AKTUALIZACJA

Prawdopodobnie nikt tu nie wchodzi poza mną raz na miesiąc i jakimś zbłąkanym wędrowcem, ale chce powiedzieć, że cała lista odcinków WRÓCIŁA. Można czytać to opowiadanie jeżeli ktoś zapragnie do woli, za moją całkowitą zgodą.

Czasem jeszcze tęsknię.

poniedziałek, 20 kwietnia 2015

19. Gdybyś była ze mną dzisiejszej nocy, zaśpiewałbym dla ciebie choć raz

Dla 8.11.2011r., dreaming is believing.

{ Barcelona - Get up }

29. stycznia 2004r., Las Vegas, Nevada, hotel Circus Circus, ponad rok do wydania drugiej płyty.

Drogi Czytelniku, Jared wydawałoby się, że teraz żył tak naprawdę. Dla samej istoty życia i tego, co miało przynieść. Co trzymało w garściach tak mocno, że nie był w stanie dojrzeć tego, nawet odrobiny. Chociaż usilnie się starał, pytał się swojego Boga, co teraz będzie, gdy wszystko wydawało się właściwe. Przez tyle lat walczył ze sobą, tak naprawdę walczył sam ze sobą, by teraz usiąść wygodnie, odpalić papierosa i nalać sobie do szklanki mocnej whisky.
Wpatrywał się zmrużonymi oczami w szklankę, którą obracał pod różnymi kątami. Badał ją opuszkami palców, chciał poznać jej fakturę i kształt. Zapamiętać ją chociaż była zwykłą szklanką. Patrzył  na nią, ale mimo to przed jego oczami, nie widział jej tylko zamglone czyjeś rysy twarzy.
Tyle razy ile był zmuszony opuszczać Los Angeles, jego serce w jakiś minimalny sposób łamało się na pół. Za każdym razem, gdy widział jej lekko smutne oczy, co patrzyły ze zrozumieniem, ale jednocześnie z rozżaleniem, że znowu ją opuszcza, czuł, jak coś właśnie w nim samym się na chwilę kończy.
Nie potrafił jej opuszczać, ale mimo to, robił to. Składał ubrania, pakował walizki, czekał aż wpadnie mu w ramiona, zapewniając gorliwie, że kocha, że czeka i nie musi się martwić, bo przecież nigdzie nie znika. Mimo tego, gdy zamykał za sobą drzwi, czuł, że nie tak to sobie wymarzył. Chociaż miał wszystko w zasięgu ręki, czuł to tak wyraźnie i namacalnie, jak jeszcze nigdy, był przekonany, że czegoś w tym idealnym obrazku mu brakuje.
Gdy jechał windą na najwyższe hotelowe piętro, oddychał niespokojnie. Nie przypominał sobie, żeby po jakimś koncercie, tak się czuł. Te emocje, które nim targały, gdy krzyczał ile miał sił w płucach, nie potrafił do niczego innego porównać. W zasadzie zdawał sobie sprawę, że to jest jedyne i niepowtarzalne uczucie, które będzie zawsze wspominał, ilekroć nad jego głową zbiorą się ciemne chmury.
Mógł przysiąc, że gdy wychodził na scenę rosły mu skrzydła i nic przez te kilka krótkich chwil nie było już straszne. Miał wrażenie, że razem z muzyką, która otacza go z każdej strony, dźwiękiem jaki słyszy, wibracją podłogi, którą czuje pod stopami i widokiem wysoko uniesionych rąk, jak gdyby wszyscy chcieli dotknąć nieba był zespojony tworząc swój niecodzienny tlen, który wdycha by żyć. Radosne uśmiechy, wymalowane twarze i błyszczące oczy ludzi, gdy przystawiał mikrofon do ust za każdym razem sprawiały, że jego serce rosło i rosło, a gdy zaczynał śpiewać, starał oddać im wszystkim to z powrotem, co oni czynią dla niego.
Ale, Drogi Czytelniku, teraz, gdy patrzysz, jak Jared siedzi na szczycie hotelu, w jednym z jego pokoi, popijając mocną whisky i paląc papierosa, widzisz, że coś nie gra, a muzyka, jaką niedawno grał, na chwilę milknie. Odchodzi w ciszę, pozostawiając tylko jego. Samego. Z głową wypchaną nowymi marzeniami, o których jeszcze nie jest w stanie mówić głośno. Patrzysz przez chwilę jak zaciska swoje dłonie, które następnie prostuje, wypuszczając ze świstem powietrze. Oblizuje swoje spierzchnięte wargi, czując metaliczny posmak krwi z popękanych ust. Przez chwilę siedzi w ciszy, jak gdyby szukał w niej natchnienia, którego tak usilnie zawsze pragnie. Przystawia papierosa do ust, zaciągając się nim mocno, a whisky przelewa się w szklance. 
Był zawsze niesamowicie dziwny, z jednej strony taki słaby, nieporadny, pogodzony sam ze sobą, a z drugiej zaś zdeterminowany, z jednej ucieka, a z drugiej mimo wszystko stawia czoła. Zawsze taki był ilekroć pamiętał, bo mimo, że sprawiał wrażenie zwyczajnego pionka, który daje się manewrować w grze, nigdy do końca się nie poddawał. Walczył do końca i wierzył, że mimo to, że się nie udaje, kiedyś nastaną te dni, że wreszcie wyjdzie wszystko tak jak chce.
I mimo, że te dni, o których marzył jeszcze jako ośmioletnie dziecko, żeby udowodnić wtedy swojemu ojcu, że on nie ma prawa nazywać go nikim, wreszcie nadeszły, czuł w jakiś sposób pustkę. Czuł, jak jakaś niewidzialna siła, która opuściła go, teraz powraca, siejąc zamęt. Powoli podchodząc do niego, gdy on zwyczajnie się o to nie prosił. Kiedyś w jakiś swój paranoidalny sposób dodawała mu sił, gdy uparty głosik szeptał mu, że jest ścierwem. Teraz mając to wszystko, co chciał, czuł, że wraca, a on w ten sam paranoidalny sposób, godzi się na to.
Patrzysz na niego, jak w którymś momencie gasi papierosa i zrywa się z fotela. Chodzi po pokoju nie wiedząc czego chce. Od ściany do ściany na zmianę to zaciskając i rozprostowując dłonie. Można powiedzieć, że jest wzburzony, ale wcale nie ma powodu. Lekko pijany, to jest raczej lepsze określenie.
- Halo? – mówi, przystawiając telefon do ucha. Przez chwilę milczy, chcąc znaleźć odpowiednie słowa. – Tęsknię…
