AKTUALIZACJA

Prawdopodobnie nikt tu nie wchodzi poza mną raz na miesiąc i jakimś zbłąkanym wędrowcem, ale chce powiedzieć, że cała lista odcinków WRÓCIŁA. Można czytać to opowiadanie jeżeli ktoś zapragnie do woli, za moją całkowitą zgodą.

Czasem jeszcze tęsknię.

poniedziałek, 20 kwietnia 2015

19. Gdybyś była ze mną dzisiejszej nocy, zaśpiewałbym dla ciebie choć raz

Dla 8.11.2011r., dreaming is believing.

{ Barcelona - Get up }

29. stycznia 2004r., Las Vegas, Nevada, hotel Circus Circus, ponad rok do wydania drugiej płyty.

Drogi Czytelniku, Jared wydawałoby się, że teraz żył tak naprawdę. Dla samej istoty życia i tego, co miało przynieść. Co trzymało w garściach tak mocno, że nie był w stanie dojrzeć tego, nawet odrobiny. Chociaż usilnie się starał, pytał się swojego Boga, co teraz będzie, gdy wszystko wydawało się właściwe. Przez tyle lat walczył ze sobą, tak naprawdę walczył sam ze sobą, by teraz usiąść wygodnie, odpalić papierosa i nalać sobie do szklanki mocnej whisky.
Wpatrywał się zmrużonymi oczami w szklankę, którą obracał pod różnymi kątami. Badał ją opuszkami palców, chciał poznać jej fakturę i kształt. Zapamiętać ją chociaż była zwykłą szklanką. Patrzył  na nią, ale mimo to przed jego oczami, nie widział jej tylko zamglone czyjeś rysy twarzy.
Tyle razy ile był zmuszony opuszczać Los Angeles, jego serce w jakiś minimalny sposób łamało się na pół. Za każdym razem, gdy widział jej lekko smutne oczy, co patrzyły ze zrozumieniem, ale jednocześnie z rozżaleniem, że znowu ją opuszcza, czuł, jak coś właśnie w nim samym się na chwilę kończy.
Nie potrafił jej opuszczać, ale mimo to, robił to. Składał ubrania, pakował walizki, czekał aż wpadnie mu w ramiona, zapewniając gorliwie, że kocha, że czeka i nie musi się martwić, bo przecież nigdzie nie znika. Mimo tego, gdy zamykał za sobą drzwi, czuł, że nie tak to sobie wymarzył. Chociaż miał wszystko w zasięgu ręki, czuł to tak wyraźnie i namacalnie, jak jeszcze nigdy, był przekonany, że czegoś w tym idealnym obrazku mu brakuje.
Gdy jechał windą na najwyższe hotelowe piętro, oddychał niespokojnie. Nie przypominał sobie, żeby po jakimś koncercie, tak się czuł. Te emocje, które nim targały, gdy krzyczał ile miał sił w płucach, nie potrafił do niczego innego porównać. W zasadzie zdawał sobie sprawę, że to jest jedyne i niepowtarzalne uczucie, które będzie zawsze wspominał, ilekroć nad jego głową zbiorą się ciemne chmury.
Mógł przysiąc, że gdy wychodził na scenę rosły mu skrzydła i nic przez te kilka krótkich chwil nie było już straszne. Miał wrażenie, że razem z muzyką, która otacza go z każdej strony, dźwiękiem jaki słyszy, wibracją podłogi, którą czuje pod stopami i widokiem wysoko uniesionych rąk, jak gdyby wszyscy chcieli dotknąć nieba był zespojony tworząc swój niecodzienny tlen, który wdycha by żyć. Radosne uśmiechy, wymalowane twarze i błyszczące oczy ludzi, gdy przystawiał mikrofon do ust za każdym razem sprawiały, że jego serce rosło i rosło, a gdy zaczynał śpiewać, starał oddać im wszystkim to z powrotem, co oni czynią dla niego.
Ale, Drogi Czytelniku, teraz, gdy patrzysz, jak Jared siedzi na szczycie hotelu, w jednym z jego pokoi, popijając mocną whisky i paląc papierosa, widzisz, że coś nie gra, a muzyka, jaką niedawno grał, na chwilę milknie. Odchodzi w ciszę, pozostawiając tylko jego. Samego. Z głową wypchaną nowymi marzeniami, o których jeszcze nie jest w stanie mówić głośno. Patrzysz przez chwilę jak zaciska swoje dłonie, które następnie prostuje, wypuszczając ze świstem powietrze. Oblizuje swoje spierzchnięte wargi, czując metaliczny posmak krwi z popękanych ust. Przez chwilę siedzi w ciszy, jak gdyby szukał w niej natchnienia, którego tak usilnie zawsze pragnie. Przystawia papierosa do ust, zaciągając się nim mocno, a whisky przelewa się w szklance. 
Był zawsze niesamowicie dziwny, z jednej strony taki słaby, nieporadny, pogodzony sam ze sobą, a z drugiej zaś zdeterminowany, z jednej ucieka, a z drugiej mimo wszystko stawia czoła. Zawsze taki był ilekroć pamiętał, bo mimo, że sprawiał wrażenie zwyczajnego pionka, który daje się manewrować w grze, nigdy do końca się nie poddawał. Walczył do końca i wierzył, że mimo to, że się nie udaje, kiedyś nastaną te dni, że wreszcie wyjdzie wszystko tak jak chce.
I mimo, że te dni, o których marzył jeszcze jako ośmioletnie dziecko, żeby udowodnić wtedy swojemu ojcu, że on nie ma prawa nazywać go nikim, wreszcie nadeszły, czuł w jakiś sposób pustkę. Czuł, jak jakaś niewidzialna siła, która opuściła go, teraz powraca, siejąc zamęt. Powoli podchodząc do niego, gdy on zwyczajnie się o to nie prosił. Kiedyś w jakiś swój paranoidalny sposób dodawała mu sił, gdy uparty głosik szeptał mu, że jest ścierwem. Teraz mając to wszystko, co chciał, czuł, że wraca, a on w ten sam paranoidalny sposób, godzi się na to.
Patrzysz na niego, jak w którymś momencie gasi papierosa i zrywa się z fotela. Chodzi po pokoju nie wiedząc czego chce. Od ściany do ściany na zmianę to zaciskając i rozprostowując dłonie. Można powiedzieć, że jest wzburzony, ale wcale nie ma powodu. Lekko pijany, to jest raczej lepsze określenie.
- Halo? – mówi, przystawiając telefon do ucha. Przez chwilę milczy, chcąc znaleźć odpowiednie słowa. – Tęsknię…
- Wiem, ja też… ja też – usłyszał jej głos, zastanawiając się która jest godzina. Spojrzał na samotnie stojący zegar na jednej z wielu gustownych szafek i zdał sobie sprawę, że jest środek nocy. Wskazówki pokazywały drugą w nocy, a on miał wrażenie, że nie potrzebuje snu. – Coś się stało?
- Chciałem usłyszeć twój głos… tak po prostu – szepnął, kładąc się na łóżku. Trzymał telefon w ręce, a w drugiej wciąż niedopitą whisky. Upił jej łyk, czując jej smak i gorąco, które paliło go w gardle. Słyszał jak miarowo oddychała po drugiej stronie i tak bardzo chciał, żeby teraz była przy nim.
- Tylko dlatego nie śpisz?
- Chyba tak – westchnął, nabierając ostatni spory łyk whisky. Poczuł go dokładnie w gardle, jak wypala swoją ognistą ścieżkę od nowa. Sonia mruknęła coś niezrozumiałego, a potem głośno ziewnęła. 
- Jay… Wracaj już. Wiem, że to jeszcze kupa czasu, ale naprawdę… wracaj… - powiedziała już wyraźnie i w panującej ciszy słyszał jak przewraca się na ich łóżku.
- Nie mogę, tak kurewsko nie mogę tego zrobić, bo jutro mamy koncert – mówił bardziej sam do siebie niż do niej. – Tak bardzo bym chciał wsiąść w ten cholerny samolot, żeby być jeszcze szybciej, autobus jakby nie dało załatwić się od ręki lotu, nawet na rowerze bym przyjechał, ale nawet głupiego roweru tutaj nie mam – wstał z łóżka, siadając na nim. Dotknął stopami drewnianej podłogi, której chłód poczuł od razu. Przeczesał palcami swoje półdługie włosy. Zasłoniły mu twarz, gdy siedział oparty łokciami o swoje kolana. Oddychał spokojnie, czując jak whisky miesza mu w głowie. – Tęsknie tak mocno, że aż boli, całe ciało mnie boli. Rozsadza mnie za każdym razem, kiedy ciebie nie ma, nie czuję cię, nie widzę… - mówił, a ona po drugiej stronie słuchała. Tylko jej świszczący oddech można było usłyszeć w pokoju. I jego słowa. – To prawie jak gorączka, która mnie trawi, nie mogę spać. A jak zasypiam, to mam nadzieje, że gdy się obudzę, zobaczę ciebie. Ale ciebie nie ma – westchnął, podnosząc głowę. Wpatrywał się przez chwilę w jeden punkt przed sobą. 
- Jay…
- To dopiero dwa tygodnie, a ja nie wiem co robić. Tak bardzo chcę przylecieć, wziąć cię w ramiona i wiedzieć, że trzymam w nich cały swój świat… - ciągnął, wstając z łóżka. Podszedł do barku w rogu pokoju. Otworzył drewniane drzwiczki i nalał do połowy szklanki kolejnej porcji whisky. Wtedy był pewny, że albo zmorzy go głęboki sen, w którym nie będzie żadnych snów, albo zastanie go świt, a on nie zmruży nawet na sekundę swoich oczu.
- Może będziecie mieć za niedługo jakąś przerwę – podsunęła, przewracając się na swoim łóżku. Leżała na plecach, wpatrując się w sufit. Walczyła z opadającymi powiekami coraz mocniej. – Wtedy na pewno się spotkamy… - usłyszał jej miarowy oddech.
- Kocham cię – nie odpowiedziała. Wciąż słyszał jej cichy oddech i musiał zrozumieć, że najzwyczajniej zasnęła. Nacisnął na maleńką, czerwoną słuchawkę i podniósł do ust szklankę whisky. Paliła gardło tak jak wcześniej. Odłożył telefon na łóżko i podszedł do okna. Odsłonił firankę i dotknął palcami parapetu. Przed sobą widział roztaczające się Las Vegas, mieniące się milionem kolorowych świateł. Wyglądało tak pięknie i zjawiskowo, że na moment przestał o czymkolwiek innym myśleć. W jego głowie były tylko neonowe światła pulsujące radośnie, które miał wrażenie, że nigdy, ale to przenigdy nie gasną. Wciąż rozbłyskają by nawet na chwile miasto nie pokryło się mrokiem. Jakby chciały, że mimo nastającej nocy jej nie było. Jakby nie pozwalały gasnąć światłu.
W tamtej chwili, gdy patrzył zmrużonymi oczami wprost przed siebie, starając się dojrzeć w tej jaskrawej barwie świateł coś, czego tak uparcie szukał, by znaleźć tak dawno zapomniane natchnienie, już wiedział, że Las Vegas jest miastem, gdzie popełnił swoje mentalne zabójstwo.
Zabójstwo najdoskonalsze ze wszystkich, które przyszło mu poznać. Bo, gdy siedział na szczycie apartamentowca, w jednym z gustownych pokoi, wiedział, że życie, które toczył jeszcze tak niedawno na zawsze bądź na zaledwie krótką chwilę pogrzebał. Pozwolił mu odejść, godząc się na to, znajdując na jego zgliszczach samego siebie. Tego, którego tak uparcie szukał.
Ale mimo to, Drogi Czytelniku widzisz Jareda, który odpalając kolejnego z papierosów zaciąga się nim mocno. Otwiera okno, a pęd powietrza rozwiewa mu włosy i smaga go w twarz. Widzisz, jak uśmiecha się jednym ze swoich uśmiechów, które możesz oglądać na łamach kolorowych gazet. Ale ten dzisiejszy jest najszczerszy, bo mimo, że jest taki sam jak tamte, sięga gdzieś w głąb jego samego. Rozpromienia go, a przez chwile masz wrażenie, że patrzysz na szaleńca, co chce skoczyć. Ale nie, Jared już nie miał takich zamiarów. Zmrużył oczy pod wpływem zimnego wiatru. Tutaj wszystko było właściwe.
Las Vegas było miastem, gdzie popełnił na samym sobie zabójstwo, które sprawiło, że przez chwile demony odeszły. Skończył z nimi, wpatrując się we własne oczy przy zgaszonym świetle w jedno z wiszących luster nad starą komoda przy oknie. Kończył coś, by zawsze ilekroć miał śpiewać, przypominało mu, że nie ma takich rzeczy, których nie idzie pogrzebać we własnych odmętach świadomości. Świadomości, którą utracił, by odzyskać ją z powrotem.

