AKTUALIZACJA

Prawdopodobnie nikt tu nie wchodzi poza mną raz na miesiąc i jakimś zbłąkanym wędrowcem, ale chce powiedzieć, że cała lista odcinków WRÓCIŁA. Można czytać to opowiadanie jeżeli ktoś zapragnie do woli, za moją całkowitą zgodą.

Czasem jeszcze tęsknię.

wtorek, 1 marca 2016

Epilog: And the story goes on...


Queens, Nowy Jork, lotnisko im. Johna F. Kennedy’ego.

Jeżeli kiedykolwiek przykładałeś uwagę do astrologii i mocy którą za sobą niesie, teraz powinieneś spojrzeć w niebo.
Widzisz prawdopodobnie wiele błyszczących jasno gwiazd, które tworzą różne konstelacje i w których zapisane jest od wieków milion historii. Spoglądasz w niebo, zadzierając wysoko głowę. Jest późna noc, czujesz na sobie chłód powietrza, który przedziera się przez twoja cienką kurtkę. Znowu klniesz na siebie, że nie pomyślałeś zanim postanowiłeś wyjść. 
Ale od początku. Jest środek mroźnej nocy, płatki śniegu spadają tworząc delikatne zaspy i jest ich coraz więcej i więcej. Suną gładko, sprawiając, że jest magicznie. W końcu to sama wigilijna noc, idealniej być już nie może. Każdy kto przez chwilę chciał uwierzyć w magię świąt, zawsze mógł pragnąć, żeby było tak bardzo wyjątkowo jak teraz.
I w tym momencie, coś nagle się zmienia. W oddali widać dwie postacie, które stoją obok siebie przy barierkach. Gdybyś wytężył bardziej wzrok zrozumiałbyś, że to chłopak i odrobinę młodsza od niego dziewczyna. 
A potem przypominasz sobie, że wszystkie historie zapisane są w gwiazdach. Gdzieś wysoko, naprawdę wysoko, że to tylko od ciebie zależy, czy w nie uwierzysz czy nie. Do ciebie należy już decyzja.
- Dziękuje, że przyszedłeś, nie chciałam być tu sama. Tyrone jest taki okropny, ostatnio nie do zniesienia - mówi dziewczyna i odgarnia swoje długie, kasztanowe włosy. Chłopak obok niej zaciska ręce na balustradzie. Spogląda gdzieś w dal. Przez chwilę myślisz, że może cię zobaczyć, ale stoisz w kompletnym mroku. Nowy Jork zasnął na jedną noc błogim snem, gdy samoloty przestały na kilkanaście, długich godzin latać. Dopiero teraz dociera do ciebie, że jesteś na lotnisku. Na jednym z największych w całych Stanach.
- Przecież nie ma sprawy, możemy nazywać się jednorazowymi przyjaciółmi. Jutro rano stąd wylatujemy. - Chłopak mówi, a dziewczyna spogląda na niego z delikatnym uśmiechem. - Gdybyś była wolna zaprosiłbym cię na kawę - robi pauzę. - Ale chyba nie mam szans.
- Kto powiedział, że nie masz szans, Jared - słyszysz jego imię i czekasz co będzie dalej. Czy da mu tą szansę czy nie. A może już dała?
- To już zależy tylko od ciebie - szepnął, ale i tak jego głos niesie się i trafia do twoich uszu. - Zabawne, śniło mi się, że mój zespół był sławny, a nie myślałem nigdy o tym jakoś specjalnie dużo - mówi do niej, zaciskając dłonie na barierce.
- Przecież masz kapele, to nic dziwnego, że myślisz o tym.
- Ale my gramy do kotleta, rozumiesz? Nie na kilkutysięcznych halach, to szaleństwo! – pokręcił głową z rozbawieniem, odgarniając ciemną grzywkę z oczu.
- Może powinieneś uwierzyć w swoje marzenia?
- To jak niebo i ziemia. Ich było tyle, tak głośno, tak kolorowo i ja... Na tej scenie. I oni, z wyciągniętymi dłońmi w moim kierunku. Sonia, to niemożliwe!
- Wszystko jest możliwe, przecież wiesz, Jay, wystarczy tylko chcieć – bierze oddech, a Jared się jej przygląda. – Przecież to nic trudnego.
- Może masz rację, a może… kiedyś mi się uda – patrzy na nią z uśmiechem, który odbija się nawet w jego oczach. Śnieg sypie na ich głowy, kolejne wirujące płatki siadają na ich włosy, a on znowu się uśmiecha. Masz wrażenie, że śmieje się już nie do niej, ale do samego siebie, do tego co usłyszał i tego, co może zrobić, gdy tylko będzie na tyle odważny, by sięgnąć po własne marzenia.
Teraz widzisz, że patrzą sobie w oczy mimo, że zalega między nimi cisza.
Później przymykasz na chwilę powieki i chcesz wytężyć jeszcze bardziej słuch. Ale gdy otwierasz je ponownie widzisz, że ich tam już nie ma. Barierka, która oddziela taras widokowy od pasa lotniska jest pusta, nikt się o nią nie opiera. Ale coś nie gra, coś tak bardzo nie pasuje, że odwracasz się w koło i dopiero teraz dostrzegasz to, czego tak bardzo szukałeś. Trzymają się za ręce i całują jak jakaś para cholernych licealistów. Ani troche im to nie przeszkadza, że z nieba zaczyna padać jeszcze więcej śniegu ani to, że jutro prawdopodobnie stanie się jakiś przełom i lotnisko na nowo stanie się żywe. 
- Ile mamy czasu? - słyszysz jej głos, a potem widzisz jak całuje go ponownie. Na początku nie możesz uwierzyć, że to się dzieje, ale ilekroć przetrzesz swoje oczy, oni nadal stoją przed sobą.
- Całą noc.
- Przestań, przecież jutro stąd wylatujemy - widzisz jak bierze jej twarz w swoje dłonie, a potem ponownie ją całuje.
- I co z tego?
Potem przypomina ci się pewien monolog. Może czytałeś go w jakiejś gazecie, może ktoś ci powiedział, że czasem to, co śni się może stać się prawdą i tym, o czym przez chwilę myślałeś, a nie przywiązywałeś do tego zbyt wielkiej uwagi. Coś niby nic nie znaczącego, banalnego, głupiego i w swój zwyczajowy sposób niemożliwego, ale jednak - stało się. 
Gdybyś mógł porównać własne życie do jednej, jedynej rzeczy, pewnie powiedziałbyś, że to film. Ciąg zdarzeń, wyborów i każdej decyzji jaką złożyłeś, że takie się stało. Miałeś na to wpływ, oczywiście, ale mimo to jakaś znacząca część była już gdzieś odgórnie zaplanowana, ustalona. To właśnie ona jest tajemnicą, która tylko czeka na odkrycie.
I teraz przyciskasz start. Patrzysz na dwójkę młodych ludzi przed sobą, widzisz jak uśmiechają się, a rudowłosa dziewczyna daje się ponownie złapać za rękę chłopakowi, którego imię mogłeś już poznać. Jared, bo tak się nazywa, mruży swoje oczy i nie może uwierzyć, że to, co dzieje się za jego plecami, to jego życie. Albo to, co widzi przed swoimi oczami, może nim być, gdy tylko będzie starał się w nie uwierzyć.
Spoglądasz na nich i wiesz, że czyjaś historia właśnie się zaczyna. Nie wciskasz przewijania, cofania ani tym bardziej pauzy. Pozwalasz jej biec, swoim własnym torem i wiesz, że Nowy Jork jest idealną scenerią, a coraz mocniej prószący śnieg jeszcze bardziej napędza to, że robi się wyjątkowo.
Potem słyszysz tylko dźwięk niosący się w oddali. Dzwony z pobliskiego kościoła ogłosiły północ.
Jest dwudziesty piąty grudnia, tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego szóstego roku. Czyjaś historia właśnie się rozpoczyna. Teraz.

