,
przeciwsłoneczne okulary. Wyglądał jak nie on, trochę jakby był tutaj, bo od
niego tego wymagali. Tak naprawdę pożegnał się z nią już wtedy, na tej gali,
obiecując jej, że będzie żył. Przecież żył, może nie tak jak wcześniej, może nie
tak jak by ktoś chciał, żeby żył, ale żył.
Wciągnął
powietrze przez nos i wypuścił je tak samo. Obserwował wszystko z boku, jak
ludzie powoli się zbierają i siadają na drewnianych krzesełkach zaraz przy
katafalku. Nie chciał tu być, tak bardzo nie chciał, żeby to się działo, że
zastanawiał się, czy jak ucieknie, ktoś będzie miał tyle siły, żeby go
zatrzymać. Ludzie zaczęli się zbierać, a on przyglądał się kto przyszedł.
Shannon zajął miejsce zaraz obok ich matki, która nasunęła czarną woalkę na
oczy. Wyglądała prosto i elegancko. Zaraz obok niej usiadła jej matka, a
Susannah podtrzymała ją, żeby nie upadła. Nie rozumiał dlaczego oni wszyscy
musieli się tu znaleźć, dlaczego nikt jeszcze nie pytał czemu go nie ma. Jego,
on był tu chyba najbardziej wyczekiwany. Wydawało mu się, że oni wszyscy chcą
się dowiedzieć jak się trzyma, czy stoi prosto czy kiwa się na boki, bo może
już się upił ze smutku. Ale tak nie było. Był całkowicie trzeźwy, pewny tego co
robi i świadomy, gdzie się znajduje. Nie mógł teraz dać się złamać, nie mógł
pokazać, że znowu jest słaby.
Zjawiły
się też osoby, których nigdy by nie podejrzewał o to, że tu jeszcze przyjdą.
Kevin, który odszedł z zespołu zaraz po nagraniu teledysku do ‘Attack’ zajął
miejsce w przedostatnim rzędzie. Kevin, jego oczy się minimalnie zwęziły, gdy
patrzył w jego kierunku, obwiniając go w duchu, że to przez niego to się stało.
Albo mogło stać. Nie, nie mógł tak myśleć, to nie jego wina, on tylko pomógł mu
wtedy odszukać Kathleen, a do tego, co zrobiła nie przyłożył ręki. Obok Kevina
usiadła Louise, wyglądając inaczej. Jasne, blond włosy jakie pamiętał teraz
zastąpiła brązem i przez moment jej nie poznał. Ale to była ona, może jedyna z
zebranych tutaj, co mogła w jakiś sposób zrozumieć jego ból. Przecież przeżyli te
kilka, długich lat temu coś podobnego. Ujrzał jeszcze Matta z Libby, a zaraz
obok nich Tomo z Mike’m, jak siedzą trzymając się za rękę. W dziwny sposób nie
bolał go ten obrazek, kiedy on nie mógł złapać niczyjej już dłoni.
A
potem postanowił wyłonić się z mroku, gdy stał w cieniu pobliskich drzew.
Wszyscy pewnie oczekiwali od niego, że usiądzie obok swojej matki i brata, ale
tak się nie stało. Zajął miejsce w ostatnim rzędzie, zaraz obok jakiejś
kobiety, której nawet nie próbował dopasować, skąd może ją znać. W tamtej
chwili jeszcze nie wiedział, że wszystko co tu zobaczy, poczuje i może też dane
będzie mu usłyszeć, stanie się ciemnymi plamami. Niczym innym jak plamami w
jego pamięci, które zleją się w całość. Nie umiał sobie przypomnieć jakim cudem
jest w stanie tu siedzieć, jak może słuchać kolejnych słów osób, co mają coś do
powiedzenia. I nie umiał sobie przypomnieć, kiedy jego wzrok zarejestrował
głęboki dół, a zaraz potem usłyszał skupiony, pełen powagi głos Shannona. Tylko
ten głos i nic więcej.
-
W całym swoim życiu było mi dane zobaczyć bardzo dużo. Niektórzy powiedzieliby,
że to przez to, że podróżuję, bo muszę, bo daje koncert za koncertem i ci
ludzie mieliby stuprocentową rację. Może przez to, mogę powiedzieć, że znam
zbyt wiele ludzkich emocji, które mieszają się ze sobą, gdy wychodzę na scenę.