- Wiem, ja też… ja też – usłyszał jej głos, zastanawiając się która jest godzina. Spojrzał na samotnie stojący zegar na jednej z wielu gustownych szafek i zdał sobie sprawę, że jest środek nocy. Wskazówki pokazywały drugą w nocy, a on miał wrażenie, że nie potrzebuje snu. – Coś się stało?
- Chciałem usłyszeć twój głos… tak po prostu – szepnął, kładąc się na łóżku. Trzymał telefon w ręce, a w drugiej wciąż niedopitą whisky. Upił jej łyk, czując jej smak i gorąco, które paliło go w gardle. Słyszał jak miarowo oddychała po drugiej stronie i tak bardzo chciał, żeby teraz była przy nim.
- Tylko dlatego nie śpisz?
- Chyba tak – westchnął, nabierając ostatni spory łyk whisky. Poczuł go dokładnie w gardle, jak wypala swoją ognistą ścieżkę od nowa. Sonia mruknęła coś niezrozumiałego, a potem głośno ziewnęła. 
- Jay… Wracaj już. Wiem, że to jeszcze kupa czasu, ale naprawdę… wracaj… - powiedziała już wyraźnie i w panującej ciszy słyszał jak przewraca się na ich łóżku.
- Nie mogę, tak kurewsko nie mogę tego zrobić, bo jutro mamy koncert – mówił bardziej sam do siebie niż do niej. – Tak bardzo bym chciał wsiąść w ten cholerny samolot, żeby być jeszcze szybciej, autobus jakby nie dało załatwić się od ręki lotu, nawet na rowerze bym przyjechał, ale nawet głupiego roweru tutaj nie mam – wstał z łóżka, siadając na nim. Dotknął stopami drewnianej podłogi, której chłód poczuł od razu. Przeczesał palcami swoje półdługie włosy. Zasłoniły mu twarz, gdy siedział oparty łokciami o swoje kolana. Oddychał spokojnie, czując jak whisky miesza mu w głowie. – Tęsknie tak mocno, że aż boli, całe ciało mnie boli. Rozsadza mnie za każdym razem, kiedy ciebie nie ma, nie czuję cię, nie widzę… - mówił, a ona po drugiej stronie słuchała. Tylko jej świszczący oddech można było usłyszeć w pokoju. I jego słowa. – To prawie jak gorączka, która mnie trawi, nie mogę spać. A jak zasypiam, to mam nadzieje, że gdy się obudzę, zobaczę ciebie. Ale ciebie nie ma – westchnął, podnosząc głowę. Wpatrywał się przez chwilę w jeden punkt przed sobą. 
- Jay…
- To dopiero dwa tygodnie, a ja nie wiem co robić. Tak bardzo chcę przylecieć, wziąć cię w ramiona i wiedzieć, że trzymam w nich cały swój świat… - ciągnął, wstając z łóżka. Podszedł do barku w rogu pokoju. Otworzył drewniane drzwiczki i nalał do połowy szklanki kolejnej porcji whisky. Wtedy był pewny, że albo zmorzy go głęboki sen, w którym nie będzie żadnych snów, albo zastanie go świt, a on nie zmruży nawet na sekundę swoich oczu.
- Może będziecie mieć za niedługo jakąś przerwę – podsunęła, przewracając się na swoim łóżku. Leżała na plecach, wpatrując się w sufit. Walczyła z opadającymi powiekami coraz mocniej. – Wtedy na pewno się spotkamy… - usłyszał jej miarowy oddech.
- Kocham cię – nie odpowiedziała. Wciąż słyszał jej cichy oddech i musiał zrozumieć, że najzwyczajniej zasnęła. Nacisnął na maleńką, czerwoną słuchawkę i podniósł do ust szklankę whisky. Paliła gardło tak jak wcześniej. Odłożył telefon na łóżko i podszedł do okna. Odsłonił firankę i dotknął palcami parapetu. Przed sobą widział roztaczające się Las Vegas, mieniące się milionem kolorowych świateł. Wyglądało tak pięknie i zjawiskowo, że na moment przestał o czymkolwiek innym myśleć. W jego głowie były tylko neonowe światła pulsujące radośnie, które miał wrażenie, że nigdy, ale to przenigdy nie gasną. Wciąż rozbłyskają by nawet na chwile miasto nie pokryło się mrokiem. Jakby chciały, że mimo nastającej nocy jej nie było. Jakby nie pozwalały gasnąć światłu.
W tamtej chwili, gdy patrzył zmrużonymi oczami wprost przed siebie, starając się dojrzeć w tej jaskrawej barwie świateł coś, czego tak uparcie szukał, by znaleźć tak dawno zapomniane natchnienie, już wiedział, że Las Vegas jest miastem, gdzie popełnił swoje mentalne zabójstwo.
Zabójstwo najdoskonalsze ze wszystkich, które przyszło mu poznać. Bo, gdy siedział na szczycie apartamentowca, w jednym z gustownych pokoi, wiedział, że życie, które toczył jeszcze tak niedawno na zawsze bądź na zaledwie krótką chwilę pogrzebał. Pozwolił mu odejść, godząc się na to, znajdując na jego zgliszczach samego siebie. Tego, którego tak uparcie szukał.
Ale mimo to, Drogi Czytelniku widzisz Jareda, który odpalając kolejnego z papierosów zaciąga się nim mocno. Otwiera okno, a pęd powietrza rozwiewa mu włosy i smaga go w twarz. Widzisz, jak uśmiecha się jednym ze swoich uśmiechów, które możesz oglądać na łamach kolorowych gazet. Ale ten dzisiejszy jest najszczerszy, bo mimo, że jest taki sam jak tamte, sięga gdzieś w głąb jego samego. Rozpromienia go, a przez chwile masz wrażenie, że patrzysz na szaleńca, co chce skoczyć. Ale nie, Jared już nie miał takich zamiarów. Zmrużył oczy pod wpływem zimnego wiatru. Tutaj wszystko było właściwe.
Las Vegas było miastem, gdzie popełnił na samym sobie zabójstwo, które sprawiło, że przez chwile demony odeszły. Skończył z nimi, wpatrując się we własne oczy przy zgaszonym świetle w jedno z wiszących luster nad starą komoda przy oknie. Kończył coś, by zawsze ilekroć miał śpiewać, przypominało mu, że nie ma takich rzeczy, których nie idzie pogrzebać we własnych odmętach świadomości. Świadomości, którą utracił, by odzyskać ją z powrotem.

