AKTUALIZACJA

Prawdopodobnie nikt tu nie wchodzi poza mną raz na miesiąc i jakimś zbłąkanym wędrowcem, ale chce powiedzieć, że cała lista odcinków WRÓCIŁA. Można czytać to opowiadanie jeżeli ktoś zapragnie do woli, za moją całkowitą zgodą.

Czasem jeszcze tęsknię.

poniedziałek, 22 grudnia 2014

13. Emocjonalny daltonista

1. września 2002r., Los Angeles.

Spośród tych wszystkich rzeczy, które przyszło jej przeżyć albo zobaczyć, wylądowała w końcu w samym środku czyjegoś piekła albo mówiąc po prostu, w sali kinowej podziwiając koniec czyjejś bajki. Zmrużyła oczy, przyglądając się całej tej szopce, której akurat była świadkiem.
Bo wygląda na to, że miała po prostu do tego szczęście, chociaż niektórzy nazywali to zwyczajnym pechem.
Jakaś dziewczyna, może niewiele starsza od niej samej albo w tym samym wieku – skąd mogła przecież to wiedzieć?!, krzyczała na swojego faceta, chociaż w jej mniemaniu nim już nie był. Po kolei wyrzucała walizki przez drzwi, wrzeszcząc jak opętana. Jej ex przyglądał się temu w zwyczajnym zakłopotaniu, ale najdziwniejsze w tym wszystkim i najśmieszniejsze dla niej było to, że nie próbował jej nawet zatrzymać. Albo miał to we krwi, albo już mu się znudziła.
Nie oszukujmy się... prędzej czy później miłość się kończy i wstępuje przywiązanie. Ona była tego pewna, że właśnie w tej scence, w której przyszło jej uczestniczyć musiało tak być, albo... Albo tej miłości nigdy nie było. Kolejna walizka stanęła przed drzwiami i wydawało się, jakby tą sytuację już kiedyś, gdzieś widziała. Może nawet postąpiłaby tak samo.
Dziewczyna nie przestała krzyczeć, a facet chociaż chciał jej pomóc zapakować rzeczy, skrupulatnie go od siebie odpychała. Dla całościowego efektu jej znudzenia, odpaliła papierosa i uznała, że to, co dzieje się przed jej oczami, jest po prostu na tyle marne, że aż ciekawe. Usiadła na krawężniku naprzeciw i przyglądała się, jak taksówka odjeżdża, a mężczyzna widząc, że już odjechała, oddycha głębiej, jakby pozbył się jakiegoś ciężaru.
Którym w rzeczy samej musiała być jego była.
Alex nawet nie śniąc o takim początku, tej idiotycznej znajomości, którą tamtego dnia zawarła, uznała to po prostu za zwykłe fatum. Zwykły splot wydarzeń, może nawet przypadek. Ale na przekór przypadkom i całemu światu, usłyszała;
- Przedstawienie skończone, wyjechała – patrzył wprost na nią z drugiego końca chodnika, a ona udawała, że go nie słucha.
- Co z ciebie za facet – powiedziała, biorąc kolejnego bucha i wypuszczając go do góry przed siebie. – Nie oglądasz filmów? Powinieneś za nią jechać, biec...
- Dobrze wiem co powinienem!
- To dlaczego to zrobiłeś? – dalej wdawała się w nim w konwersacje, choć wiedziała, że to najmniejszego sensu po prostu nie ma.
- A ty kim jesteś, że cię to obchodzi?! – jakby ktoś to widział z boku, mógł pomyśleć o tym samym, co przed chwilą ona sama. Czysty idiotyzm i tani, mało przekonujący film z marnymi aktorami.
- Byłam na twoim koncercie – w rzeczy samej tak było, po co miała kłamać? – Jestem twoją fanką. Siedzę tu od dwóch godzin, czekam aż wyjdziesz... – podniosła się z ziemi i zaczęła powoli do niego podchodzić. – I wreszcie mi się udało! – rzuciła mu się w ramiona, jak jakaś idiotka.
- Jezu, zostaw mnie! – wrzasnął, a ona od niego odskoczyła. – Zero prywatności!
- Nie tak oficjalnie  – uniosła do góry brwi. – Aż tak mi na łeb nie padło. Po prostu lubię wkurzać swoją osobą ludzi.
- Wyszło ci idealnie. Czego chcesz?! – warknął, chcąc już z powrotem znaleźć się w swoim mieszkaniu i włączyć muzykę na cały regulator. To była jedyna rzecz o jakiej w tej chwili marzył, ale jednak nie było mu to dane.
- Daj mi swój autograf – odpowiedziała mu spokojnie, ignorując wcześniejszy jego wybuch. – Mój brat uważa cię za... mniejsza, on coś sobie tam uważa i kazał mi go zdobyć. Dlaczego gracie na tych samych chwytach połowę piosenek?
- Żeby mój ograniczony umysłowo brat umiał łatwiej trafiać w struny – mruknął, coraz bardziej się niecierpliwiąc. Co za chora sytuacja. – To masz jakąś kartkę?
- Możesz dać mi go tutaj – ściągnęła bluzkę w dół na dosłownie dwie sekundy, było widać jej koronkowy stanik. – Nie powiesz, że o tym nigdy nie fantazjowałeś!
- Nie mam ochoty na te wasze gierki  – odwrócił się na pięcie z zamiarem odejścia.
- Brak szacunku do fanów! – wrzasnęła za nim, ale się już nie obejrzał.
Chociaż stała jeszcze chwilę na środku chodnika, a jej długie, rude włosy swobodnie rozwiewał wiatr, nie spuszczała wzroku z szyb klatki schodowej. Widziała, jak idzie powoli po nich, i... w którymś momencie odwraca się, żeby zobaczyć czy tam jeszcze stoi. Uśmiechnął się bezczelnie, a Alex tak po prostu pokazała mu w odpowiedzi środkowy palec. Shannon może nie stanął jak wryty, ale już wiedział, że prędzej czy później się jeszcze spotkają. Na koncercie czy nie, ale chyba tylko tam, żeby uprzykrzyła mu życie i wyzywała przy publice, co o nim myśli.

*
Żaluzje obijały się o szyby otwartego okna i, kiedy znowu uderzyły o szkło, podniosła ciężkie powieki do góry. Poczuła, że nie leży na czymś, tylko na kimś, co już samo w sobie wydawało się jej być dziwne. Uniosła głowę do góry, mrugając oczami i podpierając się na ręce. Ból zaczął rozlewać się w skroniach, a czaszka niemiłosiernie pulsować. Gdy ujrzała przed sobą znajomą koszulkę, a potem przesunęła wzrokiem znacznie do góry, wstrzymała na dwie sekundy oddech.
- CO TY TU ROBISZ?! – wrzasnęła, widząc kto obok niej leży. Jared jak oparzony podniósł się do pozycji siedzącej i popatrzył na nią zaspanym wzrokiem.
- O co ci chodzi? – zapytał, przecierając oczy i ziewając potężnie. Sonia złapała się za głowę, ściskając mocno w palcach swoje włosy.
- Spaliśmy razem?
- Tak. – Odpowiedział, a jej coś przewróciło się w żołądku. – Uprawialiśmy seks przez ubrania – zrobił głupią minę. – Było gorzej niż źle.
- Pieprz się.
Uśmiechnął się krzywo, przekrzywiając głowę na bok.
- Sam ze sobą?
- Możesz – zagryzła ze złości zęby. – Wykorzystałeś mnie – powiedziała śmiertelnie poważnie, mrużąc gniewnie oczy i świdrując go na wskroś. – Nie wierzę, że było inaczej – wysyczała, opierając dłonie o prześcieradło i przechyliła się w przód. – Patrz mi w oczy, a nie w biust!
- Co ty pier... – ocknął się, jakby był w jakimś transie. – O co ty mnie oskarżasz?! – warknął, chyba już miał tego powoli dość. W każdym razie, mimo to, że starał się nie okazywać do niej większych uczuć i podchodzić do wszystkiego z rezerwą, to zaczynało go już pomału wyprowadzać z równowagi.
- Wy faceci szukacie tylko okazji... Do chałupy pakuje ci się zalana laska, a ty nie robisz nic?! – chuchnął jej w twarz. Znowu była zbyt blisko, za blisko. W takich momentach nienawidził sam siebie za to, że nie potrafi wyrzucić, co tak naprawdę siedzi mu w sercu i co z każdym dniem robi się mocniejsze, silniejsze i coraz słabiej potrafi nad tym panować. Czasem miał wrażenie - dosyć ostre i głębokie - że nie potrafi rozróżniać między sobą uczuć. Odpowiednio ich nazwać czy też odebrać, tak, jak mają być odebrane. Emocjonalny daltonista.
- Jak zwykle...
- Co zwykle? Może nie mam racji?! – warknęła przez zęby, czując na policzku, jak oddycha coraz szybciej. Zacisnęła pięści na prześcieradle, tak, że pobielały jej knykcie.
- Zamknij się – odpowiedział takim samym tonem, co ona. – Miałem lepsze. – Wstrzymała oddech w płucach, patrząc się na niego jak na skończonego idiotę. Mierzyli się kilka sekund wzrokiem, ale jej zdziwienie, urażenie i wszystko inne razem, nie chciało zniknąć z jej twarzy. – Dobra, przepraszam. Nie jesteś wcale taka zła – chwycił ją za nadgarstek i zacisnął na nim mocno swoje palce. Starała się nie zwracać na to większej uwagi, kiedy coraz bardziej zaczął się przybliżać. Ta mało komfortowa sytuacja zaczynała ją powoli przerażać, ale nie zrobiła dosłownie nic, żeby się odsunąć do tyłu, chociaż przecież mogła. Siedziała z podkulonymi nogami właściwie oczekując na to, co zaraz się może wydarzyć, a co chyba tak naprawdę chciała. Chyba. Sama też nie była do końca niczego pewna, a jego zachowanie tylko burzyło cały ten spokój i mur, który zdążyła wokół siebie wybudować. Cegiełki zaczynały upadać, a ścianki delikatnie się kruszyć.
Uniosła powieki do góry, widząc teraz przed sobą parę błękitnych tęczówek. Wpatrywały się w nią, jakby badając grunt, na którym stoi i szukając w jej oczach czegoś na wzór pozwolenia. Którego jednak nie znalazł, co wcale go nie zdziwiło. To było zbyt oczywiste, że nie mogło być inaczej. Czego jeszcze mógł oczekiwać? Na pewno nie tego, co było w nim samym.
Sonia poczuła delikatne muśnięcie jego warg na swoich, co przyjęła zbyt spokojnie i normalnie. Najpierw pomyślała, że jest jeszcze pijana albo wciąż się nie obudziła. Ale, gdy jego pocałunek zdawał się być pewny i głęboki, ktoś jakby chlusnął jej zimną wodą w twarz.
- Dupek – skomentowała, a Jared chwycił się za bolący policzek, w który przed sekundą dostał. – Skończony dupek – zerwała się z miejsca i wyszła z pokoju trzaskając drzwiami.
Moment później usłyszał, jeszcze jeden huk. Wzdrygnął się pod wpływem tego dźwięku, a potem wypadł na korytarz, szybko nakładając buty na stopy. Nawet nie zabierał kluczy, może wtedy nie zważał na to, że już nie otworzy drzwi. Zbiegł schodami na sam dół i jeszcze słyszał jej szybkie kroki, które odbijały się echem od ścian. Spojrzał najpierw w lewo, potem w prawo i dostrzegł jej szybko oddalającą się sylwetkę i burzę poskręcanych, blond włosów. Czego chciał? Co mógł jeszcze od niej chcieć? Chyba nie tego, że rzuci mu się w ramiona i przyrzeknie, że zostanie już na zawsze.
Dogonił ją, odwracając do siebie przodem, na co myślał, że dostanie z powrotem po twarzy, tym razem tylko w drugi policzek.
- Zostaw mnie! – warknęła, strzepując ze swojego ramienia jego dłoń. – Wracam do domu!
- Nigdzie nie wracasz – odpowiedział jej spokojnie. Sonia zagryzła mocno zęby.
- Mam samolot!
- Nie masz. Jak już to dopiero jutro – właściwie, to najmniej ją to obchodziło teraz czy ten samolot do Chicago jest, czy go nie ma. Mogła nawet przesiedzieć całą noc na lotnisku, tylko po to, aby nie patrzeć na jego gębę.
- Co ty wiesz...
- Przepraszam.
Naprawdę to powiedział? Bo był w takim samym szoku, jak ona. Patrzyła na niego jak na idiotę, ale sens słów musiał do niej dotrzeć, skoro - jednak, bo jednak - lekko się uśmiechnęła.
- I tak cię nienawidzę.