Widzę to wszystko każdego dnia, by teraz nie wiedzieć, czy kiedykolwiek będę
potrafił nazwać to, co się stało. Spośród tylu emocji, które mógłbym nazwać i
przyporządkować je do odpowiedniej grupy, nie znam słów by mówić, jak może czuć
się człowiek, który jednego wieczoru traci… wszystko – mówił, a Jared
zrozumiał, że to o nim. – Poznałem kilka rodzajów miłości; niektóre sam mogłem
przeżyć, a inne zwyczajnie oglądać. Jedną z nich mógłbym każdemu opowiedzieć,
by uznać ją za wzór jak człowiek powinien drugiemu oddać siebie. Jak jest skory
się poświęcić, jak może stanąć na nogi dosięgając dna, jak potrafi pokazać, że
tym świecie nie ma rzeczy niemożliwych i nie ma tak bzdurnych marzeń, których
nie można spełnić. Jak ktoś może komuś wybaczyć, będąc pewnym, że ktoś inny nie
byłby zdolny zrobić tego nigdy w całym swoim życiu. Mogłem oglądać tą miłość na
co dzień, mogłem patrzeć jak kwitnie wydając piękne owoce, mogłem… Bo jest na
tym świecie tylko jedna para, która musiała przejść tak wiele by po tylu
trudach znaleźć w końcu ukojenie. Wydaje mi się, że ani Sonia, ani Jared nie
chcieliby by ktoś płakał, ale może właśnie nadeszła ta chwila. Żegnamy
wspaniałą dziewczynę, która jako jedyna potrafiła postawić do pionu mojego
brata, a mi nigdy to się nie udało. Żegnamy kogoś, kto jako jedyny potrafił
zbudować coś, co miało się być może nigdy nie zdarzyć. – Shannon ciągle mówił
patrząc się przed siebie, a Jared poczuł jak ktoś ściska go za rękę. Odwrócił
automatycznie głowę, natrafiając najpierw na bordowe włosy, a potem zielone,
smutne oczy. Emily.
-
Przyleciałam zaraz po tym jak się dowiedziałam, tak bardzo mi przykro –
szepnęła, czując jak kładzie głowę na jej ramieniu. Dotknęła dłonią jego włosów
i zaczęła delikatnie go gładzić po głowie. Przez chwilę czuł tylko jej palce.
-
Nie musi, nikomu z was nie musi być przykro.
Wszystko
to, co stało się potem już na zawsze było dla niego czymś, co nie mógł sobie
dokładnie przypomnieć. Twarze ludzi, ich kolejne słowa i wszystko to, co mówili
do niego ściskając po kolei, że nawet już nie rozróżniał, co i kto do niego
mówił.
Jared
włożył ręce do kieszeni spodni od garnituru i popatrzył się przed siebie.
Shannon szedł w jego kierunku i próbował się uśmiechnąć. Przystanął obok niego,
kiedy reszta ludzi już zdążyła odejść kawałek dalej. Świeżo usypana mogiła i
morze kwiatów w ten sierpniowy dzień były tak nierzeczywiste, że aż kuły go w
oczy. Zdał sobie sprawę, że dzisiaj jest naprawdę pięknie, nie tak, żeby musiał
być w tym miejscu. Poczuł lekkie szarpnięcie i wyciągnął ręce z kieszeni.
Shannon stanął obok niego. Naprawdę nie miał ochoty na psychologiczne rozmowy.
-
Tak, to koniec. I tak, trzymam się doskonale, jak widać – zamrugał powiekami,
chcąc stłumić falę napływających łez. – I nie, nie musisz ze mną tu stać ani
odwozić mnie do domu. Nie rzucę się z mostu ani nic z tych rzeczy. Możesz
wyluzować.
-
Ja… po prostu chciałem zapytać czy masz ochotę – podsunął mu pod nos paczkę
papierosów.
-
Nie.
-
Jay?
-
No?
-
Co teraz będzie?
-
Nic. Będę musiał nauczyć się jakoś żyć bez tlenu.