20. sierpnia 2010r., Kraków, Polska.

- The Kill powstało w Las Vegas w dwa tysiące czwartym roku... - zaczął Will, przeglądając przygotowane swoje kartki, artykuły z gazet i wszystko co miał. Jared siedział wyprostowany i przyglądał się czemuś za oknem. Kraków stale go zaskakiwał.
- The Kill powstało w Las Vegas w dwa tysiące czwartym roku w jedną noc. Byłem uchlany, zmroczony, byłem poza własną świadomością, którą utraciłem na zaledwie kilka godzin, gdy wszedłem w głąb samego siebie; do środka tam, gdzie boisz się zagłębiać, by nie uświadomić sobie, że właśnie taki jesteś. Zepsuty do granic możliwości tylko nie chcesz przyjąć, że zawsze taki byłeś. I wtedy popełniasz mentalną zbrodnie na samym sobie, żeby zniszczyć dawnego siebie, dawny swój obraz ilekroć wpatrujesz się w swoje oczy, widząc, że ty - ten człowiek, był wszystkim czego chciałeś. Wszystkim co mogłeś mieć. The Kill to piosenka, którą zawsze śpiewam –
- The Kill to piosenka bez której nie istnieje żaden wasz koncert - mruknął Will, przyciskając coś w dyktafonie. Spojrzał na Jareda, który przyglądał mu się z uwagą.
- The Kill tak samo jak Closer to the edge z naszej najnowszej płyty. Te dwie piosenki czynią mnie takim jakim jestem.
- Closer to the edge to wesoła piosenka, która porywa tłumy. Można o niej przeczytać, że "sprawia, że chce się żyć, że człowiekowi wracają siły" - podniósł wzrok znad wydruku, który przed chwilą przeczytał. - Ta piosenka według niektórych fanów przywodzi nadzieje, a The Kill ją odbiera. W Closer (...), stoisz bliżej krawędzi, a w The Kill zabijasz się. Tu wahasz się by skoczyć, tu już to zrobiłeś. Closer (…), mówi, że pewnego dnia znów się spotkamy, The Kill, że skończyłeś z nim - w domyśle sobą samym. Dwa kontrasty, dwa całkiem inne oblicza.
- Closer to the edge to piosenka o tym, jak żyć po utracie, a The Kill, jak wyłączyć emocje. Te dwie piosenki mają to samo nawiązanie, one współgrają.
- Nie słyszę, linia melodyczna jest całkiem inna, całość różni się tak bardzo, że aż bardziej nie może - Will założył nogę na nogę, patrząc sceptycznie na Jareda, który przeczesał swojego niepostawionego, blond irokeza.
- Closer (...) to dzień, The Kill to noc - mruknął tajemniczo. Reporter patrzył nic nie rozumiejąc.
- Najpierw jest dzień, później noc. Najpierw śpiewasz... –
- Najpierw daje sobie nadzieje, a później ją odbieram. Najpierw stoję przy krawędzi, a potem jednak z niej skacze.

29. stycznia 2004r., Las Vegas, Nevada, hotel Circus Circus.