20. sierpnia 2010r., Kraków, Polska.

- The Kill powstało w Las Vegas w dwa tysiące czwartym roku... - zaczął Will, przeglądając przygotowane swoje kartki, artykuły z gazet i wszystko co miał. Jared siedział wyprostowany i przyglądał się czemuś za oknem. Kraków stale go zaskakiwał.
- The Kill powstało w Las Vegas w dwa tysiące czwartym roku w jedną noc. Byłem uchlany, zmroczony, byłem poza własną świadomością, którą utraciłem na zaledwie kilka godzin, gdy wszedłem w głąb samego siebie; do środka tam, gdzie boisz się zagłębiać, by nie uświadomić sobie, że właśnie taki jesteś. Zepsuty do granic możliwości tylko nie chcesz przyjąć, że zawsze taki byłeś. I wtedy popełniasz mentalną zbrodnie na samym sobie, żeby zniszczyć dawnego siebie, dawny swój obraz ilekroć wpatrujesz się w swoje oczy, widząc, że ty - ten człowiek, był wszystkim czego chciałeś. Wszystkim co mogłeś mieć. The Kill to piosenka, którą zawsze śpiewam –
- The Kill to piosenka bez której nie istnieje żaden wasz koncert - mruknął Will, przyciskając coś w dyktafonie. Spojrzał na Jareda, który przyglądał mu się z uwagą.
- The Kill tak samo jak Closer to the edge z naszej najnowszej płyty. Te dwie piosenki czynią mnie takim jakim jestem.
- Closer to the edge to wesoła piosenka, która porywa tłumy. Można o niej przeczytać, że "sprawia, że chce się żyć, że człowiekowi wracają siły" - podniósł wzrok znad wydruku, który przed chwilą przeczytał. - Ta piosenka według niektórych fanów przywodzi nadzieje, a The Kill ją odbiera. W Closer (...), stoisz bliżej krawędzi, a w The Kill zabijasz się. Tu wahasz się by skoczyć, tu już to zrobiłeś. Closer (…), mówi, że pewnego dnia znów się spotkamy, The Kill, że skończyłeś z nim - w domyśle sobą samym. Dwa kontrasty, dwa całkiem inne oblicza.
- Closer to the edge to piosenka o tym, jak żyć po utracie, a The Kill, jak wyłączyć emocje. Te dwie piosenki mają to samo nawiązanie, one współgrają.
- Nie słyszę, linia melodyczna jest całkiem inna, całość różni się tak bardzo, że aż bardziej nie może - Will założył nogę na nogę, patrząc sceptycznie na Jareda, który przeczesał swojego niepostawionego, blond irokeza.
- Closer (...) to dzień, The Kill to noc - mruknął tajemniczo. Reporter patrzył nic nie rozumiejąc.
- Najpierw jest dzień, później noc. Najpierw śpiewasz... –
- Najpierw daje sobie nadzieje, a później ją odbieram. Najpierw stoję przy krawędzi, a potem jednak z niej skacze.

29. stycznia 2004r., Las Vegas, Nevada, hotel Circus Circus.

Las Vegas nie zasypiało i był już tego pewny. To miasto miało swój urok, ale nie było tak piękne i wyjątkowe jak Los Angeles. Tutaj, gdy promienie słońca zaczęły wdrapywać się do okien hotelu, a on zdał sobie sprawę, że nie śpi był pewien, że napisał właśnie piosenkę, której melodię ułożył już dawno temu. 
Dokładnie w październiku tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego dziewiątego roku, kiedy siedział w jednej z wielu szpitalnych sal i pociągał za struny swojej gitary, wpatrując się zmrużonymi oczami na śpiącą w inkubatorze Skylar.
Pamiętał tamten dzień, bo struny paliły jego opuszki tak bardzo jak jeszcze nigdy. Grał wtedy nie spisując żadnej z tych nut, ale wiedział, że ich nie zapomni. Przynajmniej nie wszystkich. Teraz spoglądał na wymiętą, poplamioną whisky kartkę, na której spisał nareszcie do tej melodii słowa. Paliły go tak mocno, jak struny własnej gitary. Wżerały się w niego tworząc odciski, czyniąc tak, że zostawiały ślady.
Jego utracona świadomość miała powracać za każdym razem, gdy był bliżej krawędzi. Przypominać dlaczego się tu znalazł i mówić mu, że przecież to wszystko zaczęło się na tamtej szpitalnej sali. Nic nie miało już mijać.
Spojrzał swoimi przekrwionymi oczami przed siebie. Ścisnął mocniej kartkę, a potem wsadził do tylnej kieszeni spodni. Wyciągnął spod łóżka laptopa. Nie wiedział co robi, zachowywał się jak zaprogramowana maszyna. Otworzył go i czekał chwilę jak z cichą melodyjką załaduje mu się system. Dalej robił wszystko jakby poza sobą samym, jakby przez moment nie starał się postępować racjonalnie. Strona jakiejś linii samolotowej zaświeciła mu się przed oczami, a jego długie palce zaczęły szybko wstukiwać skąd chce lecieć i właściwie dokąd. Tam nie pytali dlaczego.
Gdy wyświetliły mu się poszczególne połączenia, jego oczy rozbłysły. Świeciły się przez moment, a światło z ekranu laptopa odbijało się w nich. Przetarł je, czując pod powiekami piasek. Zarwana noc dawała się we znaki. Z tyłu głowy zaczęło się tłuc coś nieprzyjemnie; nie możesz uciec, nie możesz zostawić ich tutaj, nie możesz odwołać koncertu d w a n a ś c i e godzin wcześniej. Nagle cały blask w jego oczach jaki pojawił się jeszcze przed chwilą, zgasł. Niczym wypalona zapałka, którą ktoś ścisnął między palcami. Zatrzasnął pokrywę laptopa i przetarł twarz w dłoniach.
- Chciałeś takiego życia to masz – mruknął sam do siebie. – Nie niszcz czyiś marzeń, bo masz taki kaprys – zamknął oczy, czując, że jeśli je znowu otworzy, to chyba zacznie płakać. Nie ze smutku, tylko ze zmęczenia. Tak strasznie go piekły.
Położył się na łóżku. Nawet się nie rozbierał. Poklepał jedną z wielu poduszek, która była tak przyjemnie miękka. Zapraszały go, żeby zamknął swoje oczy i na moment dał ponieść się snom. Popatrzył jeszcze mrużąc oczy na zegarek. Była szósta rano. Szósta rano, a on za dwanaście godzin ma wyjść na scenę. Przeklął pod nosem, żałując, że zamówił do pokoju dwie butelki whisky. Był dalej pijany, alkohol dalej krążył w jego żyłach, sprawiając, że przed oczami wciąż obraz się bujał. Był tak bardzo niestabilny, a to, że pozostały mu dwie godziny snu nie było niczym obiecującym.
Otworzył swoje przekrwione oczy jeszcze raz, widząc, jak hotelowy pokój cały się rozświetlił. Szum miasta dobiegał do niego, ale coraz bardziej robił się niewyraźny, oddalający, cichnący. Wszystko przysłonił mrok.

„Cześć, jestem Jared. Jestem reżyserem, jestem muzykiem, jestem aktorem, jestem na pół etatu managerem, jestem grafikiem, gryzmolę, jestem znany ze swojego tańca, lubię chodzić na długie wędrówki. Tak jak ludzie są zmuszeni by oddychać, tak ja byłem zmuszony by tworzyć.”*