*
Rok później, 2.
lipca 2008r., Los Angeles, klub Heaven.
W
powietrzu roznosił się zaduch spoconych ciał, zmieszany z ostrym nikotynowym
dymem. Kiedy wchodził do tego klubu, nie pamiętał gdy był tu po raz ostatni.
Wszystko teraz wyglądało zupełnie inaczej, bar był w zupełnie innej części niż
przedtem. Światła neonów świeciły się ostro różnorakimi kolorami, które padały
na twarze tańczących na parkiecie ludzi. Przyglądał im się przez chwilę, by w
pulsującym świetle i jednostajnej muzyce znaleźć między ocierającymi się o
siebie parami, dziewczynę.
Usiadł
koło baru, na podwyższanym, obrotowym krzesełku. Położył dłonie przed siebie,
jakby czegoś wyczekiwał. Młody barman spojrzał na niego, polerując jedną z
wysokich szklanek. Uśmiechnął się do niego kącikiem ust, rozpoznając, że to
Jared. On zaś, gdy patrzył na chłopaka, nie zauważył nic, żeby ktokolwiek go
rozpoznał. Skinął na niego głową, zamawiając kolejkę wódki.
Nie
trwało to długo. Opróżnił szybko szklaneczkę z wódką, co wychylił ją do dna.
Zamrugał powiekami, chcąc sprawić, że palący smak zniknie z jego gardła. W
tamtej chwili chciał, żeby ten sam sprawił, że zapomni chociaż na chwilę o tym,
jak żyje. Jak w zasadzie wegetuje każdego dnia, a kolejny poranek nie przynosi
nic nowego. Bo gdy otwiera swoje powieki, obrazy, które nawiedzają go nocami wcale
nie znikają. Jego myśli biegną tylko w jedną stronę. Druga połowa łóżka jest
nadal pusta, nic się nie zmienia. A on, chociaż by oddał wszystko by zmienić
to, nie może zrobić w zasadzie nic. Wskazówki zegara posuwały się wciąż do
przodu, a on niczym zaklęty antyczny posąg trwał w swoim własnym smutku, który
nie potrafił minąć. Mimo to, że starał się, próbował z całych sił, nie
potrafił. Nie umiał zebrać się w sobie, by ruszyć do przodu, zacisnąć zęby,
zrobić krok, ale nie tak jak teraz wciąż do tyłu, tylko nareszcie do przodu.
Pogodzić się z tym, że z każdym nowym dniem, łóżko nadal jest puste, kubki w
zlewie już nie dwa, a jego serce musi zacząć na nowo bić. Wychodził na scenę,
uśmiechał się i udawał kogoś kim nie jest, by nie musieć odpowiadać na wciąż te
same pytania. Myślał długimi nocami o tym wszystkim, myślał tak intensywnie
wyobrażając sobie ją koło siebie, jak układa się razem z nim do snu, jak
kołysze ją w swoich ramionach, jak szepta jej we włosy. Wyobrażał sobie to tak
realnie, że czasami miał naprawdę wrażenie, że ona jest. Wciąż jest z nim, obok
niego i wcale nie odeszła. Nie pożegnał się z nią ten niecały rok temu, mając
wrażenie, że razem z nią, pogrzebał swoje własne serce. Czuł jej zapach tak
intensywnie, czuł wszystko tak mocno, jakby w zasadzie nic się nie zmieniło.
Wciąż szykował dwa talerze, dwie pary sztućców, dwa kieliszki, a gdy zasiadał
do stołu, życzył smacznego.
To
wszystko było w nim tak mocno, że nie umiał zrozumieć tej sytuacji w jakiej się
znalazł. Miał wrażenie, że to się nie dzieje, że to nie prawda, że oni wszyscy
się mylą. Nikt nie umie pojąć ogromu jego smutku, który rozdzierał go tak
mocno, tak boleśnie, sprawiając, że każde wspólne wspomnienie było niczym
ostrze. Rozcinało go, kaleczyło, a potem zapadał w sen. Krótki, spazmatyczny
sen, z którego budził się z krzykiem, widząc jej zamknięte oczy, chłodne
dłonie, które już nigdy nie miały go objąć, powiedzieć, że „jestem tu kochanie,
nigdzie nie odchodzę.”