Las Vegas nie zasypiało i był już tego pewny. To miasto miało swój urok, ale nie było tak piękne i wyjątkowe jak Los Angeles. Tutaj, gdy promienie słońca zaczęły wdrapywać się do okien hotelu, a on zdał sobie sprawę, że nie śpi był pewien, że napisał właśnie piosenkę, której melodię ułożył już dawno temu. 
Dokładnie w październiku tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego dziewiątego roku, kiedy siedział w jednej z wielu szpitalnych sal i pociągał za struny swojej gitary, wpatrując się zmrużonymi oczami na śpiącą w inkubatorze Skylar.
Pamiętał tamten dzień, bo struny paliły jego opuszki tak bardzo jak jeszcze nigdy. Grał wtedy nie spisując żadnej z tych nut, ale wiedział, że ich nie zapomni. Przynajmniej nie wszystkich. Teraz spoglądał na wymiętą, poplamioną whisky kartkę, na której spisał nareszcie do tej melodii słowa. Paliły go tak mocno, jak struny własnej gitary. Wżerały się w niego tworząc odciski, czyniąc tak, że zostawiały ślady.
Jego utracona świadomość miała powracać za każdym razem, gdy był bliżej krawędzi. Przypominać dlaczego się tu znalazł i mówić mu, że przecież to wszystko zaczęło się na tamtej szpitalnej sali. Nic nie miało już mijać.
Spojrzał swoimi przekrwionymi oczami przed siebie. Ścisnął mocniej kartkę, a potem wsadził do tylnej kieszeni spodni. Wyciągnął spod łóżka laptopa. Nie wiedział co robi, zachowywał się jak zaprogramowana maszyna. Otworzył go i czekał chwilę jak z cichą melodyjką załaduje mu się system. Dalej robił wszystko jakby poza sobą samym, jakby przez moment nie starał się postępować racjonalnie. Strona jakiejś linii samolotowej zaświeciła mu się przed oczami, a jego długie palce zaczęły szybko wstukiwać skąd chce lecieć i właściwie dokąd. Tam nie pytali dlaczego.
Gdy wyświetliły mu się poszczególne połączenia, jego oczy rozbłysły. Świeciły się przez moment, a światło z ekranu laptopa odbijało się w nich. Przetarł je, czując pod powiekami piasek. Zarwana noc dawała się we znaki. Z tyłu głowy zaczęło się tłuc coś nieprzyjemnie; nie możesz uciec, nie możesz zostawić ich tutaj, nie możesz odwołać koncertu d w a n a ś c i e godzin wcześniej. Nagle cały blask w jego oczach jaki pojawił się jeszcze przed chwilą, zgasł. Niczym wypalona zapałka, którą ktoś ścisnął między palcami. Zatrzasnął pokrywę laptopa i przetarł twarz w dłoniach.
- Chciałeś takiego życia to masz – mruknął sam do siebie. – Nie niszcz czyiś marzeń, bo masz taki kaprys – zamknął oczy, czując, że jeśli je znowu otworzy, to chyba zacznie płakać. Nie ze smutku, tylko ze zmęczenia. Tak strasznie go piekły.
Położył się na łóżku. Nawet się nie rozbierał. Poklepał jedną z wielu poduszek, która była tak przyjemnie miękka. Zapraszały go, żeby zamknął swoje oczy i na moment dał ponieść się snom. Popatrzył jeszcze mrużąc oczy na zegarek. Była szósta rano. Szósta rano, a on za dwanaście godzin ma wyjść na scenę. Przeklął pod nosem, żałując, że zamówił do pokoju dwie butelki whisky. Był dalej pijany, alkohol dalej krążył w jego żyłach, sprawiając, że przed oczami wciąż obraz się bujał. Był tak bardzo niestabilny, a to, że pozostały mu dwie godziny snu nie było niczym obiecującym.
Otworzył swoje przekrwione oczy jeszcze raz, widząc, jak hotelowy pokój cały się rozświetlił. Szum miasta dobiegał do niego, ale coraz bardziej robił się niewyraźny, oddalający, cichnący. Wszystko przysłonił mrok.

„Cześć, jestem Jared. Jestem reżyserem, jestem muzykiem, jestem aktorem, jestem na pół etatu managerem, jestem grafikiem, gryzmolę, jestem znany ze swojego tańca, lubię chodzić na długie wędrówki. Tak jak ludzie są zmuszeni by oddychać, tak ja byłem zmuszony by tworzyć.”*

