Pięć miesięcy
później, 10. stycznia 2011r., Brooklyn, Nowy Jork, HURRICANE TOUR.
Wyjrzał
przez okno z jakimś dziwnym przeczuciem, że teraz wszyscy wiedzą co robi, co
zrobił i jaki jest. Hotelowy pokój był idealnym azylem. W końcu dwa dni temu,
dokładnie ósmego stycznia miała premierę jego własna, osobista i całkowicie
szczera biografia. Zatwierdził ją, czytając tylko raz. Nie było tam żadnych
bzdur, niedomówień ani jednego, choćby drobnego kłamstwa. Była tylko czysta
prawda. Kup prawdę i sprzedaj kłamstwo,
przypomniał sobie swoją piosenkę, którą do pewnego czasu śpiewał z uporem
maniaka. Teraz było przecież inaczej. Wszystko powiedział, tamte odległe słowa
były już nieważne, bo w końcu odważył się stanąć przed sobą; sam na sam.
Dziś
dwa dni po premierze, trzymał ją w dłoniach i przyglądał się swojemu
papierowemu odbiciu. Był dumny, był spełniony, a przede wszystkim był nareszcie
wolny. Demony opuściły go na zawsze.
Naprawdę to się stało, kiedy kilka miesięcy temu wydawało mu się to niemożliwe.
Jestem wolny,
wolny, wolny, wolny. Naprawdę wolny, tłukło mu się po głowie, gdy opuszkami
palców dotykał kartek papieru. Jeszcze nie wiedział, czy będzie kiedyś potrafił
ją ponownie przeczytać, ale teraz otworzył pierwszą stronę. Jared Leto: to kim naprawdę jestem, to są kłamstwa, które stworzyłem,
przeczytał w myślach, a potem jeszcze zobaczył nazwisko Willa jako autora
spisanych jego wspomnień. Kartki parzyły go w opuszki palców, gdy przewrócił
stronę. Wiedział, że to się już zaczyna; na nowo, prawie tak samo, jakby znowu
był w Krakowie i wybiła dziesiąta rano.
„Kraków, 2010,
Gdy pierwszy raz
go ujrzałem, nie mogłem uwierzyć jakie mam szczęście. Stał przede mną,
uśmiechał i był tak niesamowicie poważny. Spotkałem się z nim w Krakowie, w
samym środku jednej z tras koncertowych o wdzięcznej nazwie Into The Wild, na
której sprzedało się tysiące, jak nie setki tysięcy biletów, a każdy kolejny
koncert był wykupiony do ostatnich miejsc. Mówi się o nim, ten, który daje
wiarę we własne marzenia, robi tak, aby pokazać, że wszystko można osiągnąć i
każdą choćby najmniejszą rzecz, co stanie na naszej drodze pokonać. Jared Leto,
to właśnie on, zdecydował się opowiedzieć mi wszystkie swoje wspomnienia i tym
razem ani razu ich nie pokolorować.”
Przewrócił
stronę do tyłu, myśląc, że wraca do początku. Przeoczył jedną kartkę, a na jej
tekst zdecydował się na samym końcu. Will nie wiedział czy to dobre nawiązanie
czy powinno się tam znaleźć, ale ani razu nie kwestionował jego wyboru. Tekst
był pochyły, odrobinę mniejszy niż reszta. Znajdował się na drugiej stronie
tytułowej kartki, w lewym rogu, przy samym końcu:
„Nie opowiem nikomu o swojej miłości, o
tym, że mógłbym spłonąć, gdyby umarła, że każde jej słowo zostaje we mnie i
powoli wypiera pustkę; nie składam się z niczego, co nie jest nią, wspomnieniem
o niej, marzeniem o niej. Nie opowiem nikomu.”*
-
W takim razie, ty to zrób, Jay – szepnął sam do siebie, przewracając kilka
kartek. Nie wiedział na jaki rok trafił, choć czuł, że nie było tu nic, co
mogło go w jakiś sposób uderzyć.
„Los Angeles,
1999,
Pierwsze starcie
z wielką sceną. Wiesz, moment, kiedy wszyscy wstrzymują oddech, a ja z niej
uciekam. (…)”
Przewrócił
książkę kilka kartek dalej. Znów nie miał pojęcia na co trafi, to prawie jak
ruletka.
„Los Angeles,
1999,
Po tak długim
czasie dopiero teraz zaczynam się zastanawiać dlaczego zacząłem wtedy brać. Nie
miałem nigdy dostatecznie dobrego wytłumaczenia, że tak się stało. To spadło na
mnie tak nagle, że teraz tyle lat później uważam, że po prostu musiałem mieć w
sobie jakiś defekt. I miałem. (…)”
Wstrzymał
oddech, przerzucając już sporą liczbę stron.
„Little Rock,
2004,
Zrobiłem to
pierwszy raz. Teraz już nie mogę powtórzyć tego tak dokładnie jakbym chciał,
aby każde moje słowo mogło zobrazować jak bardzo było mi wtedy wszystko jedno.
Zdradziłem. Byłem największym sukinsynem. (…)”
Nie
myślał, że trafi akurat na to, ale czemu się jeszcze łudził, że to zniknęło, że
nie zrobił nic?
„Lyon, 2006,
‘A Beautiful
Lie’ to najlepsza płyta jaką wydałem. (…) Po pięciu latach wciąż nie zmieniam
zdania, ale tylko je modyfikuje: ‘A Beautiful Lie’ to jedno z najlepszych co w
tamtym czasie mogło mi się przytrafić. (…)”
Odetchnął,
wciągnął powietrze do swoich płuc, już widząc datę. Przecież teraz tak nie
bolało.
„Los Angeles,
2007,
Nigdy nie
myślałem o własnej śmierci, ale jeżeli potrafisz wyobrazić sobie, że umierasz
będąc jeszcze żywym, to… tak, to właśnie wtedy się stało. (…)”
Chciał
ją zamknąć, ale ostatnia strona, która otworzyła się jakby sama, przykuła jego
wzrok.
„Kraków, 2010,
Czternaście lat
później znowu tu jestem. Na samym początku. Początek stał się końcem, a koniec
początkiem. Wydawać by się mogło, że nie mogłem podnieść się tyle czasu, ale
wierz mi, wtedy miałem rację, mówiąc, że nie dam rady. Bo nie dawałem. Naprawdę
chciałem skończyć sam ze sobą. Nawet załatwiłem pistolet. Shannon nie wiedział,
przyłapał mnie w ostatnim momencie. Mój brat, który za każdym razem powtarzał
mi, że mnie w końcu zostawi, nigdy tego nie zrobił. To on był zawsze, ratował
mnie i stawiał na nogi, gdy Emily była w Paryżu. A ona tak samo, ciągnęła mnie
do góry, nawet wtedy, kiedy byłem na samym dnie. Pamiętam, że mówił mi jeszcze,
że jeżeli nie jest w porządku to nie jest to koniec. Ale widzisz Will, jest w
porządku. Ja znowu jestem żywy.”
