17. października
2006r., Minneapolis, Minnesota, The Myth, WELCOME TO THE UNIVERSE TOUR.
- Jak nazywa się ta piosenka, którą śpiewałeś?
- Nie wiem.
- No jak nie wiesz? Szło to jakoś tak: nananana NANANa
NananaNANA Nanana!
- Naprawdę nie mam pojęcia.
- No jak to?! Jay, śpiewałeś ją.
- To nie oznacza, że znam jej tytuł - podniósł odrobinę
głos, czując jak wzrasta w nim poziom irytacji. – Tomo, wpisz w Google, powinno
ci wyskoczyć.
- No dobra – odburknął mu, wyjmując telefon i wgapiając
się w niego. Nie zwracał uwagi na Jareda, który dłonią podpierał głowę i
wpatrywał się przez szybę tourbusa na mijane krajobrazy. – Dzisiaj dam ci
wycisk.
- Wycisk? – zagadnął Matt, przysiadając się i patrząc
przez ramię Tomo, jak coś klika na telefonie. – Chyba w tej durnej gierce co
masz na telefonie.
- Uczepiliście się mnie, ona jest naprawdę fajna –
mruknął Tomo, nie odwracając ani na moment oczu od telefonu. Jak wpatrywał się
w niego, tak robił to nawet, jak Matt zaczął coś kłaść na stole. – Co robisz?
- Shannon się zakochał.
- Skąd wiesz? – spytał Matt, patrząc na Jareda, który
wyglądał dalej przez okno. Szklanki zabrzęczały, kiedy postawił je na stole. –
Jared, już piłeś?
- No nie, mówił coś przez sen.
- A mi się wydaje, że ktoś tu ma złamane serce – Tomo w
końcu na nich spojrzał, jak Matt patrzył to na Jareda, to na butelkę, którą
trzymał w dłoni. – Słuchasz jakiś smętów, widziałem twoją playlistę.
- Ciekawe gdzie, nie dziele się moją playlistą ze
światem.
- ‘Wish you were here’, ‘The Reason’, ‘Here without you’,
‘Behind blue eyes’ i coś tam jeszcze, zostawiłeś iPoda na łóżku – uśmiechnął
się do niego Tomo, pokazując wszystkie zęby. – Może przerzuć się na Britney?
- Daj mi spokój, nie będę słuchać żadnej Britney.
- Ona też ma smutne piosenki, polecam ‘Everytime’.
- Daj mi spokój!
- No ej!
- Skończcie no! – Matt przerwał im, nie chcąc, żeby zaraz
zaczęli się kłócić. Jared prychnął pod nosem, ignorując ich obu. Potem wstał
tak, że szklanki, które Matt poustawiał na stole prawie by się poprzewracały,
ale nawet nie zważając na to, wyminął ich i skierował się do swojego
prowizorycznego łóżka.
- No i masz, obraził się na mnie – usłyszał głos Tomo, a
potem przykrywając się aż po czubek głowy, próbował zasnąć.
Tym razem nie był pewien, czy rozpoczęcie ich drugiej
trasy może nazwać czymś, na co czekał. Gdzieś w głębi siebie był szczęśliwy, że
w końcu całe to szaleństwo związane z trasą się zaczęło, ale jego myśli nie
były tam, gdzie być powinny. W normalnym dniu, gdyby był w Los Angeles pewnie
nie ruszałby się z łóżka, ale dziś musiał wyjść po tak długim okresie na scenę.
I nie wiedział od czego powinien zacząć. Czy śpiewać tak jak zawsze, czy może
dać się ponieść temu wszystkiemu, co miał w sobie. Wyrzucić to i poczuć się
lepiej, choć na chwilę. Nie mógł być takim masochistą, nie mógł też robić
wszystkiego na opak, bo to nie o to chodziło. Powinien pokazać, że choć źle się
z tym czuje, nie traci siły i nie chce pokazać, jak bardzo jest złamany.
The Myth, najpierw zostało rozgrzane przed Head
Automatice, która zagrała całkiem niezły support, a potem to oni mieli wyjść na
scenę. Pokazać się po kilku miesiącach milczenia i domniemanych plotek, i
wszystkich artykułów, że nie wrócą już nigdy na scenę. Tak się nie stało.
Jared wyszedł tak jak zawsze, tym razem cały na czarno,
trzymając w prawej dłoni mikrofon, a na ramieniu mając przewieszoną swoją też czarną
gitarę. Shannon krzywo patrzył, jak powiedział od czego dziś zaczną. Nigdy ich
setlista nie zaczynała się od tej piosenki, w zasadzie grali ją gdzieś pod
koniec i to już jako jeden z wolniejszych kawałków. Teraz uparł się, że musi
być jako pierwsza. ‘Was it a dream’ nie było piosenką, która miała porwać
tłumy, ale na ostatniej trasie zaśpiewał ją zaledwie kilka razy. Wtedy miał też
trochę inny humor, trochę inaczej wszystko się toczyło i układanie setlisty
wyglądało też całkowicie inaczej.
- Was it a dream? – śpiewał, patrząc na ludzi stojących
przy samej scenie. Machali do niego, a on opuścił wzrok. - Was it a dream? –
patrzył się na swoją dłoń, jak pociąga za struny gitary. - Is this the only
evidence that proves it? – słyszał, że ludzie śpiewają razem z nim, ale robił
dalej swoje. Nie mógł teraz przestać myśleć o tym, że ta piosenka przypomina mu
to zdjęcie, które dał jej kiedyś na urodziny.
- A photograph of you and I – mógł tak śpiewać bez końca, czując jak
włosy wpadają mu do oczu. Jak teraz już nie całe czarne, tylko czarno czerwone,
przyklejają się do jego skóry. Musiał skrzętnie iść do przodu, mimo to, że czuł
się tak złamany. Nie mógł teraz dać sobie taryfy ulgowej, bo już wiedział, że
muzyka była z nim na samym początku; to przez nią i dzięki niej znalazł się
właśnie tutaj i już był pewny jak nigdy przedtem, że ta sama muzyka, którą ma w
swoich żyłach, będzie z nim i przy końcu. Zostanie z nim na zawsze.
