„Starałem się być
kimś innym, ale zdaje się, że nic nie uległo zmianie. Teraz wiem, kim naprawdę
jestem wewnątrz. W końcu odnalazłem samego siebie, walcząc o kolejną szansę.”
(The Kill)
18. czerwca 2006r.,
Los Angeles, zamknięty ośrodek dla osób uzależnionych.
Jared kartkował powoli tą samą gazetę, którą czytał w
gabinecie Aidena. Zastanawiał się czy w ogóle by się o tym dowiedział, gdyby
nie on. Przecież wiedział, że Shannon miał go już kompletnie gdzieś i coraz
bardziej się wściekał. Ale był też pewien, że pomimo to, że Jared zalazł mu tak
bardzo za skórę, zrobiłby dla niego wszystko, żeby przestał zachowywać się jak
się zachowuje.
Wzmianka o ich zespole była nieduża, zajmowała może ledwo
pół strony, ale wiedział, że wywołała już spory szum w mediach. W końcu nie
miał dostępu do świata, był tutaj jak w więzieniu, a Aiden poszedł mu na rękę i
pokazał też inne mniejsze bądź większe artykuły, które zalały Internet. W
żadnym, ale to w żadnym Shannon nie mówił, co się stało z Jaredem, że zniknął
całkowicie z medialnego świata, a nawet brak jego zdjęć starał się ucinać
brakiem odpowiedzi. Nie myślał o tym na początku zbyt wiele, bo stwierdził, że
Shannon ma nad tym kontrolę i nikt nie będzie drążyć tematu, skoro i tak nie
odpowiadał na ich pytania. Potem ogarnęła go dziwna panika, co się stanie jeśli
ktoś będzie chciał śledzić ich, gdy w końcu zechcą go odwiedzić. Ale zaraz
odrzucał te wszystkie bzdurne myśli, bo kto normalny jeździłby za Shannonem,
Mattem i Tomo krok w krok. Przecież nie był żadnym mordercą, żeby musieli go
odnaleźć.
- Jared – usłyszał zaraz po tym, jak po raz któryś z
kolei czytał ten sam artykuł. – Jared, słyszysz mnie?
- Nie śpię – powiedział, podnosząc się i stając na
nogach. Aiden White patrzył na niego spod swoich szkieł. Był jak zwykle ubrany
w swój śnieżnobiały kitel, a na nogach miał trampki. Uśmiechnął się delikatnie
do niego, bo już wiedział po co do niego przyszedł. Sesja indywidualna miała
się zacząć już za chwilę.
- Za trzy minuty w moim gabinecie, no już – powiedział i
zaraz potem za sobą zamknął drzwi. Otrzepał się z niewidocznego kurzu i
odetchnął przez usta. Nie miał się czego bać, to kolejne spotkanie z jego
lekarzem, który naprawdę chce mu pomóc wyjść z tego całego gówna. A on tak samo
musi mu na to pozwolić i nie może się buntować. To nie już czas i miejsce na
to. W dziewięćdziesiątym dziewiątym mógł to robić, bo był zwyczajnie głupi i
naiwny, nie widział sensu, żeby ktokolwiek mógł go zrozumieć. Teraz już był
pewien, że wtedy nie miał racji, a oni wszyscy starali się mu tylko pomóc. Był
zbyt podatny na uroki różnych używek i brał je do woli, aż w którymś momencie
po prostu się na tym przejechał. Wtedy wszystko na niego zwaliło się tak nagle;
ciąża Louise, ich ślub i niemożliwość radzenia sobie z otaczającym go światem. A
dzisiaj nie miał już żadnych powodów by brać, tylko znalazł się w złym miejscu
i w złym czasie. Kathleen znowu rozłożyła nad nim skrzydła, sprzedając mu
działka po działce, a on brał to z tylko sobie znaną ochotą. Wiedział, już był
pewien, że na zawsze zostanie ćpunem, choćby już nigdy nie miał niczego więcej
wziąć. To miało być z nim do końca, a on teraz sobie przyrzekł, że nie spieprzy
niczego po raz kolejny, że zakończy w końcu znajomość z Kathleen, że nie da
sobą manipulować do tego stopnia, że gdy tylko zgłaszał się do niej, wszystkie
sznurki jakie go trzymały, puszczały. Każda rzecz, co miała trzymać go w
ryzach; miłość, zespół, spełnione marzenia i wszystko inne, co było mu dobre i
drogie, już miał świadomość, że mógł to tak łatwo przekreślić. I to tylko z
jego winy.
- Aiden – zaczął, przygryzając wargę. – Ja wiem, co
chcesz mi powiedzieć, że jeżeli nie zacznę nad sobą pracować, jeżeli nie
przestanę to naprawdę, któregoś dnia obudzę się leżąc sam ze strzykawką w ręce
i patrząc w sufit i… no właśnie, nie widząc nic, bo będę już wrakiem do takiego
stopnia, że nic innego nie będzie dla mnie ważne niż to, żeby wziąć i odlecieć
i być wysoko… naprawdę, wysoko w niebie, poza własnym umysłem i świadomością i…
naprawdę, to znaczy, że wszystko spieprzyłem, złamałem prawo, rozbiłem się
autem, potem prawie straciłem największą miłość, to był prawie mój koniec, a ja
mimo to, dalej to gówno chciałem brać, jakby bez tego nie dałbym rady oddychać.
Ale przecież ja mam już inny tlen…
- Jay, co nim jest? – Aiden zainteresował się i położył
dłonie na biurku. Przez chwilę wpatrywał się w jego oczy, chcąc znaleźć w nich
odpowiedź, ale Jared postanowił się jednak odezwać. Przełknął ślinę, przeczesał
palcami swoje już dosyć długie, czarne włosy i odetchnął.
- Moja żona, ona jest moim tlenem, bez niego ciężko mi
się oddycha, bez niej nie może istnieć nic. Prawie bym ją stracił, jest
przecież dla mnie wszystkim… rozumiesz, jak ona odejdzie ode mnie to ja sam w
sobie też odejdę, skończy się coś już na zawsze, a teraz przez ten cały czas
robiłem wszystko, stwarzałem tyle powodów, żeby mnie zostawiła i przez pewien
czas, naprawdę miałem wrażenie, że ona mnie zostawi, że już dłużej nie wytrzyma
– złapał oddech, ściskając swoje palce u rąk. Aiden nie słyszał u niego jeszcze
aż takiego wyznania, przez pewien czas myślał, że on się nigdy nie otworzy.
Wystarczył jednak impuls, zapalnik, żeby w końcu tama runęła i wszystko wyszło
na wierzch. Już dłużej nie umiał tego trzymać w sobie, a Aiden był skory to
wszystko wysłuchać i był też pewien, że nikomu o tym nie może powiedzieć.
- Nie wiedziałem, że masz żonę – spojrzał na jego dłonie,
na których nie było obrączki. – W mediach też nic nie jest napisane na ten
temat. Wydawało mi się, że jesteś po prostu w długim związku, nie było nigdzie
wzmianki o tym, że wziąłeś ślub.