Był
znowu żywy; czuł lekkość na sercu, spokój i był pewien, że wszystko co tam
jest, a nie ma teraz ochoty czytać jest właściwe. Zamknął książkę z głośnym
trzaskiem. Trzysta pięćdziesiąt cztery strony maszynopisu w których zawarł
wszystko. I to samo wszystko, co ciążyło na nim, z czym walczył tyle lat,
zatrzymało się tam, w samym jej środku.
18. maja 2011r.,
Des Moinses, Iowa.
Tomo
czuł jak palił go stres. Nie tylko był pewien, że ma czerwone policzki, a z
każdą chwilą robi mu się coraz goręcej, to też, że zaraz chyba się przewróci.
Nie jadł niczego od rana, a była godzina trzynasta. Za pięć minut
prawdopodobnie zmieni swoje życie, a Mike stanie się jego pełnoprawnym mężem.
Wydawało mu się to na początku kosmiczne, że biorą ślub właśnie dziś i właśnie
tutaj, ale w tym stanie uzyskali na to pozwolenie. Stan Iowa tolerował to jak
najbardziej, a datę wybrali tak, aby nie musieć przekładać żadnego koncertu.
Mieli tydzień wolnego, a do Portoryko powracali dwudziestego drugiego maja, by
dalej nadążać za tym szaleństwem.
Ten
miesiąc był cudowny, część koncertów w Stanach i Kanadzie dobiegła końca.
Prawie dzień po dniu grali w innym miejscu, a Tomo był pewien, że w tym roku
stanie się to wszystko, co miał już zaplanowane.
Mike
patrzył na niego swoimi turkusowymi oczami, które były tak radosne jak zdążył
zapamiętać przez cały ten czas, gdy się spotykali. Najpierw przelotne
zauroczenie, ale z biegiem kolejnych lat, coraz głębsze i silniejsze
doprowadziło, że stanęli na ślubnym kobiercu.
Uśmiechnął
się do niego, trzymając go za rękę. Urzędniczka, która stała przed nimi również
się uśmiechnęła i teraz już wszystko stało się zupełne i właściwe. Nie robili
wystawnego ślubu dla nikogo. Zebrała się najbliższa rodzina, która w pełni i z
całkowitym przeświadczeniem akceptowała każdy z ich wyborów. Nie mogło
zabraknąć też Jareda z Shannonem, którzy stanęli gdzieś z tyłu. Widział ich
kątem oka, jak Jared trzyma na rękach Madeleine i coś szepta jej do ucha, a
dziewczynka słucha z wielkim przejęciem. Uwielbiał ją, bo zawsze potrafiła mu
odpowiedzieć albo co gorsza odpyskować. Ale była w tym tak słodka, kiedy biegała
między nimi w jakiś fikuśnych ubrankach, że nie mógł się długo gniewać.
Ale
teraz, gdy poczuł dłoń Mike’a na swojej, a potem jak wsuwa złotą, klasyczną
obrączkę, coś się zmieniło. Może nie usłyszał żadnych fanfar ani wiwatów.
Zaledwie kilka braw, ale to wystarczyło.
Czy
te kilka lat temu, gdy przyszedł na casting, który zorganizowali Jared z
Shannonem i Mattem, myślał, że tak to wszystko się skończy? Nie, wtedy na pewno
tak nie myślał i nie wyobrażał sobie nawet tego, że teraz po tak długim czasie
będzie miał obok siebie osobę, którą kocha i ona kocha go tak samo.
Życie
płatało mu wiele figli, musiał przyznać się przed światem do tego, co na
początku skrzętnie ukrywał, żeby teraz poczuć się spełnionym. I być tak bardzo
pewnym, że znalazł to wszystko, co kiedykolwiek szukał.
15. czerwca
2011r., Paryż, Francja, hala L'Olympia, CLOSER TO THE EDGE TOUR.
Shannon
zastanawiał się przez chwilę czy moment, kiedy wydawało mu się, że dobił do
własnego brzegu mógł uznać za to, że teraz wszystko pójdzie tak jak należy.
Minęły dwa lata, tak, dwa długie lata, kiedy wszystko mogło się zdarzyć, a
mogło też nie wydarzyć się zupełnie nic. Shannon rok temu, gdy Jared zdecydował
się na łamach gazety Rolling Stone wydać swoją biografię, obawiał się tego tak
bardzo, że przekreśli on tym wszystko. Przecież od daty premiery minęło już
kilka, ładnych miesięcy, wszystko wskoczyło na swoje miejsce. Jared czuł, że
to, co powiedział tam było właściwe. Od dwudziestego sierpnia dwa tysiące
dziesiątego roku nie wydarzyło się w ich życiu nic spektakularnego, nie licząc
kilku gal, nagród i promocji płyty, która sprawiła, że stali się jeszcze
sławniejsi niż byli przedtem. Ale wtedy Shannon nie myślał o tym, że Jared
powie wszystko. Nic nie zapowiadało na to, że trzysta pięćdziesiąt cztery strony
dojdą do druku, a potem jego brat weźmie udział w sesji zdjęciowej. Był pewny,
tak samo pewny jak Shannon, że kiedy to wszystko co trzymał w sobie i to samo
wszystko za co płacił grube pieniądze, aby nie wyszło, sprawi, że Thirty
Seconds to Mars zniknie z rynku.
Ale
tak się nie stało. Owszem, biografia Jareda zyskała ogromny rozgłos, sprzedała
się kilkumilionowym nakładem, a William Evans, wtedy zaledwie
dwudziestodwuletni stażysta w Rolling Stone zdobył medialny prestiż. Will był
kimś z kim liczyli się już inni, a Jared jak później mu powiedział, czuł się
wolny jak nigdy w całym swoim życiu. Musiał przyznać mu rację, jak tylko na
niego patrzył. Gdy sięgał pamięcią do momentu, kiedy to wszystko się zaczęło;
do tamtego lotniska w Nowym Jorku, ich eksmisji i błędów, które popełnili,
wyrządzonych szkód, każdego z uzależnień, odwyku i powrotu do życia. Wszystkich
spełnionych marzeń, co były z nimi prawie od zawsze, kończąc na jednym złamanym
sercu jego brata, o którym nie mówił zbyt wiele, zdał sobie sprawę, że wygrali.