25. października
2006r., Manhattan, Nowy Jork.
Powiedz, że mnie
kochasz ten jeden raz. I, że to nie jest pożegnanie. Trzymał w dłoniach
teczkę, w której miał podpisane wszystkie papiery. Shannon nie pozwolił mu ich
wyrzucić za każdym razem, kiedy chciał to zrobić i tak samo nie pozwalał mu ich
podrzeć, gdy zbyt długo trzymał je w dłoniach. A teraz, wysiadając z jednej z
taksówek i naciągając na oczy czarny kapelusz, szedł prosto przed siebie, w
kierunku miejsca, gdzie miał się z nią spotkać. Nie wiedział czy to adres jej
mieszkania czy jakiegoś hotelu. Było mu już wszystko jedno. Nie wiedział jak ma
ją zatrzymać, co ma zrobić i jak, żeby wróciła, więc postanowił już niczego nie
utrudniać. Jeżeli miała być szczęśliwa bez niego, to zrobi to, podpisze te
papiery i da jej spokój.
I zrobił. Jared podpisał każdą z kartek swoim imieniem i
nazwiskiem, czując coś na kształt tego, że wydaje na to wszystko pozwolenie,
bez żadnej walki. Ale on wiedział już, że nawet jakby ją błagał, prosił na
kolanach i chciał zrobić cokolwiek, każda z tych rzeczy była na nic. Przecież
ona już zdecydowała i on tak samo, też podjął decyzje. Mimo, że sprzeczną z nim
samym.
Poprawił kołnierz czarnego płaszcza, chowając pod niego
czerwone końce włosów. Tak jak nie chciał się wyróżniać w pewnych sytuacjach,
tak zawsze wychodziło mu to na odwrót.
Zobaczył go tylko raz, przez chwilę. Najpierw nie
wiedział co się dzieje, coś było nie tak. Zachowywał się zbyt nerwowo. Miał na
sobie dżinsową kurtkę, włosy w kompletnym nieładzie. I żuł zbyt ostentacyjnie
gumę. Potem myślał, że to nieprawda, że nikt nie mógł go rozpoznać, aż w końcu
przed samymi oczami błysnął pierwszy flesz. Paparazzi go dopadli, gdy wchodził
pod schody, chowając się w klatce i dziękując losowi, że dopiero stało się to
tutaj. Za dwa dni, dwudziestego siódmego października miał być tu koncert,
owszem, Roseland Ballroom, ponownie miało ich przywitać tysiącem barw, ale nie
dziś. Reszta zespołu została w hotelu, a Jared siłą rzeczy musiał przedrzeć się
na East Village.
Zapukał. Najpierw dwa razy, potem trzy, czekając aż drzwi
przed jego nosem się otworzą. Nie wiedział co powiedzieć, nie widział jej cztery
miesiące, a teraz nie przychodzi do niej po to, żeby zostać z nią, tylko od
niej odejść. Odetchnął, słysząc zbliżające się kroki. Drzwi uchyliły się i pierwsze
co, to zobaczył jej uśmiech, a potem kota, którego trzymała na rękach. Była
taka piękna dla niego, Boże dlaczego był takim idiotą?
- Wejdź, ale za chwilę wychodzę – powiedziała, patrząc
jak przekracza próg mieszkania. – Nie będę proponować ci niczego do picia, bo
to spotkanie… biznesowe.
- Biznesowe, jasna sprawa – powtórzył za nią, patrząc na
jej plecy, gdy szła przed nim, a potem na kota, którego trzymała na rękach.
- Masz wszystko? – Sonia odwróciła się do niego,
pozwalając zeskoczyć kotu na podłogę. – Tak jak cię prosiłam?
- Tak, raczej tak. Chyba... tak mi się wydaje, że mam
wszystko. Ale…
- Tak?
- Jesteś pewna? Na sto procent? – spytał, świdrując ją
wzrokiem. Sonia patrzyła na niego, a potem uśmiech zniknął jej z twarzy.
- Jak niczego innego w życiu.
Naprawdę to powiedziała? Czy może on się przesłyszał?
- Ja nie jestem taki pewny – stanął naprzeciw niej, chcąc
w jakiś sposób ją dotknąć. Nie był pewny czy powinien, czy jeszcze mu wypada,
ale nie mógł w żaden sposób się powstrzymać. To nie tak miało się skończyć, on
przewidział inne zakończenie. Dotknął jej twarzy opuszkami palca i czuł jak
drży pod wpływem jego dotyku. Miał taką ochotę ją pocałować, że w końcu to
zrobił. Przywarł swoimi wargami do jej warg i nie chciał się odsuwać. Czuł fale
gorąca, jak przechodzą przez jego ciało.
- Co ty robisz?!
- Tylko cię pocałowałem. To nic złego.
- No nie wie – urwała, kiedy znowu wpił się w jej wargi.
Teraz już nie protestowała. Oddała każdy pocałunek, jaki złożył na jej ustach,
by potem niesiona chwilą, ściągnąć mu z ramion płaszcz, który wciąż miał na
sobie. Jared nie zastanawiał się dwa razy nad tym co robi, bo to wszystko
przyszło tak nagle. Całował jej usta, na zmianę przesuwając dłońmi po ciele, za
którym tak bardzo tęsknił. Nie był w stanie sobie już wyobrazić, żeby nigdy nie
mógł go więcej dotknąć. To bolało, bardzo bolało, ale teraz zdawało się, że na
ten jeden moment ona naprawdę przestała zważać na wszystko.
Cofała stopy, a on popychał ją coraz bardziej. Dobrze
wiedziała co się zaraz stanie, ale nie chciała tego przerywać. Mogła go
odepchnąć, mogła z całej siły przyłożyć mu w twarz, ale nie zrobiła tego. Nie
zrobiła też nic, kiedy poczuła, że opiera się o stół, a on powoli kładzie ją na
nim.
