Queens, Nowy Jork, lotnisko im. Johna F. Kennedy’ego.
Jeżeli kiedykolwiek przykładałeś uwagę do astrologii i
mocy którą za sobą niesie, teraz powinieneś spojrzeć w niebo.
Widzisz prawdopodobnie wiele błyszczących jasno gwiazd,
które tworzą różne konstelacje i w których zapisane jest od wieków milion
historii. Spoglądasz w niebo, zadzierając wysoko głowę. Jest późna noc, czujesz
na sobie chłód powietrza, który przedziera się przez twoja cienką kurtkę. Znowu
klniesz na siebie, że nie pomyślałeś zanim postanowiłeś wyjść.
Ale od początku. Jest środek mroźnej nocy, płatki śniegu
spadają tworząc delikatne zaspy i jest ich coraz więcej i więcej. Suną gładko,
sprawiając, że jest magicznie. W końcu to sama wigilijna noc, idealniej być już
nie może. Każdy kto przez chwilę chciał uwierzyć w magię świąt, zawsze mógł pragnąć,
żeby było tak bardzo wyjątkowo jak teraz.
I w tym momencie, coś nagle się zmienia. W oddali widać
dwie postacie, które stoją obok siebie przy barierkach. Gdybyś wytężył bardziej
wzrok zrozumiałbyś, że to chłopak i odrobinę młodsza od niego dziewczyna.
A potem przypominasz sobie, że wszystkie historie
zapisane są w gwiazdach. Gdzieś wysoko, naprawdę wysoko, że to tylko od ciebie
zależy, czy w nie uwierzysz czy nie. Do ciebie należy już decyzja.
- Dziękuje, że przyszedłeś, nie chciałam być tu sama. Tyrone
jest taki okropny, ostatnio nie do zniesienia - mówi dziewczyna i odgarnia
swoje długie, kasztanowe włosy. Chłopak obok niej zaciska ręce na balustradzie.
Spogląda gdzieś w dal. Przez chwilę myślisz, że może cię zobaczyć, ale stoisz w
kompletnym mroku. Nowy Jork zasnął na jedną noc błogim snem, gdy samoloty
przestały na kilkanaście, długich godzin latać. Dopiero teraz dociera do
ciebie, że jesteś na lotnisku. Na jednym z największych w całych Stanach.
- Przecież nie ma sprawy, możemy nazywać się jednorazowymi
przyjaciółmi. Jutro rano stąd wylatujemy. - Chłopak mówi, a dziewczyna spogląda
na niego z delikatnym uśmiechem. - Gdybyś była wolna zaprosiłbym cię na kawę -
robi pauzę. - Ale chyba nie mam szans.
- Kto powiedział, że nie masz szans, Jared - słyszysz
jego imię i czekasz co będzie dalej. Czy da mu tą szansę czy nie. A może już
dała?
- To już zależy tylko od ciebie - szepnął, ale i tak jego
głos niesie się i trafia do twoich uszu. - Zabawne, śniło mi się, że mój zespół
był sławny, a nie myślałem nigdy o tym jakoś specjalnie dużo - mówi do niej,
zaciskając dłonie na barierce.
- Przecież masz kapele, to nic dziwnego, że myślisz o
tym.
- Ale my gramy do kotleta, rozumiesz? Nie na
kilkutysięcznych halach, to szaleństwo! – pokręcił głową z rozbawieniem, odgarniając
ciemną grzywkę z oczu.
- Może powinieneś uwierzyć w swoje marzenia?
- To jak niebo i ziemia. Ich było tyle, tak głośno, tak
kolorowo i ja... Na tej scenie. I oni, z wyciągniętymi dłońmi w moim kierunku.
Sonia, to niemożliwe!
- Wszystko jest możliwe, przecież wiesz, Jay, wystarczy
tylko chcieć – bierze oddech, a Jared się jej przygląda. – Przecież to nic
trudnego.
- Może masz rację, a może… kiedyś mi się uda – patrzy na
nią z uśmiechem, który odbija się nawet w jego oczach. Śnieg sypie na ich głowy,
kolejne wirujące płatki siadają na ich włosy, a on znowu się uśmiecha. Masz
wrażenie, że śmieje się już nie do niej, ale do samego siebie, do tego co
usłyszał i tego, co może zrobić, gdy tylko będzie na tyle odważny, by
sięgnąć po własne marzenia.
Teraz widzisz, że patrzą sobie w oczy mimo, że zalega
między nimi cisza.