*
Tomo był człowiekiem zawsze niezależnym. Nie pamiętał dokładnie dnia, w którym stwierdził, że muzyka to nie tylko brzdękanie w swoim pokoju na piętrze ani tym bardziej coś, co chce zostawić dla siebie. Był też czasami trochę infantylny, ale w niektórych momentach zbyt pewny siebie i to doprowadziło go do momentu, w którym zdecydował się pójść na casting. Ogłoszenie zawisło na oficjalnej stronie zespołu, który pokochał od momentu wydania ich EP, a potem takie coś! Szukali gitarzysty, który był zdolny w zasadzie rzucić całe swoje dotychczasowe życie dla koncertów. A on wtedy już wiedział, że nie da się tak łatwo spławić ani wyrzucić za drzwi jeśli miałoby to kiedykolwiek się stać. 
Pamiętał tamten dzień; ubrany w czarne glany o czerwonych sznurówkach, przez ramię przewieszona gitara, wybrał Metallice, bo uznał ją za najlepszą. I wcale się nie pomylił. Zrobił na nich takie wrażenie, jakiego jeszcze nie widział. Wpatrywali się w niego z szeroko otwartymi oczami i ustami. Pokazał się w całej swej klasie. Był po prostu najlepszy, co później sami mu przyznali. Trzydzieści sekund do Marsa było jego biletem do własnego raju.
Teraz siedział w jednej z kawiarni w samym Las Vegas, byli tutaj od dwóch dni. Wczoraj wieczorem odbył się pierwszy koncert, który był jednym z lepszych, chociaż Jared sprawiał wrażenie, że nie jest do końca przytomny. Mimo, że cały czas mrużył oczy, dał radę zaśpiewać do końca. Czasem Tomo zastanawiał się skąd on bierze takie pokłady siły, będąc jeszcze chwilę wcześniej kompletnie nie do życia. Ale to, właśnie to mógł poczuć, jak wychodził z nimi wszystkimi na scenę.
Odwrócił wzrok; grzebał łyżeczką w cukierniczce. Zastanawiał się przez chwilę czy przyjdzie. Kawiarnia była dosyć podupadającym miejscem i stwierdził, że jest idealna na takie spotkanie. Nie było tłumu, nie było świadków, nie musiał się nikomu tłumaczyć.
- Cześć – usłyszał cichy, zachrypnięty głos. Blond włosy chłopak przypatrywał się w niego niebieskimi oczami. Miał wrażenie, że gdy ujrzał je po raz pierwszy już się w nich zakochał. Były już nie niebieskie, a turkusowe. Rzadko spotykana barwa, ale bardzo piękna. – Wybacz za spóźnienie, zaspałem – odetchnął, teraz dopiero zwrócił uwagę, że dyszał, jakby biegł. – Wasz wczorajszy koncert był mega.
- Wierz mi, byłby lepszy gdyby Jay spał w nocy. Nie wiem co robił, ale czułem od niego niezłą gorzelnie.
- Wydaje się być spoko facetem, ale czasem przypomina mi –
- Spokojnie, Jay nie jest gejem, nie musisz się martwić, że wkradnie mi się pod kołdrę – uśmiechnął się wesoło, a w jego oczach tańczyły iskry. Mike złapał go za rękę. – Jutro jedziemy do San Francisco, nie wiem kiedy się spotkamy…
- Wiem, jak wygląda twoja praca – Mike patrzył mu w oczy i mógł przysiąc, że wcale się nie gniewa ani nie ma humorów jak baba. Uwielbiał go na swój każdy możliwy sposób. Rok różnicy jaki ich dzielił był tak niewidoczny, jakby nie było go wcale. Zawsze sobie powtarzał, że wiek to tylko liczba. A to, że spotykali się od kilku tygodni, musiało zostać jak na razie ich słodką tajemnicą. Wiedział, że musi w końcu przyznać się chłopakom, bo miał dość już Shannona i Matta, że suszyli mu głowę, że nie ma ochoty wychodzić na żadne panienki. Raz nawet zaprowadzili go do burdelu, zapłacili za ekskluzywną prostytutkę, żeby mógł sobie spuścić z krzyża, a on odczekał dziesięć minut razem z nią w pokoju. Wpatrywał się w nią i tylko uśmiechał. Podsumowała go krótkim „nikt za gapienie na mnie jeszcze mi nie płacił, jesteś pierwszy.” Wyszedł, a oni nie mogli zrozumieć czemu to zrobił. Ale już niedługo, już naprawdę niedługo miało wszystko się zmienić.
Nie mógł nazywać Mike’a miłością swojego życia, ale przypuszczał, że nie jest to związek na chwilę. Miały być między nimi te standardowe wzloty i upadki, radości i smutki. Choć było jeszcze na to za szybko, Mike był człowiekiem pewnym. Tomo również.
- Ktoś mówił, że praca nie zając – mruknął, pijąc swoją kawę, którą latynoska kelnerka postawiła chwilę temu przed nim. – Że możesz czasem niektóre rzeczy olać – Tomo mówił, a Mike słuchał. Tomo wiedział, że jutrzejszy koncert w San Francisco jest jeszcze jednym z wielu, które zakończą się dopiero w połowie marca. – Ale wiesz, że gonią nas terminy, ciebie również, twoje zlecenia są nie mniej ważne jak nasze koncerty.
- To naprawdę wspaniałe, że mimo tego naszego biegu, zawsze znajdziemy czas by się spotkać – Mike złapał go za dłoń, delikatnie ją gładząc. – Mam nadzieje, że następnym razem już w L.A…
- L.A jest ostatnią rzeczą, do jakiej chce wracać.
- Dlaczego? Czego się boisz? – zapytał Mike, świdrując go swoimi turkusowymi tęczówkami. Patrzył na niego, czekając na odpowiedź. Wciąż ściskał delikatnie jego dłoń. Tomo wyprostował się na krzesełku i napił się ponownie swojej kawy. Stwierdził, że jest zdecydowanie lurowata i nigdy nie pił tak ohydnej. Ale żeby przeciągnąć chwilę nic innego mu nie pozostało.
- Co zrobisz jak nic nie zrobisz… - szepnął wymijająco. Mike nadal czekał na odpowiedź.
- Tomo… -
- Nikt nie wie, że się z tobą spotykam – zaczął. – Mam jakieś dziwne obawy, że jak się wyda będzie niezły dym. W zasadzie to nie jest powód do wstydu, bo wiem, że do ciebie coś czuje… Zawsze byłem nieco inny, teraz to widać. Chłopaki nie wiedzą, nie wiem jak zareagują… - westchnął, stukając palcem o krawędź filiżanki. – Mam wrażenie, że jedyną osobą której mogę o tym powiedzieć jest Jay. Zawsze uważałem, że on też jest nieco inny i nie – tu spojrzał wymownie na Mike’a – nie jest gejem. Ma dziewczynę, którą naprawdę bardzo kocha. Chodzi mi tu o coś innego, jakby miał inne zdanie o wszystkim niż reszta. Jakby rządził własnymi prawami, widział inaczej. Wydaje mi się mega spoko kolesiem, który po prostu miał w swoim życiu pecha – zakończył. 
- Kiedy im powiesz? – Mike zagadnął, dalej ściskając jego dłoń. – Powiesz im w ogóle?
- Wydaje mi się, że stanie się to, kiedy wyczuje odpowiedni moment. A ten moment jest już bliski – Tomo uśmiechnął się w kącikach ust. Teraz uśmiech dosięgnął również jego oczu.

*
30. stycznia 2004r., San Francisco, Kalifornia, klub Wild Side West.

Shannon wszedł do jednego z klubów ze striptizem w sercu San Francisco. Rozejrzał się wokół siebie, widząc dookoła same powyginane, ubrane w skąpe stroje tancerki. Dziewczyny kusiły ponętnymi ciałami, które były idealnie wyeksponowane. Wysmarowane brokatem, świeciły się jeszcze bardziej wśród migoczących świateł. 
Stanął koło baru, patrząc wciąż kątem oka na tańczącą dziewczynę. Przyglądał się jej uważnie, jak kręci biodrami w rytm zmysłowej muzyki. Była niezwykle gibka i wysportowana. Pot ciekł jej po wyrzeźbionych mięśniach, kształtnych piersiach. Naprawdę mógł uznać, że jest imponująca. Jej brązowe włosy o rudawych refleksach spływały na łopatki. Gdy kręciła się przy rurze, tak idealnie przecinały duszne powietrze. 
Mimo, że nie była jedyna, jego wzrok spoczął właśnie na niej. Zauważyła go, a on uśmiechnął się do niej. Miała ładny uśmiech, a jej oczy były tego wieczoru jednymi z tych wyjątkowych. Dalej wiła się przy rurze, patrząc już tylko na niego. Odkąd wyruszyli w trasę koncertową, którą na chwilę przerwali ze względu na ślub Matta, byli już dosyć bardzo rozpoznawalni w Stanach. Czasem łapał się na tym, że gdy byli w jakimś mieście, ktoś zaczepiał ich o autograf. Na początku nie wiedział, jak ma się zachować. Było to nie tyle co nowe, ale też nieznane, nigdy nie doświadczył czegoś takiego. Ludzie podchodzili, robili zdjęcia, czasem też chcieli zadać kilka pytań.
Ślub Matta był taką chwilową odskocznią od tego. Tam zamknęli się we własnym towarzystwie i nikt nie robił im zdjęć. Gdy minęło cztery dni, musieli ponownie się spakować, wrzucić walizki i odlecieć. On nie zostawił nic ważnego w Los Angeles, jego brat połowę samego siebie. Spotykał się z Chloe kilka razy, ale miał wrażenie, że nie jest gotowy na żaden związek ani tym bardziej ona. Mimo, że był od niej starszy dziesięć lat, nie czuł tej różnicy wieku, ale coś go blokowało.
Tancerka zeszła z podestu i skierowała się w jego stronę. Wypił wcześniej zamówionego drinka i machnął barmanowi, że ma ochotę na butelkę szampana. Ten odmachnął mu, znikając na zapleczu. Sekundę później przyniósł schłodzoną, nowiutką butelkę. Dziewczyna popatrzyła na niego krótko, a potem sięgnęła jego spragnionych ust. Dawno nikogo nie całował w taki sposób.
Całowała go pożądliwie, mocno wpijając się w jego usta, prowadząc do uroczego, małego pokoiku za zapleczem. Z majteczek wyciągnęła studolarówkę i położyła ją na stoliku, jedną ręką odpinając sobie stanik. Shannon w prawej dłoni trzymał butelkę drogiego szampana, w lewej paczkę kondomów. 
Dziewczyna czuła, jak delikatny prąd przeszywa jej ciało od czubka głowy po końcówki palców u stóp, gdy tylko pchnął ją na łóżko. Oblał ją szampanem i zaczął zlizywać go z jej piersi. Rozłożyła szeroko nogi. Ostatni raz łyknął z gwinta, po czym rzucił butelkę o ziemię. Brunetka seksownie oplotła głośno oddychającego mężczyznę nogami w pasie, jęknęła głośno, wyginając się w łuk i uwydatniając swój biust.
A on nie myślał o niczym, poddał się kompletnie temu, co działo się w tym momencie. 
Zdjęła z niego bokserki.
Chwilę pogrywała z nim, zwalniając i przyspieszając tempo, by bawić się dłużej, alkohol jednak na tyle uderzył mu w twarz, że nie miał zamiaru kończyć szybko. Nie miał też ochoty na żadne gierki wstępne. 
Tancerka usadowiła się na nim, podskakując i głośno jęcząc. Wbijał jej paznokcie w pośladki, raz za razem delikatnie ją klepiąc czy szczypiąc. Potęgowało to nie tylko jego podniecenie. Jej też. 
Gdy tylko poczuła niesamowitą rozkosz rozchodzącą się po swoim nagim ciele, on przejął inicjatywę, odwracając ją do siebie tyłem. Gdy poruszał się w niej coraz gwałtowniej, mocniej, wydawało jej się, że płonęła.
Dziesięć minut później skończył zapinać rozporek i otrzepując z siebie niewidoczny kurz, wyszedł z klubu.
*

W tym samym czasie, San Francisco, hotel Bel Air.