- Co my robimy? – szepnęła, odgarniając mu włosy z
policzka.
- Ciii… - zamknął jej usta pocałunkiem, a potem przez
śliski materiał koszulki dotknął jej piersi. Słyszał jej świszczący oddech,
kiedy sunął palcami w dół jej ciała. Sonia miała przymknięte oczy, kiedy
całował powoli każdy kawałek jej ciała, nawet gdy zaczął podwijać do góry jej
spódnicę. Na powrót skradł z jej ust kilka krótkich pocałunków, czując pod
palcami jej miękkie włosy. Pachniały tak intensywnie, że aż od tego zapachu
zakręciło mu się w głowie. Tęsknił za nim; wszystkie poduszki w jego mieszkaniu
zdążyły już wywietrzeć i myślał, że już nigdy nie będzie mu dane z nią być tak
blisko jak w tej chwili. Chwili, która trwała, ale wszystko co było, zdawało
się mówić, że nie powinna. Nie powinna teraz leżeć na tym stole i pozwalać mu
na to wszystko, na co pozwala. Nie powinna przyjmować go z taką ochotą jak robi
to teraz, nie powinna w zasadzie nawet mu pozwolić, żeby to zaczął. Tylko wziąć
papiery i zatrzasnąć mu przed nosem drzwi. Ale pomimo to, wcale nie miała
zamiaru się ruszyć tylko czekała, co będzie dalej.
- Jay –
- Jutro, porozmawiamy o tym jutro.
Następnego dnia, gdy otworzył oczy nie wiedział gdzie
jest. To pierwsze o czym pomyślał. Potem dotarło do niego, że jest kompletnie
nagi, a dziewczyna śpiąca obok niego również. Leżała wtulona mocno w niego i
przypomniało mu się wszystko; ten stół, potem to łóżko, a na końcu nawet to, że
chciała, żeby został. Ona naprawdę chciała.
Chwilę potem wstał i ubrał się w ciuchy, które miał na
sobie wczorajszego dnia. Narzucił na ramiona płaszcz i był pewien, że może go
zatrzyma, ale nie zrobiła tego. Pozwoliła mu odejść. Jared przez pewien czas
myślał, że to, co się działo w tym mieszkaniu było czymś co sam sobie wymyślił.
Coś jak kompletna abstrakcja. Dopóki nie wyszedł na ulicę i poraził go oślepiający
blask prosto w oczy. Błysnął kolejny flesz.
23. listopada 2006r.,
Hollywood, Los Angeles.
Przeglądając się w lustrze, które wisiało w sypialni zdał
sobie sprawę, że dzisiaj już musi tam pójść. To, że mieli między koncertami dwa
dni przerwy było idealnie dopasowane. W normalnych warunkach cieszyłby się z
tego, że może wrócić do Los Angeles, ale teraz, odkąd kilka dni temu je
opuścił, czuł się tutaj obco.
Spakowała wszystkie swoje rzeczy, choć znalazł pod
łóżkiem jakąś zbłąkaną gumkę do włosów, a w łazience kilka wsuwek. Patrzył na
to nie wierząc, że ona naprawdę go zostawiła i teraz przeniosła się do Nowego
Jorku. Przecież nie mógł na to pozwolić. Tak bardzo się z tym męczył, że
ostatniej nocy prawie nie spał przewracając się na łóżku. Leżał i patrzył w
sufit, mając złudną nadzieję, że gdy otworzy oczy skoro świt, ona będzie leżeć
obok niego. Ale tak nie było. W zasadzie, miało tak już nie być nigdy, bo
zdecydowała, a on czy chciał czy nie, powinien uszanować jej decyzję, choć była
dla niego zbyt trudna.
Rozumiał ją. Oczywiście, że rozumiał. Musiał postawić się
na jej miejscu i wejść w jej skórę. Pewnie zrobiłby tak samo, gdyby po raz
kolejny z rzędu ktoś go zapewniał, że się zmieni, że przestanie i już nigdy nie
zrobi tego, co robił wcześniej. Ale z każdym kolejnym dniem, jego obietnice
były łamane, a słowa które do niej mówił coraz bardziej puste. Mimo to, że tak
bardzo ją zawiódł, spowodował cały ciąg wydarzeń; najpierw jego omdlenie na
scenie w L.A., potem szpital i ich krótka rozmowa, a na samym końcu jego prawie
trzy miesięczny odwyk, który miał wrażenie, że ciągnie się w nieskończoność.
Był pewien, że każdy z ludzi, zrobiłby tak samo jak ona, bo z nim nie można
było normalnie żyć, gdy wciąż pokazywał swoją mroczną stronę, którą miał okazję
tak często ostatnio oglądać. Czasem się zastanawiał czy to kiedyś minie, czy
Aiden miał rację, czy on może rzeczywiście powinien zacząć pracować nad tym,
żeby samą siłą woli wyjść na prostą, bo to wszystko jest tylko w nim samym.
Nigdzie indziej.
Później wziął w dłonie pozew rozwodowy, który czytał tak
wiele razy, że mógł go recytować niczym wiersz. Spojrzał na niego, a potem w
swoje niebieskie oczy, w których płonął dziwny blask. Może to była
determinacja, może jeszcze jakaś ukryta siła, która nie pozwalała mu do końca
zgasnąć albo zaś odwrotnie, odbijały się w nich wszystkie przekreślone i złudne
nadzieje.
Piętnaście minut później, wiedząc już i będąc w
zupełności pewnym, że to się dzieje, wysiadł z taksówki, która podjechała pod nowoczesny
budynek. Miał na sobie czarną marynarkę i cały był na czarno, nawet
przeciwsłoneczne okulary, które założył na nos były w czarnych oprawkach.