1. września, popołudnie, miejski cmentarz w Los Angeles.


Nie lubił tego miejsca. Kojarzyło mu się z ulotnością, przegraną i stratą. Zawsze takie było, dlatego nigdy go nie odwiedzał.
Aż do teraz.
Liście na chudych drzewach delikatnie powiewały, gdy mijał bramę miejskiego cmentarza. Przypominał o przemijającym czasie, nad którym nikt nie miał władzy. Pędził przed siebie nie zważając czy ktoś go dogania, czy może zostaje w tyle. Gnał przed siebie zabierając każdemu co najdroższe i najbliższe sercu, by później na dosłownie krótki moment zatrzymywać się w takim miejscu jak to.
Jared szurał butami idąc powoli przed siebie. Mijał nieznane nagrobki, które wprawdzie znał już na pamięć. Bywał na początku tu prawie codziennie. Długie godziny spędzał siedząc i wpatrując się w niebo, by następnie odejść. Czuł wtedy dziwną lekkość na sercu, spokój ogarniał jego duszę. Mówił, choć nie padło tam ani jedno słowo, a na cmentarzu nikt z odwiedzających ludzi nie poznał jego głosu. Opowiadał całe zdarzenia, ubierał w zdania wszystko co widział i przeżył, przekazywał to, co nie zdążył powiedzieć.
I prosił, i błagał by nigdy nie opuszczała go mimo, że już to zrobiła.
Gdy wszedł nareszcie na aleje prowadzącą go wprost do celu, pokonał tylko kilka metrów. Nagle przystanął, odwrócił wzrok i nie mógł uwierzyć, że spotkał tu kogoś innego prócz siebie.
- Louise... - szepnął ledwie słyszalnie, a pęd wiatru porwał jego włosy. Blond kosmyki smagały go po twarzy. - Ty... Co ty tu robisz? - zapytał już mocniejszym głosem. Blondynka stała przed maleńkim grobem i zdawała się go nie dostrzegać.
- Zawsze tu byłam - powiedziała. - Czekałam aż sobie pójdziesz i wtedy dopiero przychodziłam. Nie zorientowałeś się ani razu?
- Zastanawiałem się skąd biorą się białe róże... Myślałem, że może to od mojej mamy, nigdy jej nie pytałem.
- Były ode mnie.
- Wyjechałaś - zaczął. - Mieszkasz teraz w... –
- Nowym Jorku - dokończyła za niego. Po raz pierwszy od prawie trzech lat widziała go ponownie. Spojrzała w jego oczy. Nieprzemiennie niebieskie. - Widziałam, że się udało. Udało to mało powiedziane, wasz teledysk już oglądałam pare razy i zastanawiałam się za każdym razem czy od początku wiedziałeś o czym śpiewasz, czy przyszło to z czasem.
- Wiesz, różnie to bywało. Każdy odbiera to na swój sposób. Indywidualnie można interpretować....
- „Z całkowicie nowym imieniem” - spojrzała na płytę nagrobka, która połyskiwała w słońcu. Marmurowa z mosiężnymi literami. - Dobrze wiesz, że nie chciałam...
- Uparłaś się - przypomniał jej, patrząc tak jak ona na napis na pomniku. - Uparłaś się, żeby nie zaszkodzić mi i sobie, gdyby ktoś chciał wywlekać nasze brudy i grzebać w naszej przeszłości. Zrobiłaś to po to, żeby nie musieć patrzeć na moje nazwisko ilekroć tu przyjdziesz i przypominać sobie mojej gęby.
- Miała twoje oczy - szepnęła.
- Co? - powiedział zbity z tropu. Louise odwróciła na niego swoje granatowe oczy, które wyrażały całą paletę emocji; od ulgi po zdenerwowanie.
- Jak jeszcze żyła, otworzyła oczy o spojrzała na mnie bardzo króciutko. Były identyczne jak twoje.
- To wcale nie zmienia faktu, że chciałaś żyć normalnie - ciągnął dalej, chociaż zakuło go to, że Louise było dane zobaczyć, jak Skyler otwiera oczy i patrzy na nią chociaż przez chwile.
- Jak mówiłam: tak było lepiej. Nie będzie żadnych hien tutaj, wywiadów, niepotrzebnych tłumaczeń dlaczego i jak to się stało. Wracania do przeszłości i rozdrapywania starych ran.
Jared spojrzał ponownie na nagrobek, na którym leżała samotnie jedna, biała róża. Była delikatna, bardzo krucha w kolorze niewinności. Widział ich tu już sporo, nigdy nie pytał kto je przynosił. W którymś momencie stwierdził, że może to ktoś po prostu składa na mogile maleńkiego dziecka. Nikt nie mógł wiedzieć, że Skyler to jego córka. Patrzył na płytę nagrobka, połyskującą w świetle zachodzącego słońca i...

Skyler Carter,
urodzona 4.10.1999r.
zmarła 30.10.1999r.

I te litery choć znał je na pamięć parzyły go, ale w duchu wiedział, że tak będzie lepiej. Nikt nie zakłóci spokoju jego córeczki by odgrzebywać jej krótką historię na nowo.
- Moja córka powinna nosić moje nazwisko. Nie wyparłem się jej. Moje dane w urzędach były znane, nie uciekałem przed odpowiedzialnością. Jeżeli ode mnie by zależało czy to, że będzie mieć twoje nazwisko i będzie żyć, to bym się zgodził. Ale tak się nie stało - odetchnął. - Postanowiłaś mimo wszystko postawić na swoim, jakbyś się wstydziła tego, że jest ona moją córką. Dobrze wiesz, że jeżeli miałbym jeszcze raz wybór to nie zgodziłbym się...
- Jared, wiem, że ją kochałeś. Ale nie wyobrażam sobie, że któregoś dnia miałaby stanąć jakaś dziennikarka przed moim domem i zadać mi pytanie, jak to było mieć dziecko z samym Jaredem Leto, fakt faktem niespełna miesiąc, ale zawsze.
- Nie kpij!
- Jay - mruknęła. - Mój dom został na zawsze w Los Angeles, bo tutaj pogrzebałam swoje serce. Mimo, że za pół roku wychodzę za mąż, zawsze będę tu wracać, choćbym miała nawet osiemdziesiąt lat.
- Może jeszcze mi powiesz, że jesteś w ciąży, co? - warknął, nie mogąc tego dłużej znieść.
- Nie - spojrzała na niego krótko. - Nie wiem czy dam radę kiedykolwiek przezwyciężyć strach. - Jared nie myślał, że kiedyś będzie chciał mieć dzieci, bo ten temat był dla niego furtką zamkniętą. Bał się, że historia zatoczy koło, stanie się tak, jak już się stało i wtedy już nie da rady z tym walczyć. Nie myślał, że Louise myśli tak samo.
Zapalił znicz i podniósł się z klęczek. Louise wciąż stała obok i nie mógł się nadziwić, że jest w stanie z nią rozmawiać po tym, jak brakło im słów.
- Louise, szczerze marze, że nareszcie jesteś szczęśliwa i będziesz mieć furę dzieciaków - nie wiedział czemu to mówił. - Byłem po prostu nie zbyt dobry, nie wystarczająco kompletny - zakończył i odszedł, a ona już nic nie powiedziała.
Minął te same chude drzewa, które mijał tak wiele razy. Gdy zamknął za sobą bramę już nie żałował, że dopiero powiedział to wszystko teraz.

2. września.

Mały tłumek ludzi zgromadził się przed oszklonymi, obrotowymi drzwiami wytwórni, gdzie zorganizowali coś na wzór castingu czy jakkolwiek by tego nie nazwać. Zniecierpliwione osoby, czekały na swoją kolejkę, która posuwała się raz szybciej, a raz wolniej. Zdarzyło się nawet tak, że nie minęło dziesięć sekund, a ktoś wylatywał z powrotem za drzwi, a niektórzy zaś odwrotnie – siedzieli tam dobre kilkanaście minut, ale tak czy inaczej, zostawali odprawieni z kwitkiem.
- Kto jest następny? - zapytał Jared odgarniając włosy za uszy i wertując papierki zgłoszonych kandydatów. Shannon uśmiechnął się, a Matt przewrócił kartkę. Szturchnął w bok Jareda, na co ten w końcu podniósł wzrok.
- Nazywam się Tomislav Milicevic, dla znajomych Tomo. Nie wiem po co tamci tu przyszli - wskazał ręką na zamknięte drzwi, przez które jakiś czas temu przeszedł, a za którymi czekała reszta osób do przesłuchania na zorganizowanym castingu. - Ale wiem, że jestem tym którego potrzebujecie. Jestem po prostu najlepszy.
- Oho Jared, masz konkurencje - szepnął mu Matt, nachylając się do przodu. Jared z całym skoncentrowaniem przyglądał się chłopakowi ubranemu w skórzaną kurtkę i glany, które nie były do końca zawiązane.
- Jak zagra tak dobrze, jak gada to go bierzemy - odpowiedział mu tak samo cicho, cały czas patrząc na Tomo.
- W zasadzie to wydaje mi się, że oni mogą już stamtąd iść. Ale, najpierw - przeciągnął palcami po strunach, zarzuconej na ramie gitary. Wybrał dobry repertuar, tak mu się przynajmniej wydawało. Bo Metallica była przecież klasykiem i nie mógł wybrać lepiej, niż właśnie ją. Tomo w całej swej grze pokazał to, co od zawsze chciał pokazać, ale nie miał jeszcze okazji. Coś, co tkwiło w nim głęboko zakorzenione i czekało na odpowiedni moment, by wydostać się na wierzch. Żeby pokazać, że te lata ćwiczeń i prób nie poszły na marne, że to nie było zwykłe, bezsensowne granie do garażowej ściany.
Wczuł się, co było widać na jego twarzy, a stukająca noga licząca takty i trzymająca go w rytmie, miała mu pomóc. Jared zmrużył oczy, sam sobie nie dowierzając, że może być ktoś tak dobry. Matt chyba do końca go nie słuchał, tylko uśmiechał się głupio w kierunku Jareda, aż wreszcie złapał go za nadgarstek i przyciągnął do siebie, pociągając na dół.
-  Nie przeszkadzaj mi - szepnął podenerwowany Jared, zmuszony oderwać wzrok od grającego chłopaka przed nimi. Matt nadal głupio się uśmiechał.
- Bierz go, jest najlepszy. - Wyprostowali się jak na komendę, natrafiając na zdziwione oczy Shannona, a potem w końcu mógł spokojnie przyjrzeć się jeszcze raz Tomo. Skończył piosenkę i z uśmiechem na ustach wyszedł;
- Au revoir, słodziaki.
- Czekaj! - zawołał Shannon. Jared się nie odzywał, kreśląc coś namiętnie na swojej kartce. Tomo zatrzymał się w połowie drogi i uśmiechnął się chytrze.
- Taaak?
- Witamy w zespole... - zaczął Shannon.
- Byłeś... - dodał Matt.
- Rzeczywiście najlepszy - zakończył Jared, podnosząc swoje oczy na niego i przestając pisać.