Oni naprawdę wygrali. Teraz już nie
pamiętał tego urzędasa, co ścigał ich w Phoenix, ale jeśliby kiedykolwiek
Shannon miał możliwość zobaczenia jego miny, za każdym razem, gdy James Walker
widział ich teledysk w telewizji, byłby dumny, że jeden dupek na tym świecie
dostał za swoje.
Fani
przyjęli wszystko tak, jak się nie spodziewał. Jako jeden z wielu, Shannon
przeczytał co Jared opowiedział i tak samo jak reszta, nie potępił go ani razu.
Zrozumiał, zaakceptował i współczuł mu, bo jego opowieść była słodko-gorzka,
ale mimo wszystko, kończyła się szczęśliwie. Jared nareszcie odzyskał swój
spokój, którego szukał prawie od zawsze.
A
teraz Shannon nie mógł uwierzyć, że jest w Paryżu i pod rękę idzie z Alex jedną
z mniej sławnych ulic. Czuł jak wbija mu palce w skórę, kiedy zbyt szybko
stawia kroki i był pewien, że znowu w myślach klnie, że nie może przy nim ubrać
żadnych szpilek. To, że przez dwa lata uważano ich za parę, zrobiono im tysiące
zdjęć, to oni dopiero niedawno zdecydowali się wziąć rozwód tamtego ślubu,
który był na innych zasadach. Te wszystkie papiery, kiedy dziesiątego maja dwa
tysiące piątego roku podpisali były już nieważne. Podświadomie ciążyły gdzieś w
głowie Alex, że tak być nie powinno; tamto małżeństwo nie było czymś co powinno
trwać. Alex w towarzystwie Shannona już niczego się nie bała. Jej własne demony
przeszłości nie mogły jej złapać, kiedy on był blisko i kiedy mieli siebie
nawzajem. Byli dla siebie i robili
wszystko dla siebie. Alex wróciła do
Los Angeles wtedy, kiedy przyjechała z Susannah, a Susannah musiała pozwolić
jej odejść. Mimo to, że stały się dla siebie prawie jak siostry, choć ich start
nie był zbyt udany, teraz żadna nie czuła się zobowiązana, aby którąś
zatrzymać.
Susannah
dalej robiła zawrotną karierę. Jej twarz wciąż przewijała się na okładkach
Harper’s Baazar, Cosmopolitana czy Vouge’a. Brytyjskie GQ wciąż chciało ją mieć
u siebie, każda agencja modelek biła się o nią, a Susannah podpisywała wciąż
nowe kontrakty. Występowała na większości pokazów, czy to w Paryżu, czy z
powrotem w Stanach. Była spełniona, mimo to, że wciąż pamiętała o tym wszystkim
co stało się dawno temu. Ale obecność jej siostry, nawet niewidoczna była dla
niej odczuwalna. Wiedziała, że z nią jest, przy niej i kibicuje jej tak jak
zawsze, gdy były małymi dziewczynkami i ścigała się z kimś na boisku.
Ale
Alex również czuła się spełniona. Zwłaszcza w tej chwili.
Wieczorem
Shannon zajął miejsce za perkusją. Złapał w obie dłonie pałeczki i czekał na
ten znak, który dawał Jared, że może zacząć grać. W przypadku ich kariery nic
się nie zmieniło. Przecież wciąż uparcie dalej dawali przykład, że powinno się
spełniać własne marzenia, nieważne co by się działo.
-
Nie słyszęęęęęę waaaaaaaaaas! – usłyszał głos Jareda, gdy przestał grać ‘Closer
to the Edge’. Tłum ludzi odpowiedział mu głośnym piskiem i był pewien, że gdyby
Jared nie stał do niego plecami, zobaczyłby jego wielki, powiększający się
uśmiech. Potem znowu zatracił się w muzyce, którą grał już tak wiele razy.
Słyszał jej dźwięki, każdy takt i osobną nutę, co przepływała przez jego ciało
i głos Jareda, który niósł się po hali, co jak zawsze mieniła się tysiącem
barw. – Głooooooooośniej!
A
potem już go nie słuchał. To tak jakby ktoś właśnie wcisnął odpowiedni
przycisk, który sprawiał, że poddawał się temu; tak zupełnie, tak dokładnie.
*
Pół roku później, 9. grudnia
2011r., Nowy Jork.
-
I'mmmmmmm comin' up so you better get this party started! – było to pierwsze co
usłyszał. Jared nadstawił uszu chcąc jak najlepiej zrozumieć co dzieje się za
drzwiami jego garderoby.
-
Tomo przestań się drzeć! – głos Emmy był odrobinę cichszy, ale zrozumiał, że
musiała iść razem z nim.
-
I'mmmmmmm comin' up so you better get this party started!!!
-
Kurwa mać!
-
Get this party started on a Saturday night, everybody's waitin for me to arrive!!!
-
Zam-knij. Się! – zaczęła sylabować, a Jared zaśmiał się pod nosem i otworzył
drzwi.
-
Nie przeszkadzaj mi kiedy śpiewam! – wrzasnął w kierunku Emmy, a Jared miał
coraz większy ubaw. – Z łaski swojej…
-
Co! – odkrzyknęła mu, kiedy znowu chciał otworzyć usta.
-
Skocz do sklepu po wódkę – powiedział, a potem odwrócił się w kierunku
garderoby, którą zajmował Shannon. – Shannon!!! Kieliszki!
-
Co się dzieje? – Shannon spojrzał na Tomo i Emmę, która trzymała go, a on
głupio się uśmiechał.
-
So, so what? I'm still a rock star!!!
-
O kurwa – zawołał Shannon, przypominając wszystkim o poziomie swojej
elokwencji, szczerząc się tak samo głupio jak Tomo. Emma walnęła się z otwartej dłoni w czoło.
-
On jest pijany!
-
I got my rock moves! – zaczął obok niej tańczyć, a mina Emmy była coraz
bardziej komiczna. - And I don't need you! – wskazał na nią palcem. - And guess
what I'm having more fun!!!
-
Zabierzcie go! Shannon – powiedziała z błagalną miną, kiedy Tomo zaczął robić
mniej lub bardziej składne taneczne konfiguracje. A Shannon, żeby jej w
jakikolwiek sposób pomóc, zaczął się jeszcze głośniej śmiać.
-
I’M A ROCK STAR!!! – wydarł się jej prawie do ucha.
-
Ja zwariuje!
-
Przysięgam, trzeba zwiększyć jego etat na scenie. Chłopak się marnuje!
-
On jest pijany, Shannon!
-
A ty trzeźwa!
