AKTUALIZACJA

Prawdopodobnie nikt tu nie wchodzi poza mną raz na miesiąc i jakimś zbłąkanym wędrowcem, ale chce powiedzieć, że cała lista odcinków WRÓCIŁA. Można czytać to opowiadanie jeżeli ktoś zapragnie do woli, za moją całkowitą zgodą.

Czasem jeszcze tęsknię.

poniedziałek, 23 marca 2015

17. I believe it's meant to be, darling. Watch you when you aresleeping, you belong with me

8. grudnia 2002r., Phoenix, Arizona.

James Walker jak każdego poranka, zaparzył sobie kubek mocnej kawy i usiadł przed pójściem do sądu, w swoim ulubionym fotelu. Tak, jak zwykle to czynił włączył swój już nie najnowszej jakości telewizor i usadowił się wygodnie. Zaczął przerzucać kanały, zmieniając je byle jak, nie potrafiąc trafić na nic sensownego, co przykuło by jego uwagę.
Na kanale trzynastym puszczano akurat najnowszy teledysk kogoś, kogo pierwszy raz dopiero mógł usłyszeć. Kogoś, kogo na pierwszy rzut oka przecież nie znał, nie miał pojęcia kim jest i skąd dziwnie kojarzy rysy. Zmrużył oczy, przypatrując się twarzy wokalisty. Gdy do niego dotarło, że to jest on, ten z którym walczył o mieszkanie jeszcze tak niedawno, nie potrafił uwierzyć w to, co widzi. Ale przecież to nie było kłamstwo ani senny majak.
- Nie - mruknął do siebie. - To nie może być ten, któremu zabrałem mieszkanie. To nie jest on... - powtarzał, chociaż to i tak było na nic.
Tamtego dnia Jared nieświadomie i z całkowitą satysfakcją, spowodował, ze James Walker, prokurator naczelny sądu stanowego w Phoenix; ten, który sprawił, że musiał pożegnać się z tym miastem na zawsze, wstrzymał oddech i długo nie potrafił uwierzyć w to, co zobaczył dosłownie przed chwilą.

 Tydzień później, 14. grudnia 2002r., Chicago, Illinois.

Stop klatka.
Klaps uderzył, a scena musiała się zatrzymać na moment. Cały sztab stażystów, w scenie, która akurat kręcili zrobił sobie przerwę na lunch, a reszta bardziej ważnych aktorów przeszła do kulminacyjnego momentu.
Wątek, kiedy jeden z mężczyzn, będący w całkowitym zamaskowaniu, przystawia jej pistolet do skroni i każe liczyć z nim do dziesięciu, kosztował ją mniej emocji, niż zagrała. Może po prostu robiła to machinalnie, musiała pokazać ten wewnętrzny strach, którego nie mogła zamaskować na zewnątrz.
Udawać, grać, jak bardzo boi się o swoje życie, chociaż było to tylko czystą fikcją, która nigdy się nie zdarzyła i nie zdarzy. W końcu tego od niej wymagali, tej profesjonalności, tego poświęcenia się dla roli, w którą się wcielała.
Zamknęła oczy, zaciskając usta w wąską kreskę, czekając aż nastąpi ostateczny ruch i będzie musieć upaść nieprzytomna. Chociaż w planie tego nie było, miał zaraz wbiec jej filmowy przyjaciel i uratować ją.
Zimna stal broni, która wciąż ocierała się o jej skórę, wcale nie była przyjemna. A gdyby tak... plan filmu nie był zwykłym filmowym planem, tylko życiem?
Co by pomyślała, zanim padłby ostatni strzał, będący tym jedynym? Czy zdawała sobie sprawę, że może już nigdy nie powiedzieć tego, co zaczyna czuć? Czy w końcu, jej skostniałe serce miało zabić szybciej... chociaż raz, ten jedyny?
Chociaż jakiś czas temu wydałoby jej się to dziwne, ale pierwszą osobą, o której pomyślała, był właśnie On. Mając wciąż zamknięte oczy, wracała pamięcią do pewnych momentów, wydarzeń, chwil...
Musiała przyznać, że kochała w nim ten słodki, szeroki uśmiech; kochała to jak kłócił się z nią; kochała to jak spuszczał głowę za każdym razem, kiedy spoglądała w jego stronę i to, jak ukradkiem pożerał ją wzrokiem, kiedy nie patrzyła. Kochała kawę z cynamonem, którą robił lepiej niż nowojorskie kawiarnie; kochała jego tandetne piosenki, wymyślane podczas kąpieli; kochała w nim to jak jednocześnie trzymał szklankę z piwem i papierosa w jednym ręku; kochała to, że zawsze odprowadzał ją wzrokiem do samych drzwi; kochała to jak przeżywał mecze piłki nożnej; kochała jego niechęć do pająków; kochała to jak ją dotykał, całował, choć udało mu się to tylko kilka razy, szeptał jej imię i to jak zawsze na nią czekał.
Kochała w nim jego wszystkie zalety i na dokładkę, te najdurniejsze wady też w nim kochała.
Tylko co z tego skoro wszystko spieprzyła? Jak miała to naprawić po tym, co mu nagadała? O tym, że nic nie mają, że między nimi nic nie będzie? Jak miała sprawić, żeby jej wybaczył i zrozumiał, że niczego na święcie nie pragnie tak mocno, jak jej? Jak miała mu powiedzieć, że zakochała się w nim na zabój i bez pamięci? Nawet nie wiedziała gdzie on się teraz może podziewać!

W tym samym czasie, Los Angeles, Kalifornia.

Gmach sądu nie zapraszał go do środa prawie w ogóle. Poszedł tam tylko dlatego, że musiał. A wcześniejsza rozprawa niczego sensownego nie wniosła, bo Mary o niej najnormalniej w święcie zapomniała albo sobie ją zlała. Nawet jak zadzwonił do niej i się odezwała, miał wrażenie, że była po prostu tak zalana, że nie była w stanie o własnych nogach tam przyjść.
Teraz, gdy zobaczył ją oddaloną od niego, stojącą na samym końcu korytarza i patrzącą się w okno, niewidzialny kamień spadł mu z serca.
- Co to miało być?! Dlaczego nie przyszłaś?! – położył dłoń na jej ramieniu i szarpnął ją tak, że odwróciła się do niego przodem. Miała na sobie jak zwykle przeciwsłoneczne okulary, które założyła na głowę.
- Nie byłam w stanie.
- Tak myślałem – odetchnął, spoglądając do góry na wiszący zegar na jednej ze ścian. Dziewczyna popatrzyła na niego z ukosa. Odgarnęła włosy z twarzy za swoje uszy i już chciała coś powiedzieć, kiedy jedne z wielu drzwi się uchyliły. Kobieta ubrana w gustowną garsonkę rozejrzała się, a potem zniknęła z powrotem w środku.
- Właściwie chciałam to zakończyć – odezwała się, odchrząkując. – Tą całą sprawę.
- Nie rozumiem – skrzyżował ręce na piersiach, opierając się bokiem ściany. Mary rozejrzała się jeszcze raz dookoła. Jared śledził każdy jej ruch z niebywałą uwagą. Wypuściła powietrze głośno przez usta, a potem wciągnęła je ponownie.
- Bo to nie był zbyt dobry pomysł – zaczęła. – Takie szczeniackie zachowanie, a nuż się uda. Tak w ogóle to nie był mój pomysł, ale to nieważne. Mniejsza z tym! – odetchnęła.
- Ty naprawdę jesteś inna.
- Sam tak o mnie napisałeś! – przypomniała mu, ale dalej mówiła swoje: - Chciałabym to zakończyć – powtórzyła siebie sprzed kilku sekund. – Odwołać cały ten cyrk, który ci narobiłam właściwie tak bezpodstawnie. W sumie tam nic takiego nie ma, piosenka jak piosenka, mogło chodzić o każdego.
- Albo o wartości mentalne..
- Tak, tak – przytaknęła. – Więc...
- Do czego pijesz? – spytał, gubiąc się w tym wszystkim. Najpierw go oskarżyła, ignorowała, nie odbierała telefonów, a gdy w końcu chciał się z nią spotkać, wyłączyła komórkę na kilka dni i nawet nie oddzwoniła. Już myślał, że skończy się na tym, że nawet jeśli przyleci z powrotem do Los Angeles, przyjdzie udając, że nic się nie stało, załatwią sprawę od razu i gładko.
Jak bardzo się przeliczył, kiedy Mary się nie pojawiła, na co w sumie był przygotowany. A to, że wyznaczyli drugą datę rozprawy, było mu bardziej na rękę, bo miał więcej czasu na wszystko; na myślenie o argumentach ‘za’ i ‘przeciw’ i lepszym przygotowaniu się. I mógł poświęcić swoją uwagę bardziej na koncertach, które tylko trzymały go w pionie.
- Wycofam oskarżenie – odpowiedziała, patrząc się na niego uważnie.
- Och, naprawdę? – zakpił, unosząc wyżej brwi ze zdziwienia. – Dopiero teraz? Nie za wcześnie? – drążył dalej, uważnie ją obserwując, jak zaciska zęby, jak jej szczęka się napina... Zastanawiał się po co to wszystko? Po co całe to przedstawienie... czy znowu ktoś pociąga za sznurki jego emocji, bawiąc się nim jak szmacianą marionetką, to tu, to tam... To znowu wbijając gdzieś szpilę...
- Daj mi skończyć! – odezwała się, nie wytrzymując. Jared zamknął usta, chociaż wcale nie było mu tak przyjemnie milczeć. Mary zaczęła wykręcać sobie palce pod różnymi kątami i słyszał strzelanie jej kości. – Inaczej niczego się nie dowiesz!
- Więc słucham cię – mruknął obojętnie. W końcu i tak nic na tym nie tracił czy ją posłucha, czy nie. A sam chciał znać prawdę, jak to naprawdę z tym wszystkim było. Bo jakaś przyczyna musiała być. Skutek już jest, a w czym leżała ta cholerna przyczyna, która spędzała mu sen z powiek? Która czyniła to, co czyniła, że znów czuł się jak na początku... Słaby, całkiem sam z kłodami rzuconymi pod nogi, które nawarstwiały się przed nim i piętrzyły niczym mur, który nie miał końca...
- Miałam umowę, a z tego jak z tego to się wywiązuję. A zwłaszcza z umowy z tą osobą, która mi pomogła w życiu jak nikt inny. Bez niej nie byłabym tym kim jestem i nie wiem jakbym skończyła – wypuściła wolno powietrze, oblizując suche wargi. – Zapewne w jakimś rynsztoku, bo ze mnie nic mądrego nie jest. Ale, mniejsza z tym... Miała do ciebie zadzwonić, chyba to zrobiła. Teraz tutaj przyleciała – pod wpływem tych słów aż go wzdrygnęło. – Poleciała do Chicago nagrywać swój najnowszy film, powinieneś się orientować gdzie, masz pewnie jakieś wtyki – mówiła, a miał wrażenie, że ktoś oblał go zimną wodą. To przecież niemożliwe. – Poprosiła mnie, żeby to wszystko zakończyć. Ja nie wiem co jest między wami, ale zależało jej bardzo, żeby to wszystko odkręcić i cofnąć, a jak jej na czymś zależy...
- Dziękuję – przerwał jej, po raz pierwszy uśmiechając się do niej radośnie. Może nawet chciał ją uścisnąć, ale spore się powstrzymał, uznając to za zbyt niestosowne, po tym wszystkim, jak do siebie się odnosili i w jakich napiętych stosunkach byli.
Już dłużej jej nie słuchał, uśmiechnął się na pożegnanie, rzucił kilka standardowych słów, a potem wyszedł z tego budynku tylko po to, żeby wpaść na zalaną popołudniowym słońcem ulice i wmieszać się w tłum śpieszących się ciągle gdzieś ludzi. Wsiadł do pierwszej, lepszej taksówki, która podjechała wprost pod jego nogi. Prawa jazdy jeszcze nie dostał i musiał się obchodzić ze wszystkim naokoło.
Podając starszemu kierowcy miejsce studia nagrań, gdzie miał spotkać się z chłopakami, dogadując jakieś sprawy, o które... chyba sam się tak naprawdę prosił. Chciał zabić nimi czas, a skoro wrócili na te kilka dni do L.A...

