{ Barcelona - Get up }
29. stycznia 2004r., Las Vegas, Nevada, hotel Circus
Circus, ponad rok do wydania drugiej płyty.
Drogi Czytelniku, Jared wydawałoby się, że teraz żył tak
naprawdę. Dla samej istoty życia i tego, co miało przynieść. Co trzymało w
garściach tak mocno, że nie był w stanie dojrzeć tego, nawet odrobiny. Chociaż
usilnie się starał, pytał się swojego Boga, co teraz będzie, gdy wszystko
wydawało się właściwe. Przez tyle lat walczył ze sobą, tak naprawdę walczył sam
ze sobą, by teraz usiąść wygodnie, odpalić papierosa i nalać sobie do szklanki
mocnej whisky.
Wpatrywał się zmrużonymi oczami w szklankę, którą obracał
pod różnymi kątami. Badał ją opuszkami palców, chciał poznać jej fakturę i
kształt. Zapamiętać ją chociaż była zwykłą szklanką. Patrzył na nią, ale
mimo to przed jego oczami, nie widział jej tylko zamglone czyjeś rysy twarzy.
Tyle razy ile był zmuszony opuszczać Los Angeles, jego
serce w jakiś minimalny sposób łamało się na pół. Za każdym razem, gdy widział
jej lekko smutne oczy, co patrzyły ze zrozumieniem, ale jednocześnie z
rozżaleniem, że znowu ją opuszcza, czuł, jak coś właśnie w nim samym się na
chwilę kończy.
Nie potrafił jej opuszczać, ale mimo to, robił to.
Składał ubrania, pakował walizki, czekał aż wpadnie mu w ramiona, zapewniając
gorliwie, że kocha, że czeka i nie musi się martwić, bo przecież nigdzie nie
znika. Mimo tego, gdy zamykał za sobą drzwi, czuł, że nie tak to sobie
wymarzył. Chociaż miał wszystko w zasięgu ręki, czuł to tak wyraźnie i
namacalnie, jak jeszcze nigdy, był przekonany, że czegoś w tym idealnym obrazku
mu brakuje.
Gdy jechał windą na najwyższe hotelowe piętro, oddychał
niespokojnie. Nie przypominał sobie, żeby po jakimś koncercie, tak się czuł. Te
emocje, które nim targały, gdy krzyczał ile miał sił w płucach, nie potrafił do
niczego innego porównać. W zasadzie zdawał sobie sprawę, że to jest jedyne i
niepowtarzalne uczucie, które będzie zawsze wspominał, ilekroć nad jego głową
zbiorą się ciemne chmury.
Mógł przysiąc, że gdy wychodził na scenę rosły mu
skrzydła i nic przez te kilka krótkich chwil nie było już straszne. Miał
wrażenie, że razem z muzyką, która otacza go z każdej strony, dźwiękiem jaki
słyszy, wibracją podłogi, którą czuje pod stopami i widokiem wysoko uniesionych
rąk, jak gdyby wszyscy chcieli dotknąć nieba był zespojony tworząc swój
niecodzienny tlen, który wdycha by żyć. Radosne uśmiechy, wymalowane twarze i
błyszczące oczy ludzi, gdy przystawiał mikrofon do ust za każdym razem
sprawiały, że jego serce rosło i rosło, a gdy zaczynał śpiewać, starał oddać im
wszystkim to z powrotem, co oni czynią dla niego.
Ale, Drogi Czytelniku, teraz, gdy patrzysz, jak Jared
siedzi na szczycie hotelu, w jednym z jego pokoi, popijając mocną whisky i
paląc papierosa, widzisz, że coś nie gra, a muzyka, jaką niedawno grał, na
chwilę milknie. Odchodzi w ciszę, pozostawiając tylko jego. Samego. Z głową
wypchaną nowymi marzeniami, o których jeszcze nie jest w stanie mówić głośno.
Patrzysz przez chwilę jak zaciska swoje dłonie, które następnie prostuje,
wypuszczając ze świstem powietrze. Oblizuje swoje spierzchnięte wargi, czując
metaliczny posmak krwi z popękanych ust. Przez chwilę siedzi w ciszy, jak gdyby
szukał w niej natchnienia, którego tak usilnie zawsze pragnie. Przystawia
papierosa do ust, zaciągając się nim mocno, a whisky przelewa się w
szklance.
Był zawsze niesamowicie dziwny, z jednej strony taki
słaby, nieporadny, pogodzony sam ze sobą, a z drugiej zaś zdeterminowany, z
jednej ucieka, a z drugiej mimo wszystko stawia czoła. Zawsze taki był ilekroć
pamiętał, bo mimo, że sprawiał wrażenie zwyczajnego pionka, który daje się
manewrować w grze, nigdy do końca się nie poddawał. Walczył do końca i wierzył,
że mimo to, że się nie udaje, kiedyś nastaną te dni, że wreszcie wyjdzie
wszystko tak jak chce.
I mimo, że te dni, o których marzył jeszcze jako
ośmioletnie dziecko, żeby udowodnić wtedy swojemu ojcu, że on nie ma prawa nazywać
go nikim, wreszcie nadeszły, czuł w jakiś sposób pustkę. Czuł, jak jakaś
niewidzialna siła, która opuściła go, teraz powraca, siejąc zamęt. Powoli
podchodząc do niego, gdy on zwyczajnie się o to nie prosił. Kiedyś w jakiś swój
paranoidalny sposób dodawała mu sił, gdy uparty głosik szeptał mu, że jest
ścierwem. Teraz mając to wszystko, co chciał, czuł, że wraca, a on w ten sam
paranoidalny sposób, godzi się na to.
Patrzysz na niego, jak w którymś momencie gasi papierosa
i zrywa się z fotela. Chodzi po pokoju nie wiedząc czego chce. Od ściany do
ściany na zmianę to zaciskając i rozprostowując dłonie. Można powiedzieć, że
jest wzburzony, ale wcale nie ma powodu. Lekko pijany, to jest raczej lepsze
określenie.