-
I co w związku z tym? Trasa się skończyła!
-
Ze zwykłej ludzkiej przyzwoitości i szacunku do kolegów z zespołu też być
powinnaś – Emma tego dnia nie odezwała się już słowem.
*
Miesiąc później,
31. stycznia 2012r., Hollywood, Los Angeles.
Rozprostował
ręce, stojąc w swoim ogrodzie. Wciągnął do płuc rześkie, poranne powietrze i
dziękował losowi, że mieszka w Kalifornii. Było ciepło, wystarczająco by tylko
na ramiona zarzucić bluzę. Na zegarze wybiła godzina dziesiąta rano, a do jego
uszu doszedł coraz głośniejszy dźwięk dziecięcych kroków.
-
Tatusiu, obiecałeś! – usłyszał i nawet nie zdążył się odwrócić. Madeleine
przybiegła i stanęła z naburmuszoną miną. – Dzisiaj! Dzisiaj! Dzisiaj! Dzisiaj!
-
Mad, jakby był tu wujek Shannon to wiesz co by ci powiedział.
-
Przestań się wydzierać – odpowiedziała mu, a Jared zniżył się twarzą do jej
poziomu. Jej miedziane włosy wyswobodziły się z dwóch luźnych warkoczy i co
rusz poprawiała je zniecierpliwiona. – Boli mnie głowa albo… -
-
Nieważne – odpowiedział jej. – W końcu obiecałem, jestem w domu i możemy iść do
mamy.
-
Tak jest! – objęła go za szyję, przytulając mocno, a zaraz potem odsunęła się
od niego i pobiegła na piętro, do swojego pokoju. Jared kupił ten dom jakiś
czas temu, był idealny, choć nie spędzał tu tyle czasu ile by chciał, to
cieszył się, że go ma.
Niebo
miało jasnoniebieski odcień i było identyczne, dokładnie jak w tamten dzień.
Delikatny powiew wiatru omiatał jego twarz, a promienie słońca rozgrzewały
skórę. Uśmiechał się.
-
Wszystkiego najlepszego – usłyszał i kompletnie zgłupiał. – Tatuś kiedyś mówił
cioci Emily jak byliśmy u niej w Paryżu, że dzisiaj mieliście ślub – nie
myślał, że prawie pięcioletnie dziecko potrafi zapamiętać coś takiego, ale jak
widać mylił się. Madeleine zadziwiała go na każdym kroku. – Nie wiem kiedy to
było, ale pewnie dawno temu – zrobiła pauzę. Położyła na lśniącym, marmurowym
pomniku małą wiązankę kwiatów. – Ciocia Emily niedawno urodziła dzidziusia,
widziałam go… Tatuś poleciał do Francji razem ze mną, żeby go zobaczyć. Jest
ohydny… - Jared uśmiechnął się pod nosem słysząc te słowa. – Ciągle się ślini i
ciągle je. Nie idzie się z nim nawet pobawić! – oburzyła się, wsadzając małe
rączki do swojej kurteczki. – Ale ciocia Emily nauczyła mnie piosenki, a wujek
Shannon przestał się ze mnie śmiać. Powiedział, że nawet umiem śpiewać – głos
Madeleine był tak zabawnie dziecinny, kiedy teraz całkowicie poważnie mówiła o
tym wszystkim. – Szkoda, że nie mogłaś posłuchać – przerwała i spojrzała
niepewnie na Jareda, a ten kiwnął głową. – Kocham cię, mamusiu – szepnęła
jeszcze, by po chwili oddalić się nieco i usiąść na drewnianej ławce przy
nagrobku.
-
Nasze dziecko jest zabójczo rozkoszne, a czasem potrafi krzyczeć cały dzień,
dopóki jej na coś nie pozwolę – zaczął, wpatrując się intensywnie w marmurową
płytę. – Tak jak ci obiecałem, robię to. Pokazuje jej cały ten świat, mówię,
jak bardzo ją kochasz. Każdego dnia przekazuje jej każde najdrobniejsze
wspomnienie o tobie – mówił, a jego głos złamał się. – Brakuje mi ciebie… A
zwłaszcza jak zaczyna zadawać milion skomplikowanych pytań, a ja nie potrafię
na wszystkie odpowiedzieć. Najbardziej odczuwam to, kiedy całuje mnie wieczorem
i mówi dobranoc. Tak bardzo mi ciebie przypomina, nie masz pojęcia nawet jak
bardzo – powiedział i nagle przerwał. Spojrzał na kucającą Madeleine i
zrywającą jakieś dzikie kwiaty, co wyrosły obok ławki. Podszedł do niej, biorąc
ją w ramiona i pozwalając jej małym dłoniom złapać się za szyje. Usłyszał jej
wysoki, radosny pisk, a jej oczy takiego samego koloru jak jego, śmiały się do
niego radośnie.
*
Rok później, 7.
czerwca 2013r.,
Nürburg, Niemcy, Rock am Ring, LOVE,
LUST, FAITH AND DREAMS TOUR.
„Jak zmieniło
się ich życie?”,
ktoś mógł zapytać z boku, patrząc, jak Jared ubiera na siebie śnieżnobiałą
koszulę. Przeglądał się w lustrze, poprawiając włosy i zarzucając na ramiona
czarną marynarkę. Teraz znów były długie, prawie sięgające ramion i z
jaśniejszymi końcami. Wyglądał na zadowolonego, pełnego życia i jeśliby ktoś go
nie znał, mógł śmiało stwierdzić, że jest jednym z wielu ludzi, którzy mają
poukładane, dobre życie. Przecież tak było. Sam Jared odkąd powiedział na
łamach gazety Rolling Stone wszystko to, co chował w sobie tak głęboko, że
czasem sam o tym nie miał pojęcia, poczuł się wolny. Prawie tak, jakby ktoś
zdjął z jego ramion ciężki głaz i na reszcie mógł się wyprostować. Mimo bólu
pleców, całych ran i blizn, które wracały, teraz był pewien, że musiał to
wszystko opowiedzieć, by móc spojrzeć w przyszłość. Bez żadnych krzywd, kłamstw
i zatajonej prawdy, którą trzymał w sobie tak długo, że gdy wreszcie to
wszystko wyrzucił z siebie, nastała upragniona cisza. Ten wywiad był tego wart,
mimo, że musiał przypomnieć sobie wszystkie te okropne rzeczy, by teraz
spojrzeć w lustro i już nie zamykać oczu.
Wrócił
tamten blask.