 San Francisco kusiło. Po raz kolejny zasiadł przed komputerem, patrząc na ostatnią wiadomość od Emily. W głowie też mu świtało, że następny koncert mają dopiero za trzy dni. Caluteńkie trzy dni, a jutro z samego rana mają lecieć do Nowego Jorku. Miał wyspać się, wstać, ubrać i udać się na lotnisko. Miał żyć znowu ustalonym planem i poddawać się schematom.
Odetchnął, pamiętając jeszcze, jak zaledwie godzinę temu dali tutaj koncert. Miasto jak zwykle ich nie zawiodło, wszystko spełniło ich oczekiwania. Ludzie byli tak cudowni, gdy po raz kolejny chcieli z nim dotknąć nieba. Zastanawiał się, jak oni to robią, że to nie on, ale właśnie oni przybliżają mu to niebo. Emocje były tak namacalne, że miał wrażenie, że w trakcie tych koncertów łapie je w dłonie. 
Wszystko współgrało z muzyką czyniąc to tak wyjątkowym, że czasami nie potrafił w to wierzyć, że ta chwila właśnie trwa i wcale nie mija. Wcale nie budzi się ze snu tylko po to, żeby okazało się to marzeniem. Pamiętał ich uniesione dłonie, podniesione głosy, w których słyszał w zasadzie wszystko. Byli tak kolorowi, tak rzeczywiści mimo to, że on ciągle chodził w czarnych ciuchach. Tak idealni w tym nieidealnym świecie, który coraz bardziej go zaskakiwał. Te kilka chwil było jak pędzące pociągi, które nagle się zderzają. Wybuchowe, gwałtowne i tak nagle się kończące, że nawet gdy schodził ze sceny, żegnany przez wiwaty i oklaski, miał wrażenie, że żaden jego koncert nie mija na zawsze.
On ciągle trwa, ilekroć ktoś wspomni ten moment, który już nigdy nie minie.
Jared ponownie zerknął na stronę, a potem na drugą kartę otwartą z mailem od Emily. Przez chwilę się wahał, a potem wpisał w wyszukiwarkę lotów, nie Nowy Jork – Los Angeles, by zagłuszyć niesłabnącą tęsknotę. Tylko Paryż.
Nie przypominał sobie, żeby kiedykolwiek odwiedził to miasto, choć ich jednorazowe wysoki do Europy w dwa tysiące trzecim nie obejmowały Francji. Wszystko kończyło się na Austrii, Niemczech, Irlandii aż wreszcie Anglii. Francja między tym wszystkim była zapomniana, a on mimo, że spał w jednym z hoteli w Berlinie, w tamtym czasie nie wpadł na to, żeby polecieć choć na chwilę do Paryża.
Ta chwila nadeszła właśnie teraz.
Lot się wyświetlił. Miał trwać osiem godzin; dla jednych całą wieczność dla innych tylko krótki moment. Wpatrywał się w jasny, bijący po oczach ekran komputera i wciąż się wahał czy robi dobrze. Nie widział jej odkąd opuściła Stany. Ile to było? Trzy, a może już pięć lat? Ich rozmowy kończące się na skrzynce mailowej, czasami od większego święta wybierał jej numer w środku nocy, by pokonać strefy czasowe. Był tak bardzo zawiedziony, że nie mieli czasu, żeby mógł odwiedzić Paryż chociaż na dwie godziny. Koncerty, które odbyły się w Europie trwały zaledwie tydzień i każdy był prawie dzień w dzień. Był tak bardzo zmęczony tym nieustannym pędem, że gdy w końcu wrócili do Stanów wstał na drugi dzień o siedemnastej.
Chwilę później było już za późno. Nacisnął na przycisk, który wyświetlił następną stronę oznajmującą, że rezerwacja lotu została dokonana. 
Paryż miał oglądać już nie tylko na zdjęciach.

31. stycznia 2004r., Nowy Jork, hala Roseland Ballroom.

W powietrzu panował niebywały hałas. Gdyby ktoś chciał się przysłuchać temu, co ludzie mają do powiedzenia od razu albo prawie od razu by się poddał. Było tak głośno, głosy mieszały się ze sobą, a do rozpoczęcia koncertu dzieliła chwila. Stali za kulisami, patrząc na siebie. Tomo chodził tam i z powrotem z gitarą nucąc coś pod nosem. Jared próbował zajrzeć ile osób przyszło i czy jest pełna hala. Matt z Shannonem rozmawiali o czymś mało konkretnym, kiedy nagle wszyscy czworo stanęli obok siebie, łapiąc się za ramiona.
Minutę później zgasły wszystkie światła i zaczęło lecieć intro. Spojrzeli po sobie, rozumiejąc się bez słów. Chwilę później wyszli na scenę spowitą mrokiem, z której zaczęli się powoli wyłaniać. Duszne powietrze przebiły pierwsze dźwięki perkusji, gdy rozpoczęło się ‘The Mission’. Kilka sekund później Jared przystawił sobie mikrofon do ust. Zaczął śpiewać niemal od razu, jakby chciał nadążyć za muzyką. Jakby przypatrzyć się temu z boku, miało się wrażenie, że gdzieś się spieszył. Dopiero przy refrenie trochę stopował.
Koncerty były tym, czego nie zamieniłby na nic innego. Teraz były nieodłącznym elementem, którego gdyby zabrakło poczułby w pewien sposób pustkę. Tak wielką, że nie wiedział czy dałby radę ją czymś zapełnić. Sprawiały, że żył, że czuł, że potrafił współgrać z muzyką, która w zasadzie czyniła go takim jakim był. Jak gdyby oddał jej swoją duszę, którą by stracił, kiedy by jej zabrakło.
Nie był w stanie wyobrazić sobie momentu, gdy w jego duszy ta właśnie muzyka jaką tworzy, cichnie. Patrzył przed siebie, jak ludzie w charakterystyczny sposób podnoszą ręce, a mimo to, że jest tak nisko, słyszy niebo, a niebo słyszy jego głos. 
Czasem miał wrażenie, że gdy śpiewała odkrywa w sobie całkiem inne emocje, które powstają tylko w tych momentach, gdy stoi na scenie. Razem z wibracją podłogi, wpatrzonych w niego ludzi, rodzi się coś, co miało nigdy już nie umrzeć. Miało żyć dopóki on sam pozwoli temu odejść. Te momenty dla niektórych trwały niczym mrugniecie oka, które statystycznie trwa jedną czwartą sekundy. Jego własna sekunda trwała tak długo, jak widział uniesione dłonie i wspólny śpiew, gdy po ciężkim dniu nie potrafił wyciągać wszystkich dźwięków. Roseland Ballroom było niezwykle kolorowe, a on mimo, że po raz kolejny wyszedł na scenę w czerni, też przybierał te kolory na siebie.
To właśnie ta chwila, która nigdy nie miała minąć, bo już zawsze ktoś miał o niej pamiętać, czyniła, że stawał się silniejszy niż kiedykolwiek. Wszystko było zależne od marzeń.
Gdy kolejna piosenka zaczęła się, wiedział, że mimo to, że wszystkim wydawało się, że minęła sekunda, on już niestety musiał zejść ze sceny. Zaśpiewał ją, choć wiedział, że setlista jest skończona, zawsze miał wrażenie, że kończy się to o wiele szybciej niż by chciał.
Nic nie trwało na zawsze, a on też to wiedział, kiedy zbiegł ze sceny czując, że goni go czas.
Shannon życzył mu udanego lotu i tylko chciał, żeby wrócił na koncert w Nowym Orleanie. Tylko tego od niego pragnął, nie chcąc już nic w zamian. Żeby nie niszczył marzeń własnym fanom, bo wiedział jakim kosztem to wszystko.

Port lotniczy im. Johna F. Kennedy’ego, Nowy Jork.

Jared stojąc miedzy ludźmi w przeciwsłonecznych okularach, zastanawiał się dalej czy nie odwołać rezerwacji. Czy nie zmienić po prostu miejsca do jakiego chce lecieć. W duchu powtarzał sobie, że Paryż odwiedzi najwcześniej za rok, o ile wszystko dobrze pójdzie. Do Los Angeles mieli wrócić już w marcu. Czasem musiał postawić na inne priorytety, choć swoje serce zostawił w L.A.
Przyglądając się śpieszącym ludziom to zaś innym, których lot był opóźniony, przypomniał sobie sam siebie, gdy zaledwie osiem, prawie osiem lat temu, siedział na tym lotnisku, gdy Nowy Jork odwiedziła jedna z największych śnieżyć w historii, powodując, że stanęło dosłownie wszystko. Później dziękował, że właśnie znalazł się na tym lotnisku, bo może nigdy nie poznałby jej. Przypomniał sobie, że te osiem lat temu był w zupełnie innym miejscu niż obecnie. Że wtedy liczyła się dla niego zupełnie inna chwila. 
Dwadzieścia minut później, kiedy było kompletnie za późno i kiedy ostatecznie podjął decyzje, potwierdzając swój lot kobiecie ubranej w firmową garsonkę lotniska, przeszedł z resztą pasażerów na pokład. Usiadł w miejscu jak najdalej skrzydła; paranoidalny strach, że blachy zaczną się giąć w ciągu tylu lat i tylu przemierzonych lotów w ogóle go nie opuścił.
Czując, jak samolot rusza, zawracając na pasie startowym i szykując się do oderwania z płyty lotniska, miał wrażenie, że gdy wystartował i nabrał odpowiedniej wysokości już tutaj, opuszczając dopiero Nowy Jork, widzi maleńką wieżę Eiffla. Albo to działo się tylko w jego głowie.

„Mais le ciel de Paris n’est pas longtemps cruel…
Pour se faire pardonner, il offre un arc-en-ciel…”**

__________
tytuł: Jimmy Eat World - Hear you me.
*-słowa J. Leto
**-Edith Piaf - Sous le ciel de Paris tł.: "Ale niebo Paryża nie gniewa się zbyt długo... Aby mu wybaczono, ofiaruje tęczę..." 

Boże, naprawdę napisałam dokładnie 5424 słowa, żeby zawsze zabierać się za tą historię w nocy. W nocy mój mózg inaczej myśli, powstają różne teorie, powiązanie TK z CTTE pisałam czysto z pamięci, do tej pory nie sprawdziłam co jest dokładnie w Closer i jak można to interpretować. 3 w nocy, kiedy mam wolne, wiem, że jutro mam wolne i otwieram Worda. Dzieją się cuda.
Ale n a r e s z c i e powróciłam do tej historii i wiem, że ją skończę. Ona we mnie odżyła na nowo, Jared znowu nabrał życia w mojej głowie i znowu będzie poronionym idiotą goniącym za marzeniami. Jeju, naprawdę za nim tęskniłam... 
Dziękuje tym co są, a o nich nie wiem. :)

sobota, 4 kwietnia 2015

18. Nienawidzę tego, jak bardzo cię potrzebuję

Dla 20.08 i 28.12.2010r.

„Jest tak wiele chwil, którymi możesz dzielić się z innymi, ktoś inny i ty czujecie, że ta chwila może trwać wiecznie, kiedy to tylko noc, to tylko chwila.”*

Rok później, 9. stycznia 2004r., Los Angeles.