*
Shannon przyjrzał się białej kopercie, co leżała na dnie jego skrzynki. Najpierw pomyślał, że to jakaś paczka, którą zamówił z e-baya, ale przypomniał sobie zaraz, że przecież niczego nie zamawiał. Wyciągnął ją i oglądnął ją dokładnie. Adres się zgadzał, tylko imię już nie to samo. Od jakiegoś czasu zastanawiało go to, dlaczego połowa korespondencji do Jareda, przychodzi do niego. Ale to chyba jakoś już nie miało znaczenia. Ludzie po prostu albo byli ślepi przepisując adres, albo robili to umyślnie.
Mając to gdzieś co będzie, jak otworzy jego list, który bardziej był zaadresowany do niego – w końcu, leżał w jego skrzynce, a nie te pięć przecznic dalej. Rozerwał kopertę bardzo delikatnie, żeby nie naruszyć jej zawartości. Wystarczyło jedno przelotne zerknięcie na drukowany tekst i już wiedział, że jego brat to po prostu ma szczęście do kłopotów, a jego ciemna gwiazda znowu rozbłysła.

- Misiu, mam dla ciebie przesyłkę – zaczął, ślęcząc z telefonem obok okna i rozglądając się po ulicy, czy znowu nie ma przypadkiem tej dziewczyny, która go ostatnio nachodziła. Był spokój, kilka osób przechadzało się chodnikiem i jedna dziewczyna jechała na deskorolce. Mimowolnie skojarzyła mu się z Emily, która często odwiedzała ich właśnie przyjeżdżając na niej. Ostatnio każdemu powysyłała kartki z Paryża – właściwie robiła to zawsze, obojętnie w jakim mieście by nie była, to musiała wysłać z niego chociaż jedną pocztówkę. Trochę jej w tym nie pojmował, ale w końcu znajomi Jareda musieli mieć coś w sobie pokręconego. Obojętnie pod jakim względem. Sam przecież nie był lepszy.
- Jaką? – zapytał i dosłyszał jakiś trzask ze słuchawki.
- Co ty tam robisz?
- Wyleciał mi telefon.
- Mózg chyba też.
- Masz jakiś konkretny powód, czy dzwonisz, żeby sobie po mnie pojeździć jak po psie, hm? – sprawiał wrażenie, jakby miał to w dupie, co rzeczywiście było prawdą. Jakoś nie przywiązywał większej uwagi do tego, co sobie o myślą o nim ludzie.
- Odbierzesz swoją przesyłkę? Dostałeś wezwanie.
- Jakie znowu...? – w końcu czymś się zainteresował. Może nie od razu, a kiedy usłyszał, co znowu się dzieje... Właśnie co znowu, bo historia chyba zaczynała pomału zataczać koło, a podobny druk już widział kiedyś – może jeszcze nie tak dawno – na własne oczy. Shannon zamachał mu przed oczami papierkiem, ale nawet nie zdążył się odezwać, a już zatrzasnął mu przed nosem drzwi. Uniósł rękę do góry i chciał coś powiedzieć, kiedy Jared odwracając się zamknął nogą drzwi. Dokładnie przed samą twarzą.
Już nawet zignorował to, że koperta była otwarta. Teraz to było najmniej ważne czy Shannon to czytał, czy nie. Prześledził szybko wzrokiem drukowane literki, a palce dokładnie tak samo jak wtedy, zaczynały zaciskać się coraz mocniej na kartce.

(...) Naruszenie praw autorskich i danych osobowych zamieszczonych w dodatku do płyty, ujętych w kontekście dosłownym: imię, nazwisko i znaki szczególne, pobudki Mary Harris, zawarte na ostatniej stronie płyty zespołu Thirty Seconds to Mars, wykorzystane w jednym z utworów zespołu, wnosi o oskarżenie autora tekstów także w kwestii wykorzystania wizerunku osoby oskarżającej...

Czy bardziej sobie z niego już kpić nie mogli? Najwidoczniej można było. I to jeszcze na zupełnie kilka innych sposobów, które chyba już widział albo i nie. Dzięki którym też wiedział na pewno, że żyje i to całkowicie na wysokich obrotach, które zaczynały stopniowo przyspieszać... coraz szybciej i szybciej....
Kartki papieru opadły, a jego ręce tak samo. Potem złapał się tylko za policzki i momentalnie pobladł, gdy słowa, których jeszcze nie pojmował, zaczynały docierać bardzo nachalnie do jego świadomości i wdzierać się tam nieproszone, tworząc coś, co nie da mu spokoju, a noce znów staną się bezsenne.

*
2. września 2002r., Paryż, Francja.

Odepchnęła się od ziemi, utrzymując równowagę na deskorolce, kiedy mknęła na niej między ludźmi. Niektórzy odskakiwali, widząc ją przed sobą, mając mylne wrażenie, że zaraz do nich wjedzie, a spora większość nie zwracała na nią po prostu uwagi. Emily odgarnęła swobodnie opadające na jej twarz bordowe włosy i odepchnęła się znowu od chodnika. Jechała dosyć szybko, na tyle, na ile pozwalały jej małe kółeczka. Choć miała mało czasu, jakoś nadto się nie śpieszyła. Spojrzała na zegarek, tak, żeby nikogo nie potrącić.
Zatrzymała się przed wielkim, szaroburym budynkiem, w którym miały rozpocząć się zajęcia. Złapała deskę w jedną rękę i wbiegła stromymi schodami do góry. Chociaż nikogo tu jeszcze nie znała, jakoś specjalnie jej to nie przeszkadzało. Pchnęła wahadłowe drzwi i znalazła się w środku. Jak bardzo się zdziwiła, kiedy zobaczyła tego, który ją potrącił pod wieżą Eiffla, to aż zamrugała kilkakrotnie oczami, niedowierzając.
- Witamy z powrotem. Miło, że się znowu spotykamy – uśmiechnął się, odsłaniając białe zęby.
- Nie wiem czy tak miło – docięła, mijając go i idąc w jego kierunku. Stanęła naprzeciwko tablicy z planem zajęć i próbowała odszukać swojego nazwiska.
- Pomóc?
- Nie, dzięki, poradzę sobie – odparła niezbyt sympatycznie i założyła za uszy rozwiane włosy, które wyswobodziły się z niedbałego koka. – Dla każdego jesteś taki miły?
- Szczególnie dla zbłąkanych Amerykanek, w które wjeżdżam rowerem. I, które stwierdzają, że są drugim Picasso. – Przyjrzał się jej uważnie. Miała zaciśnięte mocno wargi, a jej nienaturalnie bordowe włosy, rozwiane przez wiatr.
- Da Vinci, Da Vinci – poprawiła go, w końcu na niego patrząc.
- No to Da Vinci, twoje kółko różańcowe właśnie się zaczęło – zrobił ceremonialny ruch ręką w kierunku długiego korytarza. Emily w odpowiedzi prychnęła pod nosem i trącając ramieniem, wyminęła.

Od: emily.sulivan@gmail.com
Do: jared.2612@gmail.com
Temat: Tour de France

Nigdy nie wiem od czego zaczynać e-maile, w zasadzie to jest najmniej istotne. Czuję się jak jakaś skończona idiotka, chodząc na te zajęcia, gdzie połowa tych Francuzów uważa się za co najmniej samych Da Vinci albo jeszcze lepiej. Nie wiem dlaczego Ciebie posłuchałam w tej kwestii, żeby lecieć akurat do Paryża, a nie zostać w Nowym Jorku na malarstwie. Przecież tam też się dostałam. Ale właśnie. Mogę równie dobrze zwalić wszystko na Twoje konto, choć cieszę się, że wylądowałam właśnie tutaj.
Jedyną osobą, do której mogę się odezwać jest jakiś uprzykrzający, wpadający na mnie (za każdym razem, jak już dotrę na desce pod uczelnie) koleś. Koleś – nie lubię tego stwierdzenia, ale inne mi nie pasuje.
Mam nadzieje, że Francuzi w końcu zrozumieją, że mają żabi mózg i dadzą mi się wykazać. Przecież ciągle mi powtarzałeś, że nie mam się nigdy poddawać w tym, w czym jestem najlepsza.
Fajnie by było, jakbyście przyjechali kiedyś z zespołem do Paryża i dali tutaj koncert. Ale wiem, że najpierw musicie skończyć trasę po Stanach. Marzenie prawie ściętej głowy, niestety.
Wiesz, tęsknie za Tobą i dziękuję, że Cię mam. Cieszę się, że mnie dopingujesz.
Emily.

*

W tym samym czasie, Los Angeles.