*
Tomo był człowiekiem zawsze niezależnym. Nie pamiętał dokładnie dnia, w którym stwierdził, że muzyka to nie tylko brzdękanie w swoim pokoju na piętrze ani tym bardziej coś, co chce zostawić dla siebie. Był też czasami trochę infantylny, ale w niektórych momentach zbyt pewny siebie i to doprowadziło go do momentu, w którym zdecydował się pójść na casting. Ogłoszenie zawisło na oficjalnej stronie zespołu, który pokochał od momentu wydania ich EP, a potem takie coś! Szukali gitarzysty, który był zdolny w zasadzie rzucić całe swoje dotychczasowe życie dla koncertów. A on wtedy już wiedział, że nie da się tak łatwo spławić ani wyrzucić za drzwi jeśli miałoby to kiedykolwiek się stać. 
Pamiętał tamten dzień; ubrany w czarne glany o czerwonych sznurówkach, przez ramię przewieszona gitara, wybrał Metallice, bo uznał ją za najlepszą. I wcale się nie pomylił. Zrobił na nich takie wrażenie, jakiego jeszcze nie widział. Wpatrywali się w niego z szeroko otwartymi oczami i ustami. Pokazał się w całej swej klasie. Był po prostu najlepszy, co później sami mu przyznali. Trzydzieści sekund do Marsa było jego biletem do własnego raju.
Teraz siedział w jednej z kawiarni w samym Las Vegas, byli tutaj od dwóch dni. Wczoraj wieczorem odbył się pierwszy koncert, który był jednym z lepszych, chociaż Jared sprawiał wrażenie, że nie jest do końca przytomny. Mimo, że cały czas mrużył oczy, dał radę zaśpiewać do końca. Czasem Tomo zastanawiał się skąd on bierze takie pokłady siły, będąc jeszcze chwilę wcześniej kompletnie nie do życia. Ale to, właśnie to mógł poczuć, jak wychodził z nimi wszystkimi na scenę.
Odwrócił wzrok; grzebał łyżeczką w cukierniczce. Zastanawiał się przez chwilę czy przyjdzie. Kawiarnia była dosyć podupadającym miejscem i stwierdził, że jest idealna na takie spotkanie. Nie było tłumu, nie było świadków, nie musiał się nikomu tłumaczyć.
- Cześć – usłyszał cichy, zachrypnięty głos. Blond włosy chłopak przypatrywał się w niego niebieskimi oczami. Miał wrażenie, że gdy ujrzał je po raz pierwszy już się w nich zakochał. Były już nie niebieskie, a turkusowe. Rzadko spotykana barwa, ale bardzo piękna. – Wybacz za spóźnienie, zaspałem – odetchnął, teraz dopiero zwrócił uwagę, że dyszał, jakby biegł. – Wasz wczorajszy koncert był mega.
- Wierz mi, byłby lepszy gdyby Jay spał w nocy. Nie wiem co robił, ale czułem od niego niezłą gorzelnie.
- Wydaje się być spoko facetem, ale czasem przypomina mi –
- Spokojnie, Jay nie jest gejem, nie musisz się martwić, że wkradnie mi się pod kołdrę – uśmiechnął się wesoło, a w jego oczach tańczyły iskry. Mike złapał go za rękę. – Jutro jedziemy do San Francisco, nie wiem kiedy się spotkamy…
- Wiem, jak wygląda twoja praca – Mike patrzył mu w oczy i mógł przysiąc, że wcale się nie gniewa ani nie ma humorów jak baba. Uwielbiał go na swój każdy możliwy sposób. Rok różnicy jaki ich dzielił był tak niewidoczny, jakby nie było go wcale. Zawsze sobie powtarzał, że wiek to tylko liczba. A to, że spotykali się od kilku tygodni, musiało zostać jak na razie ich słodką tajemnicą. Wiedział, że musi w końcu przyznać się chłopakom, bo miał dość już Shannona i Matta, że suszyli mu głowę, że nie ma ochoty wychodzić na żadne panienki. Raz nawet zaprowadzili go do burdelu, zapłacili za ekskluzywną prostytutkę, żeby mógł sobie spuścić z krzyża, a on odczekał dziesięć minut razem z nią w pokoju. Wpatrywał się w nią i tylko uśmiechał. Podsumowała go krótkim „nikt za gapienie na mnie jeszcze mi nie płacił, jesteś pierwszy.” Wyszedł, a oni nie mogli zrozumieć czemu to zrobił. Ale już niedługo, już naprawdę niedługo miało wszystko się zmienić.
Nie mógł nazywać Mike’a miłością swojego życia, ale przypuszczał, że nie jest to związek na chwilę. Miały być między nimi te standardowe wzloty i upadki, radości i smutki. Choć było jeszcze na to za szybko, Mike był człowiekiem pewnym. Tomo również.
- Ktoś mówił, że praca nie zając – mruknął, pijąc swoją kawę, którą latynoska kelnerka postawiła chwilę temu przed nim. – Że możesz czasem niektóre rzeczy olać – Tomo mówił, a Mike słuchał. Tomo wiedział, że jutrzejszy koncert w San Francisco jest jeszcze jednym z wielu, które zakończą się dopiero w połowie marca. – Ale wiesz, że gonią nas terminy, ciebie również, twoje zlecenia są nie mniej ważne jak nasze koncerty.
- To naprawdę wspaniałe, że mimo tego naszego biegu, zawsze znajdziemy czas by się spotkać – Mike złapał go za dłoń, delikatnie ją gładząc. – Mam nadzieje, że następnym razem już w L.A…
- L.A jest ostatnią rzeczą, do jakiej chce wracać.
- Dlaczego? Czego się boisz? – zapytał Mike, świdrując go swoimi turkusowymi tęczówkami. Patrzył na niego, czekając na odpowiedź. Wciąż ściskał delikatnie jego dłoń. Tomo wyprostował się na krzesełku i napił się ponownie swojej kawy. Stwierdził, że jest zdecydowanie lurowata i nigdy nie pił tak ohydnej. Ale żeby przeciągnąć chwilę nic innego mu nie pozostało.
- Co zrobisz jak nic nie zrobisz… - szepnął wymijająco. Mike nadal czekał na odpowiedź.
- Tomo… -
- Nikt nie wie, że się z tobą spotykam – zaczął. – Mam jakieś dziwne obawy, że jak się wyda będzie niezły dym. W zasadzie to nie jest powód do wstydu, bo wiem, że do ciebie coś czuje… Zawsze byłem nieco inny, teraz to widać. Chłopaki nie wiedzą, nie wiem jak zareagują… - westchnął, stukając palcem o krawędź filiżanki. – Mam wrażenie, że jedyną osobą której mogę o tym powiedzieć jest Jay. Zawsze uważałem, że on też jest nieco inny i nie – tu spojrzał wymownie na Mike’a – nie jest gejem. Ma dziewczynę, którą naprawdę bardzo kocha. Chodzi mi tu o coś innego, jakby miał inne zdanie o wszystkim niż reszta. Jakby rządził własnymi prawami, widział inaczej. Wydaje mi się mega spoko kolesiem, który po prostu miał w swoim życiu pecha – zakończył. 
- Kiedy im powiesz? – Mike zagadnął, dalej ściskając jego dłoń. – Powiesz im w ogóle?
- Wydaje mi się, że stanie się to, kiedy wyczuje odpowiedni moment. A ten moment jest już bliski – Tomo uśmiechnął się w kącikach ust. Teraz uśmiech dosięgnął również jego oczu.

*
30. stycznia 2004r., San Francisco, Kalifornia, klub Wild Side West.