- Popraw sobie krawat - zaczęła uciągać materiał srebrnego krawatu bardzo mocno.
- Zaraz mnie udusisz! - zawołał, rozluźniając go, na co Sonia fuknęła.
- Masz wyglądać jak człowiek, to w końcu ślub twojego przyjaciela! - znowu go mocniej uciągnęła, na co Jared wywrócił oczami. - Kupiłam ci tą koszule żeby pasowała do mojej sukienki, a wygląda jak wyciągnięta psu z gardła.
- Oj nie przesadzaj... - odetchnął, czekając cierpliwie aż skończy go poprawiać i da mu wreszcie spokój. Jej niebieska sukienka kończyła się przed kolanem i była bardzo rozkloszowana. Idealnie uwydatniała jej atuty, które zresztą prezentowała bardzo chętnie. Położył jej dłonie na biodrach i przyciągnął do siebie, całując w skroń. - Wiesz, że mamy zarezerwowany pokój - zamruczał jej do ucha, a dłonie skierował trochę niżej. - Możemy...
- Nawet na nic nie licz - powiedziała twardo, odsuwając się na odległość metra. Zarzuciła na siebie marynarkę i chciała już wychodzić, gdy...
- Masz PMS, że jesteś na mnie taka cięta? - zapytał, doganiając ją i chwytając za rękę. Miał wrażenie, że chciała strzepnąć jego dłoń, ale ścisnął ją mocniej. - Od dwóch tygodni każesz mi siebie nie dotykać, no co jest do cholery?! - odwrócił ją do siebie przodem. Jej blond fale okalały jej delikatną buzie, teraz upięte w frywolnego koka. Zmrużyła oczy, zagryzając pełne wargi.
- Jak coś ci nie pasuje, to znajdź sobie inną. Kłopot z głowy!
- No wiesz co! Przeginasz... - zacisnął mocniej palce na jej dłoni. Sonia uśmiechnęła się krzywo.
- To ty przeginasz! - odwarknęła, próbując wyswobodzić dłoń z jego uścisku. Jared wpatrywał się w jej spochmurniałą twarz bardzo dokładnie.
- O co teraz chodzi?! Czy w końcu mi wytłumaczysz?! - patrzył się jak zaciska mocno usta, a potem odwraca głowę w bok. Westchnęła.
- O co? O co do cholery? A ta cizia co się do ciebie ostatnio dowalała to może nic nie było?! Byłeś z tego powodu baaardzo zadowolony! Widziałam jak się patrzyłeś na jej tyłek! - w końcu udało się jej wyrwać. Zgarnęła z garderoby klucze do auta i go wyminęła, nawet nie zaszczycając spojrzeniem. Jared złapał się za włosy, robiąc ruch, jakby chciał je wyrwać.
- Do niczego nie doszło! - chwycił ją za ramiona, a potem przycisnął do ściany. Nie chciała na niego patrzeć, a tym bardziej słuchać. - Popatrz na mnie! - ujął jej twarz w dłonie, zmuszając do tego, żeby spojrzeć mu w twarz. Jej brązowe oczy były wzburzone. - Coś ty sobie ubzdurała? Przecież wiesz, że bym cię nigdy, przenigdy...
- No nie wiem właśnie, po tym co widziałam, zaczynam mieć wątpliwości! - odwarknęła, czując jego ciepły oddech na policzku. Niebieskie tęczówki wpatrywały się w nią z jakimś zawodem. Przełknęła ślinę, nie wiedząc co myśleć.
- Kocham ciebie i tylko ciebie, Sunny. A ty masz wciąż jakieś chore wątpliwości...
- Tylko nie cho... - nie dokończyła, bo wpił się w jej wargi bardzo zachłannie. Oddała mu pocałunek, który różnił się czymś od innych. Był bardziej nerwowy i jakby nim chciał udowodnić swoje słowa. Serce zaczęło bić jej szybciej, kiedy jego dłonie obniżyły się nieco. Może po prostu potrzebowała dowodu, a nie samych gestów czy słów zapewnienia. Chociaż uwielbiała się z nim droczyć.
- Chodź, bo się spóźnimy – mruknęła, ciągnąc go za rękę. Nacisnęła na przycisk odblokowujący zamek i żółte światła samochodu mrugnęły dwa razy.
Zatrzymała się z piskiem opon przed małą kaplicą na obrzeżach miasta. Zwróciła tym na siebie uwagę przechodniów, którzy zatrzymali się jakby na komendę. Jared trzymał się kurczowo pasa i wpatrywał przerażony w jej twarz.
- Ej, kolejne z nas ma stracić prawko? Tu chodzą ludzie!
- Aj tam głupio gadasz. Wysiadaj! – otworzyła drzwi i wygramoliła się z auta. Zamknęła je za sobą z hukiem, a potem się oparła łokciami o dach samochodu. – Jesteśmy pierwsi...
- Nie, Matt już jest – odpowiedział jej, a Sonia obeszła auto i stanęła obok niego. Złapał ją za rękę i splótł ich palce. – On potrzebuje natychmiastowego usta-usta.
- To na co czekasz?
Nie odpowiedział jej, tylko szorstko ją pociągnął w stronę wejścia do kaplicy, w której jednak ktoś już był. Zajęli miejsca w przedostatniej ławce, prawie się o to sprzeczając. Sonia usiadła ciężko, nawet na niego nie patrząc, tylko zaplotła dłonie i odwróciła głowę, wyczekując reszty gości. Shannon usiadł dwie ławki przed nimi, prowadząc pod rękę Chloe, z którą... chyba było coś na rzeczy. W każdym razie, po czasie docierania się ich znajomości zaczęli być w końcu razem.
Jakieś dziesięć minut później, pojawiła się Libby, wprowadzona przez swojego ojca do kaplicy, gdzie u szczytu drogi, którą miała pokonać stał wystraszony i blady Matt.
Jared mimochodem złapał Sonie za rękę, a ta już nie miała jak jej wyrwać. Zacisnął na niej palce, uśmiechając się pod nosem, kiedy pastor kazał Libby powtarzać słowa przysięgi. Gdy wreszcie się pocałowali, ucementowując w ten sposób ich związek, zaraz potem prawie wybiegając opuścili kaplicę. Płatki róż były ostatnim, co spadło na ich głowy dzisiejszego dnia.
Pół godziny później, na szczycie wieżowca będącego jednocześnie hotelem, zebrała się rodzina i przyjaciele.
- Ty sobie nie zapominaj, że mamy twoją sex taśmę - mruknął kilka godzin potem Shannon, opierając głowę na ramieniu Chloe, która poprawiała fałdy swojej kremowej sukienki.
- Jaką znowu? - ożywił się Jared, podnosząc na niego ciężkie powieki.
- A były jeszcze jakieś? - pochwycił Shannon, uśmiechając się głupio. - Nie wiesz jaką? Tą co nagraliście w naszym studio - zaśmiał się gardłowo, a Jared spoważniał.
- Gdzie to jest?!
- Ładny popis daliście, huhuhuhhh - mówił dalej swoje Shannon, kompletnie ignorując brata, który miał niezbyt ciekawą minę. Sonia po tych słowach automatycznie zalała się rumieńcem. Ścisnęła jego dłoń pod stołem, bo przeczuwała zbliżającą się wojnę. Jared cały się spiął, a jej uścisk zrobił się silniejszy.
- Gdzie to jest?! - powtórzył, wpatrując się w ucieszonego Shannona. Ten pokręcił z rozbawieniem głową, a Chloe szturchnęła go w bok, żeby dał na luz.
- No jak to gdzie? - spytał jeszcze głupkowato, z tym samym denerwującym uśmieszkiem. - Na You Tube!
- Jared, proszę - mruknęła Sonia, widząc, że jest coraz bardziej wściekły. - Nie rób głupot - wiedziała, że był zdolny rzucić się na niego z pięściami, mając kompletnie gdzieś to, że wszyscy się na niego patrzą.
- Czy na każdym weselu - czysto statystycznie - musi się ktoś pobić? - odezwała się Chloe, wywracając oczami.
- Chodź na górę - szarpnęła Jareda blondynka, nie mogąc na to dłużej patrzeć. Wypuszczając ciężko powietrze i na odchodne posyłając Shannonowi mordercze spojrzenie. W końcu wstał z miejsca i poszedł za nią w kierunku wyjścia z sali.
Nacisnęła na podświetlony guzik w windzie i chwilę się wpatrywała, jak zmieniają się po kolei numerki. Potem poczuła jego ciepły oddech na swojej szyi, a następnie muśnięcie warg na skórze. Nie odwróciła się, tylko czekała na ciąg dalszy, jak jego dłonie zaczynały wodzić po jej odkrytych ramionach, schodząc niżej na talię, biodra... Wreszcie odwrócił ją do siebie przodem, wpijając się w jej usta. Zarzuciła mu ręce na kark, czując jak wgniata ją w ścianę windy, a jego pocałunki robią się bardziej odważne i namiętne.
Winda stanęła i otworzyły się drzwi, na rozświetlony korytarz. Jared uniósł brwi, przyciągając ją do siebie i ciągnąc w kierunku ich zarezerwowanego pokoju.
- Dalej masz jakieś... wątpliwości? - mruknął jej na ucho, otwierając kartą drzwi. Trzasnęły, a Sonia mu nie odpowiedziała. Zabrała ze stolika to, co potrzebowała i nawet na niego nie patrząc, weszła do łazienki. Jared widząc jej zachowanie, usiadł ciężko na łóżku i położył się na plecach, ze zrezygnowaniem wpatrując w sufit.
Rozebrała się do samej bielizny, a potem obejrzała się w lustrze wiszącym nad umywalką. Wyciągnęła z włosów wszystkie wsuwki, a jej misternie ułożona fryzura rozpadła się i teraz poskręcane, blond fale opadły jej na nagie ramiona. Przetrzepała je palcami, a potem rozbierając się już do zupełnego naga, weszła pod prysznic. Odkręciła kurek z ciepłą wodą, regulując jej temperaturę. Zmoczyła się cała, wyciskając na dłoń truskawkowy szampon. Namydliła nim włosy, a potem opłukała go dokładnie, zamykając oczy.
Szum prysznica był na tyle głośny, że nie usłyszała jak drzwi się uchylają i Jared wchodzi do łazienki. Ostawiła słuchawkę prysznicową na wysięgnik i przetarła dokładnie twarz. Usłyszała, już tylko jak drzwi kabiny się otwierają, a potem stanął przed nią w samych bokserkach i zmierzył krytycznie wzrokiem. Zamarła, widząc jak się do niej zbliża, patrząc z uwagą w jej twarz, do której były przyklejone włosy.
- Jak możesz mieć jakieś wątpliwości - powiedział, wchodząc pod prysznic i łapiąc jej mokrą twarz w dłonie, tak, żeby na niego spojrzała. Oddychała szybciej, woda wciąż leciała, teraz i jego mocząc, ale to mu już nie przeszkadzało. - Jak możesz wątpić w to, że cię kocham? - dalej ciągnął, patrząc w jej brązowe oczy. - Kocham cię nad życie, jesteś tylko ty, żadna inna. Nikt inny, rozumiesz?
- Ale, ale czasami mam wrażenie, że tak nie jest. Nie mówisz mi tego... - wyszeptała, zaciskając wargi. Pogładził jej mokry policzek kciukiem, na co zadrżała.
- Mogę ci to mówić codziennie jak się obudzisz i będziesz zasypiać. Wystarczy, że mnie poprosisz...
- Codziennie? - spytała, upewniając się.
- Tyle razy ile zechcesz, aż do obrzydzenia, aż będziesz mieć mnie dość - uśmiechnął się lekko, nie przestając gładzić jej policzka. - A jak mi nie wierzysz, to możemy zaraz polecieć do Las Vegas i się z tobą ożenię, w tej chwili! Już zaraz, pakuj się! - chciał ją wyciągnąć, ale go zatrzymała i przyciągnęła do siebie.
- Nie, to nie jest konieczne - musnęła jego wargi, opierając się o zimne kafelki plecami. Zarzuciła mu ręce na ramiona, całując coraz bardziej zachłannie. Zamruczała mu do ucha, wędrując palcami do brzegu jego bokserek i wsadzając w nie rękę. Wypuścił ciężko powietrze, czując jej gorący dotyk. Chwilę później, jego dłonie znalazły się na jej pośladkach i uniosły ją do góry. Stopami próbowała ściągnąć niepotrzebną garderobę, ale widząc jej zamiary, zrobił to za nią i mokre bokserki opadły na dół. Przywarł do niej, napierając na jej pełne piersi, na które teraz miał idealny widok. Oblizał koniuszkiem języka swoje wargi, widząc jej wyczekujące spojrzenie. Po tym jak kazała mu siebie nie dotykać przez dwa tygodnie, jedyne na co mu pozwalała to przytulić się do siebie i tak zasnąć... a teraz pragnął jej tak samo mocno, jak za pierwszym razem.
Podrzucił ją pod ścianą, a jej łydki oplotły go mocniej na plecach. W końcu poczuła go w sobie, jak porusza się powoli i jakoś tak... niezgrabnie. Zacisnęła wargi, odchylając głowę do tyłu i opierając ją o ścianę. Przyspieszył, a potem poczuła, że coś jednak nie wyszło. Otworzyła oczy i spojrzała mu w twarz.
- Chyba wyszedłeś z wprawy - powiedziała, unosząc brew do góry.
- Jesteś pewna? - jego oczy pociemniały i były teraz granatowe. Uśmiechnęła się troszkę wrednie, cały czas czekając.
- Coś ci nie wychodzi - mruknęła mu do ucha, a potem poczuła jak znowu w niej jest, ale tempo już było znacznie szybsze. Jęknęła mu do ucha, napinając mięśnie. Teraz wpadli w jeden rytm. Przytuliła go mocno do siebie i zdawało jej się, że stracił nad sobą kontrole. Albo wziął sobie za punkt honoru to, że weszła mu na odcisk. Podrzucił ją jeszcze raz, a potem już czuła go całą sobą, jak się coraz szybciej porusza, a jej palce zaciskają na jego ramionach. Wdychała zapach jego skóry, całując po ramieniu. Fala dreszczy wstąpiła na jej ciało i teraz odchyliła się i jęknęła mu prosto w usta, a potem ją pocałował... długo i namiętnie. Oparł się plecami o drzwiczki kabiny i zaczął głośno dyszeć. Trzymał ją wciąż na rękach, a drobna dłoń Soni oparła się o zaparowane drzwiczki i zostawiła na niej ślad.
Chwilę później ułożył ją na łóżku, przykrywając kołdrą, a blondynka przytuliła się do niego, łapiąc za rękę. Zaczęła się bawić jego palcami, uśmiechając do siebie.
- Ty tak na poważnie? - zagadnęła, spoglądając na jego twarz.
- Z czym?
- No z tym Vegas - uśmiechnęła się szeroko. - Zaskoczyłeś mnie.
- Ta propozycja jest nadal aktualna - zgarnął jej wilgotne kosmyki z twarzy, sunąc palcem po jej ręce aż do ramienia.
- Wolałabym cię zatrzymać na noc w łóżku - odpowiedziała, a jego dłoń ścisnęła jej krągłą pierś.