P.S. Jeżeli kiedykolwiek byłeś na koncercie Thirty Seconds To Mars, to znak, że jednak mu się udało.

„Zaczynam od nowa z całkiem nowym imieniem.
I oczami, które patrzą w nieskończoność.”*

KONIEC

____
*- 30STM- Capricorn.


P o s ł o w i e

Udało się. Naprawdę się udało.
To była pierwsza moja myśl, kiedy postawiłam ostatnią kropkę w pliku o nazwie ‘Epilog 3’. Taaak, napisałam trzy wersje zakończenia, jedną całkowicie standardową – kilka lat później, której nawet nie dokończyłam, drugą co stała się ostatecznie zakończeniem odcinka nr 30 i tą, co jest powyżej. Z całej nieoryginalności tej historii, chciałam, żeby chociaż zakończenie było nieco inne. Zrobiłam coś takiego, że teraz każdy z Was, nawet ja sama mogę opowiedzieć jeszcze raz historię Jareda. Moja wizja, alternatywna wersja jest odrobinę wcześniej, a teraz w końcu znowu mamy pierwszy odcinek tej historii i jest rok 1996. Wiem, że tak nie wyglądają epilogi, nie spotkałam się w żadnej książce z czymś właśnie takim albo po prostu za mało ich czytam? To nie jest teraz już ważne. Postawiłam ostatnią kropkę. Napisałam ‘koniec’ i nie wiem jak czuje się każdy autor, ale było to bardzo dziwne. Coś takiego jakbym im wszystkim powiedziała: róbcie teraz co chcecie, ja już nie patrzę.
Jestem trochę dumna. Jestem trochę skołowana. Nie wiem jak się zachować. Pisałam to opowiadanie bardzo długo. Istnieje może tylko kilka historii, co ich pisanie zajęło tyle czasu. Pięć jebanych lat. Po dwóch latach, gdy wróciłam do niego nie wiedziałam dokładnie jak skleić zdanie by brzmiało choć odrobinę podobnie do powstałych wcześniejszych, więc improwizowałam. Potem musiałam napisać pierwszy, cały odcinek i już wiedziałam, że mi się uda. Z czasem zaczęły być one coraz dłuższe, aż tak długie, że musiałam dzielić je na części – 24 strony tekstu, gdy skleiłam go w całość. Po tylu latach, by się mogło wydawać, że skoro w 2012 przerwałam pisanie już do niej nie powrócę. Tak też myślałam. Potem miałam maturę, kilka innych rzeczy co spadły na moją głowę i ostatnim o czym myślałam było właśnie pisanie. Ale stało się. Weszłam w dokumenty, spojrzałam na folder i otworzyłam go z całą jego zawartością rzeczy, które nie ujrzały wtedy światła dziennego. Do tej pory mam tam pliki, których nie wykorzystałam nigdy. I zostaną tam tylko po to, żeby jak je otworzę walnąć się w łeb. 
Ktoś by się mógł teraz mnie zapytać dlaczego taka historia, a ja muszę powiedzieć, że naprawdę nie wiem. Nie mam pojęcia dlaczego wybrałam rok 1996, a nie np. 1991 czy 1992. Sama też nie wiem dlaczego Jared mieszkał w Phoenix. Może dlatego, że pierwsze rzuciło mi się w oczy jak otworzyłam mapę Stanów. Równie dobrze mogli zostać w NYC albo obojętnie gdzieś indziej. Padło na Phoenix i teraz wiem, że nie mogło być to inne miasto jak to. Cały proces tworzenia tego opowiadania wyglądał tak, że powstawało ono w jedną noc (jego zarysy). Nie napisałam wtedy ani zdania, ale wiedziałam, że jak tylko kiedyś do tego wrócę, to już wiem co to będzie. W tamtym czasie pamiętam, że pokazywali w wieczornych wiadomościach, że w jakimś mieście z powodu śnieżycy (może to był nawet Nowy Jork?) samoloty przestały latać. Banalny początek, teraz to widzę, ale takie rzeczy się zdarzają o czym mogłam przekonać się na własnej skórze, czekając cztery godziny na lotnisku na Krecie na samolot do Warszawy (nie polecam). Miałam ustalony plan: oni musieli stać się sławni. Od początku zakładałam, że nie zdobędą sławy z dnia na