- Halo? – mówi, przystawiając telefon do ucha. Przez
chwilę milczy, chcąc znaleźć odpowiednie słowa. – Tęsknię…
- Wiem, ja też… ja też – usłyszał jej głos, zastanawiając
się która jest godzina. Spojrzał na samotnie stojący zegar na jednej z wielu
gustownych szafek i zdał sobie sprawę, że jest środek nocy. Wskazówki
pokazywały drugą w nocy, a on miał wrażenie, że nie potrzebuje snu. – Coś się
stało?
- Chciałem usłyszeć twój głos… tak po prostu – szepnął,
kładąc się na łóżku. Trzymał telefon w ręce, a w drugiej wciąż niedopitą
whisky. Upił jej łyk, czując jej smak i gorąco, które paliło go w gardle.
Słyszał jak miarowo oddychała po drugiej stronie i tak bardzo chciał, żeby
teraz była przy nim.
- Tylko dlatego nie śpisz?
- Chyba tak – westchnął, nabierając ostatni spory łyk
whisky. Poczuł go dokładnie w gardle, jak wypala swoją ognistą ścieżkę od nowa.
Sonia mruknęła coś niezrozumiałego, a potem głośno ziewnęła.
- Jay… Wracaj już. Wiem, że to jeszcze kupa czasu, ale
naprawdę… wracaj… - powiedziała już wyraźnie i w panującej ciszy słyszał jak
przewraca się na ich łóżku.
- Nie mogę, tak kurewsko nie mogę tego zrobić, bo jutro
mamy koncert – mówił bardziej sam do siebie niż do niej. – Tak bardzo bym
chciał wsiąść w ten cholerny samolot, żeby być jeszcze szybciej, autobus jakby
nie dało załatwić się od ręki lotu, nawet na rowerze bym przyjechał, ale nawet
głupiego roweru tutaj nie mam – wstał z łóżka, siadając na nim. Dotknął stopami
drewnianej podłogi, której chłód poczuł od razu. Przeczesał palcami swoje
półdługie włosy. Zasłoniły mu twarz, gdy siedział oparty łokciami o swoje
kolana. Oddychał spokojnie, czując jak whisky miesza mu w głowie. – Tęsknie tak
mocno, że aż boli, całe ciało mnie boli. Rozsadza mnie za każdym razem, kiedy
ciebie nie ma, nie czuję cię, nie widzę… - mówił, a ona po drugiej stronie
słuchała. Tylko jej świszczący oddech można było usłyszeć w pokoju. I jego
słowa. – To prawie jak gorączka, która mnie trawi, nie mogę spać. A jak
zasypiam, to mam nadzieje, że gdy się obudzę, zobaczę ciebie. Ale ciebie nie ma
– westchnął, podnosząc głowę. Wpatrywał się przez chwilę w jeden punkt przed
sobą.
- Jay…
- To dopiero dwa tygodnie, a ja nie wiem co robić. Tak
bardzo chcę przylecieć, wziąć cię w ramiona i wiedzieć, że trzymam w nich cały
swój świat… - ciągnął, wstając z łóżka. Podszedł do barku w rogu pokoju.
Otworzył drewniane drzwiczki i nalał do połowy szklanki kolejnej porcji whisky.
Wtedy był pewny, że albo zmorzy go głęboki sen, w którym nie będzie żadnych
snów, albo zastanie go świt, a on nie zmruży nawet na sekundę swoich oczu.
- Może będziecie mieć za niedługo jakąś przerwę –
podsunęła, przewracając się na swoim łóżku. Leżała na plecach, wpatrując się w
sufit. Walczyła z opadającymi powiekami coraz mocniej. – Wtedy na pewno się
spotkamy… - usłyszał jej miarowy oddech.
- Kocham cię – nie odpowiedziała. Wciąż słyszał jej cichy
oddech i musiał zrozumieć, że najzwyczajniej zasnęła. Nacisnął na maleńką,
czerwoną słuchawkę i podniósł do ust szklankę whisky. Paliła gardło tak jak
wcześniej. Odłożył telefon na łóżko i podszedł do okna. Odsłonił firankę i dotknął
palcami parapetu. Przed sobą widział roztaczające się Las Vegas, mieniące się
milionem kolorowych świateł. Wyglądało tak pięknie i zjawiskowo, że na moment
przestał o czymkolwiek innym myśleć. W jego głowie były tylko neonowe światła
pulsujące radośnie, które miał wrażenie, że nigdy, ale to przenigdy nie gasną.
Wciąż rozbłyskają by nawet na chwile miasto nie pokryło się mrokiem. Jakby
chciały, że mimo nastającej nocy jej nie było. Jakby nie pozwalały gasnąć
światłu.
W tamtej chwili, gdy patrzył zmrużonymi oczami wprost
przed siebie, starając się dojrzeć w tej jaskrawej barwie świateł coś, czego
tak uparcie szukał, by znaleźć tak dawno zapomniane natchnienie, już wiedział,
że Las Vegas jest miastem, gdzie popełnił swoje mentalne zabójstwo.
Zabójstwo najdoskonalsze ze wszystkich, które przyszło mu
poznać. Bo, gdy siedział na szczycie apartamentowca, w jednym z gustownych
pokoi, wiedział, że życie, które toczył jeszcze tak niedawno na zawsze bądź na
zaledwie krótką chwilę pogrzebał. Pozwolił mu odejść, godząc się na to,
znajdując na jego zgliszczach samego siebie. Tego, którego tak uparcie szukał.
Ale mimo to, Drogi Czytelniku widzisz Jareda, który
odpalając kolejnego z papierosów zaciąga się nim mocno. Otwiera okno, a pęd
powietrza rozwiewa mu włosy i smaga go w twarz. Widzisz, jak uśmiecha się
jednym ze swoich uśmiechów, które możesz oglądać na łamach kolorowych gazet.
Ale ten dzisiejszy jest najszczerszy, bo mimo, że jest taki sam jak tamte,
sięga gdzieś w głąb jego samego. Rozpromienia go, a przez chwile masz wrażenie,
że patrzysz na szaleńca, co chce skoczyć. Ale nie, Jared już nie miał takich
zamiarów. Zmrużył oczy pod wpływem zimnego wiatru. Tutaj wszystko było
właściwe.