- Bo to prawda; nigdzie o tym nic nie było napisane.
Wzięliśmy ślub pół roku temu, w Las Vegas bez niepotrzebnych świadków. Uznałem,
że jestem na ten krok gotowy. Ona w końcu jest i zawsze już będzie miłością
mojego życia, nie będzie kolejnej, nikogo już nigdy nie pokocham tak mocno jak
jej. To się przecież zdarza tylko raz w życiu, tego nie można już powtórzyć –
odetchnął, splatając ze sobą palce. Aiden przez chwilę milczał, zastanawiając
się, czy Jared jest gotowy na coś takiego. W końcu nareszcie się otworzył, nie
kazał mu przestać, nie mówił, że ma dać mu spokój i sobie iść. Teraz siedział
ze spuszczoną głową, a włosy przysłaniały mu twarz.
- Jay, za jakiś czas będziesz miał gościa. Powinieneś się
ucieszyć, tak myślę. – Jared jak na komendę podniósł swoje oczy; teraz
wpatrywał się w niego natarczywie, tak, że gdyby Aiden nie znał już tego
spojrzenia to opuściłby swoje oczy.
- Kto to jest? – mruknął zachrypniętym głosem, a Aiden
uśmiechnął się lekko w kącikach ust. Jako jego lekarz musiał wiedzieć o
wszystkim co dotyczyło jego pacjenta i tak samo musiał wydać na to wszystko
zgodę.
- Jay, nie mogę mówić ci wszystkiego tak od razu.
Zobaczysz w swoim czasie – przesunął palcami po jednym z plików kartek, gdzie
znajdowały się dane Jareda. Coś przykuło jego uwagę. - Jestem pewny, że
będziesz zadowolony. Ale teraz… mam wyniki.
- Wyniki? Czego? Krwi? – prychnął pod nosem, patrząc
lekko poirytowanym wzrokiem na Aidena, który wyciągnął kartkę z teczki z jego
nazwiskiem. Patrzył najpierw tępo w jeden punkt przed sobą, a potem czekał aż
Aiden przestanie drapać się po głowie. Chyba wiedział, już jakie ma wyniki.
- Nie krwi, Jay, nie krwi. Chociaż przyjmowane dawki
leków, które bierzesz są stopniowo zmniejszane, musisz przejść całkowity proces
detoksykacji.
- Podajecie mi prochy? – uniósł brwi, nie rozumiejąc
kompletnie o czym Aiden mówi. – Naprawdę? Jesteście śmieszni, cholernie,
ha-ha-ha.
- Nie prochy, tylko leki, które mają efekt podobny do
amfetaminy i są stopniowo zmniejszane pod moim okiem. Do sierpnia zejdziemy do
całkowitego zera, nigdy nie paliłeś fajek? Ograniczanie, zmniejszanie dawek,
tak wygląda cała procedura twojego leczenia i ja tu jestem od wydawania poleceń
– powiedział twardo, stukając kartkami o blat biurka. Jared czekał co jeszcze
ma mu do powiedzenia, ale do końca nie rozumiał też, o jakie wyniki może mu
chodzić. Miał pobieraną krew codziennie, co dwa dni stawiał się w jego
gabinecie tak samo jak dzisiaj, a w inne dni albo miał chwilę dla siebie, gdzie
przeważnie spał albo musiał udać się na jedną z wielu terapii grupowych.
- To… o co chodzi z moimi wynikami? Umieram?... Naprawdę
umieram? – uśmiechnął się krzywo, a Aiden miał ochotę wywrócić oczami do góry.
- Nie umierasz, gwarantuje. Ale – zawahał się chwilę,
patrząc ponownie na kartę Jareda – mam coś innego. Długo się zastanawiałem,
czytałem twoją poprzednią kartę choroby i wtedy potraktowali cię dosyć surowo.
Wyleczyli, owszem, byłeś czysty… -
- Całe sześć lat, od dziewięćdziesiątego dziewiątego do
dwa tysiące piątego – przerwał mu, wchodząc w słowo.
- Dokładnie dwudziestego września tysiąc dziewięćset
dziewięćdziesiątego dziewiątego roku wypuszczono cię z tego samego zakładu co
jesteś teraz. Spędziłeś tu miesiąc, może to zbyt krótko albo lekarz, który cię
prowadził uznał, że tego nie wymagasz. W końcu byłeś tu pierwszy raz – mówił, a
Jared naprawdę zaczynał się w tym gubić, o co w tej chwili może chodzić. Aiden
nie zwracał na niego zbytniej uwagi, kiedy marszczył swoje brwi i chciał się
odezwać, tylko tak samo jak wcześniej mówił dalej swoje. – Ale teraz trafiłeś
tu po raz drugi i z tym samym problemem; nie jesteś nagle alkoholikiem tylko
ciągle narkomanem. Zrobiłem pewne testy, musiałem poznać przyczynę, że zacząłeś
brać.
- Ale mówiłem już, życie, świat i wszystko co było w mojej
głowie zaczynało mnie przytłaczać i nawarstwiać się i musiałem gdzieś znaleźć
ujście swoich problemów. Dragi wyciszały mnie, zapominałem o połowie męczących
mnie spraw, nie miałem tyle destruktywnych myśli w głowie, nie robiłem tyle
głupich rzeczy, nie byłem taki narwany…
- Dokładnie, ja to wszystko wiem, nie musisz mi
przypominać – popatrzył się krótko na niego z delikatnym uśmiechem. – Dlatego
na samym początku kazałem wypełnić ci pewną ankietę, pamiętasz? – Jared pokiwał
potakująco głową w odpowiedzi na jego słowa. – Potem przeprowadziłem z tobą
krótki wywiad. Przeanalizowałem podobny, który udzieliłeś te kilka lat temu. I
nagle, wierz mi, wszystko stało się jasne.
- Hmm, wydaje mi się, że ja może rzeczywiście umieram, a
ty robisz mnie w konia – Aiden uśmiechnął się, kręcąc przecząco głową.
- Nie, nie masz racji. Po prostu zostałeś w końcu dobrze
zdiagnozowany, to tyle.
- Jestem ćpunem, czego chcieć więcej? – zapytał,
opierając się plecami o krzesło i odchylił się na nim do tyłu. Uniósł brwi i
liczył, że Aiden przejdzie w końcu do rzeczy. Ten chrząknął, kładąc łokcie na
biurku i splatając ze sobą dłonie.
- Jesteś, ale musiała być jakaś przyczyna, że nim się stałeś.
To nie wzięło się znikąd. Jared – zmienił ton głosu. – To wszystko co popchnęło
cię do tego, że pierwszy raz wziąłeś, wciągnąłeś, zapaliłeś, obojętnie, to
miało przyczynę tylko w tobie. W środku ciebie. Nawet osoby, które w tamtym
czasie to wszystko ci udostępniały, one nie były powodem tego, że zacząłeś się
staczać. Powód to tylko ty sam, wiesz czemu? - spytał, chociaż i tak przecież
już znał na to odpowiedź. – Bo występuje u ciebie jedno z zaburzeń osobowości
typu B.