-
Ale odeszłaś – mruknął sam do siebie, gdy sączył kolejnego z wielu drinków.
Wpatrywał się mętnym wzrokiem w szklankę, w której odbijał się blask neonów.
Whisky spływała gładko po jej ściankach, gdy obracał ją w dłoniach. – Odeszłaś
i mnie zostawiłaś. Samego – mówił wciąż, nie zważając czy ktoś go słucha. Jego
głos drżał, myśli mieszały się, a obraz sprzed jego oczu, który był jeszcze
chwilę temu stabilny, zaczął się chwiać. Podparł się dłonią baru i zaczął
ponownie rozglądać się po klubie.
Ta
sama dziewczyna, którą już widział, siedziała teraz przy stoliku. Nie
przeszkodziło mu to, że otacza ją wianek koleżanek. Zeskoczył z krzesełka na
równe nogi; alkohol wciąż krążył mu w żyłach. Czuł jak pali go w policzki, jak
wzrok się rozmazuje. Podszedł do niej, uśmiechając się najlepiej jak umiał.
Popatrzyła na niego, a on niesiony ciosem, pochylił się do niej i chciał coś
szepnąć do ucha.
Wtedy
poczuł na swoim ramieniu silny uścisk. Był na tyle mocny, że mimo wypitych
alkoholowych kolejek, sprawił, że go poczuł. Bardzo dokładnie. Ktoś pociągnął
go do siebie, a wtedy zaczął się szarpać. Barczysty mężczyzna spojrzał na niego
wrogo, wykrzywiając kpiąco swoje wargi. Drugą rękę dalej ściskał na jego
ramieniu.
-
Odwal się od mojej dziewczyny, koleś – warknął mu przy samej twarzy. Jared
zamrugał, zaskoczony. Wpatrywał się nieprzytomnym wzrokiem, aż jakaś dziwna,
nie wiadomo skąd biorąca się siła, ogarnęła go i odepchnął go od siebie. Jared
poczuł się pewnie, uważał wtedy, że nikt nie będzie do niego tak mówił. Nie ma
prawa, nikt przecież nie ma prawa!
-
Odwal się, dobre sobie! – odkrzyknął mu, parząc butnie w twarz. Mężczyzna
wpatrywał się w niego; trwało to może dwie sekundy, może cztery. Patrzył na niego,
a jego spojrzenie przeszywało go na wskroś, aż potem stało się coś
niespodziewanego. Jego silna, duża dłoń nagle wystrzeliła w powietrze,
przecinając panujący w klubie zaduch. Widział jak się zbliża, jak coraz
bardziej nie umie się przed nią uchronić; było to wszystko niczym w zwolnionym
filmie, trwało tak szybko, a jemu wdawało się, że trwa o wiele dłużej niż w
rzeczywistości… Potem poczuł to w całości; brutalnie, ostro i boleśnie, jak
pięść mężczyzny ląduje idealnie na jego policzku, jak gdyby od zawsze tam
pasowała. Próbował się bronić, szamotał, wrzeszczał, ale jego ciosy nie były
wcale słabsze. Były jeszcze mocniejsze. Czuł je samym sobą, gdy zderzał się z
nimi. Ale wtedy, gdy raz po raz dostawał, gdy nawet nie miał już sił, by choć
resztami samego siebie ochraniać się przed nimi, nareszcie w swój irracjonalny
sposób poczuł inny ból – na moment gorszy od tego, co palił go od środka
każdego dnia. Czuł coś innego, coś w zupełności różnego, co trawił go, a on w
którymś momencie zaczął na to przystawać z ochotą. Facet okładał go pięściami i
serwował kopniaki tylko dlatego, że miał odwagę zaczepić jego dziewczynę. Skąd
miał wtedy wiedzieć, że nie jest wolna; uśmiechała się do niego nazbyt słodko.
Ale
w tym wszystkim; w tym bólu, gdy wreszcie ugięły się przed nim kolana i upadł
na posadzkę, czuł swego rodzaju oczyszczenie. Nareszcie inny ból przyćmił jego
własny. Nie był na pierwszym miejscu, nie był tym, który zajmował jego myśli,
nie był już tym najważniejszym.