Las Vegas było miastem, gdzie popełnił na samym sobie
zabójstwo, które sprawiło, że przez chwile demony odeszły. Skończył z nimi,
wpatrując się we własne oczy przy zgaszonym świetle w jedno z wiszących luster
nad starą komoda przy oknie. Kończył coś, by zawsze ilekroć miał śpiewać,
przypominało mu, że nie ma takich rzeczy, których nie idzie pogrzebać we
własnych odmętach świadomości. Świadomości, którą utracił, by odzyskać ją z
powrotem.
20. sierpnia 2010r., Kraków, Polska.
- The Kill powstało w Las Vegas w dwa tysiące czwartym
roku... - zaczął Will, przeglądając przygotowane swoje kartki, artykuły z gazet
i wszystko co miał. Jared siedział wyprostowany i przyglądał się czemuś za
oknem. Kraków stale go zaskakiwał.
- The Kill powstało w Las Vegas w dwa tysiące czwartym
roku w jedną noc. Byłem uchlany, zmroczony, byłem poza własną świadomością,
którą utraciłem na zaledwie kilka godzin, gdy wszedłem w głąb samego siebie; do
środka tam, gdzie boisz się zagłębiać, by nie uświadomić sobie, że właśnie taki
jesteś. Zepsuty do granic możliwości tylko nie chcesz przyjąć, że zawsze taki
byłeś. I wtedy popełniasz mentalną zbrodnie na samym sobie, żeby zniszczyć
dawnego siebie, dawny swój obraz ilekroć wpatrujesz się w swoje oczy, widząc,
że ty - ten człowiek, był wszystkim czego chciałeś. Wszystkim co mogłeś
mieć. The Kill to piosenka, którą zawsze śpiewam –
- The Kill to piosenka bez której nie istnieje żaden
wasz koncert - mruknął Will, przyciskając coś w dyktafonie. Spojrzał na Jareda,
który przyglądał mu się z uwagą.
- The Kill tak samo jak Closer to the edge z naszej
najnowszej płyty. Te dwie piosenki czynią mnie takim jakim jestem.
- Closer to the edge to wesoła piosenka, która porywa
tłumy. Można o niej przeczytać, że "sprawia, że chce się żyć, że
człowiekowi wracają siły" - podniósł wzrok znad wydruku, który przed
chwilą przeczytał. - Ta piosenka według niektórych fanów przywodzi nadzieje, a
The Kill ją odbiera. W Closer (...), stoisz bliżej krawędzi, a w The Kill
zabijasz się. Tu wahasz się by skoczyć, tu już to zrobiłeś. Closer (…), mówi,
że pewnego dnia znów się spotkamy, The Kill, że skończyłeś z nim - w domyśle
sobą samym. Dwa kontrasty, dwa całkiem inne oblicza.
- Closer to the edge to piosenka o tym, jak żyć po
utracie, a The Kill, jak wyłączyć emocje. Te dwie piosenki mają to samo
nawiązanie, one współgrają.
- Nie słyszę, linia melodyczna jest całkiem inna,
całość różni się tak bardzo, że aż bardziej nie może - Will założył nogę na
nogę, patrząc sceptycznie na Jareda, który przeczesał swojego niepostawionego,
blond irokeza.
- Closer (...) to dzień, The Kill to noc - mruknął
tajemniczo. Reporter patrzył nic nie rozumiejąc.
- Najpierw jest dzień, później noc. Najpierw
śpiewasz... –
- Najpierw daje sobie nadzieje, a później ją odbieram.
Najpierw stoję przy krawędzi, a potem jednak z niej skacze.
29. stycznia 2004r., Las Vegas, Nevada, hotel Circus
Circus.
Las Vegas nie zasypiało i był już tego pewny. To miasto
miało swój urok, ale nie było tak piękne i wyjątkowe jak Los Angeles. Tutaj,
gdy promienie słońca zaczęły wdrapywać się do okien hotelu, a on zdał sobie
sprawę, że nie śpi był pewien, że napisał właśnie piosenkę, której melodię
ułożył już dawno temu.
Dokładnie w październiku tysiąc dziewięćset
dziewięćdziesiątego dziewiątego roku, kiedy siedział w jednej z wielu
szpitalnych sal i pociągał za struny swojej gitary, wpatrując się zmrużonymi
oczami na śpiącą w inkubatorze Skylar.
Pamiętał tamten dzień, bo struny paliły jego opuszki tak
bardzo jak jeszcze nigdy. Grał wtedy nie spisując żadnej z tych nut, ale
wiedział, że ich nie zapomni. Przynajmniej nie wszystkich. Teraz spoglądał na wymiętą,
poplamioną whisky kartkę, na której spisał nareszcie do tej melodii słowa.
Paliły go tak mocno, jak struny własnej gitary. Wżerały się w niego tworząc
odciski, czyniąc tak, że zostawiały ślady.
Jego utracona świadomość miała powracać za każdym
razem, gdy był bliżej krawędzi. Przypominać dlaczego się tu znalazł i
mówić mu, że przecież to wszystko zaczęło się na tamtej szpitalnej sali. Nic
nie miało już mijać.
Spojrzał swoimi przekrwionymi oczami przed siebie.
Ścisnął mocniej kartkę, a potem wsadził do tylnej kieszeni spodni. Wyciągnął
spod łóżka laptopa. Nie wiedział co robi, zachowywał się jak zaprogramowana
maszyna. Otworzył go i czekał chwilę jak z cichą melodyjką załaduje mu się
system. Dalej robił wszystko jakby poza sobą samym, jakby przez moment nie
starał się postępować racjonalnie. Strona jakiejś linii samolotowej zaświeciła
mu się przed oczami, a jego długie palce zaczęły szybko wstukiwać skąd chce
lecieć i właściwie dokąd. Tam nie pytali dlaczego.