Do końca nie wiedział dlaczego właśnie tutaj przyszedł. Shannon, rozglądał się jakby kogoś się obawiał, że zaraz go napadnie, a on sam, patrzył na ludzi, którzy bawili się w rytmy puszczanej muzyki. Matt siedział przy jednym ze stolików, a gdy ich zauważył, pomachał w ich kierunku.
Obok niego siedziała jego dziewczyna, która uśmiechała się do niego, od czasu do czasu coś szepcząc mu na ucho.
- Chłopaki, to jest Libby - przedstawił jej każdego po kolei, a oni wreszcie usiedli, zamawiając sobie po mocnym drinku.
- Wyglądasz jakbyś żył...
- W celibacie? - odpowiedział mu Jared, upijając sporego łyka swojej whisky.  - Wyobraź sobie, że mieszkam aktualnie z jedna panią pod jednym dachem, którą mnie nienawidzi. Możesz nawet wystrzelić się na księżyc, to i tak to nie zrobi na niej wrażenia. I... u której nie mam najmniejszych szans. Wiesz jaka to jest katorga? Nic nie możesz zrobić, a jak już coś zrobisz, to dostaniesz po pysku - pociągnął jeszcze jeden łyk i odstawił szklaneczkę na blat stolika.
- Nie mów, że próbowałeś? Stary... chyba nie...? - Matt głupio się uśmiechnął, poruszając zabawnie brwiami. Libby ścisnęła go porozumiewawczo za rękę, dając znać, żeby przestał.
- Aż taki zboczeniec ze mnie nie jest - zmrużył oczy. - Tylko ją pocałowałem.
- Bo wiesz, już myślałem...
- Och no, skończ pieprzyc Matt - Libby się odezwała, a Jared w odpowiedzi się do niej wyszczerzył. Zaczynał ją lubić, niezaprzeczalnie.
- Shannon! - usłyszeli wszyscy, uniesiony, przedzierający się przez muzykę głos, a potem zobaczyli przed sobą uśmiechniętego rudzielca. - Jaki ten świat mały! - prawie go wyściskała, przed czym się sprawnie obronił.
Alex pojawiła się w zasadzie znikąd, jakby była duchem i nagle się zmaterializowała. Jared zachichotał, widząc zmieszana minę brata. Dziewczyna usiadła obok nich, przyciągając sobie krzesełko z sąsiedniego stolika.
- Co ty kobieto bierzesz? - Shannon patrzył na nią z jakimś wewnętrznym strachem. Zdecydowanie była dziwna i potrafił się o tym już przekonać.
- Raczej powinieneś się zapytać, co jaram - poprawiła go, zarzucając swoje długie, rude włosy na plecy. Oparła się łokciami o kant stolika, na którym było poustawiane kilka niedopitych szklanek z kolorowym alkoholem.
- Mniejsza z tym.
- Może nas poczęstujesz? - odezwał się Jared, który zaraz został zmrożony spojrzeniem brata.
- Ty już wiesz do czego to doprowadziło - przypomniał mu, a przed oczami stanęły mu miesiące, gdy tak naprawdę był już prawie po drugiej stronie.
- Zamknij się - mimo to, został zignorowany. Matt przyglądał się Shannonowi z nieskrywanym rozbawieniem, a Libby wywróciła kilka razy oczami, chcąc sprawić, żeby dał mu spokój.
- No pocałuj ją - rzucił Matt, jak gdyby nigdy nic, podpuszczając go. - Widać, że na ciebie leci.
- Tylko się jeszcze odezwij.
- Pewnie nawet nie potrafisz - Alex popatrzyła na niego z prowokacją wymalowaną na twarzy. I było można zauważyć, że czeka jak na to zareaguje.
- Nie pochlebiaj sobie.
- Shannon, weź nie pierdol - Jared wymienił się porozumiewawczym spojrzeniem z Mattem, który szeroko się uśmiechnął. Ale zaraz później skrzywił się, czując paznokcie Libby wbite w skórę.
- Jesteście pojebani - skwitował, patrząc to na Matta, Jareda i Alex. Ostatnia wykrzywiła wargi, coś na kształt uśmiechu, który nie schodził jej z ust.
- Może powinieneś zajarać sobie trawę - zaczęła. - Bo jesteś cholernie spięty - położyła mu dłoń na barku i zacisnęła ją lekko.
- Nie jestem - odburknął, wpatrując się w jej twarz i badając wzrokiem ją bardzo dokładnie. Jej rude włosy spływały na bluzkę, która teraz bardzo sporo zasłaniała, w przeciwieństwie do dziewczyn, co kręciły się obok baru. Jared zwrócił na jedną uwagę i pomachał palcami jej ukradkiem, co i tak zauważyła. Miała na sobie obcisłą sukienkę z dekoltem, który idealnie eksponował jej pokaźny biust. Uśmiechała się lekko speszona do niego, ale i tak wiedział, że chodzi jej o to samo, o co dokładnie jemu. Gdy odwróciła się tyłem do niego, zmierzył ją bardzo dokładnie. Zatrzymał się na sekundę dłużej na jej pośladkach i długich nogach, które kończyły się wysokimi szpilkami. Przełknął ślinę, czując, że zaschło mu w gardle.
- Udowodnij - usłyszał głos dziewczyny siedzącej obok Shannona, który pod wpływem chwili, alkoholu płynącego w żyłach i wszystkiego innego, co złożyło się w tym momencie. nachylił się i pocałował rudowłosą, natychmiast się od niej odrywając. Shannon złapał się za policzek, w który przed chwila dostał i już nie wiedział, o co jej chodzi.
- Pocałuj mnie jak facet, a nie jak ciota - dosłyszał jeszcze Jared, ale w chwili, gdy jego brat wziął sobie za punkt honoru, że nie jest tym o kogo go oskarżają, podniósł się z miejsca.
Zobaczył jeszcze na pożegnanie brudny uśmieszek Matta, który już wiedział do czego zmierza. Przeszedł przez cały parkiet, w kierunku baru, gdzie dziewczyna, którą obserwował, opróżniła wcześniej nalany przez barmana kieliszek.
To działo się zbyt szybko. Najpierw poczuł jej słodkie wargi na swoich, a potem zimne kafelki na plecach. Wiedział, że nigdy później się już nie spotkają, a ona myślała dokładnie tak samo. Przycisnął ją do ściany, zatrzaskując drzwi łazienkowej kabiny. Jej dłonie błądziły po jego plecach, a potem zaczęły rozpinać pasek jego spodni.
Nie była do końca trzeźwa, zresztą Jared tak samo był wstawiony, co odbijało się na tym, że nawet to, że w jakiś poroniony sposób karcił się w myślach, że tak nie może, uniósł ją podwijając jej obcisłą sukienkę. Bo przecież ile mógł czekać i ile jeszcze mógł znosić to, że jego miłość, która nie była w żaden sposób odwzajemniona, wreszcie będzie jego. I... wreszcie nie będzie go przez to zabijać od środka, stając się uczuciem coraz silniejszym i coraz głębiej zakorzenionym, z którego od tak nie potrafił się wyleczyć i o tym zapomnieć. Nie po tym pocałunku, który w rzeczy samej nie skończył się dobrze i nie po tym, że lepsza wersja jego, śniła mu się dzisiejszej nocy.
Patrząc na ciemne oczy dziewczyny, która oddała mu się bez niczego, miał wrażenie, że przypominają mu Jej oczy, które były bardzo podobne. Obydwie miały brązowe tęczówki, ale jego dzisiejsza kochanka, nie miała w nich tego, co miała Sonia.
Uniósł ją wyżej, ściskając za pośladki, a jej nogi oplotły go na biodrach, kiedy jego ruchy robiły się coraz szybsze i mocniejsze. Wypuścił powietrze przez zęby, zaciągając się zapachem jej blond włosów. Były tak bardzo rożne od siebie, chociaż próbował znaleźć w tej dziewczynie coś, cokolwiek, dosłownie najmniejszą rzecz, co miała wspólnego właśnie z Nią.
Zdał sobie sprawę, że jest skończonym desperatem, beznadziejnie i nieszczęśliwie zakochanym, który robi wszystko, żeby zagłuszyć to, co się rozgrywa z nim w środku. Przecież wiedział, że jego pozycja w tej chwili jest stracona, a uczucia są tak silne, że aż zaczynały go boleć i bardzo pomału niszczyć od środka.
Dziewczyna jęknęła, opierając się ręką o drzwi ubikacji, w której nie było zbyt wiele miejsca. Dyszeli oboje, a ich przyspieszone oddechy było słychać bardzo wyraźnie.
Ale przecież w tej chwili, to było najmniej ważne.

Pytasz mnie, czy kiedykolwiek miałem granice. Pytasz, czy wiedziałem kiedy powiedzieć sobie stop. Pośród miliona słów, które każdego dnia układałem w zdania, stworzyłem swoją historię, za którą skrywałem twarz. Nie opowiedziałem jej dopóki nie musiałem, dopóki sumienie nie pozwalało mi spać.
Musiałem w końcu wykrzyczeć całemu światu, że ja też cierpię, że śmieje się przez łzy, gdy inni wkoło mnie płaczą. Zaciskam zęby, unoszę wysoko głowę i nie pozwalam dłużej im płynąć. Tak długo ukrywałem to wszystko, że gdy w końcu odważyłem się powiedzieć, na moment brakło mi słów.
Nie wiedziałem od czego zacząć.
Pytasz mnie, jak stworzyć zupełność, że teraz, gdy wychodzę na scenę witają mnie setki tysięcy ludzi, śpiewają razem ze mną, gdy mój głos już zawodzi. Dodają mi sił, unoszą, chociaż nigdy nie miałem skrzydeł. Stawiają coraz wyżej poprzeczkę, chociaż ja wciąż sobie tak naprawdę to robię. Staram się wciągnąć w ten niekończący się wir i poddać mu się, ilekroć dam jeszcze radę. I mimo upływu tylu lat, szukam wzrokiem w tłumie jednej, jedynej sylwetki.
Niezmiennie.

___ 
przepraszam za wszelkie błędy, nie mam głowy by je sprawdzać.
i życzę Wam wesołych świąt :)

środa, 3 grudnia 2014

12. "Zostań"

One life, one love...
 