- Co? Chyba kpisz… nie zrobicie ze mnie czubka!
- Ale kto mówił, że jesteś czubkiem, Jay, uspokój się –
Jared prychnął pod nosem, zaciskając zęby. Aiden wyczuł, że jest zdenerwowany. –
Masz „osobowość chwiejną emocjonalnie typ impulsywny”, jeśli chcesz znać pełną
książkową nazwę. To nie koniec świata, to tylko przyczyna twoich uzależnień.
Jay, co robisz? – spytał, patrząc jak Jared zaciska to na zmianę rozprostowuje
swoje pięści. Wciągnął powietrze przez usta i zacisnął zęby. Potem odchylił
głowę do tyłu, trzymając się krzesła.
- Super, w końcu wiem kim naprawdę jestem – podniósł
głowę i usiadł normalnie – w środku.
- Naprawdę?
- Nie, kurwa, Shannon miał rację, jestem pieprzonym
świrem – odepchnął się i wstał na równe nogi, chcąc jeszcze coś powiedzieć, ale
po chwili uznał to za zbędne. Popatrzył jeszcze krótko na Aidena, potem na
kartę, którą trzymał w dłoniach i jeszcze raz prychnął, odwracając się i
zmierzając w kierunku drzwi.
- A ty dokąd? – Aiden wstał z miejsca i okrążył biurko w
swoim gabinecie. Jared zatrzymał się w momencie, kiedy chciał nacisnąć na
klamkę. – Przecież jeszcze nie skończyliśmy.
- Na dziś mam dość. Muszę odpocząć – nawet na niego nie
patrząc, przycisnął za klamkę, która ustąpiła. Teraz naprawdę chciał zostać
sam.
Dwa dni później, Aiden znowu zapukał i wszedł do pokoju,
gdzie na łóżku leżał Jared. Już wiedział, że coś znowu od niego chce, ale on
przyszedł w zupełnie innej sprawie. Uśmiechnął się serdecznie i poprawił swoje
bordowe okulary na nosie.
- Jared, masz gościa. Chodź, zaprowadzę cię – machnął w
jego kierunku, żeby w końcu wstał i ruszył się z miejsca. Popatrzył na lekarza
zmrużonymi oczami, przypominając sobie, że Aiden mówił mu o tym, kiedy był
ostatnim razem w jego gabinecie. Odetchnął, nie wiedział kogo może się
spodziewać. Mógł być to Shannon, mogła być to Sonia, mógłbyś to ktokolwiek, a
mógł tak samo być to ktoś kogo w zupełności się nie spodziewał.
Lekko zacisnął dłonie i stawiał równe kroki, chcąc
dogonić Aidena. Szedł za nim, patrząc jak poły jego białego fartucha szeleszczą
z każdym jego krokiem.
- Aiden, kto to jest? Powiesz mi wreszcie? – Jared
dogonił go, a potem chciał już zatrzymać go, kiedy ten otworzył przed nim
drzwi. Na początku spojrzał na lekarza, żeby w końcu mu coś odpowiedział, a
potem dopiero przeniósł swój wzrok na to, na co patrzył Aiden. Zamrugał
zaskoczony, spodziewał się, że to Shannon przyjechał albo Tomo. Ewentualnie
Matt, aby pogadać, ustalić co dalej, co mają robić. Ale jednak była to osoba, o
której ostatnimi czasy myślał nieprzerwanie. Prawie tak jakby żadna inna nie istniała
na tej planecie, a cała reszta ludzi była nieważna. Jak gdyby wyparowali;
wszystkie myśli płynęły przecież tylko do niej. Nie mógł się z nią
skontaktować, chociaż bardzo chciał. A teraz Aiden otworzył przed nim drzwi
stołówki i mógł zobaczyć, że na jego widok automatycznie się podnosi.
Sonia miała na sobie niebieską sukienkę i białe conversy;
wyglądała tak zdrowo i promiennie, jej skóra była opalona na delikatny brąz, a
kasztanowe włosy błyszczały w słońcu. Odetchnął. Czuł się dziwnie, bo on sam wyglądał
jak kupa nieszczęść, a ona była jego przeciwieństwem. Ale odkąd się tu znalazł,
nie poczuł się tak dobrze, kiedy ją zobaczył. Była jego mrokiem, światłością i wszystkim tym na co on sam się składał.
- Przyszłaś…
- Jay, już dłużej nie mogłam siedzieć w domu, kiedy ty
jesteś tak niedaleko – zaczęła. – Widzieliśmy się w szpitalu, potem trafiłeś
tutaj. Shannon zajął się mediami, managerem i wszystkim. Nic nie wiedzą, a twój
lekarz też nie może nic mówić. Dzwoniła Emily –
- Co chciała? – spytał, wiedząc, że wiadomości dotarły
też do Paryża. Chociaż była w Europie nie umiał zatrzymać tej fali, która się
niosła. Mimo to, że w Paryżu było całkiem inne życie, ona sama nie była z nim
tak blisko jakby chciał, wiedział, że prędzej czy później dowie się o wszystkim.
- Pytała czy… czy żyjesz, tak, tylko tyle. Więcej mi nie
powiedziała. Miała dziwny głos… potem mówiłam jej, że wszystko gra, nie
chciałam jej martwić, ale… ona spytała czy to ten sam ośrodek co wtedy. Jay,
Emily się wszystkiego domyśliła. Wcale się nie zdziwię, jak zamówiła pierwszy,
lepszy lot do Los Angeles.
- Niech zostanie w Paryżu, zatrzymaj ją w tym cholernym
Paryżu... Ona mnie zabije – jego ciało ogarnęła dziwna panika, ale musiał się
szybko uspokoić.
- Jay, długo myślałam…
- Chcesz powiedzieć, że –
- Daj mi dokończyć – przerwała mu, tak jak on jej
wcześniej przerwał. - Nawet nie wiesz o
czym chce mówić. Spójrz na siebie – złapał ją za dłoń, kiedy siedzieli
naprzeciwko siebie. Dzielił ich tylko stolik, ale czy chciała, czy nie musiał
jej dotknąć. Nie wiedział też ile mają czasu, którego nawet nie starał się
liczyć. Wydawało mu się, że ktoś stoi za drzwiami i słucha, ale przecież nie
zrobiliby im tego, żeby ich podsłuchiwać. Jared ścisnął jej drobną dłoń,
widząc, że ma na palcach obrączkę. Tak samo jak on. Od ostatniej rozmowy z
Aidenem nie ściągnął jej już w ogóle, czuł ją na swojej skórze i przypominała
mu o tym, że jest wciąż jeszcze ktoś, kto czeka. – Czy tak wyobrażałeś sobie to
wszystko?