dzień, ale cały ten proces będzie trwał i sporo ich kosztował. Chciałam napisać po prostu historię opartą na dążeniu do sławy i spełnieniu swoich marzeń, choćby były bardzo idiotyczne. Zdaje sobie sprawę, że jest ono trochę, hm, bardzo nawet psycho, ale >przyznaję< przeczytałam Requiem dla snu, gdzieś przy pisaniu początkowych odcinków i zniszczyło mi to mózg doszczętnie (film to wersja soft, zaufajcie mi :x), choć nie wzorowałam się nigdy tylko zaczęłam wkraczać w mroczne tematy i różne zawiłe opisy. Pisanie tego sprawiało mi jakąś dziką frajdę, kiedy u mnie w życiu działo się źle moi bohaterowie pokazywali mi, że nie ma tak wielkich rzeczy, których nie można pokonać. Nie chciałam żeby było to typowe opowiadanie o miłości, skoro nawet ona też tu była. Chciałam pokazać, że człowiek mimo tego, że osiąga dno (Jared) może podnieść się, a co najlepsze utrzeć nosa każdemu co w niego nie wierzył (J. Walker). I pomimo każdej przeciwności, która spada na niego i wszystkich uzależnień, jest w stanie pokonać to, bo wie, że potrafi. Poznawałam ich sama, można powiedzieć, że badałam na co ich stać. Stawiałam sama siebie co bym zrobiła w takiej czy innej sytuacji, nawet jak pisałam ich ostateczny upadek to płakałam razem z nimi, bo w końcu to było takie niesprawiedliwe. Chciałam opisać cały proces wspinania się, zdobywania sławny i tego, co musi zostać poświęcone, żeby ona była i utrzymała się. I to tylko zależało czy jest tyle odwagi by zdobyć własne marzenia. Cały mechanizm przyczynowo-skutkowy.
Jest krótko przed północą, gdy to piszę. Siedzę i słucham ‘Draw your swords’ i mam jakąś pustkę. Czytałam ostatnio pierwsze odcinki tego opowiadania, nie wiedziałam czy mam się śmiać czy płakać. Pozostawię to po prostu bez komentarza. Przez dokładnie 354 strony (zabawne, biografia J miała dokładnie tyle samo^^) moi bohaterowie uczyli się własnej siły. Tak samo jak ja. Pokonali najgorszego wroga – samego siebie. Gonili za własnymi marzeniami, zaciskali zęby, walczyli – dokładnie tak jak ja. W końcu musieli mieć coś ze mnie.
Przelałam w nią swoje marzenia, te spełnione i te nie. Dałam moim bohaterom kilka swoich cech, szczególnie jednemu panu, który grał tu od początku pierwsze skrzypce. Żaden z nich nie był ideałem, próbowałam zrobić z nich zwykłych ludzi i jak postanowiłam sobie w 2010, że wątkiem przewodnim będzie ‘nie pozwól małym rozumom przekonać cię, że twoje marzenia są zbyt duże’ tak trzymałam się tego do ostatniego słowa. Mniej lub bardziej, ale mimo wszystko taka była idea tego opowiadania. Nie mam pojęcia czy to opowiadanie posiada jakikolwiek morał, ale to nie jest najważniejsze.
Wiem, że ta historia nie jest idealna, posiada masę błędów (przez szybkie pisanie, nie wyłapanie ich), nawet logicznych. Ale dzięki nim właśnie taka jest. Jest w stu procentach moja. Mimo to, że zmieniłam zakończenie, od początku, gdy ją wymyśliłam było ono szczęśliwe. Tak, zakładałam tu HAPPY END nawet w obliczu tego, co tu napisałam. Większość wydarzeń była mocno inspirowana, 85% nie wydarzyło się w moim życiu nigdy, a zaledwie 15% są przeżyciami, które spotkały mnie albo moich znajomych. Wszystko wzięłam z głowy i wiem, miałam nieźle poronione pomysły, ale… cóż, w końcu to fikcja.
Oczywiście pierwsza wersja nie zakładała LLF+D era, bo jej wtedy nawet nie było. Nie mam pojęcia czy oni w ogóle to zaczęli nagrywać. Ale po tylu latach, w ogromie tego tekstu każda era musiała mieć swoje pięć minut, choćby jeden odcinek. 