Wróciło
wszystko co dobre, bo mimo to, że wciąż w sobie pielęgnował smutek, niektóre
dni były rzeczywiście ciężkie, już nie czuł żalu, rozdarcia ani ujmującej
pustki. Wszystko co miało być, co musiało się stać – właśnie się stało. Już był
pewien, że teraz, gdy spogląda przed siebie, widzi tylko jasne kolory. Już
żadna chmura nie mogła zawisnąć nad jego głową. Bo wszystkie dokładnie odgonił.
Pomimo
tego, że jeszcze bolało, wspomnienia były niczym innym jak niezabliźnioną raną,
teraz, gdy wychodził na scenę, był pewien, że ona wciąż z nim jest. Wciąż
gdzieś blisko. Czuł jej obecność każdego dnia, a mimo to, że wiedział, że
pożegnał swoją największą miłość i ona w zupełności się nigdy nie powtórzy, był
skłonny zacząć na nowo.
Jego
łzy w końcu wyschły.
Jared
był człowiekiem niezłomnym, duszą niepokorną, pełną sprzeczności i wewnętrznych
rozterek. Musiał wygrać wojnę w samym sobie, którą toczył przez te wszystkie
lata, żeby być pewnym, że to, co przyszło mu oddać, mógł jednocześnie zatrzymać
dla siebie. On to wciąż miał, miał tak mocno, że był pewien, że dopiero, gdy
przestanie oddychać, mogą mu to zabrać. Ale był też pewien, że nawet jeśliby
ktoś chciał nazwać go przegranym, on w istocie był największym zwycięzcą.
Próbował od nowa nauczyć się żyć, każdego dnia wstawał, przecierał oczy i
zdawał sobie sprawę, że nigdy nie będzie mógł cofnąć czasu. Los był dla niego
brutalny, nie oszczędził go ani razu. Ale był mu jednocześnie wdzięcznym, że
coś, co się skończyło, dało mu coś innego, cenniejszego.
Byłaś miłością
mojego życia, mrokiem, światłością, śpiewał ostatnimi czasy tak często, że
prawie śnił o tych słowach, wżarły się w niego niczym kwas. Powtarzał je tak
dobitnie, że naprawdę, to wszystko, co złe ulatywało z niego. Gdzieś bardzo,
bardzo wysoko.
Mimo
to, po trzech latach, gdy znowu zdał sobie sprawę, że tak naprawdę ma wszystko,
jego świat wcale się nie zatrzymał, tak jak myślał, czuje spokój. Od wydania
‘Love, Lust, Faith and Dreams’ minęło tylko kilka tygodni, a całe szaleństwo
związane z trasą rozpoczęło się na nowo. Był dumny, jak zawsze z tego, że ta
płyta wygląda tak jak sobie ustalił. Jego ciało ogarnęła przyjemna błogość,
która już nie miała być niczym zachwiana. Tak miało zostać, bo on już był
pewien, że podczas tych wszystkich lat, które odcisnęły na nim większe lub
mniejsze odciski, huragan w końcu ustał.
Chaos odszedł na zawsze.
A teraz wychodzę
na scenę, obdarty ze wszystkich złudzeń i kłamstw, za którymi chowałem twarz.
Ja, ten, który nigdy się nie poddał, wreszcie doświadczył, że życie jest jedną,
wielką próbą sił i nieustannych porażek, żeby móc zrozumieć KIM TAK NAPRAWDĘ
JESTEM. Uśmiecham się do tych ludzi, którzy przyszli tu specjalnie dla nas. Bo
scena to najbardziej emocjonujące miejsce na świecie.
Czujesz się
jakbyś latał, jakbyś nagle dostał skrzydeł.
*
24. grudnia
1996r., Wigilia, Nowy Jork, lotnisko im. Johna F. Kennedy'ego.
Płatki
śniegu spadające z nieba przykleiły się do jej nosa, kiedy raz po raz chciała
zetrzeć je swoją dłonią. Stała oparta o balustradę, a on przyglądał się jak
próbowała się przez nią wychylić. Zalegające zaspy śniegu, a niebo, które wciąż
było szare nie wróżyło niczego dobrego.
Patrzył
jak zaciska usta w wąską kreskę, jak jej kasztanowe włosy falują na wietrze.
Była naprawdę ładna, ale nie mógł myśleć o niej w żadnej z wyższych kategorii
uczuć. Sonia odwróciła do niego głowę, kiedy zdała sobie sprawę, że jest
obserwowana.
-
Jay, co masz zamiar robić jutro? – zagadnęła, ponownie patrząc na pas lotniska,
na który podjechała jakaś ciężarówka.
-
To zbyt trudne pytanie, Sunny – mruknął podchodząc trochę bliżej i tak samo jak
ona opierając się o barierkę.
-
Sunny? Nikt tak do mnie jeszcze nie mówił – uśmiechnęła się do niego, a jej
oczy rozbłysły wesołymi iskrami.
-
To ja będę pierwszy.
-
I prawdopodobnie ostatni.
-
I ostatni – złapał tak jak ona poręczy i przechylił się do przodu.
-
No więc, co będziesz robić jutro, jak się stąd wyrwiemy? – podjęła ponownie
temat, zaczesując swoje włosy za uszy. Przypatrywał się jej przez chwilę, a
potem się odezwał:
-
Mówiłem, to za trudne. Ja nawet nie mam skonkretyzowanych planów na przyszłość
– westchnął, łapiąc ją za rękę. Nie wyrwała swojej dłoni z jego uścisku. Miała
bardzo zimne palce, jak nie lodowate.
-
Nie wiesz co będziesz robił za piętnaście lat? – popatrzyła w jego twarz;
błękitne oczy przypatrywały się jej badawczo. – Nie myślałeś o tym, co będziesz
robił i jak będzie wyglądało twoje życie, gdy skończysz czterdzieści lat? –
była zdumiona. Sama miała mniej lub bardziej określone plany na przyszłość, ale
nie mogła zrozumieć, że Jared nie miał żadnych.
-
Nie wiem, może: chce mieć kupę pieniędzy? –
-
Zwyczajne, banalne. To każdy chce. Wiesz…
-
Ja jako czterdziestolatek? Komizm i dramat w jednym. Pewnie będę nieznośny!
Shannon będzie miał dość moich durnych pomysłów, będziemy promować trzecią albo
czwartą płytę. Dajmy na to, wielką światową trasę, która będzie trwać i trwać,
a ja go będę gnębić, żeby dodać jeszcze jeden koncert…
-
Mówisz o swoich marzeniach, widzisz, masz jakieś plany – podsumowała, ściskając
go za rękę. – Ale ja cię też widzę jako czterdziestoletniego faceta…
-
Z piwnym brzuchem i brodą do kolan? – zaśmiał się. – W kapciach i z kotem?