Później przymykasz na chwilę powieki i chcesz wytężyć
jeszcze bardziej słuch. Ale gdy otwierasz je ponownie widzisz, że ich tam już
nie ma. Barierka, która oddziela taras widokowy od pasa lotniska jest pusta,
nikt się o nią nie opiera. Ale coś nie gra, coś tak bardzo nie pasuje, że
odwracasz się w koło i dopiero teraz dostrzegasz to, czego tak bardzo szukałeś.
Trzymają się za ręce i całują jak jakaś para cholernych licealistów. Ani troche
im to nie przeszkadza, że z nieba zaczyna padać jeszcze więcej śniegu ani to,
że jutro prawdopodobnie stanie się jakiś przełom i lotnisko na nowo stanie się
żywe.
- Ile mamy czasu? - słyszysz jej głos, a potem widzisz
jak całuje go ponownie. Na początku nie możesz uwierzyć, że to się dzieje, ale
ilekroć przetrzesz swoje oczy, oni nadal stoją przed sobą.
- Całą noc.
- Przestań, przecież jutro stąd wylatujemy - widzisz jak
bierze jej twarz w swoje dłonie, a potem ponownie ją całuje.
- I co z tego?
Potem przypomina ci się pewien monolog. Może czytałeś go
w jakiejś gazecie, może ktoś ci powiedział, że czasem to, co śni się może stać
się prawdą i tym, o czym przez chwilę myślałeś, a nie przywiązywałeś do tego
zbyt wielkiej uwagi. Coś niby nic nie znaczącego, banalnego, głupiego i w swój
zwyczajowy sposób niemożliwego, ale jednak - stało się.
Gdybyś mógł porównać własne życie do jednej, jedynej
rzeczy, pewnie powiedziałbyś, że to film. Ciąg zdarzeń, wyborów i każdej
decyzji jaką złożyłeś, że takie się stało. Miałeś na to wpływ, oczywiście, ale
mimo to jakaś znacząca część była już gdzieś odgórnie zaplanowana, ustalona. To
właśnie ona jest tajemnicą, która tylko czeka na odkrycie.
I teraz przyciskasz start. Patrzysz na dwójkę młodych
ludzi przed sobą, widzisz jak uśmiechają się, a rudowłosa dziewczyna daje się
ponownie złapać za rękę chłopakowi, którego imię mogłeś już poznać. Jared, bo
tak się nazywa, mruży swoje oczy i nie może uwierzyć, że to, co dzieje się za
jego plecami, to jego życie. Albo to, co widzi przed swoimi oczami, może nim
być, gdy tylko będzie starał się w nie uwierzyć.
Spoglądasz na nich i wiesz, że czyjaś historia właśnie
się zaczyna. Nie wciskasz przewijania, cofania ani tym bardziej pauzy.
Pozwalasz jej biec, swoim własnym torem i wiesz, że Nowy Jork jest idealną
scenerią, a coraz mocniej prószący śnieg jeszcze bardziej napędza to, że robi
się wyjątkowo.
Potem słyszysz tylko dźwięk niosący się w oddali. Dzwony
z pobliskiego kościoła ogłosiły północ.
Jest dwudziesty piąty grudnia, tysiąc dziewięćset
dziewięćdziesiątego szóstego roku. Czyjaś historia właśnie się rozpoczyna.
Teraz.
P.S. Jeżeli kiedykolwiek byłeś na koncercie Thirty
Seconds To Mars, to znak, że jednak mu się udało.
„Zaczynam od nowa z całkiem nowym imieniem.
I oczami, które patrzą w nieskończoność.”*
KONIEC
____
*- 30STM- Capricorn.
P o s ł o w i e
Udało się. Naprawdę się udało.
To była pierwsza moja myśl, kiedy postawiłam ostatnią
kropkę w pliku o nazwie ‘Epilog 3’. Taaak, napisałam trzy wersje zakończenia, jedną
całkowicie standardową – kilka lat później, której nawet nie dokończyłam, drugą co stała się ostatecznie
zakończeniem odcinka nr 30 i tą, co jest powyżej. Z całej nieoryginalności tej
historii, chciałam, żeby chociaż zakończenie było nieco inne. Zrobiłam
coś takiego, że teraz każdy z Was, nawet ja sama mogę opowiedzieć jeszcze raz
historię Jareda. Moja wizja, alternatywna wersja jest odrobinę wcześniej, a
teraz w końcu znowu mamy pierwszy odcinek tej historii i jest rok 1996. Wiem,
że tak nie wyglądają epilogi, nie spotkałam się w żadnej książce z czymś
właśnie takim albo po prostu za mało ich czytam? To nie jest teraz już ważne.
Postawiłam ostatnią kropkę. Napisałam ‘koniec’ i nie wiem jak czuje się każdy
autor, ale było to bardzo dziwne. Coś takiego jakbym im wszystkim
powiedziała: róbcie teraz co chcecie, ja już nie patrzę.