- Nie wyobrażałem sobie tego wcale. To po prostu się dzieje…
- Potrafisz to zatrzymać? Albo inaczej… czy chcesz? –
spytała patrząc w jego niebieskie oczy, które były szeroko otwarte. Wpatrywał
się w nią uważnie, nie mogąc zrozumieć tego, że dał się tak bardzo ponieść
wszystkim swoim uzależnieniom i pragnieniom, by móc ją stracić. Teraz mógłby
zacząć żałować, ale patrzył w jej oczy z sobie znaną intensywnością.
- Kochanie, nie będę mówił ‘że to nie tak jak myślisz’
albo ‘że ja już nie chcę’. To się stało i już tego nie zmienię…
- Jay, ale to jest tylko w tobie… tylko…
- Wiem, muszę zacząć na nowo. Ja to wiem, to jest ze mną
i we mnie, muszę to pokonać. Inaczej… naprawdę, ja wiem, rozumiem, ale – gubił
się we własnych słowach, odwracając na moment wzrok. Spojrzał przez okno, które
znajdowało się po prawej stronie od niego i nie wiedział co ma dalej mówić.
Tyle złamanych obietnic, tyle niespełnionych życzeń, tyle wszystkiego co mówił
nigdy nie pokryło się w rzeczywistości tylko stało się wręcz odwrotnie. Chciał
jej zapewnić, że teraz w końcu przejrzał, że już rozumie, że on przecież w
końcu naprawdę wie, co się stało, ale nie wiedział, czy to ona będzie chciała
go jeszcze słuchać. – Ale pozwól mi zacząć na nowo, z tobą, my razem nie osobno,
rozumiesz? Myślałem tak długo… jesteś dla mnie wszystkim. Bez ciebie nie wiem
jak mam żyć, to ty nadajesz mojemu życiu sens, ty sprawiasz, że chce mi się
dalej robić to wszystko, naprawdę, ja już nie mam siły więcej udawać… ale gdyby
nie ty, byłbym skończony…
- Myślisz, że mamy jeszcze jakąś szansę? – patrzyła na
niego, a Jared wziął jej dłoń i przyłożył sobie do policzka. Odetchnęła, nie
wiedząc co robić. Nie tak sobie to wszystko zaplanowała, nie tak, żeby teraz
odwiedzać go w takim miejscu jak to. Nie tak miało to wszystko wyglądać, w
zasadzie teraz uważała, że wszystko, ale to wszystko było nie tak. A oni są
coraz dalej siebie, jednocześnie będąc tak blisko.
- Myślę, że to nie zależy już ode mnie.
- Czy ty mówisz, że… Jay, wiesz jak jest… żyć z tobą jest
ciężko, ale –
- Bez ciebie też. – Zacisnął zęby, nie chcąc dopuścić do
tego, żeby mogła dokończyć. Chciał ją zatrzymać, nie pozwolić jej odejść,
chciał ją mieć tak bardzo, namacalnie i duchowo, że teraz nawet był gotów paść
na kolana, żeby nie robiła niczego, co mógłby nazwać ich końcem.
- Tak, dokładnie tak – powiedziała szeptem, otwierając
torebkę. Wyswobodziła dłoń z jego uścisku i spuściła wzrok, nie mogąc znieść
jego spojrzenia. – Ja już dłużej nie mogę, myślałam… tak samo długo, o tym co
jest dobre a co złe. Podjęłam decyzje.
- Jaką? – nie musiał pytać, mógł się domyślić. Przecież
widział, jak wyciąga kartkę, którą ma złożoną na pół. Już wiedział co na niej
jest, ale wciąż się łudził. – Jaką decyzję, o czym ty mówisz? – podsunęła mu
ją, unosząc głowę. Patrzyła na jego twarz i mógł dojrzeć, że jej oczy
błyszczały od zbierających się łez. – Jaką do cholery?! – wstał nie mogąc już
znieść tej ciszy i tego, że ona wcale się nie odzywa. Sonia siedziała i
oddychała powoli, cofając dłoń. Przykucnął przy niej, łapiąc jej obie ręce. –
Proszę, powiedz mi, co ty robisz?
- A może to ja powinnam spytać: co ty zrobiłeś, Jay? Co
ty najlepszego zrobiłeś?... – trzymał jej dłonie, kładąc głowę na jej kolanach
i wciągając powietrze. Chciał sprawić, żeby czas się zatrzymał. To nie mogło
się tak nagle wszystko zmienić.
- Nie możesz, nie pozwalam – chciała się podnieść z
krzesła i wyjść, ale Jared wciąż ją trzymał. Teraz stali naprzeciw siebie,
mierząc się na spojrzenia. Nie mógł się bać, że zobaczy tam pustkę. Ona wciąż
go kochała. Tego był pewien. Ale też zrozumiał, że miłość nie wystarcza. W ich
wypadku miłość już nie wystarczała. – Co ty robisz… powiedz mi…
- Jay – zaczęła, czując, że słowa przechodzą jej ciężko
przez gardło. – Właśnie się z tobą rozwodzę.
- To nieprawda, ty kłamiesz! – złapał ją i chciał ją
trzymać tak mocno, jak potrafił. Patrzyła na niego, obejmując go i kładąc mu
głowę na ramieniu. – Odwołaj to!
- Wiesz, że cię kocham, przecież wiesz to, ale my dłużej
nie możemy ze sobą być.
- Dlatego chcesz się rozwieść? Skarbie, tak bardzo cię
kocham… - przytulił się do niej, czując jej ciepło. Była taka drobna w jego
ramionach, a jej włosy przyjemnie łaskotały twarz. Sonia odsunęła się,
zadzierając głowę do góry, by potem wspiąć się na palce i złożyć na jego
wargach delikatny, subtelny pocałunek.
- Żegnaj, Jay – powiedziała i wyminęła go, zaskoczonego.
Przeszła kilka kroków i następnie zamknęła za sobą drzwi. Wpatrywał się w jej
plecy jak coraz bardziej się oddalają, a potem widział ją przez okno jak idzie,
ukradkiem ocierając oczy pełne łez.
- Kurwa, niech to wszystko trafi szlag, kurwa mać! –
wrzasnął, waląc pięścią w stół, aż poczuł nieprzyjemny ból. Bolało. Już nie
tylko fizycznie, choć widział spore zaczerwienienie, ale też psychicznie.
Bolało tak bardzo, że on już nie wiedział czy zna ten rodzaj bólu, czy to
całkiem coś innego. Bolało tak mocno, że czuł jak krew pulsuje w żyłach, jak
zdaje sobie sprawę, że to już się stało, a on nie może temu zapobiec. Bolało,
jak diabli, a on wiedział, że to całkiem coś innego, że to w zupełności inny
rodzaj bólu.
Bolało.
Stracił ją.
W każdy możliwy sposób.
*
10. marca 1977r.,
Warszawa, Kraków, Polska.