Jedyną rzeczą, jaka wyróżniała go, to jego czerwone końce włosów, których już
nie umiał schować. Szedł wyprostowany niczym struna, patrząc przed siebie i nie
odwracając ani na moment głowy. Sprawiał wrażenie dumnego i wyrachowanego, a
jego ciemne ubranie dodawało mu jakiegoś dziwnego magnetyzmu. Naprawdę umiał
roztoczyć wokół siebie taką aurę, że nikt nie mógł ani przez chwilę pomyśleć o
tym, że w głębi siebie jest rozbity. W całości; na kawałki.
Zatrzymał się na zupełnie pustym korytarzu. Nie było tu
nikogo, tylko on. Rozejrzał się, ściągając z nosa okulary, bo teraz już nie
musiał uciekać przed natrętnym paparazzi, co kręciło się pod sądem. Odetchnął;
wyrzucił z siebie głęboki oddech, który miał oczyścić go ze stresu. Wdech, wydech,
uśmiech. Przecież pamiętał, jak kiedyś powtarzał to sobie w głowie, zanim
wyszedł na scenę. Teraz nie mogło być inaczej.
Jared już wiedział, że tutaj może nie skończy się jego
życie, nikt mu go nie odbierze, ale był pewien, że w jakiś sposób część jego na
zawsze się tutaj zatrzyma. Zostawi ją tu, niczym rzecz i odejdzie. A potem
powróci do codzienności i dalej będzie gonił za tym, co ucieka mu przez palce.
Ale już bez niej. Sam.
- Rozprawa numer czterysta trzydzieści siedem w sprawie
rozwiązania małżeństwa powódki Soni Reeves i pozwanego Jareda Leto – dotarło do
niego zaraz po tym, jak siadł na swoim miejscu i splótł swoje dłonie przed
sobą. Siedział naprzeciw niej, patrząc wprost na jej twarz, a ona miała cały
czas opuszczony wzrok. Sonia nie chciała na niego patrzeć, bo gdyby spojrzała
mogłaby się złamać, a dzisiaj nie mogła być w żaden sposób sentymentalna. Jej
długie, kasztanowe włosy spływały po ramionach, które miała lekko przygarbione.
– Bardzo proszę zebranych o opuszczenie sali rozpraw, rozprawa odbywa się bez
udziału publiczności – sędzina, na oko pięćdziesięcioletnia kobieta, zwróciła
się do ludzi, którzy pozajmowali miejsca, a ani Jared, ani Sonia nie życzyli
sobie tego. – Obie strony stawiły się, bardzo proszę o potwierdzenie swojej
tożsamości.
- Sonia Veronica Reeves, urodzona piętnastego marca
tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego siódmego roku, zameldowana w Los Angeles,
mieszkająca obecnie w Nowym Jorku, w dzielnicy Manhattanu, East Village –
powiedziała, unosząc głowę i natrafiając na jego skupione spojrzenie. Patrzył
na nią nawet nie mrugając. Miał taki skupiony wyraz twarzy, a jego niebieskie
oczy przeszywały ją na wylot. Opuściła wzrok na swoje dłonie.
- Jared Joseph Leto, urodzony dwudziestego szóstego
grudnia tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego pierwszego roku, zameldowany w Los
Angeles, Hollywood i również tam mieszkam – nie odrywał od niej wzroku, a mimo
to, że ona już nie patrzyła, tylko skupiała swój wzrok na swoich dłoniach, to
nie myślał nawet przestać.
- Data zawarcia związku małżeńskiego? – spytała sędzina,
patrząc to na Jareda, to na Sonię.
- Trzydziesty pierwszy stycznia dwa tysiące szóstego roku
– odpowiedział, a ona pokiwała potakująco głową.
- Zgadza się pani z tym?
- Tak, nie mam wątpliwości co do tego – odpowiedziała,
kierując swój wzrok na sędzinę, uśmiechając się delikatnie. Kobieta wzięła do
rąk jakieś kartki, a potem patrząc to na nią i na Jareda, zadała kolejne
pytanie.
- Kiedy i z jakiego powodu związek zaczął się psuć? Co
było głównym powodem, dla którego zdecydowała się pani wnieść pozew o rozwód? –
pytanie zawisło w powietrzu, a różne wersje odpowiedzi zaczynały się formować w
jej głowie. Nie wiedziała, która jest odpowiednia.
- Mój mąż… on, bardzo wiele razy mnie oszukał i okłamał –
powiedziała, wciągając powietrze i robiąc wydech. – Złamał wiele obietnic, a
zaczęło się od tego, że miał nie brać już… on był uzależniony od narkotyków,
które są właśnie powodem tego, że zdecydowałam się złożyć pozew. Pierwszy raz
nakryłam go rok temu, w czerwcu, kiedy wciągał w naszym mieszkaniu. Obiecał, że
nigdy więcej tego nie zrobi, ale robił. Za moimi plecami. W czerwcu tego roku
przedawkował i trafił do szpitala, potem na odwyk – mówiła, patrząc w jego
oczy, choć wiedziała, że nie powinna. Jared milczał, słuchając tego, co ma do
powiedzenia i przypominając sobie wszystkie te sytuacje. I wszystkie z nich
były prawdziwe. – Wtedy zdecydowałam się, że nasze małżeństwo nie może już
dłużej trwać.
- Podziela pan zdanie pani Reeves? – Jared poczuł, jakby
ktoś go wyrwał z jakiegoś otępienia. Odwrócił powoli głowę w kierunku sędziny i
pokiwał twierdząco. Kobieta skierowała ponownie swoje skupione spojrzenie na
Sonię. Jared miał ochotę stąd wyjść, ale wiedział, że musi i co najważniejsze,
przyrzekł jej wtedy, że już niczego nie będzie utrudniał. Jeszcze pamiętał jej
włosy, które przelatywały przez jego palce, jej spojrzenie, które mógł
zapamiętać i ją samą, kiedy leżała przed nim na tym stole i ta chwila, która
zdawała się wtedy taka realna i całkowicie ich, teraz była nierzeczywista. Jakby
działa się tylko w jego głowie, jak gdyby tylko sobie ją wymyślił.