Jared wychodzi na scenę w jednym z klubów w samym sercu Miasta Aniołów. Patrzy przed siebie na twarze ludzi, co przyszli zobaczyć kto i dlaczego chce zwojować świat. Przygląda się im, ale już wie, że nie będzie potrafił ich zapamiętać. Ich twarze śmieją się do niego, choć jeszcze nieśmiało. W zasadzie nie wiedzą czego się spodziewać. Czy zawodu, czy pokochają ich muzykę w całości i do cna. Nie mogą tego przewidzieć, bo jeszcze w tamtej chwili nie mają pojęcia, że Jared, którego widzą po raz pierwszy będzie tym, którego będą oglądać jeszcze wiele razy w swoim życiu.
A teraz, gdy Jared po raz pierwszy wychodzi na scenę, możesz poczuć to samo co on, to samo przeżyć już nie spoglądając na niego niczym ci ludzie, co przyszli w tamtej chwili na występ.
Wasze myśli przestają się mijać, w jego głosie słyszysz swój, a zmartwienia i troski w tym momencie przestają mieć jakiekolwiek znaczenie. Teraz to ty - niczym Jared - patrzysz na tych ludzi, którzy przyszli tu specjalnie dla niego. Spoglądasz jak łapie za mikrofon, który trzyma stanowczo i pewnie, czując tak naprawdę po raz pierwszy w całym swoim życiu, że jest żywy. W całości prawdziwy i już zawsze taki miał być ilekroć wychodziłby na scenę, obdarty ze wszystkich złudzeń, za którymi chował się każdego dnia. Wszyscy, którzy wątpili czy jest szczery, mieli przestać, widząc go na scenie czy to w Paryżu, Krakowie albo San Francisco... Wtedy pokazywał jaki jest i nie było już miejsca na to, żeby zakładać maski, które wkładał, by zakryć się przed prawdą dnia.
Teraz, gdy po raz pierwszy już tak naprawdę jego marzenie spełniało się, a ludzie wierzyli w niego i dawali mu nadzieje, nie miał zamiaru nigdy się poddać. Choć często dawał się poznać jako ktoś inny, to właśnie tu - na scenie - był tylko sobą. To tutaj mogłeś odkryć jego uczucia, smutki i radości w barwie jego głosu. Gdy dobrze słuchałeś mogłeś z niego czytać niczym z otwartej księgi. tylko on go zdradzał. Los Angeles, które miało przynieść mu wiele smutnych a zarazem radosnych chwil było tym, czego od dłuższego czasu nie potrafił nazwać i znaleźć.
Było jego domem.
A Jared, gdy zaczął śpiewać, a muzyka niczym wiatr porywała go w najwyższe przestworza, czuł się wolny i dopiero wtedy mógł spijać z niej wszystko, co najlepsze. Zawsze i na zawsze, już do końca. Teraz, chociaż mogłeś nie mieć nigdy okazji stanąć po drugiej stronie, widziałeś emocje, które on widzi każdego dnia, o każdej porze roku w większości miast tego świata. Widzisz to, co on widzi codziennie i już nie jest dla niego niczym zaskakującym, co sprawia, że się dziwi, że ludzie pod wpływem tych kilku dźwięków i słów, stają się krystalicznie szczęśliwi. I tacy są, ilekroć wspomną ten moment, który zostanie w czasie już na zawsze uwięziony.
I dopiero później ciemną nocą, zdajesz sobie sprawę, że te kilka słów i dźwięków jest tym, czego od zawsze brakowało ci w życiu. Wtedy patrzysz ponownie tymi samymi oczami, którymi patrzył Jared śpiewając do pierwszego w życiu tłumu, co przyszedł na jego koncert, kiedy jeszcze nikt nie wiedział dokładnie czym jest trzydzieści sekund do Marsa.
Jared to ty, a ty to muzyka.

30. października 1999r., Los Angeles.
Jared oglądał kiedyś film. Poszczególne sceny płynęły wolno, nakładając się na siebie i tworząc swoistą całość. Wpatrywał się w bohaterów, którzy jakby zaprogramowani robili, co im ktoś już z góry nakazał. Wtedy uważał, że ten film potrafi wzruszyć, dotknąć do głębi. Wpatrywał się w scenę, w której ktoś traci najbliższą osobę, a ziemia usypuje mu się spod stóp. Bohater nie krzyczał, nie walił pięściami, w zasadzie nawet nie płakał, gdy to wszystko wokół niego się działo. Stał w miejscu i patrzył pustym spojrzeniem przed siebie, niedowierzając, że dzieje się to naprawdę, że nikt nie wyrwie go zaraz ze snu.
I w tym właśnie momencie Jared przypomniał sobie ten film, gdy jedna z pielęgniarek mówiła mu, że jego mała córeczka odeszła na zawsze. Stał tak samo jak bohater filmu, który oglądał i milczał. Nie był w stanie wydać żadnego dźwięku. Jej słowa raniły go, choć starał się ich nie słuchać. Wbijały mu się w umysł niczym kolce i raniły go boleśnie. Czuł się tak, jakby ból związany z tą chwilą dotykał jego duszy i trawił jak ogień.
W pewnym momencie miał wrażenie, że wszystkie głosy milkną, a pielęgniarka tłumacząca mu, jak doszło do tego i jaki był powód, że małe serduszko Skyler nie wytrzymało próby czasu. I chociaż mówi, jej usta nie wydają dźwięku. Ma wrażenie, że stoi za ścianą, która nie przepuszcza nic, a wokół niego powstaje stromy mur. Okala go z każdej strony, tylko po to, żeby nie przepuścić już więcej gorzkich słów. Nie pozwolić im trafiać do siebie i uświadamiać go, że to nie koszmar ani film, który oglądał tak niedawno. To po prostu się dzieje i trwa, choć on wcale na to nie pozwolił.
- Proszę pana, słyszy mnie pan? – mówi pielęgniarka, patrząc mu prosto w oczy. Ma nieodparte wrażenie, że jej już nie słucha. Zamknął oczy i oparł się plecami ściany, zaraz potem sunąc nią w dół i chowając głowę między ramionami. Przykucnęła obok niego i w chwili, gdy dotknęła jego ramienia, zaczął przeraźliwie krzyczeć;
- Zostawcie mnie! Zostawcie mnie wszyscy! Ile jeszcze? Ile tego wszystkiego jeszcze będzie… - zdałoby się, że razem z tym krzykiem ból rozrywa mu płuca. Iskra, która dotknęła go, teraz płonie chcąc pochłonąć go całego. Już wiedział, że da się spalić byleby nie czuć. Nie czuć nic.
Krzyczał tak przeraźliwie i mocno, tak głośno i żałośnie, choć jeszcze nie był świadom, że to co się dzieje, kiedyś znów się powtórzy. Wyjdzie z mroku, wtedy, gdy będzie najbardziej szczęśliwy, a jego życie będzie u szczytu bezbrzeżnej radości. Zapuka do jego drzwi niczym nieproszony gość i pokłoni się tak samo okrutnie jak teraz.
I chociaż Jared nigdy nie myślał o śmierci kogokolwiek, choć jeszcze kilka miesięcy temu nie chciał dopuścić do myśli, że Skyler pojawi się na świecie, teraz gotów był oddać swoje życie, żeby ją ocalić. Właśnie teraz zdał sobie sprawę z potęgi, a jednocześnie słabości miłości. Kochamy tych, którzy nawet odeszli.
Podniósł się ze szpitalnej podłogi i stanął na nogi. Mimo, że myślał, że nie da rady przejść ani kroku więcej, nie zniósł by tutaj ani chwili dłużej. Ból rozsadzał mu czaszkę; był niczym pulsujący, stukający bez przerwy młoteczek. Jego serce zostało poharatane, a choć wciąż biło nie potrafił zagłuszyć jego ciągłego nawoływania i tłamszącej tęsknoty, że został sam.
Zupełnie sam.
Sam z ogłuszającym bólem, który nie miał dla niego żadnej taryfy ulgowej. Był gotów stawić mu czoła, ale nie wiedział ile będzie musiał walczyć i czy starczy mu na to wszystko sił. Nie myślał, chociaż obrazy w jego głowie wciąż tworzyły jeden, gdy w końcu mógł pożegnać się ze swoim dzieckiem. Złapać za chłodną dłoń i dopiero wtedy móc poczuć w całości i do cna, że to koniec. Rzeczywisty koniec.
Gdy trzymał za jej maleńką dłoń i w ciszy wpatrywał się w jej buzię, miał wrażenie, że śni. Śpi głębokim snem, którego już nikt i nic nie jest w stanie przerwać. Bo tak miało być. Ktoś już to wszystko zaplanował, żeby on mógł patrzeć, jak za chwilę na salę wbiega zapłakana Louise i szamocze się z pielęgniarką. A on tak po prostu patrzy, jak jej cały świat zbudowany na kruchych fundamentach na zawsze odchodzi. Patrzył, choć nie chciał tego widzieć, jak łapią ją i sadzają na szpitalnym wózku. A później jak zrywa się z powrotem tylko po to, żeby podbiec i zacząć okładać go pięściami, przed którymi nie miał więcej siły się już bronić. Wpatrywał się w jej załzawione i przekrwione od ciągłego, gorzkiego płaczu oczy i znalazł w nich to, co on mógł zobaczyć w swoich własnych.
Ból nie mający końca i żadnego wytłumaczenia.
Paradoksalnie w końcu zdał sobie sprawę, że zaczął czuć to samo co ona, chociaż powinien ofiarować jej w zupełności więcej, bo przecież na to zasłużyła. Ale, gdy złapał za jej chude dłonie i przyciągnął do siebie, by pozwolić jej się uspokoić i wtulić w swoje ramiona, poczuł, że również z nią żegna się na zawsze.
Bo tak właśnie miało być. I już nie mogło być inaczej.

Trzy lata później, 27. sierpnia 2002r., Los Angeles.

Trzy lata później widzimy po raz kolejny Jareda.
Śpi niespokojnym snem w swoim mieszkaniu na samym szczycie apartamentowca. Chociaż mógłby ktoś uznać, że nic się w zasadzie nie zmieniło, to Jared zmienił się zupełnie. Już nie tylko fizycznie; jego włosy były jaśniejsze i można by je porównać do koloru pszenicy w pełnym słońcu. Jasne kosmyki otulały mu twarz, a oczy przestały być już puste. Choć minęły prawie trzy lata odkąd pożegnał swoje jedyne dziecko, patrząc jak mała trumienka opuszcza się w ciemny dół, wciąż pamiętał ten obezwładniający jego ciałem ból. Czuł jego spiczaste macki, co na wiele miesięcy zabrały go do siebie, żeby pokazać mu, że teraz z nim przyjdzie mu walczyć. Stawiał im czoła każdego dnia, kiedy patrzył na otaczający go świat, co nie jest w stanie zrozumieć jego bólu z jakim musi się zmagać. Nie rozumiał, jak inni mogą tak po prostu wokół niego beztrosko żyć, kiedy on coraz bardziej zatraca się we własnym szaleństwie.
Nie spał nocami tylko po to, żeby nie musieć zamykać powiek, pod którymi zawsze stawały mu najgorsze koszmary. Z biegiem czasu zmieniały się i czasami już nie śnił o tym co było, tylko o tym co mogłoby się stać, gdyby dał radę jakoś temu zapobiec. Ale gdy budził się zlany potem, docierało do niego, że nic nie mógł zrobić, bo chociażby miał wszystkie pieniądze świata, były wtedy na nic. Za późno wykryto wadę, która sprawnie nie dawała żadnych znaków, by w najmniej przewidywalnym momencie dać o sobie znać. I zebrać okrutne żniwo.
Mimo, że jego koszmary z biegiem czasu powoli ustępowały, strach, który towarzyszył mu razem z nimi jeszcze długo nie chciał go opuścić. Przysiadł na jego plecach i towarzyszył mu dzień w dzień, dając o sobie znać i nie pozwalając tak do końca zapomnieć, że wszystko co ma, jest zbyt ulotne i nie jest w stanie zatrzymać tego na zawsze. Choćby nie wiadomo jak bardzo się starał.
Minęły trzy lata. A przez te trzy lata zdał sobie sprawę, że w zasadzie już nic mu nie można odebrać. Wszystko co kochał zostało mu brutalnie zabrane, nawet nie miał czasu by się pożegnać. Louise nie mogąc znieść tego, że tak życie się potoczyło, odeszła.
- Teraz już nic nas ze sobą nie łączy – powiedziała, patrząc mu w oczy, gdy po długim milczeniu zaczęli się do siebie odzywać. – Możesz mnie zostawić, już nie mam więcej łez. – Nie chciał jej zostawić z bólem, choć nie potrafił pokazać, że od początku nie była tą, którą powinien kochać, przystał na to z ulgą. Może nie powinien wtedy tak się czuć, ale wiedział, że już dłużej nie będzie musiał udawać, że ją kocha, że coś do niej czuje.
A teraz, gdy minęły trzy długie lata, które wypełniał ból, powoli na horyzoncie pojawiało się słońce. Wszystko co przeżył zahartowało go i choć pokrywały go blizny, był pewien, że go wzmocniły. Już nie tak trudno będzie go złamać, już czuł się niemal odporny i przyzwyczajony do wszędobylskiego bólu.
Nic nie było mu już straszne.
Nagle przebudził się, zrywając z pościeli i siadając na łóżku. Od pewnego momentu przestał budzić się z wrzaskiem. Za oknem słychać było poranny gwar uliczny, a słońce wpadało do środka, odbijając się od paneli. Spojrzał zaspanymi oczami na telefon leżący na szafce nocnej i zobaczył, że ma dwa nieodebrane połączenia i jedną nową wiadomość;

Puk, puk! Jared widziałam waszą płytę na muzycznych stronach. Jestem wzruszona! Emily.