Gdy wyświetliły mu się poszczególne połączenia, jego oczy
rozbłysły. Świeciły się przez moment, a światło z ekranu laptopa odbijało się w
nich. Przetarł je, czując pod powiekami piasek. Zarwana noc dawała się we
znaki. Z tyłu głowy zaczęło się tłuc coś nieprzyjemnie; nie możesz uciec,
nie możesz zostawić ich tutaj, nie możesz odwołać koncertu d w a n a ś c i e
godzin wcześniej. Nagle cały blask w jego oczach jaki pojawił się jeszcze
przed chwilą, zgasł. Niczym wypalona zapałka, którą ktoś ścisnął między
palcami. Zatrzasnął pokrywę laptopa i przetarł twarz w dłoniach.
- Chciałeś takiego życia to masz – mruknął sam do siebie.
– Nie niszcz czyiś marzeń, bo masz taki kaprys – zamknął oczy, czując, że jeśli
je znowu otworzy, to chyba zacznie płakać. Nie ze smutku, tylko ze zmęczenia.
Tak strasznie go piekły.
Położył się na łóżku. Nawet się nie rozbierał. Poklepał
jedną z wielu poduszek, która była tak przyjemnie miękka. Zapraszały go, żeby
zamknął swoje oczy i na moment dał ponieść się snom. Popatrzył jeszcze mrużąc
oczy na zegarek. Była szósta rano. Szósta rano, a on za dwanaście godzin ma
wyjść na scenę. Przeklął pod nosem, żałując, że zamówił do pokoju dwie butelki
whisky. Był dalej pijany, alkohol dalej krążył w jego żyłach, sprawiając, że
przed oczami wciąż obraz się bujał. Był tak bardzo niestabilny, a to, że
pozostały mu dwie godziny snu nie było niczym obiecującym.
Otworzył swoje przekrwione oczy jeszcze raz, widząc, jak
hotelowy pokój cały się rozświetlił. Szum miasta dobiegał do niego, ale coraz
bardziej robił się niewyraźny, oddalający, cichnący. Wszystko przysłonił mrok.
„Cześć, jestem Jared. Jestem reżyserem, jestem
muzykiem, jestem aktorem, jestem na pół etatu managerem, jestem grafikiem,
gryzmolę, jestem znany ze swojego tańca, lubię chodzić na długie wędrówki. Tak
jak ludzie są zmuszeni by oddychać, tak ja byłem zmuszony by tworzyć.”*
*
Tomo był człowiekiem zawsze niezależnym. Nie pamiętał
dokładnie dnia, w którym stwierdził, że muzyka to nie tylko brzdękanie w swoim
pokoju na piętrze ani tym bardziej coś, co chce zostawić dla siebie. Był też
czasami trochę infantylny, ale w niektórych momentach zbyt pewny siebie i to
doprowadziło go do momentu, w którym zdecydował się pójść na casting.
Ogłoszenie zawisło na oficjalnej stronie zespołu, który pokochał od momentu
wydania ich EP, a potem takie coś! Szukali gitarzysty, który był zdolny w
zasadzie rzucić całe swoje dotychczasowe życie dla koncertów. A on wtedy już
wiedział, że nie da się tak łatwo spławić ani wyrzucić za drzwi jeśli miałoby
to kiedykolwiek się stać.
Pamiętał tamten dzień; ubrany w czarne glany o czerwonych
sznurówkach, przez ramię przewieszona gitara, wybrał Metallice, bo uznał ją za
najlepszą. I wcale się nie pomylił. Zrobił na nich takie wrażenie, jakiego
jeszcze nie widział. Wpatrywali się w niego z szeroko otwartymi oczami i ustami.
Pokazał się w całej swej klasie. Był po prostu najlepszy, co później sami mu
przyznali. Trzydzieści sekund do Marsa było jego biletem do własnego raju.
Teraz siedział w jednej z kawiarni w samym Las Vegas,
byli tutaj od dwóch dni. Wczoraj wieczorem odbył się pierwszy koncert, który
był jednym z lepszych, chociaż Jared sprawiał wrażenie, że nie jest do końca
przytomny. Mimo, że cały czas mrużył oczy, dał radę zaśpiewać do końca. Czasem
Tomo zastanawiał się skąd on bierze takie pokłady siły, będąc jeszcze chwilę
wcześniej kompletnie nie do życia. Ale to, właśnie to mógł poczuć, jak
wychodził z nimi wszystkimi na scenę.
Odwrócił wzrok; grzebał łyżeczką w cukierniczce.
Zastanawiał się przez chwilę czy przyjdzie. Kawiarnia była dosyć podupadającym
miejscem i stwierdził, że jest idealna na takie spotkanie. Nie było tłumu, nie
było świadków, nie musiał się nikomu tłumaczyć.
- Cześć – usłyszał cichy, zachrypnięty głos. Blond włosy
chłopak przypatrywał się w niego niebieskimi oczami. Miał wrażenie, że gdy ujrzał
je po raz pierwszy już się w nich zakochał. Były już nie niebieskie, a
turkusowe. Rzadko spotykana barwa, ale bardzo piękna. – Wybacz za spóźnienie,
zaspałem – odetchnął, teraz dopiero zwrócił uwagę, że dyszał, jakby biegł. –
Wasz wczorajszy koncert był mega.
- Wierz mi, byłby lepszy gdyby Jay spał w nocy. Nie wiem
co robił, ale czułem od niego niezłą gorzelnie.