To był tak naprawdę impuls. Bo jak wytłumaczyć to, że zaraz po kręceniu zdjęć nie pojechała do siebie, tylko wsiadła w taksówkę. Wbiegła do mieszkania, prawie potykając się o swoje nogi. Po raz kolejny klęła o to, że założyła tak wysokie szpilki. Złapała w biegu dokumenty, kilka ubrań, które nieporadnie wkładała do swojej torebki. Nie wiedziała co do końca robi, chociaż była tego przecież pewna. Działała pod wpływem takich emocji, które nią ogarnęły, że na moment musiała usiąść i się uspokoić.
Czy dobrze robi? Czy nie jest za późno? Czy nie wygląda to, jak zwykły akt desperacji, który miałby nią kierować? Ale to nie mogło tak wyglądać, skoro serce przyśpieszało jej na samą myśl, a nogi miękły na każde wspomnienie. Sonia nie mogła być tego wszystkiego bardziej pewna niż właśnie dzisiaj, bo dzisiejszy dzień miał być jednym z tych, które wprowadzają rewolucję. Do jej świata, do wszystkiego, co miało stać się potem. Bo nic już nie miało być takie samo.
Chwilę później zarzuciła na siebie cienki płaszcz. Pod spodem miała niebieską sukienkę, która sięgała jej tylko do połowy uda. W Los Angeles temperatura dochodziła do dwudziestu stopni w grudniu i nie mogła pozwolić sobie na kożuch. To nie było Chicago, gdzie termometr wskazywał zero.
Odetchnęła. Przetarła dłonią twarz, jeszcze raz głęboko oddychając. Nabrała powietrza do płuc, starając się wyciszyć. Musiała trzeźwo myśleć. Co zrobić, gdy wysiądzie na lotnisku na pasie startowym w Los Angeles, co później uczynić, gdy będzie łapać jedną z wielu żółtych taksówek. Nie mogła być pewna, że jest wciąż w tym mieście, bo wszystko mogło się przecież już zmienić. Mógł wyjechać, mógł zostać, mógł równie dobrze być gdzieś w trasie.
Gdy wysiadła na lotnisku zalanym popołudniowym słońcem, po raz pierwszy od tak dawna czuła, że robi słusznie, że nic nie jest błędem. Kiedy stała przy krawędzi chodnika, czekając na taksówkę, napełniała ją jakaś wewnętrzna siła. Nie miała pojęcia skąd to się wzięło, ani jaki był tego sens, ale przystała na to z ochotą. Już siedząc w taksówce i rzucając nazwą wytwórni płytowej, nawet nie wiedziała czy zastanie tam kogokolwiek, ale to nie miało teraz najmniejszego sensu. Mogła próbować do skutku, jak nie tu, to gdzieś indziej. A adres chyba jeszcze pamiętała...
Uprzejma dziewczyna wskazała jej drogę do studia nagrań, na co kiwnęła tylko szybko głową. Serce jej biło jak oszalałe, miała wrażenie, że zaraz wyskoczy jej z piersi. Musiała się uspokoić, wziąć głęboki wdech i przestać wariować.
Z tego wszystkiego nawet nie złapała windy, chociaż otworzyła się przed jej nosem. Wspięła się schodami na drugie piętro, a potem szukając odpowiedniego numeru drzwi, uspokoiła swój przyspieszony oddech. Kiedy znalazła się jakieś trzy metry od drzwi, ze studia wyszedł Shannon razem z Mattem, a kiedy ją zauważyli, spojrzeli po sobie zaskoczeni.
- Nie pytajcie – wysapała do nich obydwu, a Shannon uśmiechnął się lekko.
- Powodzenia – rzucił, kiedy ją minęli, na co odwróciła się. Wzięła głęboki wdech, a potem wypuściła przez zęby powietrze. Nacisnęła delikatnie na klamkę, która od razu puściła. Nie musiała się wcale rozglądać, żeby go znaleźć. Siedział do niej odwrócony bokiem, pisząc coś szybko na kartce. Wstrzymała automatycznie oddech, serce znowu jej zaczęło mocno bić, ale teraz już nie starała się opanować.
- Ja już dłużej tak nie mogę – zaczęła, a drzwi zatrzasnęły się za jej plecami. Spojrzał na nią od razu, zrobił większe oczy. Nie spodziewał się, że ją jeszcze kiedykolwiek spotka. Podniósł się z miejsca, upuszczając długopis. – Nie potrafię. Nie umiem, nie wiem co się ze mną dzieje, ale nie mogę inaczej... – w jej oczach zalśniły łzy, które starła rękawem swetra. To działo się jak w przyspieszonym tempie. Jeszcze przed chwilą stała oparta drzwi, a teraz ścisnęła dłonie na kołnierzu jego koszuli. Wpatrywała się wprost w jego twarz, a po jej policzkach skapało kilka łez. – Ja już nie wiem nic, ale proszę, nie zostawiaj mnie. Ja... – pociągnęła nosem. – Ja ciebie potrzebuje... proszę, Jared... – wyciągnął dłoń i koniuszkiem palców starł łzy z jej policzka. W dalszym ciągu się nie odezwał, wpatrując prosto w jej brązowe tęczówki. – Nie zostawiaj mnie, nie teraz... – znowu wytarł samotnie toczącą się łzę. - Byłam idiotką, skończoną idiotką... Jezu, jestem nią nadal, jak mogłam uciec, to chyba mam naprawdę we krwi, Boże tak bardzo cię przepraszam... Teraz możesz mnie stąd wywalić, ale chciałam, żebyś to wiedział... Ja nawet nie umiem okazywać uczuć – przysunął swoją twarz do jej, a potem poczuł jak wpija się w jego wargi. Najpierw delikatnie, a potem coraz zachłanniej. Wplótł swoje palce w jej blond włosy, przyciskając ją bardziej do siebie, a potem mimowolnie popchnął ją w kierunku konsoli do nagrywania. Teraz tak naprawdę nie liczyło się nic. Jego dłonie zaczęły błądzić po jej ciele, a niebieska sukienka, którą miała na sobie, niebezpiecznie podwinęła się do góry. Położył dłoń na jej kolanie, którą przesunął trochę do góry. Nie przerwała mu, kiedy jego palce wspinały się coraz wyżej. Odkleiła się od niego, a potem podniosła powieki do góry. Jego oczy były wciąż pytające.
- Nie przestawaj – położyła swoją małą dłoń na jego i przesunęła ją jeszcze wyżej. Posadził ją, nachylając się jeszcze bardziej nad jej twarzą. Dalej trzymała swoją dłoń na jego dłoni, a potem uśmiechnęła się lekko. Mokre ślady łez wyschły już na jej policzkach, a tusz uroczo rozmazał się jej dookoła oczu. Pociągnęła go z powrotem do siebie, znowu dosięgając jego ust.
- Chciałabyś? – spytał, odzywając się po raz pierwszy.
- Może...
Uśmiechnął się, słysząc w jej głosie lekkie poirytowanie. Nawet teraz, pragnąc go całą sobą, nie umiała wyzbyć się dumy. Był zdecydowany złamać jej upór. Zaczął całować jej pełne usta, dotykać jej roztrzepanych, długich włosów, a drugą dłonią przesuwać się jeszcze wyżej po jej nodze. Po chwili już wiedział, że Sonia toczy walkę z samą sobą, nie z nim. Powoli smakował jej ust, czując rosnące podniecenie. Teraz już nie był pewien, kto nad kim panuje.
Niebieska sukienka Soni miała guziki z przodu, które od dołu zaczął z radością odpinać, odsłaniając jej ciało. Wreszcie dotarł do bielizny i nagle coś go ścisnęło za serce. To nie jest znowu sen?
- Jared? – spytała, próbując odgadnąć, co czuje. Westchnął ciężko. Sonia bała się, że się od niej oddali, ale była w błędzie.
- W porządku – odparł i zaczął delikatnie zsuwać materiał koronki. Zapraszająco rozszerzyła nogi, na co przystał od razu. Krew uderzyła mu do głowy, kiedy jej ręce zaczęły majstrować przy jego spodniach. Było to tak nieporadne, że aż urocze. Zagryzła wargę, czując jego gorące usta na swojej szyi i oparła ręce na różnych przyciskach, które sama nie wiedziała do czego służą. Chyba w tamtej chwili nawet nie wiedziała, że włączyła nagrywanie dźwięku.
Podniósł głowę i zajrzał w jej błyszczące oczy. Była absolutnie piękna, dla niego idealna. Wdychał podniecający zapach jej skóry, który należał już tylko do niego. Nigdy przedtem nie pragnął tak żadnej kobiety, od żadnej nie oczekiwał tego, co dostawał od Soni, bo ona dawała mu siebie.
Oplotła jego biodra nogami, czekając aż to się stanie. Wszedł w nią jednym ruchem, wdychając rozgrzane powietrze z jej ust i słysząc jej coraz głośniejsze pojękiwanie. Szeptała błagalnie, łapiąc go za ramiona i wpijając w nie palce. Z każdym kolejnym ruchem bioder, powietrze między nimi stawało się gęściejsze, duszniejsze i widział, jak między nimi przeskakują iskry. Nie przerywał, czuł jak jej ciałem wstrząsają dreszcze, jak powoli zatraca się w tym. Pocałował ją długo i namiętnie, starając zapamiętać się smak jej rozpalonych ust. Jej palce coraz mocniej zaczynały się wbijać w jego plecy, aż w końcu pozbył się wszelkich myśli i nagle świat zawirował.
Dopiero do niego zaczynało wszystko docierać, kiedy poczuł jej zęby wbite w jego ramię, a potem przeciągłe, stłumione warknięcie. Nagle ciszę przerwał krótki krzyk rozkoszy. Przytulił ją mocno do siebie, a jej przyspieszony oddech słyszał bardzo wyraźnie. Pozapinał się, biorąc ją na ręce i usiadł z nią na jednym z stojących foteli, a wtedy dopiero popatrzyła się na jego twarz.
- I co teraz? – uśmiechnęła się.
- Zabieram cię do domu – powoli zapinała z powrotem swoją sukienkę, zerkając na niego zawstydzona. Odgarnął jej włosy z czoła, chcąc, żeby na niego znowu popatrzyła. – Chyba już ode mnie nie uciekniesz, co?
- Nie mam nawet zamiaru.