Odłożył telefon z powrotem na miejsce, z którego go wziął. I tak jak sądził, w chwili, gdy położył się znowu na łóżku, oglądając swoje paznokcie pod różnymi kątami, melodyjka telefonu, rozbrzmiała znowu w powietrzu. Przez moment zachowywał się tak, jakby telefon w ogóle nie dzwonił, ale po dziesięciu sekundach nieustającego, denerwującego grania, podniósł się i chwycił za telefon. Matt dzwoni, odetchnął i nacisnął na maleńką, czerwoną słuchawkę.
- Czego? – powiedział nad wyraz miło i spokojnie. Chłopak po drugiej stronie słuchawki zaśmiał się krótko. Jared przewrócił do góry oczami.
- Za piętnaście minut mamy wywiad, nie wiem jak ty, ale ja już czekam w radiu. Mamy go odwołać, hmm?
Matt popatrzył na Shannona, który rozmawiał z reporterem, a potem przeniósł wzrok na niego. Przejechał palcem po gardle, a później znowu zwrócił się do chłopaka z przewieszonymi słuchawkami na szyi. Pokiwał potakująco głową, pokazując na palcach, że mają jeszcze dziesięć minut.
- Co ty do mnie... – Jared odezwał się takim głosem, jakby ktoś obudził go w samym środku nocy. Shannon zaczął się już niecierpliwić i nerwowo patrzył na zegar zawieszony na samym środku oliwkowej ściany. – Dobra, najwyżej się spóźnię.
- Już jesteś spóźniony – przypomniał mu Matt, rozsiadając się wygodniej na fotelu. Odchylił głowę do tyłu tak, że widział do góry nogami wiszący zegar. – Masz osiem minut – nie otrzymał już żadnej odpowiedzi. Po drugiej stronie nastąpiła cisza, a potem odsuwając komórkę od ucha, widział napis, że połączenie zostało zakończone.
Piętnaście minut później, drzwi do studia się otworzyły i wbiegł cały zdyszany. Ugiął się, opierając ręce na kolanach. Kilka razy głęboko odetchnął, a potem wyprostował się i usiadł na wolnym miejscu, chyba zarezerwowanym dla niego. W tle leciała jakaś piosenka, bodajże Guns N’ Roses i ich ‘You could be mine’. Usiadł na fotelu, zakładając nogę na nogę. Przez kilka sekund czuł się tutaj jak intruz, ale szybko odgonił ciemne myśli, widząc, jak redaktor odwraca się w jego kierunku, szepcząc po cichu ‘dziesięć sekund i wchodzimy’. Kiedy piosenka się skończyła, Shannon uniósł do góry brwi, czekając na pierwsze pytanie;
- Wracamy po przerwie – zaczął reporter, poprawiając sobie ogromne słuchawki na uszach. Uśmiechnął się do Jareda. – Ostatnie dwa, może trzy pytania należą do Jared’a. A zatem... zacznijmy... – w skupieniu czekał na pytanie, ale to chore czekanie i lekka panika przed tym, co chcą od niego usłyszeć, coraz mocniej wwiercała go w fotel. – Każda piosenka na płycie ma swoją osobną historię? Chodzi o to, czy czerpałeś do pisania inspiracje z tego, co już było... czy może to zwykła fantazja? 
- Raczej fantazja i twórcze... wyżycie się. Tak, tak mogę to określić. Chociaż niektóre sytuacje i wydarzenia miały wpływ na to, że ta płyta wygląda właśnie tak, a nie inaczej.
- Piosenka, która jest twoją ulubioną z całego albumu? – zrobił pauzę, by zerknąć na kartkę leżącą przed nim. - To pytanie pochodzi od jednego z internautów – zaznaczył. Jared oparł ręce o blat stołu przy którym siedział. Zaplótł palce dłoni o siebie, na wysokości swojej twarzy.
- Każdą lubię na swój sposób, nie ma takiej, do której jakoś jestem bardziej przywiązany – zaczął pomału, opuszczając dłonie i odchylając się z powrotem do tyłu. – Albo może nie. ‘Welcome to the Universe’, ta piosenka jest moją ulubioną.
- To ta sama, którą zadedykowałeś. Możemy dowiedzieć się, kim jest ta osoba? – Shannon siedzący po jego prawe stronie cicho chrząknął słysząc treść tego pytania. Jared odwrócił w jego kierunku nieznacznie głowę, a potem spojrzał na reportera wyczekującego od niego odpowiedzi.
- Hmm... wywiad nie nosi tytułu ‘spowiedź’, więc... Nie muszę udzielać wcale odpowiedzi na to pytanie. A osoba, której jest dedykowany ten utwór... sama dojdzie do tego, że to właśnie do niej – zakończył. Reporter skinął głową, przesuwając palcami po kartkach, które leżały przed nim.
- Dziękuję wam bardzo chłopaki za wywiad. Moim gościem było Thirty Seconds to Mars, które już za kilka dni zagra pierwszy koncert. Bilety nadal są dostępne na stronie zespołu i organizatorów – mówił, ale do końca już go nie słuchał. Puścił jakąś piosenkę na zakończenie, a potem osobiście podziękował im za wywiad. Przez cały ten czas, jak byli w radiu czekał na jakąkolwiek wiadomość, telefon, cokolwiek! Czy przyjedzie, czy nie? Czy dostała bilet, który wysłał jej już tak dawno, czy zaginął gdzieś z resztą poczty, która ginie w ciągu roku. Ale jak na złość wszystko milczało, drażniąc go tym jeszcze bardziej. Jakby chociaż wiedział na czym stoi, że jednak nie, że mimo wszystko będzie nie po jego myśli, przynajmniej by był odrobinę spokojniejszy i zacząłby podejmować całkowicie inne kroki.
 A tak... to czekanie powoli zaczynało go zabijać i uświadomił sobie, że jest uzależniony od własnego telefonu, który sprawdzał przynajmniej średnio co pięć minut w oczekiwaniu, właśnie... w oczekiwaniu na to konkretne coś.

30. sierpnia 2002r., Chicago, Illinois.

Był dokładnie trzydziesty sierpnia, a powietrze na dworze przypominało to, które panuje w saunie. Nie dało się usiedzieć na dworze, chociaż słońce schowało się pośród chmur, a jedynym, słusznym rozwiązaniem było schowanie się w zimniej lodówce. Z małą walizeczką stała w kolejce z innymi pasażerami lecącymi do Los Angeles. Wracała z kilkudniowych zdjęć z Chicago, gdzie kręcili film, w którym dostała drugoplanową rolę.
Miała na sobie przeciwsłoneczne okulary, a jej platynowo blond włosy, rozwiała klimatyzacja nad jej głową. Kobieta przed nią zmierzyła ją ciekawym spojrzeniem, a Sonia tylko poprawiła okulary.
Gdy już zajęła swoje miejsce w samolocie, odsłoniła okienko i utkwiła w nim wzrok. Starała się nie myśleć o tym, co będzie za kilka godzin, gdy wysiądzie na tak samo słonecznym pasie w Mieście Aniołów. Tylko już bardziej upalnym. Pogoda w sierpniu dochodziła tam do niemal trzydziestu pięciu stopni, a jej w zasadzie to wcale nie przeszkadzało.
Uważała to za czystą głupotę, bo w końcu się do niego nie odezwała ani słowem, gdy skończyli kręcić wspólny film. Ona dostała kilka nowych ról, a on zajął się swoim zespołem, wkładając w niego całego siebie.
Po dokładnie dwóch i pół roku, wykręciła jego numer, który zdobyła tylko dlatego, że miała znajomości. Już nie pamiętała jego głosu, ale kiedy po siedmiu sygnałach w końcu się odezwał, serce podeszło jej do gardła. Chyba się jej po prostu nie spodziewał, że zadzwoni i oświadczy, że przyjedzie ich tylko posłuchać.
I nic więcej.
Nic więcej nie mógł sobie w tamtej chwili pomyśleć, gdy kompletnie zaskoczona, zdała sobie sprawę, że przecież za nim tęskni. Ale broniła się przed tym całą sobą, tłumiąc w środku wszystkie uczucia.
Bo przecież opanowała to do perfekcji.
Kiedy stewardessa zakomunikowała, że mają zapiąć z powrotem pasy, bo za chwile będą lądować, odgoniła z głowy wszystkie niepotrzebne myśli. Jakiś czas potem, jak gdyby nigdy nic, wysiadła z ogromnej maszyny z resztą ludzi, których miała już więcej nie spotkać. Poprawiła blond pasma, zakładając ponownie okulary na nos i dumnie wyprostowana, przeszła terminalem w kierunku wyjścia, ciągnąc za sobą walizeczkę. Przy samych szklanych drzwiach, stał rządek taksówek, które czekały na potencjalnych pasażerów. Mężczyzna wychylił głowę z jednego z kanarkowych pojazdów i zapakował jej torbę do bagażnika. Podała mu adres i niczym z wyrokiem na koncie, jechała w tym samochodzie, zdając sobie sprawę, że już nie ma odwrotu.
Chociaż tak często się wahała.
Zapłaciła za jazdę, wychodząc na zadbanej dzielnicy i rozejrzała się dookoła. Przełknęła ślinę, wchodząc po schodach prowadzących do apartamentowca. Sama tak naprawdę nie wiedziała czego się bała, ale może po prostu starała się nie pokazywać po sobie tego, co działo się z nią w środku. Zagryzła wargę, dzwoniąc do drzwi i już wiedziała, że jeśli teraz się wycofa, zrobi z siebie kompletną idiotkę.
Otworzył jej prawie od razu i uśmiechnął się tak, że na moment brakło jej tchu. Nie mógł tego dostrzec, bo przecież wciąż miała na sobie ciemne okulary.
- Powinnam wynająć jakiś hotel, wiem, wiem - powiedziała na przywitanie, wchodząc do jego mieszkania. Zamknął za nią drzwi i uważnie śledził ją wzrokiem. W wersji blond widział ją po raz pierwszy. - Ale sam mi kazałeś przyjechać najpierw do siebie, więc jestem. Kopę lat, Jared. Ostatnio widziałam cię jak miałeś czarne włosy - zauważyła, ściągając z nosa swoje szkiełka.
- Ja ciebie też. Wyglądasz...
- Jak masz zamiar komentować mój blond, to sobie daruj - ścisnęła mocniej rączkę swojej walizki.
- Gdzie będę spać? - odwróciła głowę, patrząc w głąb mieszkania.
- O tym nie pomyślałem - zauważył słusznie. Oparł się barkiem o ścianę i przyglądał się jej przez moment. Sonia czuła na sobie jego palące spojrzenie, ale się nie odwróciła. - Możesz ze mną, mam dwuosobowe i...
- Mhm - skomentowała. - Zaraz zrobię ci przemeblowanie. Szczytem moich marzeń nie jest spanie z tobą w jednym łóżku.
- Przecież - zaczął, ale nie pozwoliła mu skończyć.
- Milcz.
Burza blond włosów mignęła mu przed oczami, kiedy zniknęła w jednym z pokoi. Słyszał tylko stukające obcasy o posadzkę, a potem znowu zobaczył jej sylwetkę. Uśmiechnęła się do niego, chociaż najpierw wydawało mu się, że musiało być to jakieś przewidzenie. Ale najwidoczniej nie było.
- To twoje - rzuciła w jego kierunku poduszką. - A ja idę spać, dobranoc - zatrzasnęła mu przed samym nosem drzwi do jego sypialni. Już chciał tam wejść i nawet jego dłoń była na klamce, kiedy drzwi otworzyły się ponownie. Na pewno nie spodziewała się tego, że stoi tak blisko, ani tego, że wyładuje wprost w jego ramionach. Odsunęła się na bezpieczną odległość, zagryzając zęby i wypuszczając przez nie powietrze. - Swoje rzeczy też byś mógł stąd zabrać - rzuciła mu jeszcze tym w twarz i zamknęła już ostatecznie drzwi. Przez chwile stał lekko skołowany, całą zaistniałą sytuacją, a potem przywalił z całej siły pięścią w ścianę.