- Kiedy nastąpił rozpad pożycia małżeńskiego? Proszę
podać datę ostatniego pożycia małżeńskiego.
- Początek kwietnia, byłam w Minneapolis, gdy miał tam
koncert.
- Zgadza się pan? – Jared był zaskoczony, nie rozumiał
dlaczego nie powiedziała nic o tym, co było miedzy nimi niespełna miesiąc temu.
Nie wiedział jaki ma cel, że przemilczała to, że… no właśnie, nic nie rozumiał.
– Zgadza się pan, że ostatnie pożycie małżeńskie było siedem miesięcy temu?
- T-tak, zgadzam się – zająknął się, wwiercając w Sonię
zdziwione spojrzenie. Odpowiedziała mu tym samym, jakby chciała powiedzieć „o co ci chodzi?”
- A teraz muszę zadać najważniejsze pytanie – Jared
czekał, przeczuwając jakie to pytanie jest. Sędzina spojrzała najpierw na
niego, jak patrzy na Sonię, nie chcąc oderwać swojego wzroku. Dokładnie jej się
przygląda, jak gdyby próbował zapamiętać jej obraz już na zawsze. A potem
przeniosła wzrok na nią, żeby zobaczyć to samo. – Czy kocha pani męża?
Nie odpowiedziała od razu, a Jared miał wrażenie, że
Sonia przestała oddychać. Mógł tak sądzić, bo spięła się, a potem zaczęła
nerwowo przebierać palcami i zaciskać dłonie. Robiła to tak machinalnie, że
pewnie nie zdawała sobie z tego nawet sprawy. Ale on doskonale to widział i
tylko czekał aż się odezwie.
- N… N-nie, nie kocham, znaczy tak, znaczy nie wiem… -
drżał jej głos i próbowała odgarnąć włosy z czoła. – Mogę prosić o krótką
przerwę?
Na początku nie wiedział czemu to zrobił. Stało się to
tak nagle, niesione jakimś impulsem, że po prostu to się działo. Prawie tak
jakby nie miał nad tym kontroli, że, gdy Sonia wstała ze swojego miejsca, on
kilka sekund później zrobił to samo. Potem zamknął drzwi identycznie, jak ona i
rozejrzał się po korytarzu. Nie musiał długo jej szukać. Stała oparta obiema
dłońmi o parapet z opuszczoną głową. Oddychała głęboko, chcąc jakoś uspokoić
swoje skołatane serce. Jego kroki dudniły, a ona zdawała się ich nie słyszeć. A
może nie chciała, żeby podnieść głowę i go zobaczyć, gdy staje naprzeciw niej.
- To prawda? Przecież to nie jest prawda – mruknął w jej
kierunku, stając jakąś minimalną odległość dalej. Podniosła na niego swoje
brązowe oczy i choć wiedziała, o czym on mówi, nie wiedziała jak się odezwać. –
Kiedy zobaczyłem cię po raz pierwszy, tam na tym lotnisku pośród tych ludzi,
jak krzyczałaś na tego chłopaka… Nie wiem, to tak jakby zaparło mi dech w
piersi – przybliżył się jeszcze bardziej do niej, a ona już się nie opierała.
Patrzyła na niego i tak bardzo chciała, żeby nie przestawał. - Nie jestem dobry
w tego typu rzeczach, ale będąc obok ciebie, czuje się całkiem kruchy. Będziesz
moją zgubą, wykończysz mnie, wiesz o tym?
- Tak? Mam nadzieje, że nie.
- Wiem o tobie tak wiele, a czasem mam wrażenie, że nic.
- Mogę powiedzieć o tobie to samo.
- I myślę… - zrobił pauzę. – Że się w tobie zakochuje na
nowo, każdego dnia – dotknął jej dłoni, splatając ich palce razem. Nie
protestowała. – Chcę żebyś ze mną uciekła, teraz. Mówię poważnie, chcę ciebie –
zacisnął jeszcze mocniej swoje palce, całkiem przyciągając ją już do siebie. –
Po prostu chodź ze mną, możemy to zrobić dziś albo jutro. Gdziekolwiek, to już
nie ma znaczenia.
- Nie rozumiesz? Ja nie mogę, Jared jesteśmy w sądzie, za
chwilę skończy się przerwa, my dzisiaj bierzemy rozwód… czy ty tego naprawdę
nie rozumiesz? – patrzyła mu w oczy, doszukując się tam czegoś, co by znaczyło,
że on chce wrócić z powrotem na tą salę i dokończyć to, co zaczęli.
- Nie obchodzi mnie to, słyszysz? – szepnął tak, że tylko
ona mogła to usłyszeć. – Musisz coś zrozumieć. Cokolwiek się wydarzy, cokolwiek
postanowisz, nigdzie się nie wybieram – dotknął opuszkiem palca jej policzek, a
potem przejechał nim aż do linii szczęki. Pachniała tak jak zawsze, wyglądała
tak jak zawsze, nic się nie zmieniła. Nawet to, że miała na sobie tak wysokie
szpilki, że byli jednego wzrostu i była ubrana tak jak nigdy; w czarną
spódnicę, białą koszulę i marynarkę, nie sprawiało, że była inna. Była wciąż
taka sama – wtedy kiedy ją poznał po raz pierwszy i teraz, gdy stoi przed nim.
– Nigdzie się nie wybieram, chyba, że ty pójdziesz ze mną – przycisnął usta do
jej czoła i słyszał jak głośno wciąga powietrze. – Wiem, że to szalone, wiem to
cholera, wiem to dobrze, ale tak bardzo cię kocham. I wiem, że może nie znamy
się tak jak powinniśmy, ale chcę spędzić resztę swojego życia poznając cię.
Chcę tego, słyszysz? – znowu szepnął, parząc w jej oczy i chcąc ją pocałować.
- Słuchaj, Jay… nie, ty nie możesz. Nie możesz tak do
mnie mówić! Czy ty oszalałeś?! – podniosła głos, ale nie odsunęła się od niego.