Gdy kilkanaście minut później, w końcu znaleźli się w jego mieszkaniu, zatrzasnęła za sobą drzwi. Przywarła do niego całym ciałem, całując znowu, jakby się bała, że zaraz się rozpłynie. Przycisnął ją do ściany, a ona zgięła nogę w kolanie, patrząc mu z prowokacją w oczy. Uśmiechnął się w kącikach ust, kiedy poczuł jej dłonie w swoich włosach.
- Nie tutaj.
- Wcześniej ci nie przeszkadzało – mruknął do jej ucha.
- Wcześniej to była wyjątkowa sytuacja – popchnęła go, a potem pociągnął ją w kierunku sypialni i położył wygonie na łóżku.
Zawisł nad jej twarzą, a Sonia pociągnęła go za łańcuszek, który miał na szyi. Nie pocałowała go, tylko spojrzała mu w oczy. Wszystko w jej wnętrzu buzowało, uczucia się ożywiły jeszcze bardziej niż to było możliwe. Badała powoli jego twarz; śmiejące się do niej niebieskie oczy, lekki uśmiech, który powodował szybsze bicie serca. Jej organizm współgrał z jej uczuciami. Wreszcie.
- Będziesz mnie kochał? - zapytała, nie spuszczając z niego oczu. Jego dłoń błądziła po jej odsłoniętej łydce, ale gdy zadała to pytanie, to się zatrzymała.
- Powiedziałem ci już.
- Powtórz - szepnęła. - Proszę...
- Kocham cię od tak dawna, a ty jeszcze potrzebujesz potwierdzenia - mruknął, sunąc nosem po jej szyi.
- Muszę być pewna w co się pakuje - odpowiedziała, a w odpowiedzi usłyszała stłumiony śmiech. - No co?
- Nic, nic.
- Będziesz zawsze obok? - zapytała, gdy zaczął ponownie rozpinać jej sukienkę.
- No wiesz, trasa, koncerty... - zaczął wymieniać. - To mnie trochę ogranicza.
- Wiesz o co mi chodzi - chciała, żeby spojrzał jej w twarz. - Jared...
- Jak mógłbym nie być? - to chyba ją nie przekonało. - Będę.
- To jest to samo łóżko...?
- Tak, to samo, na którym mnie oskarżyłaś o wykorzystanie i wszystko inne... Mogę o coś zapytać?
- Wal.
- Czy ty już wtedy, no wiesz, coś... do mnie?
- Chyba tak - przyciągnęła go jeszcze bliżej, tak, że stykali się nosami. Skradł jej jeden, długi pocałunek z jej pełnych warg. A potem znowu przeszedł do rozpinania jej niebieskiej sukienki.
Uśmiechnęła się przez pocałunek, odgarniając mu za długie kosmyki z twarzy. Zamruczała zadowolona, kiedy pozbawił ją ubrań, a sam chwilę później dołączył do niej kompletnie nagi.
Kochali się długo i namiętnie, powoli poznając swoje ciała. Badali siebie nawzajem, chcąc zapamiętać każdy szczegół. Chciał sprawić, żeby czuła się przez niego kochana, żeby czuła tą miłość jaką ją darzy. Żeby wszystko było w końcu na swoim miejscu.

Gdzieś między wierszami tego wszystkiego, byłem też ja. Ten, który nigdy nie zapomniał i nigdy nie żałował i, który mimo wszystko i wszystkich starał się żyć własnym życiem. Chociaż czasami bolało, czasami chciało się powiedzieć dość i rzucić tym wszystkim, ale był tam zawsze ktoś, kto mówił stop.
Ciągnął za rękę, kiedy byłem bliżej krawędzi, nie pozwalając mi już nigdy upadać. Bywały chwile załamania, ale show musiało trwać dalej. Nie mogłem pokazać, że po tylu latach, dam się złamać, a nawet jeśli... dzielnie stawiać czoła i iść na przekór przeciwnościom.
Nikt przecież nie zdał sobie sprawy, jak mało czasu mamy. Nikt nie powiedział, że Początek jest Końcem, a Koniec już nie koniecznie nowym Początkiem.


*
16. grudnia 2002r., Las Vegas, Nevada.

Dodatkowy koncert, który odbył się w Las Vegas miał być ostatnim przed dwutygodniową przerwą. Potem miało być ich jakoś siedem, może w porywach do dziesięciu. W każdym razie koncert jak koncert, ale ten miał być nieco inny, może też nazwany tym z serii ‘wyjątkowych’. Nie miał być kameralny, na określoną liczbę osób, miał być po prostu zwyczajny, ale tak nie do końca...
- Jesteś pewny, że przyjechała na ten koncert, tak jak ją poprosiłeś? – zagadnął Jared do Matta, kiedy stroił swojego Artemisa. Pytany podniósł na niego swoje oczy i odchrząknął.
- Powinna być – odparł, zajmując się strojeniem swojego basu.
Kilkanaście minut później wyszli na scenę. Tak jak zawsze. Najpierw światła zgasły, poleciało intro, a dopiero później zrobiło się bardziej widocznie i wszyscy zebrani mogli zobaczyć cały zespół. Zaczęli od ‘End of the beginning’, potem zagrali jeszcze dwie, aż w końcu Jared przestał śpiewać i odwrócił elektryka do tyłu.
- Zostałem poproszony, bo mój kolega Matt chciałby coś ważnego nam wszystkim powiedzieć – zaczął powoli, rozglądając się twarzach ludzi. – Nie dam mu mikrofonu, bo mógłby mi go nie oddać – uśmiechnął się do Matta po swojej prawej stronie. – Czy jest tutaj Libby? – zawołał, patrząc bardzo uważnie po wszystkich. Publiczność zaczęła między sobą szeptać i odwracać głowy we wszystkich kierunkach, szukając proszonej dziewczyny. – Libby, czekamy...
- No idę, idę! – usłyszeli wszyscy zgromadzeni i się odwrócili. Matt przełknął ślinę, a potem zaczął symulować kaszel. Dziewczyna zaczęła się przeciskać między fanami, którzy zrobili jej miejsce i mogła teraz w miarę sprawnie dostać się pod samą scenę.
Jared pomógł jej wejść, podając rękę i już chwilę później stała obok niego. Zaczął szeptać jej coś na ucho, przez co zrobiła większe oczy. Potem popatrzyła z uśmiechem na Matta, który coraz bardziej się stresował. Nikt nie wiedział tak naprawdę co się dzieje. A Libby tym bardziej, chociaż mogła przeczuwać, że skoro kazał jej przylecieć... Akurat tutaj, dziś i w ogóle...
- Libby – Matt w końcu otrzymał mikrofon, który podał mu Jared z szerokim uśmiechem i poklepał po plecach. Chwycił jej drobną dłoń w swoją i patrzył jej w oczy. Brunetka wstrzymała oddech, a publiczność czekała na dalszy rozwój wydarzeń. Wszyscy zaczynali się niecierpliwić, a Jared zaczął wymachiwać rękoma na znak, aby unieśli dłonie i zaczęli klaskać. Słysząc taki aplauz, Mattowi przybyło trochę odwagi... czy tego, czego mu brakowało, żeby w końcu przeszło mu to przez gardło. – Libby – powtórzył, już będąc trochę bardziej wyluzowanym. – Czy ty, ty... czy zostaniesz moją żoną? – w końcu to z siebie wydusił, a sama Libby rzuciła mu się w ramiona. Nikt nie usłyszał odpowiedzi, nawet Jared, który stał najbliżej nich. Dopiero uniesiony kciuk Matta do góry, był odpowiedzią tak naprawdę na wszystko.
A czar nie prysł.

*
17. grudnia 2002r., Los Angeles, Kalifornia, klub Heaven.