- Wydaje się być spoko facetem, ale czasem przypomina mi
–
- Spokojnie, Jay nie jest gejem, nie musisz się martwić,
że wkradnie mi się pod kołdrę – uśmiechnął się wesoło, a w jego oczach tańczyły
iskry. Mike złapał go za rękę. – Jutro jedziemy do San Francisco, nie wiem
kiedy się spotkamy…
- Wiem, jak wygląda twoja praca – Mike patrzył mu w oczy
i mógł przysiąc, że wcale się nie gniewa ani nie ma humorów jak baba. Uwielbiał
go na swój każdy możliwy sposób. Rok różnicy jaki ich dzielił był tak
niewidoczny, jakby nie było go wcale. Zawsze sobie powtarzał, że wiek to tylko
liczba. A to, że spotykali się od kilku tygodni, musiało zostać jak na razie ich
słodką tajemnicą. Wiedział, że musi w końcu przyznać się chłopakom, bo miał
dość już Shannona i Matta, że suszyli mu głowę, że nie ma ochoty wychodzić na
żadne panienki. Raz nawet zaprowadzili go do burdelu, zapłacili za ekskluzywną
prostytutkę, żeby mógł sobie spuścić z krzyża, a on odczekał dziesięć minut
razem z nią w pokoju. Wpatrywał się w nią i tylko uśmiechał. Podsumowała go
krótkim „nikt za gapienie na mnie jeszcze mi nie płacił, jesteś pierwszy.”
Wyszedł, a oni nie mogli zrozumieć czemu to zrobił. Ale już niedługo, już
naprawdę niedługo miało wszystko się zmienić.
Nie mógł nazywać Mike’a miłością swojego życia, ale
przypuszczał, że nie jest to związek na chwilę. Miały być między nimi te
standardowe wzloty i upadki, radości i smutki. Choć było jeszcze na to za
szybko, Mike był człowiekiem pewnym. Tomo również.
- Ktoś mówił, że praca nie zając – mruknął, pijąc swoją
kawę, którą latynoska kelnerka postawiła chwilę temu przed nim. – Że możesz
czasem niektóre rzeczy olać – Tomo mówił, a Mike słuchał. Tomo wiedział, że
jutrzejszy koncert w San Francisco jest jeszcze jednym z wielu, które zakończą
się dopiero w połowie marca. – Ale wiesz, że gonią nas terminy, ciebie również,
twoje zlecenia są nie mniej ważne jak nasze koncerty.
- To naprawdę wspaniałe, że mimo tego naszego biegu,
zawsze znajdziemy czas by się spotkać – Mike złapał go za dłoń, delikatnie ją
gładząc. – Mam nadzieje, że następnym razem już w L.A…
- L.A jest ostatnią rzeczą, do jakiej chce wracać.
- Dlaczego? Czego się boisz? – zapytał Mike, świdrując go
swoimi turkusowymi tęczówkami. Patrzył na niego, czekając na odpowiedź. Wciąż
ściskał delikatnie jego dłoń. Tomo wyprostował się na krzesełku i napił się
ponownie swojej kawy. Stwierdził, że jest zdecydowanie lurowata i nigdy nie pił
tak ohydnej. Ale żeby przeciągnąć chwilę nic innego mu nie pozostało.
- Co zrobisz jak nic nie zrobisz… - szepnął wymijająco.
Mike nadal czekał na odpowiedź.
- Tomo… -
- Nikt nie wie, że się z tobą spotykam – zaczął. – Mam
jakieś dziwne obawy, że jak się wyda będzie niezły dym. W zasadzie to nie jest
powód do wstydu, bo wiem, że do ciebie coś czuje… Zawsze byłem nieco inny,
teraz to widać. Chłopaki nie wiedzą, nie wiem jak zareagują… - westchnął,
stukając palcem o krawędź filiżanki. – Mam wrażenie, że jedyną osobą której
mogę o tym powiedzieć jest Jay. Zawsze uważałem, że on też jest nieco inny i
nie – tu spojrzał wymownie na Mike’a – nie jest gejem. Ma dziewczynę, którą
naprawdę bardzo kocha. Chodzi mi tu o coś innego, jakby miał inne zdanie o
wszystkim niż reszta. Jakby rządził własnymi prawami, widział inaczej. Wydaje
mi się mega spoko kolesiem, który po prostu miał w swoim życiu pecha –
zakończył.
- Kiedy im powiesz? – Mike zagadnął, dalej ściskając jego
dłoń. – Powiesz im w ogóle?
- Wydaje mi się, że stanie się to, kiedy wyczuje
odpowiedni moment. A ten moment jest już bliski – Tomo uśmiechnął się w
kącikach ust. Teraz uśmiech dosięgnął również jego oczu.
*
30. stycznia 2004r., San Francisco, Kalifornia, klub
Wild Side West.
Shannon wszedł do jednego z klubów ze striptizem w sercu
San Francisco. Rozejrzał się wokół siebie, widząc dookoła same powyginane,
ubrane w skąpe stroje tancerki. Dziewczyny kusiły ponętnymi ciałami, które były
idealnie wyeksponowane. Wysmarowane brokatem, świeciły się jeszcze bardziej wśród
migoczących świateł.
Stanął koło baru, patrząc wciąż kątem oka na tańczącą
dziewczynę. Przyglądał się jej uważnie, jak kręci biodrami w rytm zmysłowej
muzyki. Była niezwykle gibka i wysportowana. Pot ciekł jej po wyrzeźbionych mięśniach,
kształtnych piersiach. Naprawdę mógł uznać, że jest imponująca. Jej brązowe
włosy o rudawych refleksach spływały na łopatki. Gdy kręciła się przy rurze,
tak idealnie przecinały duszne powietrze.
Mimo, że nie była jedyna, jego wzrok spoczął właśnie na
niej. Zauważyła go, a on uśmiechnął się do niej. Miała ładny uśmiech, a jej
oczy były tego wieczoru jednymi z tych wyjątkowych. Dalej wiła się przy rurze,
patrząc już tylko na niego. Odkąd wyruszyli w trasę koncertową, którą na chwilę
przerwali ze względu na ślub Matta, byli już dosyć bardzo rozpoznawalni w
Stanach. Czasem łapał się na tym, że gdy byli w jakimś mieście, ktoś zaczepiał
ich o autograf. Na początku nie wiedział, jak ma się zachować. Było to nie tyle
co nowe, ale też nieznane, nigdy nie doświadczył czegoś takiego. Ludzie
podchodzili, robili zdjęcia, czasem też chcieli zadać kilka pytań.