Zanosiło się na najzimniejszy marzec w historii. Jeżeli
nie w historii to przynajmniej w pamięci dwudziestojednoletniej, rudowłosej
dziewczyny. Teresa stała chwilę na dworcu w Warszawie, który był niebywale
zatłoczonym miejscem. W powietrzu unosił się zimny wiatr, który mieszał się z
wciąż padającym śniegiem.
Wyglądała normalnie, swoje długie, kasztanowe włosy
zaczesywała za uszy, by potem zostały znowu rozwiane przez wciąż nasilający się
wiatr. Patrzyła przed siebie, mrugając powiekami i trzymając w dłoniach bilet
na pociąg pośpieszny do Krakowa. Wracała do domu. Z dalekiego kraju. Zza oceanu,
gdzie miała zmienić swoje szare życie, które wiodła w Polsce. Ale choć myślała,
że tak będzie, a wymiana studencka, na którą załapała się jako najlepsza
studentka będzie dla niej nagrodą, a nie przekleństwem, stało się. Na początku
owszem, wszystko było na swoim miejscu. Nowy Jork pochłonął ją do tego stopnia,
że sama nie zdała sobie sprawy, że rzeczywiście potrafi osiągnąć coś z niczego.
Do czasu. Wszystko trwało do czasu, gdy Mark, którego poznała na jednej z
imprez nie okazał się zwykłym kłamcą, sprzedającym jej tanie bajeczki o tym, że
jest miłością jego życia, mając żonę. Tak w istocie było, on był dla niej
uzależnieniem, czymś co nie zdarza się dwa razy. Ich znajomość była zbyt
intensywna, żeby mogła zakończyć się szczęśliwie.
Teraz czekając na pociąg, który miał podjechać za pięć
minut, przykrywała się dokładnie rozpiętym płaszczem. Była zmęczona,
wystraszona i odrobinę zła. Na siebie, że tak wszystko się stało, na los, że
musiała wrócić, bo wiedziała, że sobie sama już nie poradzi w Stanach. To nie
tak miało wyglądać, żeby teraz musiała stać na dworcu w Warszawie i zakrywać
się swoim siwym płaszczem przed natarczywym spojrzeniem innych ludzi. Może jej
się tylko wydawało, że patrzą, a może rzeczywiście tak było. Bo co mogła robić
młoda dziewczyna, sama w stolicy i to jeszcze z dziewięciomiesięcznym brzuchem?
Odkąd się dowiedziała, uznała to za żart. Bardzo nie
śmieszy. Później stwierdziła, że może jakoś da się żyć, że dziecko w jej wieku
to nie koniec świata. Przecież Mark wciąż zapewniał, że ją kocha, a ona tak
ślepo mu wierzyła. Wtedy była tylko głupia i naiwna, a teraz wracała do Krakowa
w ciąży.
Pociąg podjechał i wytoczyła się z niego cała chmara
ludzi. Weszła do przedziału i zajęła swoje miejsce. Wbiła wzrok w okno,
ignorując siedzących obok niej pasażerów. Małżeństwo po pięćdziesiątce
rozmawiało o czymś mało konkretnym, a siedząca zaraz naprzeciwko niej kobieta -
zapewne jedna z tych sztywnych prawniczek - ubrana w dopasowaną garsonkę,
pisała coś szybko w swoim notatniku. Teresa nie przyglądała im się zbytnio,
myśląc o tym, czy jak już wysiądzie na głównej stacji w Krakowie, będzie gotowa
na to, co przyszykowało jej życie.
Odetchnęła. Tak jakby razem z tym wydechem miały ulecieć
z niej wszystkie troski i smutki. Jakby miała poczuć się lepiej, żeby jej
złamane serce mogło się na nowo odbudować. Ale tak się nie stało. Osiem godzin
później wysiadła z pociągu, wiedząc, że już naprawdę wróciła. Dziecko było
niespokojne, bolał ją kręgosłup i czuła te wszystkie koszmarne, ciążowe
dolegliwości. Nie miała pojęcia dlaczego jej brzuch jest tak duży, jakby co
najmniej zjadła piłkę. Ktoś śmiało mógł pomyśleć, że nosiła bliźniaki, a była
to tylko pojedyncza ciąża. W Krakowie śnieg padał tak samo, jak w Warszawie i
przez moment zastanawiała się, czy ta zima kiedyś się skończy. Ale teraz
problem ciągnącej się zimy był ostatnim co zaprzątało jej głowę. Musiała
urodzić dziecko i wrócić do Ameryki. Nie mogła zostać w Polsce, to miejsce jest
w zupełności nie dla niej.
Jej historia zaczęła się tak samo jak reszta podobnych
historii, gdy krótko przed północą dnia piętnastego marca, krótki krzyk
niemowlęcia przebił powietrze w jednej, szpitalnej sali. Teresa jeszcze nie
wiedziała co do końca się dzieje, czuła tylko silny ból i chciała, żeby jak
najszybciej minął. Myślała przez moment, że może tutaj zakończą się ich wspólne
losy, w jednym z krakowskich szpitali, kiedy powie, że nie chce tego dziecka.
Ale miesiąc po miesiącu, gdy była niemal pewna, że dziecko, które nosiła pod
sercem będzie dla niej tylko ciężkim balastem, wciąż wahała się czy robi
dobrze. Dopóki coś się nie zmieniło. Pielęgniarka podała jej zawiniętego
noworodka, który wciąż był lekko opuchnięty. Zawirowało jej w głowie. To, że
Mark ją zostawił nie znaczyło, że ona ma zostawić też swoje dziecko. Była
zwykłą, głupią dziewuchą myślącą, że mała dziewczynka, którą trzyma w ramionach
stanie się problemem, którego należy się pozbyć.
Chwilę potem otworzyła oczy. Bystre, jasne dziecięce oczy
wpatrywały się w jej zielone i mimo to, że przypominały jej odrobinę o jego
oczach, już wiedziała, że musi zmienić zdanie. Nie potrafiłaby zostawić jej na
schodach jakiegoś sierocińca. Przecież nie mogła. Nie była aż taką suką. Gdy ich spojrzenia się spotkały, już była
pewna, że oddając ją popełniłaby największy błąd życia. Musiała dać radę.
Przecież oddanie jej gdziekolwiek nie było żadnym rozwiązaniem.
Mijał miesiąc za miesiącem, rok po roku, a jej oczy
przypominały Teresie o tym, co odeszło. Ale nie wywoływały już żadnego bólu.
Pogodziła się z tym, że tak musiało po prostu być. Przecież wróciła do Krakowa,
jego tu już nie znajdzie. Nazywała ją swoim promyczkiem, który nigdy nie
gasnął. Pozwalała jej biegać w splątanych włosach albo zaplata je w dwa
warkocze, które luźno spływały po jej drobnych plecach. Była wszędzie tam gdzie
powinna być i jednocześnie tam, gdzie nikt jej nie oczekiwał. Sonia była dla
Teresy skarbem, jedynym i w całości jej, który kiedyś chciała oddać. Przez
wiele miesięcy nie mogła wybaczyć sobie żadnej z tych okropnych myśli, którą
kierowała do niej, gdy dopiero się dowiedziała, że jest.