Tylko złapała jego dłoń, której palce dotykały wciąż jej policzka. Miał twarde
opuszki i przecież zawsze je znała, mogłaby rozpoznać je od razu. Tyle lat
grania, tyle czasu ile poświęcił temu, że teraz były odrobinę szorstkie. Do
końca nie wiedziała co ma robić, przecież mogła odejść, przestać z nim
rozmawiać, wejść na tą salę i powiedzieć, że go nie kocha i, że ich małżeństwo
musi dzisiaj zostać rozwiązane, ale nie mogła. Coś ją blokowało, coś tak bardzo
jej utrudniało to, żeby ponownie tam wejść i powiedzieć to wszystko, co mijało
się z prawdą, że teraz tu stała i chciała, żeby nie odchodził. Sonia mogła
pójść z nim, bo widziała to, jak na nią patrzy, jak się uśmiecha i jak bardzo
jest pogodzony sam ze sobą, że to jego wina, że teraz tu są. Widziała też, jak
bardzo ją kocha i jak bardzo żałuje tego, co zrobił. Widziała to wszystko i
jednocześnie tęskniła za nim każdego, mijającego dnia.
- Tak! Oszalałem, masz rację oszalałem! – odpowiedział
jej tak samo, ani na moment nie przestając patrzeć w jej oczy. Sonia milczała,
patrząc to w jego niebieskie tęczówki, to w coś odległego za jego plecami.
- Nie wiem co powiedzieć. Jay, naprawdę nie wiem…
- Chcę tylko, żebyś powiedziała „tak”. Tylko tyle mi
wystarczy, już nic innego nie potrzebuję – nawet nie pytając o zgodę wpił się w
jej wargi, a ona tak samo, nie będąc przygotowaną na to, oddała mu pocałunek.
- Co ty robisz? – odsunęła się, dotykając palcami swoich
warg. Wciąż czuła smak jego ust.
- Dużo głupich rzeczy. To nic, mam ciebie. Proszę daj mi
szansę, daj mi jedną, jedyną szansę, już jej nie zmarnuje, przysięgam.
- Wiesz, że nie mogę tego zrobić. Dobrze o tym wiesz –
chciała go wyminąć, ale nie pozwolił jej na to. Przyciągnął ją do siebie, tak,
że teraz wpadła w jego objęcia i nie mogła się ruszyć ani kroku. Tęskniła za
tym, kiedy trzymał ją tak mocno i przytulał do siebie. Teraz nie było inaczej.
- Możesz.
- Nie mogę, mam życie, do którego muszę wrócić. Ono się
kompletnie różni od tego... od tego z tobą.
- Skreśliłaś mnie? – spytał, będąc pewnym, że się
przesłyszał. – Już kompletnie mnie skreśliłaś? Naprawdę to zrobiłaś? – patrzył
jej w oczy, rozluźniając uścisk. Stykali się prawie nosami, miał ochotę znowu
posmakować jej ust, kiedy ona tylko tak patrzyła w jego oczy.
- To nie tak… chyba się boję, co będzie później, nie wiem
czy mogę ci wierzyć.
- Zmieniłem się, ja się naprawdę zmieniłem. Nie jestem
taki jak kiedyś, jestem zupełnie inny, mogę ci to udowadniać każdego dnia, ale
błagam… powiedz tylko „tak”, tylko to jedno „tak”. Już nic więcej…
- Jay, czasem masz szczęście, że cię kocham -
- Mój Boże – przerwał i wyszeptał w jej włosy. – Ale za
tobą tęskniłem.
Miesiąc później, 25.
grudnia 2006r., Hollywood, Los Angeles.
- Bardzo proszę się przesunąć, ja tu niosę ciasto!
- Shannon, idioto, nie podstawiaj mi haka, to nie
Halloween!
- Nosz kurwa! Jak ty się zachowujesz, są święta!
- To, że są święta i na domiar złego, masz jutro
urodziny, nie znaczy, że mam być dla ciebie miły, bracie – Shannon uśmiechnął
się przepraszająco, ale i tak było w tym więcej ironii. Jared prychnął,
ustawiając ciasto, które przed chwilą niósł.
- Żebyś się tym tylko udławił.
- Do jasnej cholery, są święta! – powiedziała Sonia,
patrząc to na jednego to na drugiego. – Nawet w taki dzień nie potraficie się
do siebie normalnie odzywać? Co jest z wami?!
- Nic – powiedzieli równocześnie, patrząc się na siebie,
a potem na nią. – Tak już jest.
- I błagam, przestańcie kląć!
- Odezwała się…
- Co mówiłeś kochanie? – zmarszczyła brwi, patrząc na
Jareda bardzo intensywnie. – Chcesz spędzić Boże Narodzenie na kanapie?
- O nie stary, robi się groźnie, może ja się ulotnię do
mamy – powiedział Shannon, a potem wstał z kanapy, patrząc to na niego i na
nią. Nie wiedział, które z nich jest w tej chwili bardziej wkurzone. Sonia
patrzyła na Jareda zmrużonymi oczami, a on starał się jakoś ją udobruchać.
Przytulił ją mocno, całując w głowę.
Usłyszeli jeszcze trzask zamykanych drzwi, a potem dźwięk
odpalanego silnika. Shannon odjechał na swoim motorze.
Nie był w stanie zauważyć znaczącej zmiany. Gdyby jej nie
widział miesiąc, dwa albo jak ostatnio cztery, mógłby to zauważyć od razu.
Jasne, że by to przykuło jego uwagę, bo byłoby pierwszym co się mogło rzucić w
oczy. Teraz siedział obok niej, patrząc na jej profil; puchate policzki,
zgrabny nos i włosy, które wpadały w jej oczy.