-
No nie. Wcale nie! – zrobiła pauzę. – To będzie w dwa tysiące dziewiątym –
zmarszczyła czoło, starając się policzyć, który to będzie rok.
-
Dwa tysiące jedenasty.
-
Byłam blisko!
-
No dobrze, mów.
-
Widzę cię, masz jakąś śmieszną fryzurę, może nawet dziwny kolor włosów, coś jak
te kolorowe papugi, co możesz oglądać w zoo. W końcu będziesz szalonym artystą.
Tak, szalony artysta to dobre określenie.
-
Nie wiem czy chcę dalej słuchać –
-
Oj no, daj mi dokończyć – oburzyła się, mrużąc oczy. Jared zdał sobie sprawę,
że mają naprawdę ładną barwę. – Stoisz
na scenie, przed sobą widzisz tyle ludzi ile potrafi się zmieścić o tam –
wskazała palcem przed siebie na pas startowy. – Może przesadzam, ale będzie ich
kilka tysięcy, jak nie setek tysięcy. Uśmiechasz się, podnosisz mikrofon do
góry. Jest godzina zero, musisz zacząć grać. Śpiewasz piosenkę, a reszta tych
ludzi podskakuje, są naprawdę szczęśliwi. Byłam na koncercie U2, wiem co mówię
– wtrąciła. – Ale ty śpiewasz dalej; masz przed sobą cały tłum, ale nie, nie
patrzysz się na nich tylko szukasz gdzieś w tłumie jednej, jedynej.
-
Miłości?
-
Utraconej. W końcu będziesz szalonym artystą: smutnym, ale spełnionym. Jak
mówiłeś będziecie przy promocji trzeciej albo czwartej płyty. Chociaż w jednej
piosence coś o niej wspomnisz.
-
O kim?
-
O miłości! Tej utraconej. Dusza artysty, trochę romantyzmu nie zaszkodzi do
podkręcenia sprzedaży. Wiesz, smutne spojrzenie, złamane serce. W końcu
przeżyłeś burzliwą miłość i okropny rozwód…
-
Mhmmm… Miłe. Jakieś dzieci?
-
Wydaje mi się, że nie. Nie będziesz miał na to czasu!
-
Mówisz o dzieciach, a nawet nie mam dziewczyny…
-
Będziesz miał czterdzieści lat, nie zapominaj! Kabriolet w garażu, jak nie
kilka innych modeli, może jakieś porsche albo stary wóz z lat pięćdziesiątych,
kupiony za niebotycznie wysoką sumę, od której zwykłym śmiertelnikom zakręci
się w głowie. Willę na Sunset Boulevard, zero kredytów, zero żadnych zmartwień,
lasek całe mnóstwo. Będą cię kochać, o tak, kochać i marzyć o tobie, a inni
zwyczajnie nienawidzić…
-
To dopiero za piętnaście lat, do tego czasu może zmienić się wszystko –
uśmiechnął się do niej jakoś inaczej. Sonia też się na niego popatrzyła
ściskając mocnej go za rękę.
-
O nic się nie martw. Jutro, porozmawiamy o tym jutro.
*
17.
października 2013r., Hollywood Hills, Los Angeles.
-
Jestem tu znów z dala od ciebie.
-
Tatusiu - usłyszał obok siebie, a potem poczuł uścisk małej dłoni na swojej. -
Tatusiu, tu jest naprawdę ślicznie.
-
Tu zawsze było ślicznie, Mad - Jared spojrzał w końcu na dziewczynkę.
Uśmiechnął się do niej, a potem usiadł na suchej trawie. Madeleine poszła jego
śladem, a potem wdrapała się na jego kolana. Przytuliła się plecami o jego
brzuch i chwilę milczała. Jared odgarnął jej rude włosy za uszy i pocałował w
głowę. Był pewien, że ten widok zniknie sprzed jego oczu dopiero wtedy, gdy ich
już nigdy nie otworzy. Ale to nie dziś. - Twoja mama też lubiła tu siedzieć -
wspomniał i miał wrażenie, że słowa przechodzą przez jego gardło bez żadnej
guli. Nie czuł już tego oporu, tych napiętych mięśni, gdy ktoś wspomina o tym wszystkim,
a on nie jest jeszcze gotowy by to słuchać. Ale dziś, tak, dzisiaj może
powiedzieć, że to minęło. Zniknęło, a jemu wydawało się, że wszystko razem z
tym co przeżył musiało się stać, żeby on mógł być tutaj. Naprawdę, w pełni,
cały, a nie tylko w części jak jeszcze niedawno. Już nie jako cień, tylko jako
on sam, taki, jaki powinien zawsze być. Już nie jako skóra i kości bez duszy,
tylko ktoś, kto odzyskał coś, co myślał, że na zawsze utracił.
Hollywood
Hills było jednym z tych miejsc, gdzie można złapać tchu, na chwilę się
zatrzymać i odetchnąć, bo tylko tu - nigdzie indziej - nie byłoby to możliwe.
Mimo, że tyle wspomnień, tyle bolesnych obrazów i tak samo dużo niespełnionych
marzeń mogłoby stawać przed oczami, gdy siadał na tej spalonej słońcem trawie,
ale nie dziś.
-
Tęsknie za mamą - głos Madeleine gdzieś ginie, niesiony wiatrem, który smaga go
w twarz. Spojrzał najpierw na nią, jak patrzy gdzieś w dal, w kolorowe punkty
przed sobą, które są tylko latarniami w dole. A potem poczuł jeszcze raz na swoim
policzku wiatr, który ma wrażenie, że jest tak samo ciepły jak jej pocałunki,
które tak często tam zostawiała. Podniósł głowę, a potem spojrzał w niebo
usłane milionem gwiazd.
-
Ja też - szepnął w górę, jakby mówił sam do siebie. - Ja też za tobą tęsknie.
„Odnalazłem
siebie na wypalonych ogniem wzgórzach.
W krainie
miliarda świateł.”**
26.
grudnia 2013r., Nowy Jork, hala Roseland Ballroom.
Drogi
Czytelniku, znalazłeś się u kresu historii Jareda, który mimo, że los z niego
zakpił bardzo brutalnie, potrafił wstać z kolan i splunąć mu w twarz. Mogłeś
zobaczyć i poczuć przez chwilę jego cierpienie, którego musiał doświadczyć,
żeby zrozumieć, że życie to ciągłe pokonywanie swoich słabości i lęków.
Towarzyszyłeś mu przez siedemnaście lat jego życia, które mogłoby być lepsze,
gdyby nie pewne wybory i jego słabości. Gdyby nie on sam, ta historia nigdy by
się nie wydarzyła, a ty Drogi Czytelniku, nigdy nie mógłbyś w niej
uczestniczyć.