*
13. stycznia 2004r., Los Angeles.

Nałożyła szybko na głowę kaptur swojej ciemnej bluzy i wyskoczyła z auta. Rude włosy wystawały jej spod kaptura, a biegła tak szybko jak to było możliwe.
Wpadła szybko do przydrożnego sklepu i rozejrzała się w popłochu dookoła siebie. Chłopak, który biegł za nią dorównał jej teraz kroku. Kiwnął głową, co Alex zauważyła tylko kątem oka. To był znak.
Nie mieli pieniędzy. Mieszkali w cztery osoby w małym mieszkanku na piętrze, a jej chłopak właśnie stracił robotę u mechanika. Jej marna pensja kelnerki, starczała tylko do co miesięcznej zrzutki na opłatę za czynsz. Więc albo chcieli mieć dach nad głową, albo co jeść... więc musieli radzić sobie inaczej.
Nie robiła tego pierwszy raz, ba, któryś raz z kolei, ale teraz coś męczyło ją złe przeczucie. Rozejrzała się jeszcze, patrząc po półkach, z których zaczęła ściągać jakieś produkty; puszki, płatki, karton mleka i jakieś chrupki. Nie liczyło się co - ważne, że w ogóle było do jedzenia.
Biegnąc prawie na oślep przed siebie, nie spostrzegła już, że cały czas byli obserwowani, a każdy ich ruch zapisywany na monitoringu. Ale to było teraz już bez znaczenia.
- Uważaj! - tylko jeszcze usłyszała, kiedy zatrzymali ją, wyrywając jej paczki z rąk i wykręcając do tyłu ręce. Alex musiała przyznać, że w końcu się pomyliła, a jej kradzieże wyszły na jaw. Ochroniarz trzymał ją mocno, a drugi z nich dzwonił już na policje.
Cały, misternie zaplanowany układ, teraz był już na nic i wszystko się posypało.
Prychnęła oburzona, chcąc wyrwać dłonie z silnego uścisku i poczuła jeszcze jedno szarpnięcie, teraz kaptura. Jej ogniste, rude włosy ujrzały światło, a ochroniarz zaczął się głupio uśmiechać pod nosem.
- Taka lalka, a kradnie? Pewnie na prochy, kolejny ćpun, który nie ma pieniędzy na żarcie - zaczął, wpatrując się w jej butną minę. Nie dała po sobie poznać, że jest wściekła i zła.
- Nie jestem ćpunką! - warknęła i ponownie chciała się wyrwać z mocnego uścisku. Ochroniarz szarpnął ją do tyłu, jeszcze bardziej wykręcając jej ręce.
- Och, gadanie! Wyglądasz jak jedna z nich i zachowujesz się jak jedna z nich! Zresztą zaraz będą gliny, przeszukają cię i wsadzą do aresztu, a wątpię, że masz pieniądze na to, żeby wpłacić za kaucję - po tych słowach usłyszała stłumiony głos syreny, która coraz szybciej się zbliżała. Jej niebieskie, pulsujące światła były już widoczne i przemieszczały się.
Kiedy policjant wziął ją od ochroniarza, wcale nie był delikatniejszy. Wrzucił ją na tylne siedzenie, zamykając z hukiem drzwi, które od razu się zabezpieczyły. Gdy wieźli ją w stronę aresztu już nie odpowiedziała im na żadne z zadanych pytań.
Uznała to po prostu za zbędne. A świadomość tego, że wpadła po uszy była coraz bardziej ciążąca. Zatrzymali się jakieś kilka minut później, pod szaroburym budynkiem i wyprowadzili ją, jak jakiegoś mordercę. Przynajmniej tak się czuła, a co za tym idzie, stawiała pozory, że będzie dobrze, że... no przecież będzie, prawda?
Ciężkie kraty zamknęły się ze zgrzytem, a potem usiadła na podniszczonej pryczy. Nie płakała, łzy uznawała od zawsze za coś zbędnego i okazującego ludzką słabość. Podkuliła tylko pod brodę nogi i westchnęła głośno.
 
*
15. stycznia 2004r., Paryż, Francja.

Otworzyła laptopa i odczekała aż załaduje jej się system. Kiedy znana melodyjka zakomunikowała, że już wszystko jest gotowe do pracy, postukała paznokciami po blacie stolika, gdzie położyła laptopa i wzięła głębszy wdech. Jej włosy – niezmienne bordowe – zasłoniły jej twarz, ale szybko je założyła za uszy.
Emily jeszcze raz odetchnęła, a potem przyłożyła opuszki palców do komputerowej klawiatury i zaczęła szybko pisać;

Od: emily.sulivan@gmail.com
Do: jared2612@gmail.com
Temat: (brak tematu)

Przepraszam.
Wiem, że wolisz to słyszeć na własne uszy, ale po prostu jestem za daleko, a z Francji do USA połączenia są koszmarnie drogie. Zresztą, dobrze wiesz, jak dzwoniłeś w maju złożyć mi życzenia urodzinowe, a ja Tobie jeszcze niedawno.
Wiesz, Ty uratowałeś mnie, ja Ciebie. W pewnym sensie. Kazałeś zacząć mi spełniać marzenia. A ja wyrzuciłam Cię na odwyk. Wiem, że nie lubisz tego tematu i najchętniej byś do niego nie wracał, ale... przez to, że się przeprowadziłam tak daleko, wy nie dajecie tutaj koncertów, widziałam Cię prawie dwa lata temu... nie widzisz, że nawet przestaliśmy do siebie pisać? Że się od siebie oddalamy...?
Nie winię tu Ciebie ani nikogo, bo wiem, że teraz nie masz czasu i jesteś szczęśliwy, i powoli zbieracie materiały na nową płytę, ale... Boże, tak ciężko mi to przechodzi przez palce, a to jest durne. Stara już jestem, mam prawie dwadzieścia dziewięć lat, a nie wiem czego chce. Wiesz jakie to głupie? I naiwne też. No, bo w końcu maluje... szkicuje... nawet za lepienie w glinie się zabrałam, ale wiesz co? Jakoś już tego nie czuję, mam wrażenie, że się wypaliłam. Ale przecież nie rzucę tej szkoły, nie po takim czasie. Wygrałam jeden konkurs, chcą mnie na przetargi, jestem wreszcie kimś przez swoją pasję, widzisz to? Paryż mi się pokłonił. Ale wiesz co... między tymi płótnami, farbami i całym tym, mam kogoś.
Keith, ten sam co mnie potrącił pod Eifflem. Widzisz jakie to płytkie? Jak z romansu. Ale potrzebuje w tym czegoś. Chyba naszych rozmów.
Brakuje mi Ciebie.
Emily.