Później coś się zmieniło. Minęło zaledwie kilka lat, a
Teresa poczuła, że dłużej tego nie zniesie. Choć mogła zostać w Polsce, mogła
budować tu przyszłość dla siebie i swojego dziecka, nagle coś runęło. Nie
pamiętała dokładnie jak Kraków stał się obcy, a policja wyszła na ulice. Wtedy
postanowiła przeczekać, a gdy wszystko ucichło, wróciła do Stanów.
Nagle z małej dziewczynki, którą wciąż dla niej była
Sonia, zrobiła się prawie dorosła dziewczyna. I siostra. Teresa wyszła za mąż
dwa lata po powtórnym przylocie do Nowego Jorku, a potem pojawiła się Susannah.
Maleńka, ciągle płacząca i wymagająca całej jej uwagi. Sonia patrzyła na nią z
boku, na początku nie rozumiejąc kim ona jest i dlaczego tak nagle stała się w
centrum uwagi. Miała tylko pięć lat i musiała teraz być dla niej miła, nie
mogła jej zaczepiać i mimo ciągłych sprzeciwów, gdy podrosła, nie robić jej na
złość. Tego od niej wymagali, a Susannah chodziła za nią krok w krok. Stały się
niemal nieodłączne, będąc tak bardzo różne od siebie. Wydawało się, że nawet
jeśli na początku Sonia podchodziła do Susannah z dystansem, teraz nic nie
mogło ich rozdzielić. Śpiewały, rysowały, układały zamki z piasku i pilnowały
się nawzajem, będąc przykładnymi siostrami, które leżały na jednym łóżku i
snuły własne fantazje, patrząc na obklejony plakatami sufit.
Prawdziwe zmiany nie zaczęły się, gdy Susannah się
urodziła. To stało się odrobinę później, a czas wtedy przyśpieszył jakby z dwa
razy. Już nie spinała swoich kasztanowych włosów w kucyki i nie splatała ich w
warkocze. Raptownie odrzuciła wszystkie wcześniejsze sprawy i zainteresowania,
by oddać się czemuś innemu. Zmieniła się, urosła, jej rysy się wyostrzyły i już
nie przypominała tej dwunastoletniej dziewczynki, którą przecież była tak
niedawno.
Teresa patrzyła na swoją córkę, nie mogąc uwierzyć, że
jest do niej tak podobna. Prawie jakby ktoś zdarł z niej skórę i zrobił trochę
mniejszą i młodszą wersję. Susannah miała jej oczy, ale to Sonia była jej
idealną kopią. Nawet tak samo skręcały jej się włosy. Później jej mała
dziewczynka stała się duża i zaczęła zadawać zbyt skomplikowane pytania, choć
brzmiały tak prosto. Nie wymagała szczegółów. Chciała tylko znać prawdę.
Chciała znać nazwisko jej ojca i dlaczego odszedł.
Teresa już wiedziała, że coś się zmienia i poczuła ten
sam dziwny rodzaj strachu, który czuła, gdy zrobiła test ciążowy. Zakopała w
sobie pamięć o Marku, nie chciała do tego wracać, to było zbyt odległe i prawie
już niewidoczne, a ona musiała za wszelką cenę znać prawdę. I powiedziała jej,
choć kosztowało ją to zbyt wiele sił; czuła się tak, jakby przebiegła maraton,
a ona tylko przecież mówiła. To był tamten wieczór, gdy postanowiła zmierzyć
się z własną przeszłością i wyrzuciła to wszystko z siebie, czując jakąś dziwną
ulgę. Stało się, powiedziała to, już nie może cofnąć słów. A potem wszystko
zaczęło się zmieniać; jej mała córeczka wyjechała od niej, opuściła ją na
długie lata, robiąc karierę, o jakiej Teresa nigdy nie mogłaby nawet marzyć. Patrzyła
jak wspina się na szczyty, jak coraz bardziej staje się rozpoznawalna,
oddalając się od niej coraz bardziej i bardziej.
20. czerwca 2006r., Nowy Jork.
Przekroczyła próg nowojorskiego mieszkania, które znała
aż za bardzo. Nie wiedziała dlaczego postanowiła akurat tutaj wrócić. Nie miała
najmniejszego pojęcia, czy Nowy Jork przywita ją w jakikolwiek sposób
serdecznie. Miała ze sobą tylko walizkę, którą spakowała następnego dnia, kiedy
wróciła od Jareda. Nie mogła już dłużej być w tych czterech ścianach –
przypominały jej o wszystkim, każdym wypowiedzianym słowie, geście i tym, co
tak naprawdę między nimi się stało. Nie miała już siły, żeby patrzeć się na to
wszystko, bo zbyt dobrze wiedziała, że na jej miejscu każdy postąpiłby tak
samo.
Uniosła swoje oczy zaraz po tym, jak na podłodze
zobaczyła drogie szpilki. Wiedziała, że nie należą do jej matki, bo ona takich
nie nosiła. Chociaż nie widziała jej kilka lat, musiała przyznać, że jeszcze
pamięta, że Teresa nie lubiła zbyt bardzo się stroić i ubierała się dosyć
powściągliwie. Jedyną osobą, która nosiła w tej rodzinie Louboutiny była
Susannah. Najpierw nie wiedziała czy zostać, czy wracać, czy chce z nią
rozmawiać, ale chyba powinna. Nie widziała jej odkąd opuściła Nowy Jork, a
Susannah była jeszcze nastolatką. Przecież mogły w końcu żyć w zgodzie, a nie
walczyć ze sobą, bo przecież nie miały w zasadzie o co. A teraz była gotowa się
z nią pogodzić. Naprawdę, myślała, że może im przyjść to łatwo. Przecież żadna
z nich nie wiedziała co u drugiej się wydarzyło, przez co przeszły, co
doprowadziło je do momentu, że właśnie dzisiaj spotykają się u swojej matki i
patrzą na siebie nie wiedząc, jak układa się słowa.
- Suze – zaczęła, stojąc w progu i patrząc na nią, jakby
widziała ją po raz pierwszy. – Wybacz, byłam taka głupia. Straciłam swoją
młodszą siostrzyczkę, bo woda sodowa uderzyła mi do głowy – odetchnęła. –
Możesz mnie nienawidzić, możesz… możesz wszystko, ale błagam, odezwij się –
wwiercała w nią spojrzenie, nie wiedząc czy Susannah coś powie, czy po prostu
nie wstanie z miejsca i nie wyjdzie trzaskając drzwiami. Ale ona siedziała,
trzymając kubek z herbatą i patrząc to na nią, to na matkę, która do tej pory
nie mogła pojąć, dlaczego nie rozmawiały ze sobą tak długo.
- Nie wiem co musiało cię spotkać, że postanowiłaś
przylecieć do Nowego Jorku, ale musi to być coś… wielkiego.