Ślub Matta był taką chwilową odskocznią od tego. Tam
zamknęli się we własnym towarzystwie i nikt nie robił im zdjęć. Gdy minęło
cztery dni, musieli ponownie się spakować, wrzucić walizki i odlecieć. On nie
zostawił nic ważnego w Los Angeles, jego brat połowę samego siebie. Spotykał
się z Chloe kilka razy, ale miał wrażenie, że nie jest gotowy na żaden związek
ani tym bardziej ona. Mimo, że był od niej starszy dziesięć lat, nie czuł tej
różnicy wieku, ale coś go blokowało.
Tancerka zeszła z podestu i skierowała się w jego stronę.
Wypił wcześniej zamówionego drinka i machnął barmanowi, że ma ochotę na butelkę
szampana. Ten odmachnął mu, znikając na zapleczu. Sekundę później przyniósł
schłodzoną, nowiutką butelkę. Dziewczyna popatrzyła na niego krótko, a potem
sięgnęła jego spragnionych ust. Dawno nikogo nie całował w taki sposób.
Całowała go pożądliwie, mocno wpijając się w jego usta,
prowadząc do uroczego, małego pokoiku za zapleczem. Z majteczek wyciągnęła
studolarówkę i położyła ją na stoliku, jedną ręką odpinając sobie stanik.
Shannon w prawej dłoni trzymał butelkę drogiego szampana, w lewej paczkę
kondomów.
Dziewczyna czuła, jak delikatny prąd przeszywa jej ciało
od czubka głowy po końcówki palców u stóp, gdy tylko pchnął ją na łóżko. Oblał
ją szampanem i zaczął zlizywać go z jej piersi. Rozłożyła szeroko nogi. Ostatni
raz łyknął z gwinta, po czym rzucił butelkę o ziemię. Brunetka seksownie
oplotła głośno oddychającego mężczyznę nogami w pasie, jęknęła głośno,
wyginając się w łuk i uwydatniając swój biust.
A on nie myślał o niczym, poddał się kompletnie temu, co
działo się w tym momencie.
Zdjęła z niego bokserki.
Chwilę pogrywała z nim, zwalniając i przyspieszając
tempo, by bawić się dłużej, alkohol jednak na tyle uderzył mu w twarz, że nie
miał zamiaru kończyć szybko. Nie miał też ochoty na żadne gierki wstępne.
Tancerka usadowiła się na nim, podskakując i głośno
jęcząc. Wbijał jej paznokcie w pośladki, raz za razem delikatnie ją klepiąc czy
szczypiąc. Potęgowało to nie tylko jego podniecenie. Jej też.
Gdy tylko poczuła niesamowitą rozkosz rozchodzącą się po
swoim nagim ciele, on przejął inicjatywę, odwracając ją do siebie tyłem. Gdy
poruszał się w niej coraz gwałtowniej, mocniej, wydawało jej się, że płonęła.
Dziesięć minut później skończył zapinać rozporek i
otrzepując z siebie niewidoczny kurz, wyszedł z klubu.
*
W tym samym czasie, San Francisco, hotel Bel Air.
San Francisco kusiło. Po raz kolejny zasiadł przed
komputerem, patrząc na ostatnią wiadomość od Emily. W głowie też mu świtało, że
następny koncert mają dopiero za trzy dni. Caluteńkie trzy dni, a jutro z
samego rana mają lecieć do Nowego Jorku. Miał wyspać się, wstać, ubrać i udać
się na lotnisko. Miał żyć znowu ustalonym planem i poddawać się schematom.
Odetchnął, pamiętając jeszcze, jak zaledwie godzinę temu
dali tutaj koncert. Miasto jak zwykle ich nie zawiodło, wszystko spełniło ich
oczekiwania. Ludzie byli tak cudowni, gdy po raz kolejny chcieli z nim dotknąć
nieba. Zastanawiał się, jak oni to robią, że to nie on, ale właśnie oni
przybliżają mu to niebo. Emocje były tak namacalne, że miał wrażenie, że w
trakcie tych koncertów łapie je w dłonie.
Wszystko współgrało z muzyką czyniąc to tak wyjątkowym,
że czasami nie potrafił w to wierzyć, że ta chwila właśnie trwa i wcale nie
mija. Wcale nie budzi się ze snu tylko po to, żeby okazało się to marzeniem.
Pamiętał ich uniesione dłonie, podniesione głosy, w których słyszał w zasadzie
wszystko. Byli tak kolorowi, tak rzeczywiści mimo to, że on ciągle chodził w
czarnych ciuchach. Tak idealni w tym nieidealnym świecie, który coraz bardziej
go zaskakiwał. Te kilka chwil było jak pędzące pociągi, które nagle się
zderzają. Wybuchowe, gwałtowne i tak nagle się kończące, że nawet gdy schodził
ze sceny, żegnany przez wiwaty i oklaski, miał wrażenie, że żaden jego koncert
nie mija na zawsze.
On ciągle trwa, ilekroć ktoś wspomni ten moment, który
już nigdy nie minie.
Jared ponownie zerknął na stronę, a potem na drugą kartę
otwartą z mailem od Emily. Przez chwilę się wahał, a potem wpisał w
wyszukiwarkę lotów, nie Nowy Jork – Los Angeles, by zagłuszyć niesłabnącą
tęsknotę. Tylko Paryż.
Nie przypominał sobie, żeby kiedykolwiek odwiedził to
miasto, choć ich jednorazowe wysoki do Europy w dwa tysiące trzecim nie
obejmowały Francji. Wszystko kończyło się na Austrii, Niemczech, Irlandii aż
wreszcie Anglii. Francja między tym wszystkim była zapomniana, a on mimo, że
spał w jednym z hoteli w Berlinie, w tamtym czasie nie wpadł na to, żeby
polecieć choć na chwilę do Paryża.
Ta chwila nadeszła właśnie teraz.