Jared
nie był typem pokornym, nie przepraszał – tylko wtedy, gdy było to jedyną
możliwością i wyjściem – nie zapominał, choć bardzo chciał. Jego pragnienia i
wybory odbijały się ze zdwojoną siłą, choć starał się im zapobiec. Nikt nie
jest idealny, on też to wiedział. Szarpał się sam ze sobą długimi miesiącami,
by któregoś dnia otworzyć oczy, przetrzeć je tak jak zawsze i po prostu poczuć
lekkość na sercu, wiedząc, że powiedziało się już wszystko.
Dokładnie
wszystko.
Czasami
człowiek ma przed sobą wybór. Jest on całym jego życiem lub tylko tym, co może
zrobić, żeby je polepszyć. Jared nigdy nie miał drugiej opcji. Spadło na niego
wszystko tak bardzo nagle, że momentami zastanawiał się, dlaczego on, właśnie
on musi przeżyć to wszystko, a nie ktoś inny. Był świadom tego, że jego życie
nie było nigdy usłane różami, że skrzywdził wiele ludzi, że z jego powodu
zapłakało wiele oczu, a serca zostały złamane. Miał tego świadomość, jak
jeszcze nigdy nie miał, choć starał się ją przyjąć do siebie, bo życie, to
cholerne życie kochał najmocniej, choć wydawałoby się, że je nienawidził.
Niektórzy
chcieli się zamienić z nim swoim własnym, ale nigdy nie mógł zrozumieć, czemu
ktoś chce żyć jak on. Zapewne przez to, że widział tylko jego powłokę, maskę,
którą wkładał za każdym razem, gdy wychodził za kurtynę. Malował własne oczy,
żeby błyszczały radośnie, poprawiał usta, by układały się w piękny, szczery
uśmiech. I grał. Grał swoją rolę, którą sobie wyreżyserował długie lata wstecz
i teraz musiał ją ciągnąć.
Choć
pamiętał każdy swój ruch i każde słowa, które padły, musiał w końcu, w którymś
momencie rozliczyć się z czasem. Już nie potrafił wtedy grać, jego maska
opadła, a zdarzenia, które miały wtedy miejsce, stały się na tyle silne i
wyraziste, że jego nogi ostatecznie się pod nim ugięły.
Płakał
wtedy tak rozpaczliwie i mocno, tak głośno i żałośnie. Całym jego ciałem
wstrząsał szloch, a razem z tymi łzami, znalazł oczyszczenie. Choć wielu ludzi
w jego sytuacji załamałoby się, powiedziało sobie dość i pozwoliło pochować się
za życia, on jako jeden z niewielu znalazł w sobie siłę. Do walki, którą wciąż
toczył, choć wtedy czuł, że ją przegrał. Ale choć myślał, że to koniec, a
początek będzie dopiero wtedy gdy umrze, nie poddał się.
Tamtej
felernej nocy, gdy mierzył w siebie pistoletem i modlił się do swojego Boga,
szukał tak naprawdę ratunku, kolejnych pokładów siły by ciągnąć tą bitwę.
Bitwę, o której zaważyła jedna złożona obietnica. Bitwa, której musiał pozwolić
biec swoim własnym torem, by móc teraz znaleźć się w takim miejscu, jak to.
Pełne zrozumienia, braku oceny i szeptów, że postąpił egoistycznie.
-
Mad, co ty robisz? – Shannon popatrzył w kąt w kierunku małej, miedzianowłosej
dziewczynki. Sześciolatka trzymała mikrofon, który był odrobinę duży w stosunku
do jej drobnego ciałka. Wpatrywała się w Shannona, który nie wiedział jak jej
wytłumaczyć, że nie powinna tego ruszać, bo nigdy go nie słuchała. Madeleine
miała sześć i pół roku, oczy błękitne, jak lazurowe morze przy wybrzeżu, a
włosy poskręcane zabawnie przy końcach. Była idealną kopią swojej matki. Miała
taki sam wyraz twarzy, wystające kości policzkowe i puchatą skórę, którą
uwielbiał tulić ilekroć wdrapała się na jego kolana. – Złotko, zostaw ten
mikrofon.
-
Chce zaśpiewać tatusiowi urodzinową piosenkę – powiedziała dziecięcym głosem,
patrząc to na wielki mikrofon, to na Shannona. Za pięć minut mieli wejść
ponownie na scenę, zagrać ostatni utwór. Shannon nie wiedział, co ma robić,
choć starał się za wszelką cenę coś wymyślić. Odetchnął zrezygnowany,
przywołując Maddie do siebie.
-
Tylko się nie pomyl. Będzie cię słuchać i na ciebie patrzeć bardzo dużo ludzi –
ostrzegł ją, ale widział na jej małej buzi upór. Tak dobrze mu znany. Jego mała
chrześnica była małym diabełkiem, wykorzystującym go wtedy, kiedy tylko miała
okazję. Robiła to z sobie znaną łatwością, a on choć wiedział, że tak nie można,
pozwalał jej. Jared czasami burzył się, choć patrzył na to z uśmiechem.
Madeleine
była dzieckiem radosnym, pełnym szczęścia i z wrodzonym uporem, by się nie
poddawać. Miała łagodne usposobienie, choć czasami potrafiła pokazać z kim mają
okazję zadrzeć.
Shannon
zajął miejsce na perkusji, ale nie zaczął grać. Siedział i cierpliwie czekał,
chociaż Jared odwrócił się do niego i nie rozumiał. Nie rozumiał jego
zachowania, kiedy rozgorzały tłum przed nim krzyczał ich imiona, tytuły
piosenek i wszystko inne, co przyszło im na myśl. Podniósł mikrofon ze statywu.
-
Wygląda na to, że będę musiał śpiewać a capella – zaśmiał się, na co w
odpowiedzi otrzymał głośny pisk. – Wiem, wiem, też mi się podoba – mówił dalej,
dopóki Tomo nie podszedł do niego z przewieszoną na ramieniu gitarą. Złapał go
za ramię i coś szepnął do ucha, tak, by jego słowa nie dosięgnęły mikrofonu.
Jared odwrócił wzrok w tamtym kierunku, o którym szeptał mu Tomo. Widział przed
sobą swoją małą dziewczynkę, swoją córeczkę, która kroczyła dumnie, trzymając
przed sobą obiema rękoma mikrofon. Poczuł przyjemne ciepło w okolicy serca, pod
wpływem tego widoku. Madeleine zajęła miejsce na samym środku sceny, a
publiczność wstrzymała oddech. Chwilę później rozgorzała feerią barw.