Duszna atmosfera jednego z okolicznych klubów, przesycona papierosowym dymem i charakterystycznym zapachem rozgrzanych ciał, dopełniała dosyć jednostajna muzyka i kolorowe światła, czasami za mocno pulsujące w oczy. Stukające o siebie szklanki, wypełnione rozmaitymi trunkami wlewane do gardeł siedzących w grupkach ludzi, czy umięśniony ochroniarz nie rozpoznali w nim nikogo ‘specjalnego’. Zarzucił na głowę kaptur swojej czarnej bluzy i wmieszał się w tłum rozbawionych ludzi.
Przechodząc między stolikami, poustawianymi pod ścianą, szukał wzrokiem znajomej blondwłosej dziewczyny. Przyciemnione światło w kątach pomieszczenia utrudniało mu widoczność. Rozglądając się szybko po nieznajomych twarzach, w końcu znalazł ją w towarzystwie jakiegoś chłopaka, który bez niczego wodził dłonią po jej kolanie i teraz znajdowała się coraz wyżej. Kathleen uśmiechała się do niego dosyć prowokacyjnie i wcale nie przeszkadzało jej to, do czego zmierzał.
- Kevin, czego potrzebujesz? – zaczęła, przyglądając się chłopakowi, co usiadł przed nią. Kevin splótł dłonie i położył je na stoliku. – Mam tu wszystko, od koki, amfy po heroinę. Czego chcesz?
- Ja…? Nie, nie chce nic z tych rzeczy, Kathleen. – Dilerka spojrzała na niego, marszcząc ze zdziwienia brwi. Machnęła dłonią do swojego towarzysza, który automatycznie się ulotnił.
Kevin nie mógł tego zrobić, dowiadując się o tym, że jego przyjaciel miał z prochami coś do czynienia. Jared opowiedział mu wszystko, każdy najdrobniejszy szczegół, jak to się stało, jak doszło do tego, że cały świat przysłoniło mu tylko to. To, o czym nie chciał już mówić, bo wiedział, że powiedział wtedy już wszystko.
Kevin słuchał każdego z jego słów, porównując go do siebie w jakiś sposób. On zaczął pić, bo chodził na imprezy. Nie wyobrażał sobie, żeby nie miał się niczego napić, chociażby odrobiny. Przed jego oczami pojawiały się rozmaite trunki, które kusiły go bardziej niż kuszą dzieci cukierki na jednej ze sklepowych witryn. Zapraszały go do siebie, niemal mówiły mu, że ma ich skosztować. Każda impreza wyglądała tak samo; kilka kolejek, potem coś jeszcze mocniejszego, bo alkohol już nie wystarczał, a później urwany film. Nie wiedział ile był w stanie jeszcze tak żyć, ale w gruncie rzeczy nie przeszkadzało mu to, że tak właśnie się dzieje. Wtedy czuł swoje ciało najmocniej jak potrafił, każdą bolącą żyłę, zdarte gardło, do którego wlewał kolejny kieliszek wódki, obite kolana, gdy po raz kolejny upadał, tylko dlatego, że już nie umiał złapać równowagi.
Pamiętał to doskonale, a gdy po tak długim czasie nareszcie odnalazł swojego przyjaciela, z którym związał się niemal jak z bratem, poznał jego własną tajemnicę. Tajemnicę, którą ukrywał głęboko gdzieś w sobie, tylko po to, żeby już nikt, absolutnie nikt, nie mógł jej poznać. Ale chociaż Kevin stał się nieformalnym członkiem zespołu, który był dla Jareda w tamtym czasie wszystkim, czuł, że musi ją poznać.
Tamtej nocy, niemal w akompaniamencie ciszy, spowiadał się, jak problemy przygniotły go do tego stopnia, że jedynym rozwiązaniem były tylko prochy. Gdy je brał, czuł jak ulatuje gdzieś wysoko, tak wysoko, że nikt nie jest w stanie go już skrzywdzić. Ranić tak jak robą to z nim każdego dnia, bo jemu po prostu tylko więcej razy podwinęła się noga. Jak ludzie nie wierzą w niego, a on uparcie chce każdemu z nich udowodnić, że się mylą. A oni mimo to, że robił jak najlepiej mógł, grał, śpiewał, wciąż mieli rację. Cholerną rację, że jest zwykłym pionkiem w grze i już tylko chwila, jak z niej wypadnie. Kolejny zły ruch i będzie po nim, a on coraz bardziej nie miał na to sił.
Myślał, że da radę, ale przeciwności losu były tak wielkie, że brakło mu tchu. Dopiero - jak mówił mu - gdy wciągał, bądź robił wszystko inne, miał wrażenie, że wiruje, unosi się i już nikt i nic, nie jest w stanie go zranić. Chociaż wtedy, gdy wszystko to działo się, jego niemy krzyk nareszcie ktoś usłyszał. Przestał być na tyle głuchy, żeby też w końcu zobaczyć, że Jared jest czegoś wart. I też ma prawo na szczęście.
Jego największe marzenie spełniło się, choć jeszcze do końca w nie wtedy nie wierzył. Wydawało mu się niczym światło na końcu ciemnego tunelu, przez który kroczył. Nieodgadnione, nierzeczywiste, takie, które nie mogło spotkać przecież jego – Jareda, któremu podkładają wciąż nowe kłody pod nogi. Ale, kiedy stało się to prawdą, stało się to faktem, zacisnął jeszcze mocniej pięści, krzycząc, chociaż wcale nie chciał. Mówił mu, jak spędził trzy miesiące w zamkniętym ośrodku dla uzależnionych, jak poznał tam Grega, który w tamtym miejscu rozumiał go jak nikt. Wszystko mu opowiedział, nawet o tym, jak stracił Skyler, której nie zdążył pożegnać. Jak jego mała córeczka odeszła od niego, a on nie potrafił tego zatrzymać.
Teraz Kevin, gdy grał z nim na wielu już koncertach, widział jaki jest, jak stara się, żeby wszystko było perfekcyjne. Przystał na to, żeby być gitarzystą koncertowym tylko z jednego powodu – dla Jareda. Nie mógł mu odmówić, nie jemu.
Kathleen patrzyła na niego, nic nie rozumiejąc. Oblizała swoje pełne wargi, które później zagryzła.
- Nie chcesz prochów, to co chcesz? Nic nie rozumiem, co do mnie mówisz, Kevin. Pamiętam jeszcze jak w Phoenix przychodziłeś do mnie po jakieś piguły, a teraz zawracasz mi dupę. Właściwie czym mi ją zawracasz, skoro nic nie chcesz? – zmrużyła oczy, a jej źrenice stały się węższe.
- Mam dla ciebie propozycje. Właściwie nie do odrzucenia.
- Słucham? – spytała niepewnie, odgarniając z twarzy swoje blond włosy. Kevin nie wiedział jak to powiedzieć, bo to jeszcze nic pewnego, nic co miało by się stać w najbliższych chwilach.
- Mamy wizje teledysku, w którym potrzebujemy kilku panienek, wydajesz się być odpowiednia do tej roli. Teledysk wyjdzie jeszcze przed wydaniem drugiej płyty. Piosenka jest prawie napisana, Jared mówił, że jeszcze tylko końcowa część i będzie gotowa.
- Jared? Ten twój kumpel? – odetchnęła. – On kiedyś do mnie też chodził.
- Po co?
- No chyba nie po to, żebym dała mu dupy!
- No nie wiem, jakie mieliście układy – uśmiechnął się krzywo.
- Po te same prochy jak ty. Przychodził najpierw rzadko, potem coraz częściej. Los Angeles stało się dla niego zbyt duże, żeby je ogarnąć na trzeźwo - posłała mu taki sam krzywy uśmiech, jak Kevin wcześniej. - Naprawdę był z niego ładny chłopaczek, potem wyglądał jak straszydło.
- Kathleen, zgadzasz się?
- Dawno go nie widziałam, chętnie omówiłabym te warunki właśnie z nim. Pamiętam, jakie ma zwinne palce - wywróciła oczami, wzdychając.
- Czyli się nie pomyliłem co do dawania dupy - pokazał wszystkie zęby, ale uśmiech nie sięgnął jego oczu. Były lekko poirytowane i tajemnicze.
- Kevin, oboje jesteśmy dorośli. Dalej zastanawia mnie, że on jeszcze żyje. Chyba w porę ktoś zakręcił mu kurek. To niebywałe - mówiła bardziej do siebie niż do niego. Kevin słuchał jej jednym uchem, a drugim skupiał się bardziej na tym, czy ktoś go nie rozpoznał i nie szeptał między sobą czegoś na jego temat. Ale nie bardzo w tym hałasie umiał coś wyłapać.
Kathleen wyciągnęła przed siebie zaciśniętą dłoń. Była wysoką, blondwłosą dziewczyną przed trzydziestką. Nie wiedział ile ma lat, dawał jej dwadzieścia osiem, więcej nie. Poznał ją jeszcze w Phoenix, te kilka lat wstecz, kiedy dopiero zaczynała z dilerką. Teraz już wyglądała zdecydowanie na pewniejszą siebie, nie mniej piękniejszą. Kathleen była jedną z tych dziewczyn, za którymi faceci zawsze się obracali; długie nogi, pełny biust, buźka wcale nie brzydka. Blond włosy, długie, za ramiona, które spływały jej swobodnie na plecy. Mogła być czyimś ideałem, może była, nie wiedział. Ale odkąd przeniosła się do Los Angeles, które było świetną pożywką dla spragnionych wrażeń ludzi, musiała rozłożyć tu swoje skrzydła.
- Kiedy widziałaś go po raz ostatni?
- Pamiętam nasz numerek w toalecie, w jakimś klubie. Było to tydzień temu.
- Tydzień temu, zgłupiałaś?!
- Och, przecież żartuje! - uśmiechnęła się słodko. - Pod koniec dziewięćdziesiątego dziewiątego. Był w strasznym stanie. Nie tyle fizycznym, bo wyglądał bardzo ładnie, ale psychicznym. Błagał mnie wtedy, żebym dała mu coś na cofnięcie czasu, a jak tego nie mam, to na trwałe wymazanie pamięci. Mówił o kimś na S, Sky jakoś tak, nie pamiętam, zamroczona byłam.
- To dobrze.
- Dobrze? Teraz nie tykam własnego towaru ani nie sypiam z ładniejszymi klientami. Dla twojego kolegi mogę zrobić wyjątek - puściła mu oczko, co Kevin zignorował. Kathleen miała wciąż przed sobą wyciągniętą, zaciśniętą dłoń, której palce powoli zaczęła rozprostowywać. Przed jego oczami ukazał się zgnieciony, foliowy pakunek, którego zawartość rozpoznał w sekundę. Nie chciał tego widzieć. - Na koszt formy. Przekaż mu pozdrowienia.
- Nic mu nie przekaże!
- To sama to zrobię - powiedziała z lekką irytacją. - Czekam na umowę, muszę wiedzieć czy będę świecić w tym teledysku cyckami czy dupą.*
- Ani tym, ani tym - odpowiedział jej mimochodem. Kevin już znał zarys wstępnych planów, jak ma to wszystko wyglądać.
- To na waszym miejscu nie liczyłabym na wysoką oglądalność - popatrzyła się na niego z ukosa.
Kathleen miała coś w sobie nieodgadnionego, co sprawiało, że była jeszcze bardziej pożądana, pozostając jednocześnie na swój sposób niedostępną. Nie wiedział kim jest, kim była, a tym bardziej kim będzie. I czy dalej będzie tkwić w tym biznesie. Choć znał ją od tej gorszej strony, nie mógł powiedzieć o niej nic złego. Zawsze była rzeczowa, konkretna. Działała tak sprawnie, że jeszcze policja nie była w stanie jej nakryć.
- Tu nie chodzi o oglądalność, a muzykę.
- Dobre sobie, era Beatlesów już się skończyła. Dobra dupa to podstawa.
- Możesz się ze mną dalej sprzeczać...
- Jak pytałeś: jestem na tak – przerwała, odpalając papierosa. – Będzie jakaś umowa, czy coś?
- Tak, spokojnie. Jak wszystko już będzie ustalone, gdzie, kiedy, jak kręcimy to dam ci znać. O to się nie martw, wiem gdzie cię szukać.
Kevin odetchnął w głębi siebie, czując, że z nią nie tak łatwo będzie skończyć. Kathleen paliła papierosa, przyglądając mu się spod wpół przymkniętych powiek. Gdyby jej nie znał, mógłby stwierdzić, że jest zdegenerowaną modelką, ale niestety nią nie była. Kathleen to piękno i diabeł w jednej postaci. I wcale się nie mylisz.
___
tytuł: The Bangles - Eternal flame (ta piosenka jest tak stara, tak piękna, tak urocza, że mamo...) tł.: Kochanie, wierzę, że jest nam to pisane. Obserwuję cię, kiedy śpisz, należysz do mnie.
*-chodzi o teledysk do Attack. 

jak ktoś posiada tt to mój jest TU

niedziela, 15 marca 2015

16. Niemożliwe, że ktoś potrafi odwrócić twoje życie o sto osiemdziesiąt stopni i później tak po prostu z niego odejść


To jak krzyk, którego nikt nie słyszy.
Czasem aż wstydzisz się tego, że ktoś może być dla ciebie aż tak ważny,
że bez tej osoby czujesz się jak śmieć... a inni nie są w stanie nawet pojąć tego bólu.
Czujesz się beznadziejnie.
Czujesz się, jakby już nic, absolutnie nic nie mogło ci pomóc.
A kiedy to już koniec i kiedy nie ma powrotu to błagasz, by wróciły złe czasy.
Żeby razem z nimi mogły wrócić te dobre.