Resztami
świadomości poczuł, jak ktoś pociąga go za barki i próbuje wywlec z klubu.
Potem poczuł znów, jak upada waląc głową o zimny chodnik.
Zamknął
na moment oczy. W powietrzu było słychać dudniącą muzykę, która gdzieś w oddali
mieszała się z szumem miasta. Los Angeles nigdy nie zasypiało, wystarczająco
mocno nauczyło go, że tutaj każdy jest na swój sposób przegranym.
Po
kilku chwilach ocknął się. Podniósł się z kolan i jednym barkiem podparł o
zewnętrzną ścianę klubu. Sunął nim po niej dopóki nie znalazł się na rozdrożu.
Spojrzał nieprzytomnym wzrokiem przed siebie, chcąc jak najszybciej znaleźć się
w swoim mieszkaniu.
Chód
bijący od paneli przyjemnie łagodził jego poobijaną twarz. Wszystkie siniaki,
które wykwitły niczym róże na jego ciele, były czymś za co dziękował w duchu.
Łagodziły ból, który szalał w jego duszy, dając o sobie znać, że teraz one są
od tego, żeby miało boleć. Na moment sprawić, że wszystko inne przycichnie,
skryje się gdzieś, tylko po to, żeby dać im dojść do głosu na zaledwie tą
krótką chwilę. Wtedy leżąc na środku swojego mieszkania, w którym wspomnienia
wyżerały mu dusze, poczuł nareszcie coś innego. Było mu to obce i piękne
zarazem, że poobijane żebra, podbite oko i prawdopodobnie złamany nos,
sprawiły, że jego życie na ten czas zatrzymało się w nim i już nie przestawało
ulatywać.
Jared
tamtej nocy posmakował swojej krwi, poczuł jak boli każda pojedyncza kość, jak
to jest być zbrukanym w całości i do cna, tylko po to, żeby znaleźć w tym
ukojenie. Na krótką chwilę sprawić, że myśli obierają inny tor, a smutek
odchodzi na dalszy plan.
-
Jared! Jared, co ty narobiłeś! – dotarło do niego kilka godzin później, choć
jemu zdawało się, że to była zaledwie chwila. – Jak ty wyglądasz?! – Shannon
patrzył na niego, trzymając na rękach płaczącą Maddie. Dziewczynka miała
opuchniętą od płaczu twarz, a łezki ściekały jej na brodę. Shannon z całych sił
starał się uspokoić dziecko, które ciągle płakało. – Twój tatuś jest idiotą –
powiedział do niej. – Dałeś się pobić?! – warknął w kierunku Jareda, który
nawet się nie poruszył. Wpatrywał się pusto przed siebie, kuląc się coraz
mocniej na podłodze. – Coś ty narobił!
-
Shannon ja nie czuje… - wyszeptał cicho, unosząc nieznacznie głowę. Wpatrywał
się w swoją córkę, która uspokoiła się i już nie płakała. Swoimi dużymi,
niebieskimi oczami przyglądała mu się, jak leży prawie bezwładnie na posadzce.
Była taka maleńka w ramionach Shannona i krucha niczym piórko. Patrzył na nią i
widok jej oczu, podobnych do jego własnych tak bardzo, był jedną z tych rzeczy,
które zaczynały koić każdy ból.
-
Czego znowu nie czujesz? Nie zajmujesz się w ogóle swoim dzieckiem, nawet na
nie, nie spojrzysz! Całymi dniami leżysz w łóżku i wpatrujesz się w sufit!
Wychodzisz na scenę tylko po to, żeby nikt ci nie zarzucił, że łamiesz
kontrakty. Zespół się dla ciebie nie liczy, okay – zrobił pauzę, patrząc na
niego, jak nadal leży. – Ale twoje dziecko powinno! – mówił ostro, patrząc mu z
mocą prosto w oczy. Jared spróbował się podnieść, co szło mu bardzo opornie.
Powoli położył ręce na panelach, by zaraz potem odepchnąć się od nich i bardzo
niezgrabnie stanąć naprzeciw Shannona. Patrzył mu w twarz, odnajdując w niej
podobne do jego uczuć, bo nikt nie
pogodził się z jej śmiercią. – Jared obudź się, chyba nie chcesz żeby twoje
dziecko straciło też ojca! Ona ma tylko ciebie, rozumiesz? Zostałeś jej tylko
ty, do cholery!