Kiedy do niego wróciła, nie mógł uwierzyć w to, że to się
stało, a on sobie tego nie wymyślił. Przecież na samym początku, miał wrażenie,
że to zły sen, że ona wróci. Śnił o niej, o tym co się stało, o sobie samym też
śnił, jak stoi przy brzegu krawędzi i już wystarczy tylko chwila i w nią
wpadnie. A potem musiał zmierzyć się z każdym swoim demonem, który do niego
powrócił, by zdać sobie sprawę, że ich nie umie jeszcze pokonać. Są zbyt silne,
są zbyt mocne i są całkowicie zbyt niezniszczalne, żeby tak nagle mogły odejść.
Niczym pułapka, w którą wpada, gdy jego świat wysypuje mu się z rąk, a on choć
chce czasem nie potrafi tego zatrzymać. To kręci się coraz dalej, napędzane
niczym błędne koło. Chce, ale nie potrafi, a gdy już umie zmierzyć się z tym
wszystkim, nagle to wszystko znika.
Teraz miało być inaczej. Miało być w zupełności inaczej.
Choć wiedział, że wszystko co trwa to zaledwie chwila, był pełen szczęścia i
nadziei, że to co się dzieje, było tylko tym, co miało przygotować go, gdy
wszystko co zrobił i co się stało, miało w jakiś sposób powrócić.
Uśmiechnęła się do niego, wyjmując małe pudełko
przewiązane wstążką.
- Nie wiedziałam, kiedy ci dać – mruknęła, kiedy
rozwiązywał wstążkę i zajrzał do środka. – Czy dziś czy jutro… - Był zaskoczony
takim widokiem. Poczuł tylko jak go całuje delikatnie w policzek, a potem
szepcze cicho wprost do jego ucha: - Tak, będziesz tatą.
*
Trzy miesiące
później, 3. marca 2007r., Los Angeles.
„Po kilku wspaniałych latach z Thirty Seconds to Mars,
Matt Wachter zdecydował, że nadeszła chwila, żeby spędzić więcej czasu z
rodziną w domu.
Kochamy go i całkowicie go wspieramy. Zaakceptowaliśmy
jego decyzję z szacunkiem i zrozumieniem. To
nie jest koniec, to po prostu nowy początek.
Są chwile, kiedy wszyscy chcą, żeby niektóre rzeczy
pozostały takie same, ale zmiana jest nieunikniona i wierzymy, że musi być
przyjęta jako dar, a nie coś zupełnie innego. Mimo to, między nami zostają
pozytywne stosunki i dziękujemy mu za wspaniały wkład na rzecz zespołu.
Dbamy o naszego brata Matta i życzymy mu wszystkiego, co
najlepsze.
- Thirty Seconds to Mars.”
Oficjalna nota na stronie zawisła. Tego dnia nie miało
zmienić się wszystko, nie miało zmienić się w zasadzie nic. Przecież to, że
Matt odszedł z zespołu nie znaczyło, że to koniec świata. Tak przecież nie
było. Nie pożegnali się w kłótni, nie toczyli ze sobą walk, tylko zrobili to
jak przyjaciele. Bo przecież nimi byli. Tak długo przed powstaniem Trzydziestu sekund do Marsa, jak teraz,
gdy Matt podjął jedną z trudniejszych decyzji o tym, że żegna się z nimi na
zawsze.
Może Shannon, Jared i Tomo nie byli zbytnio z tego powodu
zadowoleni, ale przyjęli to ze zrozumieniem i wszystkim co mogli mu wtedy
ofiarować. Nikt nie miał mu tego za złe. Każdy z nich doskonale go rozumiał, że
spędzony czas w trasie koncertowej nigdy nie będzie im zwrócony. Musieli
poświęcić coś dla dobra czegoś i odwrotnie. Ale choć tak się stało, wszystko
miało zostać w jak najlepszym porządku.
20. sierpnia 2010r., Kraków, Polska.
- Jared, w przeciągu wszystkich trzech płyt
zadedykowałeś trzy piosenki, każda innej osobie. Pierwsza ‘Welcome to the
Universe’ była dla twojej dziewczyny, później żony, druga ‘Attack’ była dla
Emily, twojej najlepszej przyjaciółki, trzecia ‘Alibi’ była tylko z inicjałem
M., ale wiem dla kogo to jest.
- Czwarta piosenka, która znajdzie się na naszej
czwartej płycie, a napisałem ją lata temu jest dla Shannona.
- Tytuł? - Will uśmiechnął się, przekrzywiając głowę.
Jared tam samo się do niego uśmiechnął, a potem przetarł palcami swoje oczy.
- ‘City of Angels’, miałem nie mówić ani słowa, ale
widzisz, skończmy to czymś pozytywnym.
- Dwudziesty sierpnia dwa tysiące siódmego roku był
dla ciebie dniem, kiedy wszystko się skończyło. Tak powiedziałeś, wszystko
zakończyło się właśnie tego dnia.
- Na początku, owszem, myślałem, że jeżeli potrafisz
sobie wyobrazić zakończenie własnego życia będąc jeszcze żywym, ten dzień
będzie tym, który mogę tak nazwać - popatrzył na Willa, który rozumiał o czym
mówi. - Ale tak się nie stało. Siedzę przed tobą, przeprowadzasz ze mną wywiad,
spisujesz moją biografię i wywlekasz na światło dzienne wszystkie brudy, które
przez tyle lat chowałem w sobie. Potem trafi to wszystko do sklepów, ludzie
przeczytają, poznają jaki naprawdę jestem i co zrobiłem w życiu i do jakiego
momentu je doprowadziłem - mówił, patrząc na niego znacząco. - Później,
prawdopodobnie sprzedaż naszych płyt nagle zmaleje, zrobi się gorzej, nie
pomoże żaden mistrz marketingu ani spec od zarządzania. Trzydzieści sekund do
Marsa nagle zniknie z rynku, bo powiedziałem całą prawdę. Jestem na to gotowy,
że będę zmuszony zejść ze sceny, ale wiesz co, nie żałuje. Nie żałuje ani
jednego słowa, które powiedziałem, bo czuje spokój. Rozumiesz, nareszcie czuje
ten spokój, odnalazłem go, to wreszcie się stało.