Jeszcze raz, 4. września 2002r., Los Angeles.

- Wyjechała.
- Jak to? Tak po prostu?
- Wróciła do domu. - Odetchnął głęboko. Shannon wpatrywał się w niego, nie dowierzając temu, co przed chwilą usłyszał. Minęło może pięć godzin odkąd stało się to, co się stało. Po tym wszystkim, co było między nimi, myślał, że teraz będzie lepiej, ale jego nadzieje stały się tylko złudne, niewiele mniej niż jego brata. Chyba do końca wierzył, że jest jednak inaczej. Wierzył w coś z pozoru, co miało się nigdy nie zdarzyć. W coś, w czym ukrył swoje wszystkie uczucia, którym pozwolił wyjść wreszcie na wierzch. Ale mimo to... Czasem chciał mieć jakąś nadludzką moc, może to wydawało się głupie, ale czasami i teraz, właśnie teraz chciał po prostu nie czuć... nic.
Spakowała się i wyszła, jeszcze przed tym, na moment się wahając czy oddać mu bilet, który jej dał...
Pozwolił jej wtedy odejść, wiedząc już doskonale, że jednak nie uda mu się jej zatrzymać.
Już nie.
Drzwi zamknęły się za nią spokojnie, całkowicie zwyczajnie. Bez ponownego otwierania, okropnego huku, kiedy zderzyły się z framugą ponownie. Było tak okropnie zwyczajnie, aż do bólu rażąco i nierealnie burząc wszystko, co udało się między nimi stworzyć. Tę namiastkę nazywaną potocznie szczęściem, co okazało się jednak jego przekleństwem, ciążącym fatum czy zwykłym pechem. Może był na to gotowy, może przyjął to stawiając temu czoła, może podnosił wysoko głowę, nie chcąc dać znać, że się poddaje... Że upada wewnątrz siebie nisko na kolana, znowu nazywając siebie tym... upadłym, którego nie ma tu, co nie słucha, jest tylko w swojej głowie i... wiruje.  Może miał nawet jeszcze jakąś nadzieję, kiedy wychodziła, że po tych długich trzech sekundach odwróci się na moment, dając znać, że jeszcze nie wszystko stracone. Ale kiedy to nie nadchodziło, nie, nie stało się nic strasznego. Nie było zgrzytania zębów, walenia o ściany ani nie było żadnych łez.
Było po prostu całkowicie zwyczajnie. Tak cholernie i okropnie, że aż obco. Może trochę naciąganie, lekko stereotypowo, ale na tyle gorzko, żeby tego od razu nie przełknąć.
- Powinieneś o niej zapomnieć – zaczął delikatnie, patrząc na niego, jak oparty łokciami o kolana siedzi skulony w fotelu.
- Łatwo mówić.
- Naprawdę powinieneś, to ci tylko pomoże – położył swoją dłoń na jego ramieniu i pocieszająco ścisnął. Jared nawet się nie odwrócił do niego, nie zrobił zupełnie nic. Po prostu dalej pochylał się do przodu i wpatrywał w czubki swoich butów. Kosmyki jasnych włosów zakryły mu całkiem twarz, że nawet jeśli chciał, nie widział siedzącego obok siebie Shannona.
- Nie wydaje mi się.
- Na niej świat się nie kończy... Jest wiele takich. Może niebawem poznasz kogoś, kto zajmie twój czas. Ona nie jest ostatnią dziewczyną na święcie.
- A co, jeśli jest jedyną? – zapytał niezbyt wyraźnie, ale na tyle, żeby Shannon mógł usłyszeć, że głos lekko mu zadrżał, czego chyba nie chciał pokazać. Co po prostu chciał zatrzymać dla siebie. Tak, jak zawsze.


Teraz, 3. grudnia 2002r., Chicago.

W powietrzu od podgrzanej temperatury robiło się dusznawo, kiedy dwa wijące się pod sobą ciała, nagle znieruchomiały. Chłopak opadł na poduszki obok jasnowłosej dziewczyny, która szybko chwyciła za kant pościeli i przykryła nim swoje nagie piersi. Odetchnęła głęboko, ale jakby niespokojnie. Chłopak leżący za nią, oplótł swoje dłonie wokół jej brzucha i przytulił się do jej pleców. Kiedy ją kochał nie czuła tak naprawdę nic, po prostu się to działo. Nie przejawiała żadnych uczuć, nic nie było magiczne ani wyjątkowo specjalne. To był zwykły akt, nie było w tym ani grama miłości, zauroczenia czy motyli w brzuchu.
Nic, kompletnie. Nic, co chciałaby, żeby było, ale ona po prostu czuła się taka pusta, bezuczuciowa...
- Coś nie tak? – mruknął, całując delikatnie skórę jej ramienia. Nie odezwała się, zaciskając palce mocniej na satynowym materiale. Podniosła się z łóżka, siadając na jego skraju, wciąż trzymając jedną ręką na pościeli. Dwie bose stopy z pomalowanymi na niebiesko paznokciami, dotknęły jasnobrązowych paneli. Odchyliła głowę do tyłu, spoglądając na leżącego i wpatrującego się w nią intensywnie chłopaka.
Uśmiechnęła się nieznacznie, ale i tak w ciemnościach mógł to dostrzec.
- Idę zapalić – mruknęła, owijając się prześcieradłem i wstała z łóżka. Drobnymi kroczkami udała się do łazienki. Stanęła przed lustrem zawieszonym nad umywalką i spojrzała w swoją twarz. Blond włosy spływały jej kaskadami dookoła twarzy, a czekoladowe oczy nie były wcale zadowolone. Ścisnęła mocniej palce ręki, którą podtrzymywała prześcieradło i wolną dłonią, opuszkami palców przetarła swoje oczy.
Sonia nie wiedziała czy do końca zrobiła dobrze wracając, czy popełniła zwykły błąd. Ale skoro pozwolił jej odejść i jej nie zatrzymał... Chociaż dobrze wiedziała, że chciał, ale chyba nie widział w tym już żadnego sensu. Nawet po tych słowach...
Usiadła na skraju wanny i założyła nogę na nogę. Prześcieradło podwinęło się, odsłaniając jej smukłe łydki i osunęło się na biuście odrobinę w dół. Odpaliła powoli papierosa, długo się nim zaciągając i trzymając w płucach dym.
- Stało się coś? – chłopak pojawił się w progu drzwi i oparł o framugę. Bardzo powoli sunęła wzrokiem po jego ciele, dopiero potem spoglądając na jego twarz.
- Nie – skłamała gładko. – Alan, wszystko w porządku – zaciągnęła się długim, cienkim papierosem i wydmuchała dym do góry. Siedząc na skraju wanny ponownie przytknęła papierosa do swoich pełnych warg, które oblizała końcem języka zaraz po tym, jak odsunęła go od ust.
- Niech ci będzie – odezwał się, przechylając głowę. – Czy mam rozumieć, że teraz?
- Co ‘teraz’? – zapytała głupio, uśmiechając się nie już tak serdecznie. Na jej usta wstąpił wredny uśmieszek, którego nawet nie starała się zamaskować. Alan patrzył jak mruży oczy i pręży się powabnie.
- Jesteśmy parą?
- A czy kiedykolwiek nią byliśmy?
- Nie wiem – odpowiedział zgodnie z prawdą. Zaciągnęła się znowu, teraz wydmuchując dym wprost w jego kierunku. Pomachał ręką, chcąc go od siebie odgonić.
- Powinieneś już iść – zauważyła, wrzucając niedopałek do toalety. – Chcę być sama – nie podniosła głosu, mówiła całkowicie spokojnie. Wstała z wanny i minęła go w progu, nawet na moment nie zaszczycając go spojrzeniem. Pozbierała swoje ciuchy z podłogi i usiadła na skraju łóżka. Westchnęła, znowu. Poczuła, że materac się ugina i Alan siada z drugiej strony, zaczynając się ubierać. Nie odezwała się do niego ani słowem, nawet nie miała najmniejszej ochoty. Materac znów się ugiął pod jego ciężarem, kiedy na kolanach przesuwał się do niej. Dotknął nosem skóry jej szyi i delikatnie ją musnął wargami.
- Zadzwonię rano. Może zmienisz zdanie – zamruczał wprost do jej ucha, na co lekko się wzdrygnęła. Nie odwróciła się, kiedy wychodził, tylko bardziej zacisnęła swoją drobną dłoń na końcu prześcieradła i wpatrywała się w jeden punkt za oknem, gdzie księżyc święcił mocno, padając łuną światła na szare budynki.
- Dobrze wiesz, że go nie zmienię – odpowiedziała sama sobie, wypowiadając słowa gdzieś w przestrzeń.

*
Od: jared2612@gmail.com
Do: emily.sulivan@gmail.com
Temat: Re: Tour de France.

Wybacz, że dopiero teraz. Nawet nie mam czasu, żeby tutaj zajrzeć. To chyba przez to, że rzadko wchodzę na tą pocztę, a wszystko przeglądam z oficjalnej, nie oficjalnej czy jakiejś tam... Mniejsza.
Zdałem sobie sprawę, że mimo to, że osiągnąłem tak wiele, może jeszcze nie jestem jakimś hiper, super gwiazda, która podbija muzyką listy przebojów albo jego piosenki zmieniają bieg muzycznej historii, ale mając tak wiele (choć niektórzy powiedzieliby, że to dopiero początek), nie mam tak naprawdę nic?
 Spełniłem swoje największe marzenie, zrobiłem wszystkim na złość, co lepiej - udowodniłem, że potrafię i jestem kimś, a teraz... na pewno to, że kasuję i znowu piszę na tej klawiaturze, nie odda to tego, co czuję.
Kiedyś ktoś by mi powiedział, że jak to możliwe... no, ale jednak. Niemożliwe, że ktoś potrafi odwrócić Twoje życie o sto osiemdziesiąt stopni i później tak po prostu z niego odejść. Chyba dopiero teraz zdaje sobie sprawę, jak czuła się Louise...
No, ale to chyba nie o tym ten mail. Cieszę się, że jakoś sobie radzisz. Później będzie tylko lepiej, zawsze jest lepiej. Powinnaś skopać im tam wszystkim dupę, Francuzi to zwykłe gbury.
Do Paryża nie wiem kiedy przylecimy, chyba nie tak szybko. Jutro ostatni koncert w L.A... Dopiero minęły niecałe trzy miesiące od wydania 30STM, a za kilka dni mamy już jechać dalej. Chyba nawet na Alaskę. Jestem ciekawy, czy Shannon nie zamarznie, albo mu coś nie odmarznie, haha. Po prostu nie mogę się tego doczekać, choć ciągle w to nie wierzę, że naprawdę nam się udało. Dalej wydaje mi się, że to po prostu moja wyobraźnia i jakiś kolorowy sen...
Całusy i uściski,
Jared.