Jestem trochę dumna. Jestem trochę skołowana.
Nie wiem jak się zachować. Pisałam to opowiadanie bardzo długo. Istnieje może
tylko kilka historii, co ich pisanie zajęło tyle czasu. Pięć jebanych
lat. Po dwóch latach, gdy wróciłam do niego nie wiedziałam dokładnie jak skleić
zdanie by brzmiało choć odrobinę podobnie do powstałych wcześniejszych, więc
improwizowałam. Potem musiałam napisać pierwszy, cały odcinek i już wiedziałam,
że mi się uda. Z czasem zaczęły być one coraz dłuższe, aż tak długie, że
musiałam dzielić je na części – 24 strony tekstu, gdy skleiłam go w całość. Po
tylu latach, by się mogło wydawać, że skoro w 2012 przerwałam pisanie już do
niej nie powrócę. Tak też myślałam. Potem miałam maturę, kilka innych rzeczy co
spadły na moją głowę i ostatnim o czym myślałam było właśnie pisanie. Ale stało
się. Weszłam w dokumenty, spojrzałam na folder i otworzyłam go z całą jego
zawartością rzeczy, które nie ujrzały wtedy światła dziennego. Do tej pory mam
tam pliki, których nie wykorzystałam nigdy. I zostaną tam tylko po to, żeby jak
je otworzę walnąć się w łeb.
Ktoś by się mógł teraz mnie zapytać dlaczego taka
historia, a ja muszę powiedzieć, że naprawdę nie wiem. Nie mam pojęcia dlaczego
wybrałam rok 1996, a nie np. 1991 czy 1992. Sama też nie wiem dlaczego Jared
mieszkał w Phoenix. Może dlatego, że pierwsze rzuciło mi się w oczy jak
otworzyłam mapę Stanów. Równie dobrze mogli zostać w NYC albo obojętnie gdzieś
indziej. Padło na Phoenix i teraz wiem, że nie mogło być to inne miasto jak to.
Cały proces tworzenia tego opowiadania wyglądał tak, że powstawało ono w jedną
noc (jego zarysy). Nie napisałam wtedy ani zdania, ale wiedziałam, że jak tylko
kiedyś do tego wrócę, to już wiem co to będzie. W tamtym czasie pamiętam, że
pokazywali w wieczornych wiadomościach, że w jakimś mieście z powodu śnieżycy
(może to był nawet Nowy Jork?) samoloty przestały latać. Banalny początek,
teraz to widzę, ale takie rzeczy się zdarzają o czym mogłam przekonać się na
własnej skórze, czekając cztery godziny na lotnisku na Krecie na samolot do
Warszawy (nie polecam). Miałam ustalony plan: oni musieli stać się sławni. Od
początku zakładałam, że nie zdobędą sławy z dnia na dzień, ale cały ten proces
będzie trwał i sporo ich kosztował. Chciałam napisać po prostu historię opartą
na dążeniu do sławy i spełnieniu swoich marzeń, choćby były bardzo idiotyczne.
Zdaje sobie sprawę, że jest ono trochę, hm, bardzo nawet psycho, ale >przyznaję< przeczytałam Requiem dla snu, gdzieś przy pisaniu początkowych odcinków i zniszczyło mi to mózg doszczętnie (film to wersja soft, zaufajcie mi :x), choć nie wzorowałam się nigdy tylko zaczęłam wkraczać w mroczne tematy i różne zawiłe opisy. Pisanie tego sprawiało mi jakąś dziką frajdę, kiedy u mnie w życiu działo się
źle moi bohaterowie pokazywali mi, że nie ma tak wielkich rzeczy, których
nie można pokonać. Nie chciałam żeby było to typowe opowiadanie o
miłości, skoro nawet ona też tu była. Chciałam pokazać, że człowiek mimo tego,
że osiąga dno (Jared) może podnieść się, a co najlepsze utrzeć nosa każdemu co
w niego nie wierzył (J. Walker). I pomimo każdej przeciwności, która spada na
niego i wszystkich uzależnień, jest w stanie pokonać to, bo wie, że potrafi.
Poznawałam ich sama, można powiedzieć, że badałam na co ich stać. Stawiałam sama
siebie co bym zrobiła w takiej czy innej sytuacji, nawet jak pisałam ich
ostateczny upadek to płakałam razem z nimi, bo w końcu to było takie
niesprawiedliwe. Chciałam opisać cały proces wspinania się, zdobywania sławny i
tego, co musi zostać poświęcone, żeby ona była i utrzymała się. I to tylko
zależało czy jest tyle odwagi by zdobyć własne marzenia. Cały mechanizm
przyczynowo-skutkowy.