- Może musiało, chyba tak. Ostatnio straciłam zbyt wiele.
– Usiadła zaraz obok niej, czując, że one są przecież takie same, nic się nie
zmieniły.
- Kochanie… - odezwała się matka, patrząc na Sonię
zbolałym wzrokiem. Może wyglądała dobrze, może nie sprawiała wrażenia
zaniedbanej ani chorej, ale widziała w niej dziwny rodzaj smutku. Taki sam,
jaki ona czuła po rozstaniu z jej ojcem. Dokładnie ten sam.
- Mamo, ja już nie mam siły tam wracać – Teresa
wiedziała, że chodzi jej o Los Angeles, a Sonia nie musiała jej tego wyjaśniać.
– Chcę zacząć na nowo, tutaj, w Nowym Jorku, tam już nic nie może mnie
zatrzymać… tyle mi obiecał i tak samo dużo złamał tych przysiąg, że nie mam już
siły, naprawdę czuję się zmęczona.
- Co ten dureń ci zrobił? – spytała matka, a Susannah
naprawdę współczuła swojej siostrze, choć nie wiedziała, że jej słowa tak nią
wstrząsną. Tęskniła za nią, były przecież siostrami i miały tylko siebie.
- Mamo, chyba powinnam przejrzeć na oczy szybciej, ale
później zaszłam w ciążę – Susannah automatycznie spojrzała na jej brzuch,
doszukując się choć śladu potwierdzenia – ale straciłam ją, to było prawie rok
temu, już nauczyłam się z tym żyć. Potem wzięliśmy ślub, naprawdę było między
nami tak dobrze, aż do czasu… wylądował na odwyku, a ja miałam ochotę go zabić.
- Zawsze uważałam, że ci rockmeni to świrusy – wtrąciła
Susannah, próbując jakoś odnaleźć się w tej sytuacji. Siedziała koło swojej
siostry, z którą nie rozmawiała kilka lat i miała wrażenie, że jest skora jej
wszystko wybaczyć, bo zawsze, ale to zawsze brakowało jej, gdy było jej ciężko.
A teraz ma okazję w końcu zakończyć wszystkie niesnaski i spory. – Powinnaś
kopnąć go w dupę póki masz jeszcze okazję, nie znam go, rozmawiałam z nim dwa
razy i to przez telefon. Widziałam nawet ich teledysk, ten w hotelu, gdzie
biega w garniaku i odbija piłką od tenisa o ścianę...
- Suze, powinnam to wszystko zrobić już dawno temu, ale –
- Kochasz go, no nie? Córeczko, ty kochasz tego faceta i
nic tego nie zmieni, nawet jak będziesz chciała się z nim rozwieść.
- Już złożyłam pozew, mój prawnik zajął się wszystkim,
nie chcę dalej się łudzić, to bez sensu – spuściła wzrok na kolana i poczuła
czyiś uścisk na ramieniu. Gdy odwróciła głowę myślała, że to może mama, ale
dłoń należała do Susannah i choć była ostatnią osobą, którą by o to
podejrzewała, po tym wszystkim co było między nimi, to w tym pokoju zdawało się
jakby nie istnieć.
- Jesteś moją super starszą siostrą, pamiętasz? Miałyśmy
po kilkanaście lat. Zawsze taka byłaś, że dawałaś rade. Teraz też dasz, wiem,
że ci się uda… - mówiła, uśmiechając się uśmiechem, który pamiętała sprzed lat.
Nie tym, który mogła oglądać na okładkach Vouge’a czy Cosmopolitana. Ten
uśmiech sięgał wreszcie jej oczu. – Nie potrafię być dłużej na ciebie zła,
wystarczająco zbyt długo to trwało. A teraz wiem, że powinnam być z tobą.
*
Trzy miesiące
później, 15. września 2006r., Los Angeles.
Powiedz coś, bo
rezygnuję z ciebie. Jesteś jedyną, którą kocham. I właśnie mówię „żegnaj”.*
Jared opuścił ośrodek jeszcze w sierpniu. Był to
dokładnie dwudziesty trzeci sierpnia dwa tysiące szóstego roku, kiedy po raz
ostatni przekroczył próg swojego pokoju, zebrał wszystkie rzeczy i Aiden z
uśmiechem na ustach wyprowadził go przed drzwi. Uścisnął mu dłoń, gratulując,
że się nie złamał tylko konsekwentnie spełniał wszystkie prośby, zadania i cały
ogrom tego, co musiał zrobić, żeby w końcu uwolnić się ze szponów nałogu. Udało
mu się to wszystko, bo gdyby nie on sam, nie mógłby nikomu innemu dziękować, chociaż
przecież też musiał.
Shannon przyjechał po niego, mimo to, że go nie prosił.
Zaparkował zaraz przy samej bramie, nałożył okulary na nos, pociągnął kaptur
jeszcze niżej, żeby nikt nie mógł go rozpoznać. A potem zastanawiał się
dlaczego jego brat jest takim durniem, chociaż ma to wszystko na swoje
życzenie. Przecież nikt mu nie kazał, nikt od niego niczego nie oczekiwał, to
on sam wybrał to, że znalazł się w takim miejscu, żeby teraz je opuszczać. Ale
Jared już był pewien. Był pewien jak kilka lat wstecz, gdy wymyślił sobie, że
zostanie sławny i jego muzyka będzie nie tylko grać w nim samym. Postanowił, że
już nigdy i obojętnie co by się nie działo, nigdy w świecie nie wyląduje tu
ponownie. Już wiedział, że to wszystko jest w nim samym i to bardzo głęboko, to
wszystko co spowodowało, że się tu znalazł, to tylko jego wina i on nie może
już więcej stracić nad sobą tak bardzo kontroli. To wszystko masz w swojej głowie, lepiej żebyś wstał i wyszedł.**
Shannon po uzgodnieniu z Mattem i Tomo postanowił, że nie
będzie już dłużej szukał nowego wokalisty, a Jared wróci do zespołu. Nie mogli
przerwać kolejnej trasy koncertowej, która miała zacząć się niedługo. Welcome
to the Universe, rozpoczynało się już siedemnastego października i wszyscy razem
mieli wrócić do Minneapolis. W zasadzie też nie umiał zrobić tego swojemu
bratu, gdy dowiedział się, że w najbliższym czasie musi stawić się na pierwszej
rozprawie rozwodowej. Doskonale zdawał sobie sprawę, że zespół jest dla Jareda
teraz już wszystkim co ma, a odbierając mu nawet to, sprawi, że on sam może
stracić brata na zawsze. Shannon trochę się wahał, trochę mu współczuł, trochę
z nim o tym rozmawiał, ale za każdym razem był pewny swoich słów: masz to
wszystko na własne życzenie.