*
Struty chodził od kilku dni, a Matt jeszcze do końca nie wiedział dlaczego, ale był już niemal pewny, że chodzi w tym przypadku tylko o jedno. Jared wyglądał jakby do końca nie kontaktował z rzeczywistością.
Gdy dopiero wychodził na scenę, wracało w niego życie i radość, którą czerpał z tych kilku koncertów, które dopiero miały się zacząć. Ładował na nich tak naprawdę baterie, żył nimi, oddychał i chciał żeby trwały jak najdłużej, chociaż ze sceny musiał schodzić wielokrotnie po tych kilku, krótkich godzinach, które płynęły jak minuty. Tak jakby czas wtedy nabierał zupełnie innych obrotów i przyspieszał dwa razy mocniej; godzina trwała minutę, minuta sekundę, a sekunda... tyle ile jedno krótkie mrugnięcie oka.
Pociągnął za struny swojej gitary, tym samym rozpoczynając piosenkę. Światła też szybciej zgasły, tak, że teraz byli pogrążeni w mroku, ale zarys ich sylwetek było wciąż widać.
Może nie miał tak dobrego widoku jak Jared na publiczność, ale i tak, to mu nie mogło umknąć. Trochę się podniósł do góry, rozglądnął dokładnie i wtedy zobaczył, jak z podniesionymi rękoma, stoi dokładnie w pierwszym rzędzie przy samych barierkach. Jakby mógł w tamtej chwili to trzasnąłby głową o jakiś mur, ewentualnie coś innego, byleby było to twarde i wytrzymałe, ale zwarzywszy, że nie miał ku temu sposobności... Shannon zaczął po prostu mocniej uderzać o perkusję, co wywołało tylko lepszy efekt.
Alex stała z rozpuszczonymi, do twarzy przyklejonymi od potu rudymi włosami i uśmiechała się szeroko do każdego z nich. Oczywiście, w chwili, kiedy Shannon popatrzył się w publikę, ona też musiała na niego spojrzeć. Ich spojrzenia się spotkały, czas zwolnił... jakby miała być to scena w jakimś romantycznym filmie, zapewne w tle leciałaby odpowiednia do tego muzyka, mówiąca chociaż w jakimś małym, malutkim stopniu o zauroczeniu, miłości albo czynnikach na nią wpływających, ale musiało wystarczyć, że Jared zaczynał śpiewać refren ‘The Mission’, które może nie wpasowało się odpowiednio do sytuacji...
Przeklął pod nosem, dalej uderzając o bębny, a potem odwrócił w przeciwną stronę wzrok, kiedy dziewczyna posłała mu w locie całusa. Tego było zdecydowanie za wiele.
Obawiał się tylko jednego, że kiedy w końcu ruszą w trasę po całych Stanach, ona pojedzie za nimi i na to już nie będzie miał wpływu. Bo jak może jej zakazać przychodzić na swoje koncerty? Albo robiła to specjalnie, albo po prostu chciała swoją osobą go wyprowadzić z równowagi, co wcale nie sprawiało mu jakiejś radości... i w ogóle zaczynało denerwować go też to, że chyba tak szybko nie wyrzuci jej ze swojego życia, a myślał, że będzie o wiele łatwiej. Zastanawiał się czy ona chce zaliczyć z nim noc, czy po prostu chce go nękać. Bo gdyby tak naprawdę chodziło jej o relacje czysto damsko-męską, już dawno – wtedy w klubie załatwiliby między sobą sprawę.
Na koncerty nie zabroni jej przychodzić, tłukło mu się po głowie cały czas. Nawet wtedy, kiedy kolejna piosenka się skończyła i zaczynali następną i następną i tak cały czas, aż dopóki cała setlista nie dobiegła końca i mogli zejść spokojnie za kulisy. Nie myślał, żeby się odwrócić, obawiając się kolejnego głupiego gestu, czy tego, że może jakimś dziwnym cudem i całkowicie przypadkowym zbiegiem okoliczności – które były naprawdę przypadkowe - wtargnie na podest sceny i znowu zrobi jakieś przedstawienie, godne samej jej. Bo przecież po niej mógł spodziewać się niemal wszystkiego. W każdym razie, to była jedyna rzecz, na którą nie miał niestety wpływu, na co teraz raczej mu się nie uśmiechało.
Był tym po prostu, całkowicie i zwyczajnie zażenowany.

Każdy koncert kończył się przecież tak samo. Przestawali grać, ludzie się rozchodzili, ewentualnie czasem czekali na swoich znajomych, ale dawali im w miarę znośny spokój na tyle, że bez problemu potrafili wyjść. Teraz miał wrażenie, że będzie inaczej. Może to przez to, że jego rudy koszmar przyszedł znowu na ich koncert i dopchał się pod samą scenę albo to, że jego braciszek otworzył flaszkę czystej wódki. Pociągnął z niej spory łyk, krzywiąc się trochę, ale zaraz po tym, jak odetchnął dwa razy, a palący smak minął, znowu wypił kolejny łyk.
Przyglądał mu się kątem oka, jak oparty jedną dłonią o garderobę, znowu przystawia sobie butelkę do ust. Nawet nic nie powiedział, bo wiedział, że coś mu odpyskuje, obrazi się albo wyjdzie trzaskając tak mocno drzwiami, że spokojnie podskoczy w górę na dwadzieścia centymetrów. Ta jego felerna cecha trzaskania okropnie drzwiami, chyba nigdy się w nim nie zmieni.
Wytarł wierzchem dłoni usta i zakręcił nakrętkę. Rzucił mu groźne spojrzenie, wrzucił butelkę do torby i zasunął zamek.
To, że Shannon wyszedł tylnymi drzwiami było raczej oczywiste. Jared będąc pod lekkim wpływem procentów, stwierdził, że co to dla niego i wyjdzie jak człowiek frontowymi, przed nikim się nie ukrywając. To, że Shannon wrócił po prostu do domu, zadzwonił do Chloe namawiając ją na zwykłą kawę, na którą w końcu się zgodziła, było rzeczą tak normalną... W przeciwieństwie do niego, Jared nie wiedząc co z sobą zrobić, wiedząc, że i tak za te parę dni stąd wyjedzie na dosyć długo i wystarczająco tyle, aby zapomnieć, poszedł znowu się zabawić. Nie mógł mieć tego, co chciał i na czym zależało mu najbardziej, to po prostu znowu wpadał w wir imprez, urywanego filmu i niekochanych, przypadkowych, całujących go ust. Zimne kafelki na plecach, podwinięta czarna, czerwona czy ciemnozielona sukienka, wchodziły już w zwykłą rutynę. Nie była to już tylko jego ucieczka, przypadkowe spotkania, czy raz na jakiś czas, tak, żeby poczuć, że żyje. Stawało się to jego zwykłą, szarą codziennością. Zwykłą, okrutną codziennością, z której nie potrafił zrezygnować, bo tylko ona pozwalała mu na ten krótki czas zapomnieć o niej, chociaż wcale nie było łatwo. Może pozwalał sobie za dużo, może ranił te dziewczyny jeszcze mocniej niż kiedykolwiek, składając im nieprawdziwe obietnice, że ‘zadzwoni rano i się odezwie’, że to ‘nie była kolejna jedna noc’ ani żadne inne z tych rzeczy, które w tamtym czasie tak często powtarzał.
Kłamał im prosto w oczy, uśmiechając się przy tym jeszcze i zapewniając gorliwie, że to nie przelotna znajomość, tylko coś na dłużej. Że mimo to, co mówił nigdy do nich nie wracał. Nie chciał, nie potrafił, nie umiał być z kimś blisko, kiedy jego świat tak nagle się zawalił. Nigdy by nie pozwolił, żeby jej miejsce zajął ktoś inny, na dłużej. Bo nawet jeśli wiedział, że wszystko jest skreślone grubą kreską, zawsze na nią czekał. Bo to była chyba już ostatnia rzecz, jaką mógł robić.
Czekał. Tak po prostu czekał, chwytając się resztek nadziei, że może jeszcze do niego wróci. I wtedy będzie już całkiem inaczej.
- Tak w ogóle jak ci na imię? – zapytał sennie, odwracając się na bok w kierunku leżącej obok niego brunetki. – Bo chyba mi się nie przedstawiłaś.
- Anita – odpowiedziała, głaszcząc go po twarzy. Zamrugała zmęczonymi oczami, kreśląc różnorakie szlaczki opuszkiem palca na jego twarzy. Jared uśmiechnął się w kącikach ust, zadowolony. – Bardzo mi miło – dodała, a potem delikatnie musnęła jego spierzchnięte wargi. Poczuła jego dłonie na swoim udzie, które zaczynały się przesuwać coraz szybciej w górę. Posłała mu kolejny, kokieteryjny uśmieszek, a na jego reakcje nie musiała długo czekać. Była niemal natychmiastowa. Znowu zaczął się do niej dobierać, a to, że oczy dziewczyny były całkowicie różne od Jej oczu, przynajmniej nie miał wyrzutów. Choć przecież nie powinien ich mieć. Niebieskie, dziewczęce tęczówki zapraszały go prowokacyjnie do siebie, a w jego własnych zaczynało się rozpalać ponownie pożądanie.
Choć grał w tą grę, która nie miała zasad i która sprawiała mu przyjemność, powoli, powolutku, całkowicie nieświadomie, zaczynał zdawać sobie sprawę, że tak naprawdę wraca do punktu wyjścia. Do tego, przed czym chciał uciec, co chciał w sobie zmienić. Coś, co powodowało, że na nowo zaczynał tracić kontrolę, ale w tym negatywnym sensie.

Zagłuszam myśli, płynę.
To jest długa droga w dół.