-
Chciałam zaśpiewać urodzinową piosenkę dla mojego tatusia – powiedziała
dziewczynka. Popatrzyła błękitnymi oczami wprost w takie same, należące do jej
ojca. Odchrząknęła, co dało się usłyszeć przez wielkie głośniki, poustawiane z
każdej strony sceny.
Zbudowali
ją kilka dni przed koncertem, który miał być jednym z ostatnich na ich trasie.
Nowy Jork tego dnia był cudowny. Przystrojone miasto, różnokolorowymi lampkami,
mieniło się tylko sobie znanym blaskiem. Pulsowało radośnie, w drugi dzień
świąt Bożego Narodzenia.
Jared
zawsze uważał, że miało swój jedyny, niespotykany klimat. Teraz miał okazję
zabrać do niego swoją córkę i pokazać, jakie jest naprawdę. Emma dwoiła się i
troiła, żeby jej niczego nie zabrakło, żeby nie czuła się opuszczona, kiedy on
będzie grał. A choć w jego sercu wciąż czaił się smutek, już potrafił śpiewać,
a głos mu nie drżał za każdym razem, gdy płynęły dźwięki. Muzyka była jego
złotą klatką i jedynym miejscem, w którym potrafił odnaleźć prawdziwą wolność.
Uskrzydlała go i sprawiała, że umiał latać. Szybował wysoko i powoli, spijając
z niej wszystko, co najlepsze. Ale, tylko jedyna osoba potrafiła go teraz
sprowadzić na ziemię.
Jego
córka.
W
momencie rozległ się dziecięcy głos, śpiewający ‘sto lat’, a jego serce, choć
poszarpane, potrafiło się już sklejać. Brzmiał tak radośnie i pewnie, jak
jeszcze nigdy. Był czysty i lśniący, niczym diament. Tylko ta mała osoba
potrafiła teraz trzymać go w ryzach, a Jared już wiedział ile zawdzięcza tej
małej osóbce w ciele kruchego dziecka.
I
tak Drogi Czytelniku, choć Jared przebył długą drogę, by pokonać samego siebie
i zbudować ze zgliszczy swoich marzeń kolejne, nie żałował ani chwili. Ani
chwili, którą dane mu było przeżyć, choć czasami, już tylko czasami chciał mieć
w posiadaniu tajemną moc cofania czasu. Teraz nie zamieniłby niczego, choć
jeszcze niedawno myślał inaczej. Jego wielkie marzenia spełniły się, a kurtyna
nie opadła, by musiał zejść ze sceny jako pokonany.
Był
zwycięzcą w każdej możliwej odmianie tego słowa, w każdym języku i o każdym
czasie. Wpatrując się w swoje jedyne dziecko, co miało w sobie część jego i
jej, był szczęśliwy. Szczęśliwy, bo mógł w końcu powiedzieć, że tu jest. Z nią
i dla niej.
Choć
wielu ludzi mówiło mi, że się poddałem, że nie potrafię, że moje oczy są
przysłonięte, ja mówię inaczej. Choć niektórzy wątpili i uważali, że jestem
przegranym, ja tak naprawdę wciąż walczę.
Pomimo
wszystkich tych, którzy mnie znienawidzili, znalazłem osoby, które były by
zdolne kochać mnie mimo wszystko. I gdybym mógł raz jeszcze zrobić to, co
zrobiłem, nie zawahałbym się ani chwili. Bo obiecałem. A w wyniku tego, że
spełniłem ostatnią prośbę, moje serce stale jest pokaleczone, nie żałuje. Nigdy
nie żałowałem i nie zapomniałem.
Stoję
teraz pośrodku niczego, a choć echo tamtych słów wciąż rozbrzmiewa w mojej
głowie, choć kształty naszych wspólnych marzeń nie doczekały się nigdy
spełnienia i nie nabrały kolorów, nie odchodzę. Mimo naszych wspólnych
wspomnień, spojrzeń i gestów, trwam.
Dziś
teraźniejszość wypełnia tylko ledwie namacalna pustka po tobie, bo już wiem, że
się powoli napełnia. I odległe echo dawno wypowiedzianych słów, w których
zostaliśmy na zawsze uwięzieni.
Jest
to opowieść o miłości, marzeniach i skrywanych w sobie gdzieś głęboko
pragnieniach, które wychodzą na wierzch, kiedy nikt nie patrzy. Pełna niepowodzeń,
towarzyszącego im cierpienia, walce z nieuniknionym przeznaczeniem i utkana z
miliona łez, które popłynęły i które zapamiętał czas. Z fundamentów, co nigdy
się nie rozpadną, bo zawsze będzie gdzieś głęboko w moim sercu.
I
choć wielu przede mną i wielu po mnie, mogłoby się jej powstydzić, i choć wielu
takich samych, mogłoby nigdy jej nie opowiedzieć, bojąc się pogardy, ja nie. I
jeżeli jeszcze raz mógłbym ją głosić, nie zawahałbym się ani jednej chwili.
Ja,
Jared, stoję teraz przed samym sobą i wiem, że moje życie musiało być właśnie
takie, żebym mógł je opowiedzieć. Ubrać w słowa, które były i już zawsze będą
zaklęte w czasie, dopóki, ktoś będzie pamiętał. Moje życie mogłoby być lepsze,
piękniejsze i wartościowsze, ale jest jakie jest. Już go nie zmienię.
W
końcu wiem kim jestem i kim byłem od dawna, choć nigdy nie potrafiłem się
przyznać, że to wciąż ja, wciąż ja, tylko zagubiony i ślepy. Szukający we mgle
swojej drogi. Drogi, którą podążam, bo przez te wszystkie lata goniłem za
czymś, by teraz stanąć i znaleźć swoje miejsce na ziemi.
Jestem
tutaj, zostawiając wszystkie pocałunki, które kiedyś ci skradłem, a teraz
przyszło mi je oddać.
Jesteś
wszystkim, za czym tęsknie, S.
„Nadzieja zanika, pośród świata nocy przez upadające
cienie poza pamięcią i czasem. Nie mów, że doszliśmy do końca. Biały brzeg
wzywa, Ty i ja znowu się spotkamy.”***
Nazywam
się Jared Leto i oto moja historia.
___
*-Katarzyna
Grochola „Osobowość ćmy” (forma zmieniona),
**-
30STM- City of Angels – tytuł również,
***-
Annie Lennox- Into the west.
Piosenki, które śpiewał Tomo: Pink - "Get the party started", "So what?"
Wygląda na to, że to jest koniec. A tak serio, jeszcze epilog. ;)
(30/30)