Nacisnęła na kwadracik z napisem ‘wyślij’ i odczytała na ekranie, że wiadomość została pomyślnie wysłana. Słońce dopiero wschodziło, odbijało się od paneli, kiedy wpadało przez odsłonięte rolety. Był jakiś kwadrans po siódmej. Było bardzo wcześnie, a ona już nie umiała spać.
Coś ją gryzło. To nie była świadomość, że za ścianą śpi Keith, ani to, że jak odwróci głowę w bok i spojrzy przez okno, zobaczy zarys wieży Eiffla.
Chyba w pewien sposób, którego nie okazywała, smuciło ją to, że jej przyjaciel zdawał się mieć ją gdzieś i odzywał się tylko wtedy, kiedy napisała. Albo... tylko wtedy, kiedy on napisał, ona raczyła mu w końcu odpisać po jakimś długim czasie, a czasami zapominała o tym kompletnie.
- Dlaczego już nie śpisz? – usłyszała za plecami cichy głos. Wzdrygnęła się, przestraszona.
- Musiałam coś pilnego załatwić.
- Może, polecisz na tydzień do Stanów po prostu? – podrzucił, a Emily automatycznie zatrzasnęła laptopa. Znał Jareda tylko z opowiadań; jak się poznali, co dla siebie zrobili i ile dla niej znaczył. A teraz znowu zaczęło coś się dziać. Negatywnego.
- Oni są w ciągłej trasie.
- Chyba teraz skończyli. Widziałem w jakiejś gazecie – rzucił, siadając obok i obejmując ją ramieniem. Emily westchnęła, zrezygnowana.
- Gdyby to wszystko było takie proste – odparła, kładąc głowę na jego barku i cicho nabierając powietrza do płuc. Keith pogładził ją wierzchem dłoni po bordowej głowie.

W tym samym czasie, Los Angeles, Kalifornia.

- No to co? Będziesz tu siedzieć, czy ktoś cię wyciągnie? – wredny komisarz, wspiął się na palcach, żeby lepiej widzieć rudowłosą. Alex nie odzywała się do żadnego z nich, odkąd tu ją wsadzili. Szurała po podłodze, przetartym trampkiem w podeszwie i uniosła oczy, zadzierając zadziornie głowę.
- Nie wiem. – Odpowiedziała. Komisarz miał jeszcze wielką uciechę, że jednak będzie musiała odpowiedzieć za swoje czyny, a nie ujdzie jej to płazem za sprawą wpłaconej kaucji.
- Może się dowiedz w końcu, co? – warknął, a Alex nie opuściła wzrok na dół. Patrzyła na niego z obrzydzeniem, przyglądając się dokładnie jego pulchnym policzkom i źle ogolonemu zarostowi. Był po prostu obleśny, a do tego wpakowali ją do takiej celi, gdzie nawet nie miała z kim pogadać, chociaż właściwie skora do rozmów nie była.
- Macie tu książkę telefoniczną? – zapytała po chwili. Policjant popatrzył na nią zaciekawiony, do czego dąży. Chwilę się ociągał, a potem bardzo niechętnie, odwrócił się na pięcie i odszedł w swoją stronę.
Podszedł do jednego z metalowych regałów, zawalonych jakimiś segregatorami z różnymi aktami i innymi ważniejszymi rzeczami. Z dolnej półki, ściągnął dużą książę telefoniczną, najpierw przecierając otwartą dłonią z jej wierzchu, kurz. Uniósł się w powietrze, na co głośno zakaszlał. Chwycił ją w obie dłonie, a potem wsadził pod pachę. Z niezbyt zadowoloną miną, wrócił do siedzącej i wpatrującej się w jeden punkt, dziewczyny i rzucił ją na pryczę.
- Jak znajdziesz odpowiednie nazwisko, to daj znać – mruknął pod nosem, wycofując się do tyłu. Alex powoli otworzyła książkę i zaczęła ją wertować. Musiała sobie przypomnieć adres, chociaż nazwę ulicy. Myślała w skupieniu, jeżdżąc palcem w górę i w dół po poplamionych kawą na rogu papierowych kartkach. W końcu coś jej błysnęło, że może to o tą ulicę chodzi, może jednak pamięta. Może jeszcze ją pamięta, chociaż minęło już dosyć sporo, odkąd bywała tam, gdzie mogła go spotkać. Przecież nie miała już na to, w ogóle pieniędzy. Po tym, jak wyprowadziła się od matki, która przez to, że rzuciła szkołę wcale jej nie pomagała, nie mogła sobie pozwalać na różne wygórowane rozrywki, takie jak koncert.
Mimo, że jego numeru tam nie znalazła, bo odkąd stali się osobami medialnymi nie był tak łatwo dostępny. Sam fakt, że kiedyś napisał jej go na biuście był już tak odległy, że nie była pewna czy jeszcze go pamięta. Wytężyła pamięć, a cyferki zaczęły jej się pojawiać w głowie. Nie była pewna czy dobrą konfiguracje zna bo były śmiesznie do siebie podobne. Ale książka telefoniczna musiała jej pomóc, bo chociaż znalazła tam kierunkowy na odpowiednią dzielnicę.
- Mam. Mogę skorzystać z telefonu? – policjant już tego nie skomentował. Pociągnął ją niezbyt delikatnie za ramię i wskazał miejsce, gdzie były telefony. Poszedł do jednego z nich i odetchnęła. Jedna, jedyna szansa. Ma w kieszeni dwie ćwierć dolarówki i musi jej to wystarczyć chociaż na pięć minut, bardzo zwięzłej rozmowy.
Wrzuciła monety do aparatu i wpisując szybko numer, miała nadzieje, ze odbierze telefon, a co lepsze, że jest ten numer wciąż aktualny i nie zmienił go z powodu jakiegoś dziwnego nachodzenia. Sygnały w czarnej słuchawce, na której miała mocno zaciśnięte odrapane palce, dłużyły się niemiłosiernie, ale w końcu usłyszała jego zaspany głos. Nie miała przy sobie nawet zegarka, skąd mogła wiedzieć, która jest godzina!
- Halo? To ja... Alex. Nie wiem czy mnie pamiętasz, ale kiedyś przychodziłam na każdy twój koncert. Spotkaliśmy się też kilka razy poza sceną. Raz mnie nawet pocałowałeś. Może sobie tego nie przypominasz – mówiła na jednym wydechu, tak szybko, że sama się sobie dziwiła, że jeszcze niczego nie poplątała. – Mniejsza z tym. Jeśli jesteś w Los Angeles, mógłbyś mnie odebrać... z komisariatu – tu ciężko przeszło jej słowo przez gardło – bardzo cię proszę, to głupie, prawie wcale się nie znamy – miała przez chwilę wrażenie, że wcale jej nie słucha, bo do tej pory w ogóle się nie odezwał. – Przy trzeciej alei, tyle udało mi się zapamiętać, jak mnie tu wieźli. Wszystko ci oddam, tylko proszę o jedną, drobną, przyjacielską przysługę... – i się rozłączyła. Nawet nie znała odpowiedzi, czy przyjedzie, czy ją oleje, czy po prostu uzna ją za zdesperowaną wariatkę, która nie ma już do kogo dzwonić i chwyta się dosłownie wszystkiego, aby ratować sobie dupę.
Ale w tamtej chwili, to ją raczej mało obchodziło. No bo po co? Raz na wozie, raz pod wozem, może się uda. Może... a może będzie musiała siedzieć tutaj jeszcze trochę, o ile ktokolwiek inny się nad nią zlituję, a na matkę nie miała co liczyć. Nawet jej nie przyszła do głowy, żeby poprosić ją o pomoc, bo wiedziała, że jej od niej nie dostanie.
- I lalka, przyjedzie twój alfons? – zapytał wrednie komisarz Smith, jak miał napisane na przyczepionej plakietce do munduru. Zagryzła mocno wargę, kiwając na boki głową.
- Może. Nie wiem – odpowiedziała cicho i dała się poprowadzić z powrotem do celi. Ciężkie kraty zasunęły się zaraz po tym, jak przekroczyła jej próg, tak samo jak zamknęły się jej oczy, gdy ułożyła się zwijając w kłębek na niezbyt wygodnej, więziennej pryczy.

Nienaoliwione kraty skrzypnęły okropnie, kiedy ponownie stanął w nich ten sam policjant. Popatrzył się na rudowłosą z nieskrywaną złością. Jeszcze nie wiedziała, co ją czeka. Wszedł do obskurnej celi i nawet nie przewidując żadnego jego ruchu, pociągnął ją ostro za rękę.
Syknęła z bólu, czując, jak naciąga jej mięśnie. Uśmiechnął się znowu, ale wcale nie inaczej. Pociągnął ją za sobą, a Alex wleczona przez postawnego mężczyznę, poddała mu się całkowicie.
Dopiero gdy ciągnięta za sobą, wpadła na niego i odbiła się od pleców policjanta, przejrzała na oczy. Stał obok jednego z ich biurek. Chłód bił od zewnątrz, w końcu była kalendarzowa zima. Wzdrygnęła się, kiedy przez niezbyt szczelne okna powiał podmuch zimnej nocy. Los Angeles czasami też bywało zimne.
Miał na sobie jakąś wełnianą czapkę, wyglądał w niej dosyć groteskowo, zważywszy, że resztę ubioru miał nad wyraz elegancką. Przez chwilę pomyślała, że wrócił z jakiejś gali MTV, ale w porę odrzuciła tę myśl, gdy w końcu się odezwał.
- Wisisz mi trzy stówy – powiedział, nadal na nią nie patrząc. – Będziesz musiała...
- ...ci oddać, tak wiem – odpowiedziała mu w połowie zdania, ale zdawał się jej nie słuchać.
- ...zrobić dla mnie przysługę – dopowiedział, dopiero podnosząc na nią oczy. Policjant chrząknął znacząco, jakby każąc im się tym gestem wynosić. Naciągnęła na siebie kaptur, pozwalając swobodnie opadać swoim rudym włosom na ramiona. Pocierała rękoma o swoje przedramiona, chcąc się w ten sposób ogrzać. Zimne powietrze uderzyło w jej twarz, kiedy przekroczyli w końcu próg komisariatu. Alex popatrzyła na Shannona, który śmiał się pod nosem.
- Z czego ryjesz? – zapytała, ale wyminął ją i szedł dalej przed siebie. Stała zaskoczona w miejscu, a nieliczne drobinki mżawki opadły na jej głowę. Wstrząsnął nią silny dreszcz z zimna. W końcu miała na sobie tylko cienką bluzę i była niedospana.
- Kiedy na to wpadłaś? – nie przestawał się do niej uśmiechać. Dalej nie wiedziała o co mu chodzi. Poprawił tylko czapkę na głowię, a dłonie wcisnął w kieszenie płaszcza. Stanął w miejscu. Pomału odwrócił się do niej na pięcie, udeptując buty.
- Na co?
- Albo oni są tak durni, albo jednak są idiotami. – Mówił swoje, a Alex stojąc od niego w odległości pięciu metrów, powoli zaczynała sobie uświadamiać, o co mu od początku chodzi.
- Nie wiedziałam co mam powiedzieć – zaczęła się usprawiedliwiać, co przyjął jeszcze większym uśmiechem.
- Ja rozumiem, żona, dziewczyna, narzeczona – ostatnie przeliterował, jak do mało kapującego jeszcze dziecka. – Ale wiesz co? Nie jesteś jeszcze pełnoletnia chyba, że…
- No co, mam ledwo skończone dwadzieścia lat! – nabrała powietrza w usta. – Jaka to przysługa? – zapytała jeszcze, czując coraz bardziej dotkliwe zimno na swojej skórze.
- Czy ja wyglądam na twojego ojca? Serio? Aż taki stary ze mnie dziad?
- Nie, skąd… Mój ojciec wygląda lepiej – zagryzła wargę, czując jak coraz mocniej ją zaciska. Miała wrażenie, że się jej przygląda, a tym, że gryzie usta w jakiś swój sposób go drażni. – Mam spełnić ci jakąś przysługę? Klęknąć na kola…
- Nie! I kto tu mówi, że jestem zboczony – powiedział bardziej sam do siebie. – Alexandro, mój brat serio ostatnio zgłupiał i szuka napalonych –
- Nie jestem napalona!
- …Lasek, napalonych lasek według niego do teledysku, gdzie chce dać popis swoich hmm… uwodzicielskich zdolności…
- To on takie rzeczy potrafi? – zaśmiał się pod wpływem jej słów. – Byłam przekonana, że nie. I ja mam grać niby napaloną na niego czy on na mnie?
- Napaloną na niego to już mamy, tylko potrzebujemy asysty… Twój kolor włosów powinien mu się spodobać – puścił jej oczko. – Jak będziesz wystarczająco przekonująca, to te trzy stówki ci daruje i uznam, że nie miało to miejsca…
- Jesteś uroczy.
- To zbyt wielkie słowo, jestem po prostu miły. – Zawołał taksówkę, która zatrzymała się zaraz obok nich. Pomógł jej wsiąść i ledwo zdążył się odwrócić, to już odjechała.