Pewnie wyglądało to jak w jakimś filmie, może nawet gdzieś już takie coś było, może nawet sam coś takiego widział w telewizji, ale teraz to było najmniej ważne. Trzymając w jednej dłoni butelkę wódki, a drugą mocno zaciskając na poręczy schodów, wspinał się na ostatnie piętro prowadzące na dach. Trochę droga mu się dłużyła, kroki myliły, a cała ta wspinaczka wyglądała jak ekstremalny slalom, ale dalej, uparcie podnosił stopy do góry i szedł.
Po drodze lekko się zachwiał, nie żeby tak właśnie nie było, chwycił się wtedy mocniej poręczy i podciągnął do góry. Chociaż teraz upadał właśnie na dno.
Pchnął dłonią, w której nie trzymał butelki ciężkie drzwi, które jakimś dziwnym trafem były otwarte. Jared już wiedział, że nic nie stoi mu na przeszkodzie. Wypadł na pusty dach, zataczając się na boki. Pociągnął kolejny spory łyk i nieporadnie stawiał stopy, tak, że w końcu się przewrócił i chwilę zajęło mu to, zanim się podniósł. Pomagając sobie wolną dłonią, odepchnął się od ziemi i stanął na równe nogi, które tak czy siak chwiały się z kolejnym, nowym krokiem. Przeszedł odległość dzielącą go od krawędzi budynku i przytrzymując się murku, znowu przechylił flaszkę do góry. Popatrzył pijanym wzrokiem przed siebie, a panorama miasta zaczęła mu się rozmazywać przed oczami. Głęboko odetchnął, zaciągając się świeżym powietrzem. Światełka samochodów z tej wysokości wydawały mu się takie maleńkie, a przy tej prędkości z jaką się poruszały, zlały się mu w czerwono-biały jeden pas.
Pierwsza próba wejścia na murek zakończyła się niepowodzeniem. Trzymając do tego butelkę i mając ograniczone ruchy, spasował. Po jakiś dobrych pięciu minutach, w końcu mu się udało. Zastanawiał się tylko czy nie będzie nic czuć, czy jednak siłę upadku i zderzenia się z ziemią jednak odczuje. Bo chociaż to są ułamki sekund, a wszystko dzieje się tak szybko, jest to możliwe. Niby nie, ale jednak zawsze.
Wytarte trampki przesuwały się odrobinę do przodu, a szum jaki panował w jego głowie był nie do zniesienia. Nie dość, że go lekko bujało, to jeszcze był ten okropny, porywisty wiatr, który rozwiał mu włosy na wszystkie strony. Murek, na którym stał był dosyć szeroki, gdyby był ekstremalnie wąski, zapewne już by go zbierali na dole, a tak, mógł spokojnie jeszcze pomyśleć. Chociaż już wszystko miał zaplanowane, co było tak głupie i naiwne.. Bo po co niby? Miał jakiś większy powód, żeby właśnie teraz, w tej właśnie chwili skoczyć? Miał pogrzebać swoje marzenia tak zwyczajnie i... po prostu?
Cofnął się do tyłu, wahając się czy naprawdę chce to zrobić. Spojrzał w dół, jacyś ludzie będący pod nim, musieli go zauważyć. Wpatrywali się do góry, z wysoko zadartymi głowami i pokazując na niego palcami. Odetchnął, kilka razy nabrał głęboko powietrza do płuc, zaczynając sobie w głowie wszystko układać. O ile to, że był pijany, mogło mu pozwolić na jakiekolwiek racjonalne myślenie. Ale jakby to śmiesznie nie brzmiało, teraz podejmowało mu się wszelkie decyzje zaskakująco dobrze, ale może nie już tak trafnie...
- Trzeba zawiadomić policje – mężczyzna stojący pod wieżowcem rzucił do kilku osób stojących obok. – Znowu jakiś pijany szaleniec chce skoczyć.
- Szaleniec? Chyba idiota – odpowiedziała mu kobieta przed pięćdziesiątką, sięgając za swój telefon. Wykręciła szybko numer i czekała już na połączenie.
Nie wiedział ile tak stał, pozwalając wiatrowi smagać się po policzkach, żeby w końcu się zorientować, że ktoś wszedł na dach i chce go ściągnąć. Nie odwrócił się do niego nawet na moment, kurczowo zaciskał palce na szkle butelki, a drugą dłoń zacisnął mocno w pięść. Miało być idealnie, miało być bez żadnych świadków, miało być tak normalnie, bez żadnego show... Całkowicie spokojnie i zwyczajnie chciał stąd odejść.
- Chłopie, złaź stamtąd – usłyszał niski głos za swoimi plecami. Pod jego wpływem zacisnął jeszcze mocniej palce. Stawiał, że to jakiś policjant próbuje go stąd ściągnąć, ale nie... Nie da się tak łatwo.
- Nie! – podniósł zachrypnięty głos, który rozniósł się donośnie po wolnej przestrzeni. – Nie będę cię słuchać, nie licz na to!
- Złaź – powtórzył twardo, ale nie usłyszał, żeby przybliżył się do niego. Musiał stać kilka metrów z tyłu i po prostu temu się przyglądać. – Na pewno nie masz żadnego sensownego powodu, żeby skakać. Coś sobie ubzdurałeś... Schalałeś się jak wieprz i wyczyniasz tu jakieś tańce…
- Nic sobie nie ubzdurałem! A od moich tańców się odwal!
- A właśnie, że tak! – odpowiedział mu tak samo ostro, jak on mówił do niego przez cały ten czas. - No więc co? Dziewczyna cię rzuciła, straciłeś robotę, jesteś na bezrobociu, musisz płacić alimenty na piątkę dzieci albo... wpadłeś w złe towarzycho i teraz chce cię ruska mafia dopaść? – zapytał, ale lekka kpina w jego głosie była dosyć słyszalna. Jared upił znowu łyk gorzkiego trunku, a potem wyrzucił butelkę przed siebie. – Mogłeś kogoś tym zabić.
- Co mi tam i tak zaraz nie będę żyć. Trupa do pierdla nie wsadzają – rzucił, minimalnie przesuwając się na murku znowu do przodu. Zatrzymał się i spoglądając w dół, aż go wzdrygnęło. Na pewno nie będzie boleć?
- Ależ z ciebie żartowniś – zironizował mężczyzna za nim. – No to jak?

- Shannon, włącz BBC, szybko! – Tomo latał po pokoju hotelowym w poszukiwaniu pilota. – No gdzie wsadziłeś tego pilota?! – zawył, odsuwając poduszkę z kanapy, a potem przeszukując jeszcze między śmieciami zalęgającymi na stole.
- Mam. – Odpowiedział mu, włączając na odpowiedni kanał. Kiedy zobaczył przewijający się pasek w dole ekranu, prawie się zaśmiał. Ale raczej w tej chwili było to niestosowne.
- To już trzeci przypadek w tym tygodniu, kiedy ktoś próbuje skoczyć z dachu wieżowca, w którym znajduje się Hard Rock Cafe – mówiła reporterka, cały czas walcząc ze swoimi włosami, którymi targał wiatr. Zrobili zbliżenie na stojącą sylwetkę przy samej krawędzi, a Shannon zaśmiał się gorzko. - Dwie godziny temu miał tu swój występ zespół Thirty Seconds to Mars. Tożsamości osoby jeszcze niestety nie znamy – wyłączył odbiornik i popatrzył na zadziwionego Tomo.
- Ten idiota chce właśnie skoczyć. Idę tam – wyjaśnił mu, bo chłopak chyba niczego nie rozumiał. Otworzył szeroko oczy. – Jakby co, zacznij powoli szukać nowego wokalisty.

- Kocham ją – powiedział sam do siebie, sprawiając wrażenie, jakby policjanta za nim nie było. – Cholernie mocno.
- To jej to powiedz, a nie odwalasz takie szopki! – chyba musiał do niego podejść, bo jego głos był o wiele bliżej jego ucha, niż wcześniej.
- Właśnie, że ona już wie – odparł zrezygnowany. Czubki trampków wystawały już za krawędź i wystarczył już zaledwie mały kroczek, żeby...
- To mów to jej codziennie, do skutku, w końcu zrozumie. Do bab trzeba gadać i gadać i gadać, aż do usranej śmierci gadać... Ale proszę cię facet, złaź stamtąd i nie rób scen! – warknął, a potem usłyszał jeszcze jeden głos. Ten był mu bardziej znajomy, właściwie, rozpoznałby go niemal od razu, nawet będąc w takim stanie jak jest teraz.
- Skaczesz czy nie? – usłyszał. – Bo nie mam czasu. Raz, dwa, prosta decyzja – Shannon był zdecydowanie zniecierpliwiony. – Jakbyś chciał skoczyć, to byś to zrobił, no nie?
- Też tak myślę, po co tyle się wahasz? – prowadzili między sobą konwersacje, może nawet po drodze się też założyli. Tego już nie mógł dojrzeć.
- Zastanawiam się, co komu po sobie przepisać. Lista jest... długa.
- Przyszedłem ci pomóc, mógłbyś to docenić! – wrzasnął, ignorując jego wcześniejsze słowa.
- Pieprzyć to, ja umieraaaaaaam!
- Dobra, ale rób to ciszej – żachnął się jeden z nich.
- Naprawdę tego chcesz? – skierował swoje słowa do Shannona. – Chcesz, żebym skoczył? – przed oczami zaczynało mu coraz bardziej wirować, nie mniej niż w jego głowie. (...) I wiruję...
Zaległa między nimi cisza. Policjant też się nie odezwał, co raczej było... nie umiał tego określić. Stopy przesunęły się znowu do przodu o milimetr, jeden maleńki milimetr, żeby sprawić, że poleci... A potem, gdy powietrze stało się gęściejsze, a ziemia już osuwała się spod nóg, coś pociągnęło go mocno do tyłu, chociaż kierunek lotu obrał sobie przecież inny. Mimo to, że nie stał nad krawędzią budynku, ani nie szykował się do skoku, nogi się pod nim ugięły. Alkohol i wszystko inne, co wziął tego wieczoru, wymieszało się w trującą mieszankę, a uśmieszek Shannonowi zszedł z warg szybciej niż się pojawił. Przed oczami już nie widział jego twarzy, twarzy policjanta i jakiś dwóch innych osób, które wbiegły razem z nim. Obraz się rozmazał, zlał się w jedną, wielką czarną plamę, która zaczęła go pochłaniać...
A potem, potem... Potem już nie było niczego.

Opowiem Ci coś. Może tego już nie usłyszysz, a może po prostu nie będziesz chciała, ale opowiem Ci coś, co chyba powinnaś wiedzieć. Kiedy ogarnęła mnie ciemność, a moje nogi ugięły się, nie widziałem przed oczami twarzy ludzi, nie myślałem o tym, co będzie później. Nie szukałem w nikim pomocy, żeby mnie uratowali. Po prostu bez walki upadłem i czekałem na to, aż zobaczę ciemność. Ale wiesz co? Zanim ona nadeszła, między wszystkimi migającymi twarzami, tym przerażeniu i strachu w oczach mojego brata, wiesz co zobaczyłem? Zobaczyłem tam Ciebie.