Lot się wyświetlił. Miał trwać osiem godzin; dla jednych
całą wieczność dla innych tylko krótki moment. Wpatrywał się w jasny, bijący po
oczach ekran komputera i wciąż się wahał czy robi dobrze. Nie widział jej odkąd
opuściła Stany. Ile to było? Trzy, a może już pięć lat? Ich rozmowy kończące
się na skrzynce mailowej, czasami od większego święta wybierał jej numer w
środku nocy, by pokonać strefy czasowe. Był tak bardzo zawiedziony, że nie
mieli czasu, żeby mógł odwiedzić Paryż chociaż na dwie godziny. Koncerty, które
odbyły się w Europie trwały zaledwie tydzień i każdy był prawie dzień w dzień.
Był tak bardzo zmęczony tym nieustannym pędem, że gdy w końcu wrócili do Stanów
wstał na drugi dzień o siedemnastej.
Chwilę później było już za późno. Nacisnął na przycisk,
który wyświetlił następną stronę oznajmującą, że rezerwacja lotu została
dokonana.
Paryż miał oglądać już nie tylko na zdjęciach.
31. stycznia 2004r., Nowy Jork, hala Roseland
Ballroom.
W powietrzu panował niebywały hałas. Gdyby ktoś chciał
się przysłuchać temu, co ludzie mają do powiedzenia od razu albo prawie od razu
by się poddał. Było tak głośno, głosy mieszały się ze sobą, a do rozpoczęcia koncertu
dzieliła chwila. Stali za kulisami, patrząc na siebie. Tomo chodził tam i z
powrotem z gitarą nucąc coś pod nosem. Jared próbował zajrzeć ile osób przyszło
i czy jest pełna hala. Matt z Shannonem rozmawiali o czymś mało konkretnym,
kiedy nagle wszyscy czworo stanęli obok siebie, łapiąc się za ramiona.
Minutę później zgasły wszystkie światła i zaczęło lecieć
intro. Spojrzeli po sobie, rozumiejąc się bez słów. Chwilę później wyszli na
scenę spowitą mrokiem, z której zaczęli się powoli wyłaniać. Duszne powietrze
przebiły pierwsze dźwięki perkusji, gdy rozpoczęło się ‘The Mission’. Kilka
sekund później Jared przystawił sobie mikrofon do ust. Zaczął śpiewać niemal od
razu, jakby chciał nadążyć za muzyką. Jakby przypatrzyć się temu z boku, miało
się wrażenie, że gdzieś się spieszył. Dopiero przy refrenie trochę stopował.
Koncerty były tym, czego nie zamieniłby na nic innego.
Teraz były nieodłącznym elementem, którego gdyby zabrakło poczułby w pewien
sposób pustkę. Tak wielką, że nie wiedział czy dałby radę ją czymś zapełnić.
Sprawiały, że żył, że czuł, że potrafił współgrać z muzyką, która w zasadzie
czyniła go takim jakim był. Jak gdyby oddał jej swoją duszę, którą by stracił,
kiedy by jej zabrakło.
Nie był w stanie wyobrazić sobie momentu, gdy w jego duszy
ta właśnie muzyka jaką tworzy, cichnie. Patrzył przed siebie, jak ludzie w
charakterystyczny sposób podnoszą ręce, a mimo to, że jest tak nisko, słyszy
niebo, a niebo słyszy jego głos.
Czasem miał wrażenie, że gdy śpiewała odkrywa w sobie
całkiem inne emocje, które powstają tylko w tych momentach, gdy stoi na scenie.
Razem z wibracją podłogi, wpatrzonych w niego ludzi, rodzi się coś, co miało
nigdy już nie umrzeć. Miało żyć dopóki on sam pozwoli temu odejść. Te momenty
dla niektórych trwały niczym mrugniecie oka, które statystycznie trwa jedną
czwartą sekundy. Jego własna sekunda trwała tak długo, jak widział uniesione
dłonie i wspólny śpiew, gdy po ciężkim dniu nie potrafił wyciągać wszystkich
dźwięków. Roseland Ballroom było niezwykle kolorowe, a on mimo, że po raz
kolejny wyszedł na scenę w czerni, też przybierał te kolory na siebie.
To właśnie ta chwila, która nigdy nie miała minąć, bo już
zawsze ktoś miał o niej pamiętać, czyniła, że stawał się silniejszy niż
kiedykolwiek. Wszystko było zależne od marzeń.
Gdy kolejna piosenka zaczęła się, wiedział, że mimo to,
że wszystkim wydawało się, że minęła sekunda, on już niestety musiał zejść ze
sceny. Zaśpiewał ją, choć wiedział, że setlista jest skończona, zawsze miał
wrażenie, że kończy się to o wiele szybciej niż by chciał.
Nic nie trwało na zawsze, a on też to wiedział, kiedy
zbiegł ze sceny czując, że goni go czas.
Shannon życzył mu udanego lotu i tylko chciał, żeby
wrócił na koncert w Nowym Orleanie. Tylko tego od niego pragnął, nie chcąc już
nic w zamian. Żeby nie niszczył marzeń własnym fanom, bo wiedział jakim kosztem
to wszystko.
Port lotniczy im. Johna F. Kennedy’ego, Nowy Jork.
Jared stojąc miedzy ludźmi w przeciwsłonecznych
okularach, zastanawiał się dalej czy nie odwołać rezerwacji. Czy nie zmienić po
prostu miejsca do jakiego chce lecieć. W duchu powtarzał sobie, że Paryż
odwiedzi najwcześniej za rok, o ile wszystko dobrze pójdzie. Do Los Angeles
mieli wrócić już w marcu. Czasem musiał postawić na inne priorytety, choć swoje
serce zostawił w L.A.
Przyglądając się śpieszącym ludziom to zaś innym, których
lot był opóźniony, przypomniał sobie sam siebie, gdy zaledwie osiem, prawie
osiem lat temu, siedział na tym lotnisku, gdy Nowy Jork odwiedziła jedna z
największych śnieżyć w historii, powodując, że stanęło dosłownie wszystko.
Później dziękował, że właśnie znalazł się na tym lotnisku, bo może nigdy nie
poznałby jej. Przypomniał sobie, że te osiem lat temu był w zupełnie innym
miejscu niż obecnie. Że wtedy liczyła się dla niego zupełnie inna chwila.