Jest krótko przed północą, gdy to piszę. Siedzę i słucham
‘Draw your swords’ i mam jakąś pustkę. Czytałam ostatnio pierwsze odcinki tego
opowiadania, nie wiedziałam czy mam się śmiać czy płakać. Pozostawię to po
prostu bez komentarza. Przez dokładnie 354 strony (zabawne, biografia J miała
dokładnie tyle samo^^) moi bohaterowie uczyli się własnej siły. Tak samo jak
ja. Pokonali najgorszego wroga – samego siebie. Gonili za własnymi marzeniami,
zaciskali zęby, walczyli – dokładnie tak jak ja. W końcu musieli mieć coś ze
mnie.
Przelałam w nią swoje marzenia, te spełnione i te nie.
Dałam moim bohaterom kilka swoich cech, szczególnie jednemu panu, który grał tu
od początku pierwsze skrzypce. Żaden z nich nie był ideałem, próbowałam zrobić
z nich zwykłych ludzi i jak postanowiłam sobie w 2010, że wątkiem przewodnim
będzie ‘nie pozwól małym rozumom przekonać cię, że twoje marzenia są zbyt duże’
tak trzymałam się tego do ostatniego słowa. Mniej lub bardziej, ale mimo
wszystko taka była idea tego opowiadania. Nie mam pojęcia czy to opowiadanie
posiada jakikolwiek morał, ale to nie jest najważniejsze.
Wiem, że ta historia nie jest idealna, posiada masę
błędów (przez szybkie pisanie, nie wyłapanie ich), nawet logicznych. Ale dzięki
nim właśnie taka jest. Jest w stu procentach moja. Mimo to, że zmieniłam
zakończenie, od początku, gdy ją wymyśliłam było ono szczęśliwe. Tak,
zakładałam tu HAPPY END nawet w obliczu tego, co tu napisałam. Większość
wydarzeń była mocno inspirowana, 85% nie wydarzyło się w moim życiu nigdy, a
zaledwie 15% są przeżyciami, które spotkały mnie albo moich znajomych. Wszystko
wzięłam z głowy i wiem, miałam nieźle poronione pomysły, ale… cóż, w końcu to
fikcja.
Oczywiście pierwsza wersja nie zakładała LLF+D era, bo
jej wtedy nawet nie było. Nie mam pojęcia czy oni w ogóle to zaczęli nagrywać.
Ale po tylu latach, w ogromie tego tekstu każda era musiała mieć swoje pięć minut,
choćby jeden odcinek.
Dziękuję każdej mojej inspiracji – każdemu teledyskowi,
filmowi, wydarzeniu, osobie, co w jakiś sposób zainspirowała mnie do napisania
takiej historii, a nie innej.
Każde miasto, a zwłaszcza Paryż - moje wciąż
niedoścignione miejsce na ziemi. Wszystkie mniej lub bardziej rozbudowane opisy
koncertów - to były tylko moje emocje, które jeszcze pamiętałam z pierwszego
koncertu Marsów na jakim byłam (i każdego kolejnego). Hot30+ Jared jeszcze
przed czterema dychami na karku to prawie jak tysiąc lat temu. Wszystkie trasy
koncertowe (95% dat koncertowych było realnych, jedynie Chicago 2008 i NY 2013
jest moje własne i kilka początkowych - potrzeby opowiadania i inne, wiecie),
które idealnie można znaleźć rozpisane z miejscem, czasem i festiwalem na
Wikipedii. W jakimś mniejszym bądź większym stopniu chciałam trzymać się
realiów, nie wiem, może mi wyszło.
Osobne podziękowania należą się Dark Queen, która
wybiła mi z głowy naprawdę durne pomysły. Wciąż pragnę go zamordować. <3
Oraz Shadowgirl,
za jej cały entuzjazm i wszelką pomoc.
Ostatnia prośba, każdy kto przeczytał, KAŻDY, żeby
zostawił mi po sobie jakiś ślad. Chce wiedzieć ile was tak naprawdę było.
Na koniec, tu znajduje się 115 piosenek, które
zainspirowały mnie do napisania tej historii, jak również są to piosenki, które
towarzyszyły mi w trakcie pisania.
<<SOUNDTRACK>>
Teraz muszę napisać żegnajcie, niekoniecznie siedemnaście
razy jak w piosence, ale teraz już tak naprawdę. Pozwalam im odejść, ale zawsze
będę o nich pamiętać.
28.12.2010 -
01.03.2016
“The best day of your life is the one on which you
decide your life is your own. No apologies or excuses. No one to lean on, rely
on, or blame. The gift is yours – it is an amazing journey – and you alone are
responsible for the quality of it. This is the day your life really begins.” -
Bob Moawad