- Jared, ja wierze, że ludzie nie pozwolą wam zejść ze
sceny, bo dowiedzą się, że jak byłeś naćpany to zdradziłeś żonę czy traciłeś
przytomność, bo przedawkowałeś.
- Mój idealny sceniczny wizerunek już nie jest
prawdziwy, a dziś po trzech latach dwudziesty sierpnia jest dla mnie wyjątkowy,
już nie, że byłem martwy, ale dziś jestem znowu żywy.
- Dokonało się; demony zniknęły.
- Chaos odszedł na zawsze.
- Jared - zmienił ton głosu, patrząc to na niego, to
na stos gazet, które leżały między nimi. Jared miał taki dziwny wyraz twarzy,
jakby ktoś zdjął z niego ciężki głaz. Już nic nie mogło go dobić do ziemi,
wszystko zniknęło, prawie tak jakby mgła, co towarzyszyła mu przez te wszystkie
lata nagle pozwoliła przedrzeć się słońcu. - Opowiedziałeś mi swoje
wspomnienia, swoje -
- Piękne zaprzeczenie, dokładnie tak bym to nazwał.
Zamknąłem w nim w końcu swoją duszę i całego siebie.
- Zrobiłeś to po prawie czternastu latach, gdy po raz
pierwszy zdecydowałeś się zawalczyć o własne marzenia, potem skrzętnie rok po
roku robiłeś wszystko by je spełnić, dokonałeś prawie niemożliwego. Pokonałeś
samego siebie, udowodniłeś wszystkim tym co nie wierzyli, co myśleli, że nie
dasz rady, a ty nie miałeś nigdy zamiaru się poddać.
- Bo w końcu wiem kim jestem, choć przecież byłem taki
od dawna - przeczesał palcami swoje blond włosy, które za jakiś czas będzie
stylizował. Will odetchnął, jakby przebył długą drogę. - Może mi nie wierzysz,
ale jestem naprawdę szczęśliwy, czuje jak coś mnie wypełnia od środka. A teraz
wiem, że moje szczęśliwe zakończenie musiało wyglądać właśnie tak.
Jared rozejrzał
się. Will patrzył na niego z delikatnym uśmiechem i wyłączył dyktafon. Razem z
końcem nagrywania zrobiło się w pokoju cicho i pusto. Spojrzał w okno; Kraków
tętnił życiem, wszystko toczyło się do przodu, kiedy on wciąż tu siedział.
Przecież wiedział, że za chwilę będzie zmuszony stąd wyjść i stanąć na scenie.
Miał poczuć trochę inne emocje, uczucia i wszystko to, co czuł za każdym razem,
gdy widział tych ludzi. Zrzucił z siebie coś ciężkiego, naprawdę to czuł, że
coś z jego ramion na zawsze opadło. I
już nigdy nie miało tam wrócić.
- Tytuł mamy.
Idealnie nadaje się ‘Jared Leto, to kim naprawdę jestem’, możemy wnieść kilka
poprawek przed drukiem. Wyśle kopie wywiadu mailem, ale wydaje mi się, że
wszystko jest okay - chłopak zbierając swoje rzeczy z pokoju, w którym spędzili
ostatnie godziny, uśmiechnął się na pożegnanie.
- Wydaje mi się, że
nie są konieczne żadne poprawki. W końcu powiedziałem całą prawdę - dodał,
odpowiadając mu tym samym uśmiechem. - Streszczenie ostatnich czternastu lat
mojego życia było czymś... – zawahał się, szukając odpowiedniego słowa.
- Niesamowitym,
naprawdę – odpowiedział mu, ściskając jego dłoń.
- Też tak myślę...
- już chciał jak najszybciej zakończyć tą rozmowę, na co Will zareagował
instynktownie. Zarzucając na jedno ramię torbę, a pod pachę zbierając kilka
luźnych kartek, oddalił się w kierunku drzwi. Jared pożegnał go krótkim
skinięciem głowy. Oparł się plecami o pomalowane drewno i kilka razy głęboko
odetchnął. Otworzył na powrót swoje oczy i rozejrzał się wokół siebie.
Potem znalazł się w
swojej garderobie, usiadł przed toaletką, patrząc się w swoje oczy. Wziął do rąk
jakiś lakier i zaczął obficie spryskiwać swoje postawione blond włosy.
Ostatnie przelotne
spojrzenie w duże, zawieszone przed jego twarzą lustro. Ostatnia poprawka
narzuconych na siebie ubrań. I ostatni uśmiech skierowany w swoje odbicie.
Potem jeszcze usłyszał szybkie kroki za swoją garderobą, a później dźwięk
otwieranych drzwi. Shannon wsadził głowę do pomieszczenia i uśmiechnął się
lekko;
- Już czas -
zakomunikował, wycofując się do tyłu. Jared jeszcze raz popatrzył się w swoje
roziskrzone oczy. Jeszcze tylko jedno spojrzenie w lustro.
Idąc wąskim
korytarzem, słyszał już podniesione głosy wydobywające się po drugiej stronie.
Czekali na niego, czekali na nich wszystkich. Zawsze sobie powtarzał, że musi
zagrać tak, jakby miał jutro umrzeć. Tak, jakby jutro mieli przestać istnieć, a
świat miał ich zapamiętać aż do jego końca. Po prostu dać z siebie więcej niż
sto procent. Ale gdy wychodził przed publiczność, chociaż robił to setki razy,
czuł się tak, jak wtedy, gdy dał swój pierwszy 'koncert', który zakończył się klapą;
te same emocje i ta sama zażyłość z muzyką. Czuł się tak samo, jak wtedy, kiedy
wystąpił przed większą publiką, która kupiła ich bilety, żeby zobaczyć ich na
żywo. Wtedy, po raz pierwszy. Naprawdę pierwszy raz.
Nacisnął na klamkę
i otworzył drzwi, a pęd powietrza porwał jego ubranie i usłyszał przeraźliwy
pisk. A potem zaczęło się... Zaczęło się to, co tak bardzo kochał.