Dwadzieścia minut później, kiedy było kompletnie za późno
i kiedy ostatecznie podjął decyzje, potwierdzając swój lot kobiecie ubranej w
firmową garsonkę lotniska, przeszedł z resztą pasażerów na pokład. Usiadł w
miejscu jak najdalej skrzydła; paranoidalny strach, że blachy zaczną się giąć w
ciągu tylu lat i tylu przemierzonych lotów w ogóle go nie opuścił.
Czując, jak samolot rusza, zawracając na pasie startowym
i szykując się do oderwania z płyty lotniska, miał wrażenie, że gdy wystartował
i nabrał odpowiedniej wysokości już tutaj, opuszczając dopiero Nowy Jork, widzi
maleńką wieżę Eiffla. Albo to działo się tylko w jego głowie.
„Mais le ciel de Paris n’est pas longtemps cruel…
Pour se faire pardonner, il offre un arc-en-ciel…”**
__________
tytuł: Jimmy Eat World - Hear you me.
*-słowa J. Leto**-Edith Piaf - Sous le ciel de Paris tł.: "Ale niebo Paryża nie gniewa się zbyt długo... Aby mu wybaczono, ofiaruje tęczę..."
Boże, naprawdę napisałam dokładnie 5424 słowa, żeby zawsze zabierać się za tą historię w nocy. W nocy mój mózg inaczej myśli, powstają różne teorie, powiązanie TK z CTTE pisałam czysto z pamięci, do tej pory nie sprawdziłam co jest dokładnie w Closer i jak można to interpretować. 3 w nocy, kiedy mam wolne, wiem, że jutro mam wolne i otwieram Worda. Dzieją się cuda.
Ale n a r e s z c i e powróciłam do tej historii i wiem, że ją skończę. Ona we mnie odżyła na nowo, Jared znowu nabrał życia w mojej głowie i znowu będzie poronionym idiotą goniącym za marzeniami. Jeju, naprawdę za nim tęskniłam...
Dziękuje tym co są, a o nich nie wiem. :)
to opowiadanie jest najlepsze, jedyne w swoim rodzaju ;-)
OdpowiedzUsuńpoinformowałam cię już, jak bardzo podoba mi się moment rozmowy jareda z willem na twitterze, ale mam ochotę pisać o tym godzinami, bo takie to dobre. naprawdę, kocham cię za to, że dajesz mi własną, osobistą interpretację piosenek marsów, że to opowiadanie jest takie emocjonalne. odkrywając karty jareda - odkrywasz karty czytelnika. dajesz mu możliwość poznania siebie (bo jestem pewna, iż każdy z nas ma coś z twojego jareda), swojego umysłu, swojego strachu, radości, widzenia wolności i szczęścia [ale ze mnie filozofofofofo].
OdpowiedzUsuńczytam fragmenty o shannonie i widzę te fotki z old schoolowych czasów, na których leży z jakimiś fokami [nadal mnie one śmieszą; idealnie wykreowałaś ten okres jego życia].
co do tomo to na ten moment nic nie powiem, bo jestem ogarnięta szokiem. potrafisz zaskoczyć.
zostawiam cię z tym stolcem (tzn. moim komentarzem) i życzę weny.
x, domi
Nawet nie wiesz ile radości sprawiłas mi tym iż będę mogła dalej delektować się tą historią
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
-K.B.
Ps przyjemność z tworzenia
Zostałaś nominowana do Liebster Award, pytania znajdziesz tu: http://verloren-prinz.blogspot.com/2015/04/liebster-award.html
OdpowiedzUsuńNie zgadniesz, skad pisze moj pierwszy prawdziwy komenatrza na bd. Tak. Zgadlas. Z pb! :D nie raz mowilam ci ze to co tu tworzysz, jest piekne. Znalam wyrywki. Teraz znam calosc. I to cudowna calosc. Sa tu takie zdania, ktore niszcza. Sa tez takie ktore daja nadzieje. Ja z kolei mam nadzieje, ze jak zobaczysz jutro tego prawdziwego, to dasz troche radosci temu twojemu Jarkowi. Zasluzyl.
OdpowiedzUsuńXoxox
Do jutra! LET THE MARSOWKA BEGIN!
historia ta wydarzyla sie naprawde...
OdpowiedzUsuńdawno dawno temu zyla sobie piekna ksiezniczka o imieni Freilyn. byla ona bardzo zdolna i kariera pisarska stala przed nia otworem. Freilyn pisala opowiadanie Ganzer-Tom znane tez jako Ganzerek. Freilynv miala ogromna wladze w krolestwie FFTH i wiele osob jej tego zazdroscilo... szczegolnie zazdroscila jej Drag queen. zazdroscila jej tak bardzo, ze pewnego dnia kiedy czytala Ganzerka narodzila sie w jej glowie szatanska mysl. postanowila napisac opko rownie dobre co Ganzer. brakowalo jej jednak talentu Freilyn wiec postanowila skopiowac wszystko z niej. ustawola zdjecie Christiny Aguilery ktorej wizerunek nalezy do Frei jako zdjecie swojej bohaterki... dala bohaterce imie na S... nawet rozne sceny opisywala identycznie... Freilyn to bardzo zmartwilo wiec kazala swoim rycerzom usunac bloga Drag... jednak wostatnim momencie sie zlitowala i pozwolila jej go prowadzic a sama odeszla po cichu aby poprawic swoje dzielo... jednak duch Frei krazy i kolejne pokolenia autorek uwazaja ja za swoj wzor. przekaz te historie kolejnym 10 osobom jesli szanuejsz Freilyn
ja Cię proszę, nie zaśmiecaj mojego bloga takimi bzdurami. nie masz naprawdę życia, skoro nawet tutaj, gdzie nie ma nic o TH wypisujesz to i przelewasz swój jad. odejdź w pokoju.
Usuńto nie sa smieci to jest zycie a zycie to nie jest bajka
Usuńdla mnie jesteś chora psychicznie, bez odbioru.
Usuń