*
31. sierpnia 2002r., Los Angeles, klub SantaPerria.

Światła zgasły. W powietrzu unosił się zapach rozgrzanych ciał, kiedy wreszcie muzyka zaczęła grać. Wyszli przed publikę, patrząc przed siebie na ludzi zgromadzonych i czekających właśnie na nich. W najpiękniejszym śnie, który śnił mu się tak rzadko ostatnimi czasy, nie myślał, że zajdzie tak wysoko jak właśnie teraz. Uśmiechnięte twarze, wzniesione ręce i podniesione o kilka decybeli głosy, przebiły powietrze, w chwili, gdy pierwsze takty perkusji dały o sobie znać.
‘Fallen’, ‘Caprcorn’, ‘Oblivion’, a między czasie jeszcze ‘Edge of the Earth’. Choć nie patrzył uważnie, między tymi wszystkimi ludźmi, mógł doskonale dojrzeć tą osobę, na której zależało mu najbardziej.
Shannon w całym swym życiu, myślał, że mając na karku takiego brata, jego sposób bycia i podejście do życia, nigdy nie będzie w stanie osiągnąć tego, co robi w tej chwili. Wydawało mu się, że on po prostu potrafi tylko niszczyć i pogrzebać wszystkie swoje marzenia, które nawet nie zdążyły się narodzić.
- Ta piosenka... ta piosenka nie jest nasza. Ale zapewne wyraża więcej niż chce powiedzieć – powiedział Jared, a potem zniknął na krótki moment za kulisami. Wrócił trzymając składane krzesełko i gitarę akustyczną w drugiej wolnej ręce. Rozłożył je i usiadł na nim, opierając gitarę na nodze. Przybliżył mikrofon bliżej siebie i zaczął śpiewać. - Dzisiejszy dzień wydaje się być tym, który chcą ci przywrócić, ale teraz powinnaś sobie jakoś uświadomić, co masz jeszcze do zrobienia. Nie wierzę, że ktokolwiek czuje do ciebie teraz to samo, co ja – słowa płynęły lekko, chociaż w jakiś irracjonalny sposób powodowały ból, na który był już odporny. Przycisnął mocniej strunę i mógł poczuć jak wżyna mu się w opuszki palców. – (...) Jest wiele rzeczy, które chciałbym ci powiedzieć, ale nie wiem jak. Powiedziałem: może jesteś jedyną osobą, która mnie uratuje? Lecz przede wszystkim, jesteś moją cudowną obsesją – zakończył jakiś czas potem, podnosząc głowę do góry i szukając w tłumie jasnowłosej dziewczyny. Gdy ujrzał, jak przeciska się między ludźmi i wypada na korytarz prowadzący prosto do wyjścia, coś zgrzytnęło w jego sercu boleśnie. 

Stoję w bolesnym szpagacie 
pomiędzy „zostaję”, 
a zuchwałym raczej – „nigdy więcej”*

Stała przed wejściem, niecierpliwie chodząc z jednego końca chodnika do drugiego. Między czasie odpaliła już drugiego papierosa, a przecież obiecała sobie, że nie będzie palić. Ludzie powoli zaczęli wychodzić na zewnątrz, mijając ją i zupełnie nie zwracając na nią uwagi. Przyglądała się im, jak gorączkowo między sobą dyskutują albo śmieją się w głos, wyrzucając ze szczęścia ręce wysoko do góry, jakby chcieli dotknąć nieba.
Kiedy wszyscy zniknęli zupełnie, oparta plecami ściany muru, odpaliła trzeciego papierosa i zaciągnęła się nim mocno. Myślała, że wyjdzie głównym wejściem, tak, jak powinien zrobić to normalnie, ale kiedy zauważyła go, jak idzie z rękoma wsadzonymi w dresowe spodnie i uśmiecha się do niej zdecydowanie zbyt beztrosko.
- Co to miała być za szopka, maestro? - zapytała, trzymając papierosa między dwoma palcami. Popatrzyła na niego od dołu, przymykając powieki. Chuchnęła mu nikotynowym dymem prosto w twarz. Stanął naprzeciw niej, tak samo intensywnie mierząc ją wzrokiem. - Nie odpowiesz mi? - papieros uniósł się do jej ust i wdychając trujący dym, uniosła brwi ku górze oczekując odpowiedzi.
- Nie lubisz tej piosenki, co? - wywijał się od odpowiedzi, śledząc uważnie drogę papierosa do jej ust. Oparł jedną rękę o ścianę, na wysokości jej głowy.
- Przeciwnie, moja ulubiona - wypuściła dym z lekko uchylonych warg, a Jared przygryzł swoje własne. - Jednak umiesz trafić jeszcze w moje gusta.
- Nie trudno cię rozszyfrować - mruknął, wciąż opierając się ściany i wisząc tak nad nią. Jego oczy znajdowały się dokładnie na linii jej. Przysunęła się bardziej do ściany, tak, że czuła jej chłód na całym ciele.
- Czyżby? - złapała go za kołnierz koszulki i przyciągnęła do siebie na minimalną odległość. Czuła jego ciepły oddech na twarzy i widziała przed sobą zaskoczone, niebieskie tęczówki. - Co powiesz na taki układ? - ich usta dzieliły zaledwie milimetry. Mógł zrobić zaledwie jeden, mały kroczek i ich zasmakować.
- Mógłby być lepszy - wpatrywał się w jej usta, jak zagryza je kusząco, a palce jej dłoni zaciskają się mocniej na jego koszulce. Sonia trzymała w drugiej ręce, nadal żarzącego się papierosa, którego upuściła i zgasiła czubkiem buta, nawet na moment nie luzując swojego uścisku.
- Na przykład... jaki? - och, chyba uwielbiała się z nim bawić, mając go kompletnie w garści. Na ulicy nie było ani jednej żywej duszy, co wydało jej się jej trochę podejrzane. Obok przejeżdżały czasami kanarkowe taksówki, które mknęły niczym nie wzruszone. Na końcu ulicy czasem się zatrzymały i dopiero wtedy było słychać odległe o kilka metrów głosy ludzi. Odwróciła na sekundę głowę, by zobaczyć, czy ktoś może jednak się im przygląda. Gdy jednak było tak, jak przypuszczała, znowu natrafiła na to przeszywające ją na wskroś niebieskie spojrzenie.
- Za to pewnie dostałbym po mordzie.
- I nawet potrafisz czytać mi w myślach - westchnęła, puszczając jego koszulkę i odpychając go od siebie. Jared był dosyć skołowany tą sytuacją i już chciał coś powiedzieć, kiedy...
- Nie czekaj na mnie - zrobił głupią minę, nie rozumiejąc sensu jej słów. - Wrócę nad ranem. Idę się zabawić - dalej sprawiał wrażenie jakby nadal nie rozumiał, chociaż rozumiał doskonale.
- Co?!
- To co słyszałeś! - podniosła ton głosu, cofając się do tyłu. Automatycznie chciał ją dogonić, ale jednak mu na to nie pozwoliła. - Nie jestem małą dziewczynką, mogę robić to, co mi się podoba. Musisz się z tym pogodzić... - ściszyła głos prawie do szeptu, wiedząc, że... że takim zachowaniem rani go bardziej niż sto igieł wbitych w serce. Była bezwzględna, potrafiła mu patrzeć bez mrugnięcia okiem w twarz i jeszcze przy tym słodko się uśmiechnąć. Jedna z taksówek zatrzymała się przy krawędzi chodnika, a podmuch powietrza rozwiał jej blond włosy. Widziała jak otwiera usta, chcąc już coś powiedzieć, żeby poczekała, nie odchodziła, nie zostawiała go... Ale jednak, gdy kierowca zapytał, czy się gdzieś nie wybiera, odpowiedziała to znienawidzone 'tak'. Chwyciła za metalową klamkę i otworzyła samochodowe drzwi, racząc go jeszcze krótkim, pożegnalnym spojrzeniem.
- Żegnaj, Jared.

Zobacz, to jest w twoich oczach.
Chodź i mnie zniszcz.
Zniszcz mnie.**

Wstępując do tego brudnego światka, pełnego obłudy, kłamstwa i sztucznych uśmiechów, nie wiedziałem co mnie czeka. Byłem może nie tyle co głupi, ale też nieświadomy tego, co robię. Chciałem spełniać swoje marzenia, piąć się wysoko, pokazać tym, którzy we mnie nie wierzyli, że jestem kimś i potrafię osiągnąć coś z niczego.
Kiedy ją poznałem, wydawała mi się zwykłą dziewczyną. W końcu zaczynała tak samo jak ja. Nie byliśmy z dwóch światów. Byliśmy identyczni. Może wtedy wyglądało to jak w tanim romansie, ale tak właśnie było.
Dopóki nie zapragnąłem wrócić do przeszłości, było dobrze. Dopóki nie zastanawiałem się czy coś mi nie jest, było okay. Dopóki, dopóty nie miałem czasu na myślenie. Czy znowu miałem wrócić do punktu wyjścia, od którego tak chciałem uciec? No to pytanie nie znałem długo odpowiedzi, gdy wciąż plastikowo się uśmiechałem.
Ale w końcu miałem ją poznać. Prędzej czy później.