Dziękuję każdej mojej inspiracji – każdemu teledyskowi, filmowi, wydarzeniu, osobie, co w jakiś sposób zainspirowała mnie do napisania takiej historii, a nie innej. 
Każde miasto, a zwłaszcza Paryż - moje wciąż niedoścignione miejsce na ziemi. Wszystkie mniej lub bardziej rozbudowane opisy koncertów - to były tylko moje emocje, które jeszcze pamiętałam z pierwszego koncertu Marsów na jakim byłam (i każdego kolejnego). Hot30+ Jared jeszcze przed czterema dychami na karku to prawie jak tysiąc lat temu. Wszystkie trasy koncertowe (95% dat koncertowych było realnych, jedynie Chicago 2008 i NY 2013 jest moje własne i kilka początkowych - potrzeby opowiadania i inne, wiecie), które idealnie można znaleźć rozpisane z miejscem, czasem i festiwalem na Wikipedii. W jakimś mniejszym bądź większym stopniu chciałam trzymać się realiów, nie wiem, może mi wyszło.

Osobne podziękowania należą się Dark Queen, która wybiła mi z głowy naprawdę durne pomysły. Wciąż pragnę go zamordować. <3
Oraz Shadowgirl, za jej cały entuzjazm i wszelką pomoc.

Ostatnia prośba, każdy kto przeczytał, KAŻDY, żeby zostawił mi po sobie jakiś ślad. Chce wiedzieć ile was tak naprawdę było.

Jak ktoś chce jakiś kontakt, to zawsze jestem tutaj ^^ <klik>

Na koniec, tu znajduje się 115 piosenek, które zainspirowały mnie do napisania tej historii, jak również są to piosenki, które towarzyszyły mi w trakcie pisania. 

Teraz muszę napisać żegnajcie, niekoniecznie siedemnaście razy jak w piosence, ale teraz już tak naprawdę. Pozwalam im odejść, ale zawsze będę o nich pamiętać.

28.12.2010 - 01.03.2016

The best day of your life is the one on which you decide your life is your own. No apologies or excuses. No one to lean on, rely on, or blame. The gift is yours – it is an amazing journey – and you alone are responsible for the quality of it. This is the day your life really begins.” - Bob Moawad