Shannon wszedł do jednego z klubów ze striptizem w sercu San Francisco. Rozejrzał się wokół siebie, widząc dookoła same powyginane, ubrane w skąpe stroje tancerki. Dziewczyny kusiły ponętnymi ciałami, które były idealnie wyeksponowane. Wysmarowane brokatem, świeciły się jeszcze bardziej wśród migoczących świateł. 
Stanął koło baru, patrząc wciąż kątem oka na tańczącą dziewczynę. Przyglądał się jej uważnie, jak kręci biodrami w rytm zmysłowej muzyki. Była niezwykle gibka i wysportowana. Pot ciekł jej po wyrzeźbionych mięśniach, kształtnych piersiach. Naprawdę mógł uznać, że jest imponująca. Jej brązowe włosy o rudawych refleksach spływały na łopatki. Gdy kręciła się przy rurze, tak idealnie przecinały duszne powietrze. 
Mimo, że nie była jedyna, jego wzrok spoczął właśnie na niej. Zauważyła go, a on uśmiechnął się do niej. Miała ładny uśmiech, a jej oczy były tego wieczoru jednymi z tych wyjątkowych. Dalej wiła się przy rurze, patrząc już tylko na niego. Odkąd wyruszyli w trasę koncertową, którą na chwilę przerwali ze względu na ślub Matta, byli już dosyć bardzo rozpoznawalni w Stanach. Czasem łapał się na tym, że gdy byli w jakimś mieście, ktoś zaczepiał ich o autograf. Na początku nie wiedział, jak ma się zachować. Było to nie tyle co nowe, ale też nieznane, nigdy nie doświadczył czegoś takiego. Ludzie podchodzili, robili zdjęcia, czasem też chcieli zadać kilka pytań.
Ślub Matta był taką chwilową odskocznią od tego. Tam zamknęli się we własnym towarzystwie i nikt nie robił im zdjęć. Gdy minęło cztery dni, musieli ponownie się spakować, wrzucić walizki i odlecieć. On nie zostawił nic ważnego w Los Angeles, jego brat połowę samego siebie. Spotykał się z Chloe kilka razy, ale miał wrażenie, że nie jest gotowy na żaden związek ani tym bardziej ona. Mimo, że był od niej starszy dziesięć lat, nie czuł tej różnicy wieku, ale coś go blokowało.
Tancerka zeszła z podestu i skierowała się w jego stronę. Wypił wcześniej zamówionego drinka i machnął barmanowi, że ma ochotę na butelkę szampana. Ten odmachnął mu, znikając na zapleczu. Sekundę później przyniósł schłodzoną, nowiutką butelkę. Dziewczyna popatrzyła na niego krótko, a potem sięgnęła jego spragnionych ust. Dawno nikogo nie całował w taki sposób.
Całowała go pożądliwie, mocno wpijając się w jego usta, prowadząc do uroczego, małego pokoiku za zapleczem. Z majteczek wyciągnęła studolarówkę i położyła ją na stoliku, jedną ręką odpinając sobie stanik. Shannon w prawej dłoni trzymał butelkę drogiego szampana, w lewej paczkę kondomów. 
Dziewczyna czuła, jak delikatny prąd przeszywa jej ciało od czubka głowy po końcówki palców u stóp, gdy tylko pchnął ją na łóżko. Oblał ją szampanem i zaczął zlizywać go z jej piersi. Rozłożyła szeroko nogi. Ostatni raz łyknął z gwinta, po czym rzucił butelkę o ziemię. Brunetka seksownie oplotła głośno oddychającego mężczyznę nogami w pasie, jęknęła głośno, wyginając się w łuk i uwydatniając swój biust.
A on nie myślał o niczym, poddał się kompletnie temu, co działo się w tym momencie. 
Zdjęła z niego bokserki.
Chwilę pogrywała z nim, zwalniając i przyspieszając tempo, by bawić się dłużej, alkohol jednak na tyle uderzył mu w twarz, że nie miał zamiaru kończyć szybko. Nie miał też ochoty na żadne gierki wstępne. 
Tancerka usadowiła się na nim, podskakując i głośno jęcząc. Wbijał jej paznokcie w pośladki, raz za razem delikatnie ją klepiąc czy szczypiąc. Potęgowało to nie tylko jego podniecenie. Jej też. 
Gdy tylko poczuła niesamowitą rozkosz rozchodzącą się po swoim nagim ciele, on przejął inicjatywę, odwracając ją do siebie tyłem. Gdy poruszał się w niej coraz gwałtowniej, mocniej, wydawało jej się, że płonęła.
Dziesięć minut później skończył zapinać rozporek i otrzepując z siebie niewidoczny kurz, wyszedł z klubu.
*

W tym samym czasie, San Francisco, hotel Bel Air.

 San Francisco kusiło. Po raz kolejny zasiadł przed komputerem, patrząc na ostatnią wiadomość od Emily. W głowie też mu świtało, że następny koncert mają dopiero za trzy dni. Caluteńkie trzy dni, a jutro z samego rana mają lecieć do Nowego Jorku. Miał wyspać się, wstać, ubrać i udać się na lotnisko. Miał żyć znowu ustalonym planem i poddawać się schematom.
Odetchnął, pamiętając jeszcze, jak zaledwie godzinę temu dali tutaj koncert. Miasto jak zwykle ich nie zawiodło, wszystko spełniło ich oczekiwania. Ludzie byli tak cudowni, gdy po raz kolejny chcieli z nim dotknąć nieba. Zastanawiał się, jak oni to robią, że to nie on, ale właśnie oni przybliżają mu to niebo. Emocje były tak namacalne, że miał wrażenie, że w trakcie tych koncertów łapie je w dłonie. 
Wszystko współgrało z muzyką czyniąc to tak wyjątkowym, że czasami nie potrafił w to wierzyć, że ta chwila właśnie trwa i wcale nie mija. Wcale nie budzi się ze snu tylko po to, żeby okazało się to marzeniem. Pamiętał ich uniesione dłonie, podniesione głosy, w których słyszał w zasadzie wszystko. Byli tak kolorowi, tak rzeczywiści mimo to, że on ciągle chodził w czarnych ciuchach. Tak idealni w tym nieidealnym świecie, który coraz bardziej go zaskakiwał. Te kilka chwil było jak pędzące pociągi, które nagle się zderzają. Wybuchowe, gwałtowne i tak nagle się kończące, że nawet gdy schodził ze sceny, żegnany przez wiwaty i oklaski, miał wrażenie, że żaden jego koncert nie mija na zawsze.
On ciągle trwa, ilekroć ktoś wspomni ten moment, który już nigdy nie minie.
Jared ponownie zerknął na stronę, a potem na drugą kartę otwartą z mailem od Emily. Przez chwilę się wahał, a potem wpisał w wyszukiwarkę lotów, nie Nowy Jork – Los Angeles, by zagłuszyć niesłabnącą tęsknotę. Tylko Paryż.
Nie przypominał sobie, żeby kiedykolwiek odwiedził to miasto, choć ich jednorazowe wysoki do Europy w dwa tysiące trzecim nie obejmowały Francji. Wszystko kończyło się na Austrii, Niemczech, Irlandii aż wreszcie Anglii. Francja między tym wszystkim była zapomniana, a on mimo, że spał w jednym z hoteli w Berlinie, w tamtym czasie nie wpadł na to, żeby polecieć choć na chwilę do Paryża.
Ta chwila nadeszła właśnie teraz.
Lot się wyświetlił. Miał trwać osiem godzin; dla jednych całą wieczność dla innych tylko krótki moment. Wpatrywał się w jasny, bijący po oczach ekran komputera i wciąż się wahał czy robi dobrze. Nie widział jej odkąd opuściła Stany. Ile to było? Trzy, a może już pięć lat? Ich rozmowy kończące się na skrzynce mailowej, czasami od większego święta wybierał jej numer w środku nocy, by pokonać strefy czasowe. Był tak bardzo zawiedziony, że nie mieli czasu, żeby mógł odwiedzić Paryż chociaż na dwie godziny. Koncerty, które odbyły się w Europie trwały zaledwie tydzień i każdy był prawie dzień w dzień. Był tak bardzo zmęczony tym nieustannym pędem, że gdy w końcu wrócili do Stanów wstał na drugi dzień o siedemnastej.
Chwilę później było już za późno. Nacisnął na przycisk, który wyświetlił następną stronę oznajmującą, że rezerwacja lotu została dokonana. 
Paryż miał oglądać już nie tylko na zdjęciach.