31. sierpnia 2002r., wytwórnia Immortal Records.

- Zaczynacie od... dobra, za tydzień lecicie na dwa dni do Nowego Jorku, potem... macie przerwę, a później znowu trzy koncerty. Jak skończycie to wszystko, lecicie w wspólną trasę z Puddle of Mudd*, nie jest tak źle jak myślałem, że będzie na początku. Bilety nawet tak się sprzedają, ludzie chcą was oglądać... – zwrócił się do nich menager, odwracając się do okna tyłem. – Tylko jest jeden problem.
- Jaki? – zapytał Matt, przestając pisać z kimś smsa. Wszyscy zdawali się być znudzeni, ale wiernie stawali temu czoła. Shannon zaczął ziewać. Potem odebrał telefon i z kimś wdał się w konwersację, odchylając się na krzesełku do tyłu. Matt tylko czekał aż się przewróci i będzie z czego się śmiać niż patrzeć na pysk faceta przed nimi. Jareda oczywiście nie było. Wyłączył telefon i nawet nie miał zamiaru się do nikogo odzywać. Przynajmniej takie sprawiał wrażenie.
- Potrzebny jest wam jeszcze jeden gitarzysta.
- Gitarzysta? – Matt jeszcze go słuchał. Albo chociaż próbował go słuchać, zerkając na wyświetlacz swojej komórki i ignorując gadającego obok Shannona. Chyba był... podenerwowany, delikatnie mówiąc. Menager go tak samo ignorował, skupiając całą swoją uwagę na Mattcie.
- Gitarzysta. Możecie jeszcze sobie zmienić wokal, jak nie pasuje...
- I co, mamy przeprowadzić casting? – odezwał się Shannon, kończąc swoją rozmowę. Matt popatrzył na niego z ukosa. Był nieźle wnerwiony, a jeśli był wnerwiony to tylko na Jareda, którego tu nie było, a miał być. Matt jeszcze nie wiedział jak się myli.
- Coś podobnego. Możecie zacząć od razu albo międzyczasie przed wylotem w dalszą trasę – mężczyzna odpalił papierosa.
- Jakiś gość do pana! – drzwi jego gabinetu się otworzyły i stanęła w nich brunetka przed trzydziestką. Shannon od razu zwrócił na nią uwagę, posyłając jej brudny uśmieszek. Dziewczyna lekko się zaczerwieniła, ale odwzajemniła gest. Matt nawet nie zwrócił na nią uwagi.
- Kto znowu? – chyba był zmęczony. I jeszcze to.
- Eee – speszyła się, czując natarczywy wzrok Shannona na sobie. – Dźwiękowcy, coś takiego... Mają problemy w studiu numer cztery.
- I do czego ja im tam potrzebny?! – warknął, rzucając papierami na blat biurka. Widząc zmieszaną minę dziewczyny, dopowiedział: - No okay, okay już idę do tej bandy debili, co nie potrafi sobie poradzić z kablami. Co za ludzie i jeszcze muszę z tą hołotą pracować... – mruczał pod nosem mijając ją w progu, aż odskoczyła na bok. Wyminął ją i zamknęła za nim drzwi, próbując się z nim zrównać. Doskonale widzieli to przez szyby dzielące biuro od korytarza.
- Ty, widziałeś jakie ona miała nogi? – zagadnął do Matta, skupionego na swoim telefonie.
- Nie przygląda... Co?
- Niezła i pomyśleć, że mój brat jej jeszcze nie zaliczył...
- A właśnie, co z nim? – uniósł brwi, a Shannon wzruszył ramionami. – To nie z nim rozmawiałeś?
- To była Leticia. Skończyła z nami, ma jakiegoś innego i chce się wyprowadzić do... Vegas? Nie wiem, nie słuchałem. Zresztą, to nawet lepiej. Przez nią nie zauważałem sekretarki, którą mam pod nosem.
Matt uśmiechnął się szeroko, nawet nie spoglądając już na telefon.

*
Gdzieś około 4. nad ranem, Los Angeles.
 
Wszystko przed jej oczami zaczynało się rozmywać. Ból głowy przybierał na sile, kiedy skulona z dłońmi wsadzonymi w kieszenie swojej bluzy, szła przed siebie. Film czasem się urywał, gdy kroki nie były już tak pewne, a myśli jasne.
Stanęła przed apartamentowcem i zadarła głowę wysoko do góry. Na jej ustach błąkał się tajemniczy uśmiech, który z każdą chwilą coraz bardziej się pogłębiał. Jak już znalazła się przed drzwiami, które należały do jego mieszkania, zaczęła w nie walić z całej siły. Otworzyły się prawie natychmiast i wpadła w jego ramiona, potykając się o własne nogi.
- Jesteś kompletnie zalana - Jared trzymał ją mocno, żeby nie upadła. Sonia popatrzyła na niego zamglonym wzrokiem, palcami odgarniając mu włosy z twarzy. Uśmiechnęła się szeroko, odsłaniając wszystkie zęby.
- Przytul mnie - szepnęła, nawet na moment nie przestając się na niego patrzeć. - No dalej, na co czekasz?!
Przecież mógł z nią zrobić cokolwiek. Mógł ją przytulić tak, jak chciała i nie wypuszczać ze swoich objęć, bo wiedział, że się na to zgodzi. Mógł wszystko to, co chciał zrobić, ale mu na to nie pozwoliła. Zamrugała kilkakrotnie, opuszkami wyznaczając drogę na jego skórze. Palcem obrysowała jego usta, czasami patrząc mu w oczy.
Nie przypuszczał, że kiedykolwiek znajdzie się w tak absurdalnej chwili jak ta. Jej ciemne, pijane oczy wpatrywały się w niego z jakąś dziwną ufnością, ale nie było w nich nic, co ona mogła zobaczyć w jego własnych.
- Nie przytulisz mnie? – zapytała ponownie, jakby zlękniona. Nie puścił jej, chociaż ... właśnie, chociaż co? Objął ją szczelnie ramionami, opierając brodę na czubku jej jasnej głowy. Na chwilę wstrzymała oddech, a potem zaczęła oddychać głębiej. Zacisnęła palce na jego koszulce i przylgnęła do jego ciała jeszcze bardziej. Chyba w tamtej chwili po prostu sobie pomyślał, że nie chciałby jej nigdy wypuszczać z objęć. Odsunęła się na chwiejnych nogach, ale nie przestała badać jego twarzy. Uśmiechała się przy tym jakoś dziwnie tajemniczo, nie odsuwając ręki.
- Chodź spać, nie jest najlepiej z tobą.
- Cicho... – przyłożyła mu palec do ust. Jared automatycznie zamilknął. Nie był pewny już niczego, co się tutaj rozgrywało.
- Przypomnę ci jak wstaniesz, już widzę twoją minę.
- To dopiero rano. Teraz nie. Teraz jest dobrze.
- Dobrze? – spytał, może nie już zaskoczony, tyle co zdziwiony.
- Tak. Nie pocałujesz mnie? – alkohol krążący w jej żyłach podpowiadał jej rzeczy, których nie zrobiłaby jakby była trzeźwa. O których nawet by nie pomyślała! A teraz? A teraz zadaje skomplikowane pytania, które wychodzą z jej ust niesamowicie gładko i sprawnie, bez żadnego zająknięcia ani przerw.
- Nie.
- Dlaczego?
- Tak samo jak ty nie zrobisz tego, jak będziesz trzeźwa – odpowiedział wzdychając. Wpatrywała się w niego uważnie, zaciskając swoją małą dłoń mocniej na jego koszulce.
- Skąd wiesz?
- Wiem – zawahał się na moment. – Idź spać, proszę. – Odciągnął ją od siebie, popychając w stronę swojej sypialni, którą mu zabrała. Położył ją na łóżku, przykrywając dokładnie pościelą i już chciał wyjść, zostawiając ją samą, kiedy usłyszał cichy szept;
- Nie zostaniesz?
- A jak się obudzisz to mnie nie zabijesz? – nie usłyszał odpowiedzi, albo powiedziała ją zbyt niewyraźnie. Zamruczała coś po cichu.
- Na tę jedną noc bądź moim przyjacielem, proszę zostań.

Stoisz dokładnie przy samym brzegu krawędzi. Jeszcze tylko jeden krok i upadniesz na sam dół i sam już nie wiesz do końca, co się stanie. Czy jednak powstaniesz tak, jak kiedyś, czy może będzie już tak, jak miało być przedtem. Po prostu ma być, co miało być, chociaż udawało ci się przed tym uciec.
Przecierasz spocone czoło, przydługie włosy przyklejają ci się do twarzy. Wytężasz wzrok, choć zdajesz sobie sprawę, że nic nie widzisz. Na karku czujesz czyjś przyspieszony oddech, ale wiesz, że gdy się odwrócisz, krawędź spod twoich stóp się osunie, a ty razem z nią.
Coś z pozoru niemożliwego właśnie się dzieje, a ty chociaż w to nie wierzysz z całych sił, musisz zacząć widzieć w tym prawdę. Zbyt namacalną, rzeczywistą i bolesną.
Jesteś bliżej krawędzi, może już nie upadasz na kolana, stoisz pewnie, ale wiesz, że nic nie trwa wiecznie, a twoje samozaparcie kiedyś pryśnie jak mydlana bańka. Oddech przeszłości już nie jest tak silny, ale nadal go odczuwasz. Czy chcesz, czy nie chcesz tak jest, a twoja ucieczka nigdy nie zazna końca i podświadomie wiesz, że chociaż jesteś bezpieczny, dopiero wszystko przed tobą. To całe najgorsze, które sprawnie omijałeś, oszukiwałeś i chowałeś się przed tym zupełnie.
Przepaść pod twoimi stopami wydaje się nie mieć końca, a ból w klatce piersiowej dziwnie się nasila.
Czy tak wygląda umieranie?, pytasz się sam siebie, mimo tego, że wiesz, że jeszcze nie nadszedł odpowiedni czas. A jedynym sprawcą swojej śmierci będziesz tylko ty sam.

Tej nocy, chociaż wszystko tworzyło swoistą zupełność, otworzył szeroko oczy, mając wrażenie, że demony przeszłości nie zasypiają na zawsze. Wciąż czyhają gdzieś ukryte i tylko czekają, aż potknie się znów, by ponownie pokazać, kto tak naprawdę tutaj rządzi.
Przysunął się bliżej niej, kładąc dłoń na jej zaróżowionym policzku i wiedział, że gdy tylko wstanie świt, powróci bolesna rzeczywistość i ta chwila, która właśnie trwa, zniknie.

____
Piosenka wykorzystana w odcinku: Oasis- Wonderwall.
*-Kasia Nosowska- Konsorcjum K.C.K
**-30stm- 93 milion miles
*Puddle of Mudd – 6 tygodniowa trasa z 30stm, która rozpoczęła się wiosną 2002r. Na potrzeby opowiadania zmieniłam to w czasie. Tak samo jak trasa promocyjna rozpoczynająca się 30.01.2002r.