-
Shannon… posłuchaj… gdy ten gość przyłożył mi w twarz, to działo się jak w
jakiejś machinie. Byłem niczym ta machina, to działo się, działo się samo.
Widziałem ją przez chwilę, to chore, ale gdy ból, kiedy ten gość prał mnie
niczym szmatę, sprawił, że już tak nie bolało. Moje serce na moment zamilkło,
rozumiesz? Sprawiłem, że liczyła się tylko ta chwila, nic innego – mówił niczym
szaleniec, a Shannon słuchał go, choć nie chciał. Nie mógł uwierzyć, że jego
brat tak bardzo to przeżywa, bo gdy wychodził na scenę nie dawał po sobie nic
poznać. Grał najlepiej jak mógł, żeby ludzie nie widzieli, że jego duszę
ogarnął mrok. Pokazywał się inaczej, całkowicie odmienny i różny od tego kim
był na co dzień.
-
Jared… nie możesz tak robić, pomyśl w końcu o swoim dziecku! – podnosił
harmonijnie głos, patrząc mu ze wściekłością w twarz. – Nie możesz dać się
pobić tylko po to, żeby odgonić swój smutek! Maddie cię potrzebuje – ściszył
głos. – Mógłbyś ją wreszcie wziąć w ramiona, przytulić. Ostatnio zrobiłeś to
prawie rok temu, w ogóle się nią nie zajmujesz. Gdyby nie ja i mama.... Jared,
słyszysz, ostatnio przytulałeś swoje dziecko prawie rok temu! – Shannon nie
wytrzymał. Podał mu do rąk niemowlę, które załkało cichutko. Maddie z
zaczerwienionymi oczami wpatrywała się w Jareda, który nie wiedział jak ją
złapać. Czy trzymać ją daleko od siebie, czy przytulić.
Wpatrywał
się w jej zaszklone oczy, w których odbijała się jego posiniaczona i pełna
zadrapań twarz. Chwilę późnej usłyszał huk zamykanych z impetem drzwi – Shannon
opuścił jego mieszkanie, nawet się nie żegnając. Po raz pierwszy od tak dawna
do jego nosa dotarł zapach oliwki dziecięcej, który koił jego zmysły. Był tak
delikatny i subtelny, przywodził na myśl same dobre rzeczy. Prawie zapomniał,
że dzieci tak pachną.
Patrzył
się w jej oczy, które wpatrywały się z zainteresowaniem w jego. Widział w
Maddie jej rysy, które dostała po niej; zadarty nos, usta i kasztanowe włosy.
Była taka jego, a jednocześnie obca, nieznajoma. Wtedy po tak długim czasie
wreszcie ją przytulił; czuł bijące od niej ciepło, czuł jak jego własne serce
zaczyna przyśpieszać pod wpływem tego uścisku.
-
Tatuś cię kocha – oparł się plecami ściany, po której zaraz zjechał zostając na
klęczkach. – Tatuś cię tak bardzo kocha, skarbie, jak nikt inny na świecie. Już
nigdy więcej cię nie zostawię – przycisnął ją mocniej, czując jak pod wpływem
tych słów ciekną mu po policzkach łzy. Były gorące, kojące i mimo wszystko,
było w nich coś pięknego.
Bo
tylko ona była tą jedyną osobą, która mogła go teraz ocalić.
„Dokonamy
wielkich rzeczy kochanie, i pokażemy światu gdzie jego miejsce, bo czuje to w
kościach, naprawdę to czuję że nie ma dla mnie rzeczy niewykonalnych, i uczynię
cię najszczęśliwszą kobietą świata i daję ci słowo honoru i stanie się to
faktem, bo mam w sobie coś co zawsze chciało się ujawnić i przy tobie na pewno
się ujawni i nic mnie już nie powstrzyma, ruszam na sam szczyt...” **
Piosenka do odcinka: Simon Daum - Memories
___
tytuł:
Heath Ledger jako Joker, w filmie "Mroczny Rycerz"
*-
30STM- This is war