*
20. sierpnia 2010r., Kraków, Polska.

- Zapewne długo na to czekałeś, aż w końcu dojdziemy do tego momentu, prawda? – spytał Jared, uśmiechając się tak samo, jak sześć lat temu. Dokładnie tak samo.
- Momentu początku końca, tak? – odpowiedział pytaniem Will, nie ujawniając do końca swojej ciekawości. Jared znowu się uśmiechnął, ale zaraz potem spoważniał.
- Ciągu kilku wydarzeń. Dla niektórych całkiem zwyczajnych, zaś dla innych bardzo przesadzonych. Jak tak czasem nad tym myślałem, mogłem zrobić z tego całkiem niezły scenariusz. Ale, równie dobrze zniszczyłbym tym swoją prywatność, co właśnie teraz robię, opowiadając ci krok po kroku, trzynaście lat swojego życia.
- Co chcesz przez to powiedzieć?
- Tylko tyle, że sierpień dwa tysiące czwartego roku był bardzo gorący i parny. Chociaż był to koniec lata. Pamiętam też doskonale, że wtedy chciałem zacząć budować swoją przyszłość, nie tylko karierę. To był naprawdę piękny miesiąc, równie dobry, jak kilkanaście następnych. Czasem chcę cofnąć czas, żeby nie spotkać tych kilku osób, które tylko ułatwiły mi to, że spadałem. Coraz niżej... i niżej.
Może po prostu gdzieś, jak niektórzy wierzą, wszystko jest zapisane. Niektórzy nazywają to przeznaczeniem, ja to nazywam tylko swoimi błędami i kłamstwami. Większość wierzy, że tego nie idzie zmienić, oszukać albo uciec. Według mnie, przeznaczenie górnolotnie nazywane równie nieuniknionym jak śmierć, jest tylko tym, co sami robimy. Ciągiem popełnionych i wyrządzonych krzywd, które w końcu się na nas odbijają. To skutki wypowiedzianych kłamstw, zatajonych prawd i ukrytego, głęboko zapomnianego, własnego sumienia.
Teraz na to patrząc, w przeciągu tych kilkunastu lat, jak zaczynałem, jak byłem u progu szczytu, a potem tak nagle mi go zabrano, myślę, że moje życie – jakkolwiek okropne by nie było – musiało pobiec właśnie takim torem, żebym mógł znaleźć się tutaj i właśnie teraz siedząc przed tobą.

17. stycznia 2004r., Los Angeles, Kalifornia.

kilka tysięcy mil od Ciebie,
nie czuję
to po prostu znaczy, że...
nienawidzę tego, jak bardzo Cię potrzebuję.

Wrócili do Los Angeles późno w nocy. Wszedł jak na ścięcie do mieszkania, powoli rozbierając buty i kurtkę. W mieszkaniu było cicho, żadne światło się nie paliło, co było znakiem, że musiała spać. Otworzył drzwi do sypialni i zobaczył jak leżąc do niego plecami, przykryta kołdrą oddycha spokojnie. Rozebrał się z reszty ubrań i unosząc kołdrę, wśliznął do łóżka. Przytulił się do jej pleców, a potem mocno objął w pasie.
- Wróciłeś - szepnęła sennie, odwracając się do niego twarzą. Dotknęła jego policzka i uśmiechnęła tak, że aż coś ścisnęło go za serce. Wtuliła się mocno w jego tors, muskając ustami jego gładką skórę. - Wiesz jak było mi zimno w nocy bez ciebie?
- Wiem, mi też... Bardzo - pocałował ją w czoło, a potem jeszcze mocniej przytulił. - Śpij...
- Ale...
- Śpij - i zamknął jej usta pocałunkiem, na który odpowiedziała ze zdwojoną siłą. Przyciągnęła go do siebie, tak, że zawisł nad jej twarzą, wgniatając w materac.
- Nie - szepnęła, odrywając się od niego. - Jared... Kochaj mnie - powiedziała jeszcze ciszej, ale usłyszał. Jej dłonie dobrały się do jego bokserek pod kołdrą, a potem jednym zwinnym ruchem szarpnęła je w dół. Zaczął na powrót całować jej gorącą skórę, chłonąc jej kuszący, truskawkowy zapach. Zsunął dłonie na jej uda, a potem powoli, jakby się z nią drocząc, ściągał z niej bieliznę, wyrzucając ją spod kołdry gdzieś w głąb pokoju. Oplotła go rękoma za szyję, czując jak powoli ich ciała złączają się w jedno. Głęboko westchnęła, a jego ruchy zwiększyły tempo. Zagryzła mocno wargi, a jego usta sunęły po jej odsłoniętej szyi. - Tęskniłam - wysapała, między jednym wdechem a drugim.
- Ja mocniej - przygryzł płatek jej ucha, na co warknęła z zadowoleniem. Pchnął mocniej, a felerne łóżko, które mieli już dawno wymienić, zaczęło znowu skrzypieć. - Za tym dźwiękiem też - zaśmiał się jej do ucha, coraz bardziej przyspieszając. Szarpnęła go za włosy, jak robiła to zawsze, gdy było jej dobrze. - I za tym - teraz to Sonia zachichotała, ciągnąc go jeszcze bardziej, już nie panując nad sobą kompletnie. Jej piersi unosiły się i opadały, schowane pod bluzką, kiedy wciąż przyspieszał, aż wreszcie usłyszała jego jęk, a potem poczuła przyjemne ciepło w sobie. Chwilę później naprężyła się i wstrząsnął nią silny dreszcz, który rozlał się po całym ciele.
Opadła na poduszki, a Jared dołączył do niej sekundę później, łapiąc jej małą dłoń i zaczynając całować po kolei każdy z opuszków palców.
- Brakowało mi ciebie - westchnęła, odgarniając przyklejone kosmyki z twarzy. - Było tak zimno, nikt mnie nie przytulał, nie śpiewał na dobranoc... - na moment przestał całować jej palce, aby móc spojrzeć jej w oczy. Były błyszczące i radosne. - Czułam się tak cholernie sama wśród tych czterech ścian, kiedy ty szalałeś na koncertach...
- Wiem, ale teraz już jestem - musnął ostatni raz jej opuszek, a potem pozwolił się wtulić w siebie, obejmując ją bardzo szczelnie.
Chyba nigdy nie wyzbył się tego uczucia, że kiedyś może mu uciec z tego uścisku.

„Chcę dziewczyny z ustami jak morfina
Muśnięcie ust, które pozbawia mnie tchu”**

 ___
*- z teledysku Closer to the edge.
**-Kill Hannah - Lips like morphine

Okej, moja szalona twórczość, którą napisałam mając 17 lat, a porzuciłam mając 19 (o boże), dobiegła końca. W tym momencie kończy się moje mentalne uwielbienie do Paryża, Los Angeles, które jest dla mnie nadal czymś niedoścignionym, kurcze.  Żadne miasto, co się pojawiło tutaj nie było zwykły wymysłem. Tym odcinkiem kończy się coś, co było w mojej głowie, a nie umiałam się tego pozbyć. Nie, nie, nie, nie to nie pożegnanie! (no,no,no,no :D) Chce tylko powiedzieć, że teraz będę pisać na bieżąco całe posty, a nie tylko część i jest to trochę wymagające mojego czasu, którego wciąż mam za mało. Ale do rzeczy!, co tydzień, dwa będzie tu nowość, mogę chociaż starać się to obiecać. Po tak długiej przerwie będę musiała przypomnieć jak to jest być tym Jaredem, którego tak poronionego wykreowałam i którego kocham całym sercem. Starałam się, żeby był po prostu realny. Jest niby fikcyjny, ale jest mi tak bliski jak żaden z tych bohaterów. Może, że jest trochę mną samą. 
Naprawdę to trudne wrócić do tego świata, sprawdzałam ostatnio jaka jest pogoda w L.A i Chicago, to było... interesujące. Musiałam też całość przeczytać, stwierdziłam, że mając 17 lat serio byłam niezła i przypomnieć sobie, bo większość zapomniałam. 147 stron A4 tylko po to, żeby zmienić fabułę i zakończenie, które było na starym blogu. Tamto wszystko jest już nieważne - co nie znaczy, że tego w jakiś sposób nie wykorzystam. ;) Wymyśliłam niezły rozpierdziel, który mnie aż samą zadziwił. To pewnie też przez to, że oglądałam dużo romantycznych filmów. Mimo, że pierwotnie w 2010 miało to być opowiadanie o dążeniu do sławy i pokonywaniu własnych słabości, romantyczny wątek zakochanego Dżarka zwalił się nagle, ale kurcze, niech facet też ma coś od życia. Nie powiem, że romantyczny wątek i pisanie o miłości jest moją mocną stroną, ale to nadaje głębszy sens. Przydało mi się i jeszcze przyda do ukazania wewnętrznej przemiany Dżarka. Bo pisanie jak on śpiewa, jak widzi fanów jest tym co serio uwielbiam.
Zmieniłam całą koncepcje, przez chwile nawet rozważałam zakończenie historii w 2015, ale jeszcze muszę przemyśleć czy chce tak to rozwlekać. Dżarek jest postacią, która w zasadzie żyje jak chce, sama nie wiem co on do końca robi, to się po prostu dzieje. 
Pisze trochę to opowiadanie od dupy strony, ale może tak zawre w nim wszystko.
Mam nadzieje, że jeszcze ktoś będzie chciał poznać losy Jareda, które przerwałam pisać w 2012 i zakończę to jak człowiek.
Pozdrawiam,