31. stycznia 2004r., Nowy Jork, hala Roseland Ballroom.

W powietrzu panował niebywały hałas. Gdyby ktoś chciał się przysłuchać temu, co ludzie mają do powiedzenia od razu albo prawie od razu by się poddał. Było tak głośno, głosy mieszały się ze sobą, a do rozpoczęcia koncertu dzieliła chwila. Stali za kulisami, patrząc na siebie. Tomo chodził tam i z powrotem z gitarą nucąc coś pod nosem. Jared próbował zajrzeć ile osób przyszło i czy jest pełna hala. Matt z Shannonem rozmawiali o czymś mało konkretnym, kiedy nagle wszyscy czworo stanęli obok siebie, łapiąc się za ramiona.
Minutę później zgasły wszystkie światła i zaczęło lecieć intro. Spojrzeli po sobie, rozumiejąc się bez słów. Chwilę później wyszli na scenę spowitą mrokiem, z której zaczęli się powoli wyłaniać. Duszne powietrze przebiły pierwsze dźwięki perkusji, gdy rozpoczęło się ‘The Mission’. Kilka sekund później Jared przystawił sobie mikrofon do ust. Zaczął śpiewać niemal od razu, jakby chciał nadążyć za muzyką. Jakby przypatrzyć się temu z boku, miało się wrażenie, że gdzieś się spieszył. Dopiero przy refrenie trochę stopował.
Koncerty były tym, czego nie zamieniłby na nic innego. Teraz były nieodłącznym elementem, którego gdyby zabrakło poczułby w pewien sposób pustkę. Tak wielką, że nie wiedział czy dałby radę ją czymś zapełnić. Sprawiały, że żył, że czuł, że potrafił współgrać z muzyką, która w zasadzie czyniła go takim jakim był. Jak gdyby oddał jej swoją duszę, którą by stracił, kiedy by jej zabrakło.
Nie był w stanie wyobrazić sobie momentu, gdy w jego duszy ta właśnie muzyka jaką tworzy, cichnie. Patrzył przed siebie, jak ludzie w charakterystyczny sposób podnoszą ręce, a mimo to, że jest tak nisko, słyszy niebo, a niebo słyszy jego głos. 
Czasem miał wrażenie, że gdy śpiewała odkrywa w sobie całkiem inne emocje, które powstają tylko w tych momentach, gdy stoi na scenie. Razem z wibracją podłogi, wpatrzonych w niego ludzi, rodzi się coś, co miało nigdy już nie umrzeć. Miało żyć dopóki on sam pozwoli temu odejść. Te momenty dla niektórych trwały niczym mrugniecie oka, które statystycznie trwa jedną czwartą sekundy. Jego własna sekunda trwała tak długo, jak widział uniesione dłonie i wspólny śpiew, gdy po ciężkim dniu nie potrafił wyciągać wszystkich dźwięków. Roseland Ballroom było niezwykle kolorowe, a on mimo, że po raz kolejny wyszedł na scenę w czerni, też przybierał te kolory na siebie.
To właśnie ta chwila, która nigdy nie miała minąć, bo już zawsze ktoś miał o niej pamiętać, czyniła, że stawał się silniejszy niż kiedykolwiek. Wszystko było zależne od marzeń.
Gdy kolejna piosenka zaczęła się, wiedział, że mimo to, że wszystkim wydawało się, że minęła sekunda, on już niestety musiał zejść ze sceny. Zaśpiewał ją, choć wiedział, że setlista jest skończona, zawsze miał wrażenie, że kończy się to o wiele szybciej niż by chciał.
Nic nie trwało na zawsze, a on też to wiedział, kiedy zbiegł ze sceny czując, że goni go czas.
Shannon życzył mu udanego lotu i tylko chciał, żeby wrócił na koncert w Nowym Orleanie. Tylko tego od niego pragnął, nie chcąc już nic w zamian. Żeby nie niszczył marzeń własnym fanom, bo wiedział jakim kosztem to wszystko.

Port lotniczy im. Johna F. Kennedy’ego, Nowy Jork.

Jared stojąc miedzy ludźmi w przeciwsłonecznych okularach, zastanawiał się dalej czy nie odwołać rezerwacji. Czy nie zmienić po prostu miejsca do jakiego chce lecieć. W duchu powtarzał sobie, że Paryż odwiedzi najwcześniej za rok, o ile wszystko dobrze pójdzie. Do Los Angeles mieli wrócić już w marcu. Czasem musiał postawić na inne priorytety, choć swoje serce zostawił w L.A.
Przyglądając się śpieszącym ludziom to zaś innym, których lot był opóźniony, przypomniał sobie sam siebie, gdy zaledwie osiem, prawie osiem lat temu, siedział na tym lotnisku, gdy Nowy Jork odwiedziła jedna z największych śnieżyć w historii, powodując, że stanęło dosłownie wszystko. Później dziękował, że właśnie znalazł się na tym lotnisku, bo może nigdy nie poznałby jej. Przypomniał sobie, że te osiem lat temu był w zupełnie innym miejscu niż obecnie. Że wtedy liczyła się dla niego zupełnie inna chwila. 
Dwadzieścia minut później, kiedy było kompletnie za późno i kiedy ostatecznie podjął decyzje, potwierdzając swój lot kobiecie ubranej w firmową garsonkę lotniska, przeszedł z resztą pasażerów na pokład. Usiadł w miejscu jak najdalej skrzydła; paranoidalny strach, że blachy zaczną się giąć w ciągu tylu lat i tylu przemierzonych lotów w ogóle go nie opuścił.
Czując, jak samolot rusza, zawracając na pasie startowym i szykując się do oderwania z płyty lotniska, miał wrażenie, że gdy wystartował i nabrał odpowiedniej wysokości już tutaj, opuszczając dopiero Nowy Jork, widzi maleńką wieżę Eiffla. Albo to działo się tylko w jego głowie.