*
- Wstawaj debilu! – usłyszał krzyk przy swoim uchu. Miał ochotę wstać i komuś przywalić za coś takiego, kiedy każdy najmniejszy dźwięk przyprawia go o ból głowy. Ten cały ból głowy, to było tak naprawdę nic w porównaniu z tym, że zaraz puści pawia, za co zapewne mu się oberwie.
Otworzył niechętnie oczy; najpierw jedno, potem dopiero drugie, a światło święcącej lampy nad jego głową oślepiło go od razu. Zamknął szybko powieki, żeby dopiero jakieś dwie sekundy później je otworzyć, tylko minimalnie, bo więcej to by nie dał rady.
Shannon z Tomo wpatrywali się w jego twarz, a scenka w jakiej się znalazł, przypominała te z tych filmów, kiedy pacjent budzi się na stole operacyjnym, a nad nim wisi sztab lekarzy. Przeklął w myślach; myślał, że obudzi się w zupełnie innym miejscu, a nie pierwsze co zobaczy, gdy otworzy oczy, to gęba swojego brata.
- Widzę, że śpiąca królewna się obudziła – mruknął Tomo, a Shannon skierował na niego swój wzrok. Uśmiechnął się do niego z kpiną, a potem złapał za ramiona i mocno go szarpnął. Jared od razu się ocknął z tego półsnu, w którym jeszcze był. Tomo, zakrył sobie usta dłonią, bo cała sytuacja zaczynała go po prostu bawić.
- Cholero jedna, za dużo się Titanica naoglądałeś czy jak?! – wrzasnął do niego Shannon, kiedy był już całkowicie wybudzony. Na początku nie wiedział gdzie się znajduje, lampa nad jego głową się kołysała, a wszystko było takie ciasne. Dopiero, gdy dobrze się rozejrzał, skonstatował, że jest w tourbusie i muszą jechać.
- Tylko dlaczego taki szpetny Jack po mnie przyszedł? – wychrypiał, a potem odchrząknął, podnosząc się z miejsca. Nie wyliczył dobrze odległości od łóżka do sufitu, za który robiło łóżko nad nim i zarył w niego boleśnie głową. Zaczął powolnym ruchem rozmasowywać sobie czubek głowy, krzywiąc się.            Ból od uderzenia, to było nic w porównaniu z tym, co działo się w środku. Jakby milion małych igiełek wbijało się w skórę. Sam już nie wiedział z czym zmieszał tą wódkę, ale to było teraz najmniej ważne.
- Nagrałem to – odezwał się Tomo. – Byłeś w wieczornych wiadomościach! – Jared zignorował jego słowa, padając z powrotem na poduszki. Miał ochotę znowu zasnąć, niż patrzeć się na ich ucieszone gęby.
- Za dwie godziny będziemy w Seattle – zakomunikował Matt, siadając przy podręcznym stole i otwierając puszkę piwa. – Obudził się?
- Mało tego, prawie się na nas zrzygał – odpowiedział mu Shannon, a Jared pod wpływem jego słów, zerwał się z łóżka, uprzednio jeszcze raz zarył głową w sufit. Skrzywił się, ale tempo w jakim pokonał drogę od łóżka do autobusowej łazienki - o ile to można tak nazwać - było chyba najszybszym jakie Matt kiedykolwiek u niego widział.
- Słyszę – mruknął z przystawioną do ust puszką piwa. – Zamknij te drzwi, taki koncert to sobie rób na osobności!
- Pierdol się, Matt! – odkrzyknął mu, ale i tak drzwi za nim zatrzasnęły się z hukiem. Matt z Shannonem przybili toast puszkami z piwem, a potem, gdy skończyły się zapasy, postawili na stół pełną flaszkę. Kiedy Jared wrócił do nich i zobaczył, co właśnie robią, wrócił się niemal od razu z powrotem do łazienki, z której nie wyszedł przez dobre piętnaście minut. Matt z Shannonem pod wpływem widoku jego grymasu na twarzy przybili sobie piątkę i zaczęli głupio rechotać.
Jakieś dwie godziny później, kiedy w końcu znaleźli się na miejscu, a Jared przestał zasłaniać sobie oczy na widok wódki, zatrzymali się na jakimś parkingu.
- Przestań czytać książkę do góry nogami, geniuszu – Shannon wyrwał mu z rąk obróconą tytułem książkę, której w gruncie rzeczy i tak nie czytał. Po prostu nie chciał patrzeć jak sobie polewają, co skończyło by się zapewne kolejnym kwadransem spędzonym nad sedesem, któremu już zaczynał wyznawać powoli miłość. Popatrzył na niego, a ten ponaglił go dłonią, żeby się szybciej ruszył z miejsca.
Chcąc nie chcąc, wstał, zabrał swoją gitarę, która jakimś dziwnym cudem leżała nie spakowana. Przez głowę nawet mu przeszło, że Tomo bezkarnie jej używał, albo co gorsza... Shannon. Nawet dokładnie ją sprawdził, czy przypadkiem jej nie rozstroili albo nie powyrywali strun, tak dla żartu przecież.
- No idziesz czy nie?! – usłyszał na zewnątrz, a potem czyjaś pięść zaczęła walić w okno busa. Razem z tymi uderzeniami, niewidzialne młoteczki wewnątrz jego głowy, uderzały rytmicznie, wywołując pulsujący ból w skroniach, od którego myślał, że eksploduje mu czaszka. – Specjalnie zaproszenie potrzebujesz?!
- No idę, kurwa! – odkrzyknął, czego od razu pożałował. Głowa rozbolała go jeszcze mocniej i jedyne co chciał teraz zrobić, to z powrotem wpakować się do łóżka i przespać z trzy dni.
Już teraz, wychodząc na parking przed jakimś mało znanym hotelem, wiedział, że ten koncert będzie najgorszy, jaki przyszło mu dać.


8. grudnia, 2002r., Chicago, Illinois.

- Sonia, wycofam całą sprawę. – Powiedziała Mary siedząc naprzeciwko blondwłosej dziewczyny. Wpatrywała się w jej drżące ręce, w których trzymała prawie już wypalonego papierosa. Widziała przed sobą młodą kobietę, gwiazdę filmowej estrady, człowieka, którego chcieli znać wszyscy, a ona widziała w niej kogoś, kto usilnie próbuje znaleźć swoje miejsce na ziemi. – Wyczuwam coś w powietrzu, mnie nie oszukasz. Próbujesz być twarda, próbujesz być silna, próbujesz tak często, ale mimo to, że wciąż się starasz nie wychodzi ci to – Sonia spojrzała na nią zaskoczona. – Wszyscy w koło myślą, że jesteś twarda, że sobie radzisz, że pniesz się wysoko zostawiając resztę w tyle, ale oni wszyscy się mylą. Tak naprawdę próbujesz – uśmiechnęła się – starasz się, ale ja znam cię zbyt długo, żeby widzieć, że to tylko skrywany fałsz, twój strach. Boisz się tak bardzo, że odpychasz od siebie wszystkich, do których coś czujesz, bo znowu sobie wmawiasz, że stanie się jak z Tyronem, że cię zostawi. Ale Sunny, przestań być już dzielna, daj komuś złapać cię, ustawić do pionu. Daj szanse stać się czemuś, co w zasadzie już się stało. Nie chcę nikomu szkodzić, było zabawnie, przez chwilę rzeczywiście było zabawnie. Ale teraz, gdy widzę, jak moja przyjaciółka próbuje zmarnować szansę na miłość, która nie zdarza się codziennie, mówię ci, że odwołam wszystko.
- Naprawdę? – wychrypiała wpatrując się wciąż w swoje dłonie. Mary patrzyła na nią zbolałym wzrokiem, nie mogąc znieść tego, jak człowiek może walczyć sam ze sobą i z uczuciami, które nim targają. Gdy przyglądała się jej, jak mruga długo powiekami, jak zawiesza wzrok gdzieś na jakimś punkcie, jak jej spojrzenie robi się z każdym mijającym dniem coraz bardziej puste… Musiała wziąć sprawy w swoje ręce.
- Tak głupolu, tak. Wycofam wszystko – powtórzyła, niczym echo. – Ale pod jednym, małym warunkiem. Zadzwonisz do niego.
Sonia przełknęła ślinę, patrząc niewidzącym wzrokiem przed siebie. Tak bardzo bała się, że ten strach stał się irracjonalny. Nie wiedziała co robić, uciekać coraz dalej, jak robiła to każdego dnia, czy pośród swoich dziesięciu powodów, znaleźć w końcu jeden, żeby wrócić.

W tym samym czasie, Seattle.

Ten hałas, który panował w środku miejsca, gdzie mieli dać koncert, powodował, że zamiast tak jak zawsze, dostawać wewnętrznego kopa, teraz po prostu odechciewało mu się wszystkiego.
Jedyne co, to liczyło się to, żeby nie dać plamy, powodu do głupich komentarzy i odbębnić to, jak najlepiej się da, aby nikogo nie zawieść. Spróbować z całych sił, tylko po to, żeby znowu włożyć nieskazitelną maskę na twarz i nie dać po sobie znać, że tak naprawdę nic nie gra jak powinno.
Kiedy jakieś dwie godziny później w końcu mogli zejść ze sceny, co było już wszystkim autentycznie na rękę – zapewne najbardziej dla Jareda, który po prostu ledwo stał na nogach – mogli rozejść się do hotelowych pokoi, które musieli opuścić zaraz z samego rana.
Odkręcił kurek i na jego ciało poleciał strumień ciepłej wody. Zamknął oczy, wsłuchując się w szum prysznica i głęboko odetchnął. Tego mu było trzeba, po męczącym dniu i wszystkich ‘atrakcjach’. Otworzył oczy, mrugając i przecierając wierzchem dłoni. Woda wciąż leciała mu na twarz, ale jej nie zakręcił. Spłukał z siebie dokładnie piane, a potem pozakręcał wszystkie kurki. Owinął się puchatym, granatowym ręcznikiem, a drugim zaczął powoli wycierać włosy. Nałożył na siebie świeżą koszulkę i machinalnie spojrzał na zegarek.
Dwudziesta trzecia dwadzieścia dziewięć.
Równo dwadzieścia minut przed północą, rozdzwonił się jego telefon. Specjalnie mu się nie śpieszyło, żeby odebrać. Bo po co? Cisza nocna, nie musi z nikim rozmawiać, w dodatku jest po koncercie, który raczej przypominał bardziej mu szkołę przetrwania i powstrzymania się przed zrzyganiem na publiczność, niż zwykły, normalny koncert. Gdy jego mechaniczne cudeńko umilkło i już się nie odezwało, wydawało się, że powinno zrobić to znowu.
O dwudziestej trzeciej czterdzieści trzy, zamrugał oczami kilkakrotnie, mając przewidzenia, które... zdawały mu się tylko przewidzeniami, ale nimi rzeczywiście nie były. W końcu już otrzeźwiał, wszystko się wypłukało, nic nie uderzyło mu do głowy ani nic z tych rzeczy, które jeszcze tak niedawno wziął z czystej głupoty, bo z niczego innego raczej nie. Był czysty, wszystko wyparowało już dawno z jego krwi, nie było po tym śladu... To dlaczego nadal wątpił? Może już przyzwyczaił się do rzeczy niemożliwych.
Dwie minuty później, równo o dwudziestej trzeciej czterdzieści pięć, piętnaście minut przed północą, zaledwie kwadrans... dotarło do niego, że na wyświetlaczu jego telefonu w połączeniach nieodebranych wyświetliło się Jej imię, a nie kogoś innego i było to rzeczą prawdziwą, namacalną... było czymś w co musiał uwierzyć.
 ____
 *-Rihanna- We found love

Z okazji, że dziś mam urodziny, postanowiłam dodać odcinek. :) Zostało mi ich niewiele już gotowych, muszę zacząć powoli je pisać. Usiadłam ostatnio do wątku kulminacyjnego i po prostu zabrakło mi słów by to opisać... To aż boli, jak możesz zżyć się z bohaterami i później zrobić im rzeczy, na które nie masz ochoty, ale tak wymyśliłeś historię i musisz to jednak zrobić. Ehhh...
Pozdrawiam!