„Mais le ciel de Paris n’est pas longtemps cruel…
Pour se faire pardonner, il offre un arc-en-ciel…”**

__________
tytuł: Jimmy Eat World - Hear you me.
*-słowa J. Leto
**-Edith Piaf - Sous le ciel de Paris tł.: "Ale niebo Paryża nie gniewa się zbyt długo... Aby mu wybaczono, ofiaruje tęczę..." 

Boże, naprawdę napisałam dokładnie 5424 słowa, żeby zawsze zabierać się za tą historię w nocy. W nocy mój mózg inaczej myśli, powstają różne teorie, powiązanie TK z CTTE pisałam czysto z pamięci, do tej pory nie sprawdziłam co jest dokładnie w Closer i jak można to interpretować. 3 w nocy, kiedy mam wolne, wiem, że jutro mam wolne i otwieram Worda. Dzieją się cuda.
Ale n a r e s z c i e powróciłam do tej historii i wiem, że ją skończę. Ona we mnie odżyła na nowo, Jared znowu nabrał życia w mojej głowie i znowu będzie poronionym idiotą goniącym za marzeniami. Jeju, naprawdę za nim tęskniłam... 
Dziękuje tym co są, a o nich nie wiem. :)

9 komentarzy:

  1. to opowiadanie jest najlepsze, jedyne w swoim rodzaju ;-)

    OdpowiedzUsuń
  2. poinformowałam cię już, jak bardzo podoba mi się moment rozmowy jareda z willem na twitterze, ale mam ochotę pisać o tym godzinami, bo takie to dobre. naprawdę, kocham cię za to, że dajesz mi własną, osobistą interpretację piosenek marsów, że to opowiadanie jest takie emocjonalne. odkrywając karty jareda - odkrywasz karty czytelnika. dajesz mu możliwość poznania siebie (bo jestem pewna, iż każdy z nas ma coś z twojego jareda), swojego umysłu, swojego strachu, radości, widzenia wolności i szczęścia [ale ze mnie filozofofofofo].
    czytam fragmenty o shannonie i widzę te fotki z old schoolowych czasów, na których leży z jakimiś fokami [nadal mnie one śmieszą; idealnie wykreowałaś ten okres jego życia].
    co do tomo to na ten moment nic nie powiem, bo jestem ogarnięta szokiem. potrafisz zaskoczyć.
    zostawiam cię z tym stolcem (tzn. moim komentarzem) i życzę weny.
    x, domi

    OdpowiedzUsuń
  3. Nawet nie wiesz ile radości sprawiłas mi tym iż będę mogła dalej delektować się tą historią
    Pozdrawiam
    -K.B.
    Ps przyjemność z tworzenia

    OdpowiedzUsuń
  4. Zostałaś nominowana do Liebster Award, pytania znajdziesz tu: http://verloren-prinz.blogspot.com/2015/04/liebster-award.html

    OdpowiedzUsuń
  5. Nie zgadniesz, skad pisze moj pierwszy prawdziwy komenatrza na bd. Tak. Zgadlas. Z pb! :D nie raz mowilam ci ze to co tu tworzysz, jest piekne. Znalam wyrywki. Teraz znam calosc. I to cudowna calosc. Sa tu takie zdania, ktore niszcza. Sa tez takie ktore daja nadzieje. Ja z kolei mam nadzieje, ze jak zobaczysz jutro tego prawdziwego, to dasz troche radosci temu twojemu Jarkowi. Zasluzyl.
    Xoxox
    Do jutra! LET THE MARSOWKA BEGIN!

    OdpowiedzUsuń
  6. historia ta wydarzyla sie naprawde...

    dawno dawno temu zyla sobie piekna ksiezniczka o imieni Freilyn. byla ona bardzo zdolna i kariera pisarska stala przed nia otworem. Freilyn pisala opowiadanie Ganzer-Tom znane tez jako Ganzerek. Freilynv miala ogromna wladze w krolestwie FFTH i wiele osob jej tego zazdroscilo... szczegolnie zazdroscila jej Drag queen. zazdroscila jej tak bardzo, ze pewnego dnia kiedy czytala Ganzerka narodzila sie w jej glowie szatanska mysl. postanowila napisac opko rownie dobre co Ganzer. brakowalo jej jednak talentu Freilyn wiec postanowila skopiowac wszystko z niej. ustawola zdjecie Christiny Aguilery ktorej wizerunek nalezy do Frei jako zdjecie swojej bohaterki... dala bohaterce imie na S... nawet rozne sceny opisywala identycznie... Freilyn to bardzo zmartwilo wiec kazala swoim rycerzom usunac bloga Drag... jednak wostatnim momencie sie zlitowala i pozwolila jej go prowadzic a sama odeszla po cichu aby poprawic swoje dzielo... jednak duch Frei krazy i kolejne pokolenia autorek uwazaja ja za swoj wzor. przekaz te historie kolejnym 10 osobom jesli szanuejsz Freilyn

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. ja Cię proszę, nie zaśmiecaj mojego bloga takimi bzdurami. nie masz naprawdę życia, skoro nawet tutaj, gdzie nie ma nic o TH wypisujesz to i przelewasz swój jad. odejdź w pokoju.

      Usuń
    2. to nie sa smieci to jest zycie a zycie to nie jest bajka

      Usuń
    3. dla mnie jesteś chora psychicznie, bez odbioru.

      Usuń