Potem pod koniec sierpnia, razem z Amy Lee, Jared
poprowadził VMA MTV, na którym wypadł tak przekonująco, że nikt nie zadawał
żadnych pytań. Zrobił to profesjonalnie, bez żadnych improwizacji,
niepotrzebnych udziwnień. Był taki jakiego go zapamiętali, przed tym jak
zniknął na długie miesiące i nikt nie wiedział co się z nim dzieje. VMA MTV
dodało mu skrzydeł; zgarnęli nagrodę za ‘The Kill’ w kategorii MTV2 i Jared
przez chwilę myślał, że nie spieprzył wszystkiego.
I teraz zastanawiał się, siedząc w swoim mieszkaniu,
które wciąż wyglądało jakby dopiero się wprowadził, czy może to zrobić, czy
może wydać na to zgodę. A może ma się zbuntować, nie chcieć tego robić, odłożyć
wszystko w czasie, bo to nie mogła być przecież prawda. Pozew rozwodowy palił
go w palce, a jego treść już znał na pamięć. Nie chciał tam iść, tak bardzo nie
chciał tam iść i patrzeć się w twarz tych ludzi, co chcą zakończyć coś, co
miało nigdy nie doczekać końca.
Tamtego dnia, już postanowił, choć nie wiedział jeszcze o
tym tak zupełnie. Nie chciał tam iść, nie chciał i zrobił potem wszystko, że
rzeczywiście nie pojawił się w tym sądzie, chociaż miało się to zakończyć
właśnie teraz.
Nie umiał, tak bardzo nie umiał pozwolić, by właśnie
nadszedł ten moment.
Chociaż dostał potem telefon; jeden, krótki, pełen pretensji.
- Dlaczego to zrobiłeś? Czy raz nie możesz mnie
posłuchać? – usłyszał w swojej słuchawce i nie odzywał się. Nie wiedział co ma
mówić. – Jay, proszę, zakończmy to i nie utrudniaj tego. Po prostu stało się –
powiedziała, a w nim coś się zagotowało. Potem uznał, że może jak mówił Aiden jego zaburzenia wychodzą na wierzch.
Teraz już przynajmniej wiedział, dlaczego czasem zachowuje się tak...
specyficznie. Dokładnie nie potrafił znaleźć innego słowa, ale w tej chwili nie
o tym myślał.
- Po prostu stało się? – spytał, zaciskając zęby. Było mu
źle, czuł się podle jakby ktoś wcześniej go zlał, ale teraz jeszcze usłyszał
jej głos i nie wytrzymał. – Dla ciebie „po prostu stało się”?! NAPRAWDĘ?! –
chciał krzyczeć, walić pięściami, ale siedział przy stole i zaciskał pięść
lewej ręki. Gdyby miał odrobinę dłuższe paznokcie to pewnie przebiły by skórę.
– Naprawdę, naprawdę, naprawdę, naprawdę?!
- Skończ, dobrze wiesz, jak jest – Sonia odpowiedziała mu
normalnie, a jego spojrzenie przeniosło się na kartkę, która leżała przed nim.
Pozew rozwodowy. Miał ochotę na niego napluć. – I przestań krzyczeć. Widziałam
waszą trasę koncertową, kolejna rozprawa będzie w któryś dzień jak nie grasz
żadnego, cholernego koncertu.
- Nie przyjadę, nie zobaczysz mnie, nie myślę wracać do
Los Angeles, kiedy nie muszę, naprawdę nie muszę, rozumiesz?
- Musisz, Jay – powiedziała twardo. Zgrzytnął zębami,
czuł dziwne prądy, gdy o raz za dużo to zrobił. – Nie masz wyboru.
- Ależ oczywiście, że zawsze mam wybór – powiedział już
spokojnie, mrugając powiekami. Miał dość, chciał zakopać się pod ziemię.
Żywcem. – Po prostu nie przyjadę. Dobrze o tym wiesz. Bez mojej zgody nie
dostaniesz tego rozwodu.
- Jay, proszę – jej ton głosu już się zmienił i miał
ochotę ujrzeć jej twarz. – Nie utrudniaj, to jedyne co możesz zrobić.
- Gdzie jesteś? Co robisz? Dobrze się bawisz? – spytał,
nie wiedząc czy w ogóle dostanie na te pytania jakąkolwiek odpowiedź. – Bo u
mnie jest tak cholernie pusto, ta cisza aż boli.
- Jeśli coś ci to pomoże to jestem w Nowym Jorku i błagam,
daj mi spokój. Przecież wiesz, że to już nie ma sensu, to wszystko skończone.
- Nieprawda.
- Pogódź się, przecież nie jestem –
- Jesteś, zawsze byłaś i będziesz, rozumiesz? Nie ma
nikogo, kurwa, nie ma nikogo innego…
- Jay – wzięła oddech, Sonia naprawdę miała dość tej
rozmowy. Chciała zakończyć to po ludzku i w jakieś względnej zgodzie, ale jak
widać się nie dało. Po prostu się nie dało. – To moje ostanie życzenie, bądź w
drugim terminie. – I się rozłączyła.
Uspokoił oddech, wstrzymał go. Poprawił się na krześle i
zamknął oczy. Nagle poczuł się tak, jakby został na tej planecie sam, on jeden,
tylko on. Nikt więcej. Ucichł cały gwar, który wydobywał się zza okna, nie
słyszał w zupełności nic. A potem przywołał w wspomnieniach jej roześmianą
twarz i prawie czuł, jak jej ciepłe ciało przylega do jego ciała.
Potem dopiero zaczął rejestrować, gdy ułożył swoje palce
na klawiszach pianina i grał jakąś pierwszą, lepszą melodię. Przez chwilę
myślał, że mógłby ją spisać, ale teraz nie wiedział czy ona kiedykolwiek się do
czegoś nada. Przymykał oczy, zaciskał usta i po tylu latach, gdy prawie
zapomniał, że muzyka może być tak silna, wiedział, że już należy tylko do niej.
Prawie walił w klawisze, czuł jak stykają się mocno z
jego palcami, jak dźwięki stają się coraz silniejsze, mroczniejsze i bardziej
wyraziste.
Nie było już nic więcej.
13. października
2006r., Hollywood, Los Angeles.
Kathleen stała przed klubem, czekając. Sama nie miała
pojęcia na co. Właściwie wiedziała, że czeka na Jareda, bo miała do niego
sprawę, która nie mogła poczekać, a upierdliwy ochroniarz nie chciał jej
wpuścić za kulisy. Mieli tu jakiś występ, sama nie wiedziała co, nie obchodziło
ją to. Ale dowiedziała się, że wreszcie wyszedł z ukrycia i w końcu zaczął
pokazywać się światu. Na plotkarskich portalach szumiało, że się rozwodzi, a
ona już była pewna, że to przez nią i ich kilka wspólnych nocy, kiedy miał
koncerty w Los Angeles.
Była zła, bardzo zła. Czuła, że nie jest dziś sobą, a
każdy narkotyk jaki wzięła przed chwilą zaczynał działać ze zdwojoną siłą. Może
to przez połączenie z wódką, którą podał jej barman chwilę temu. Patrzył na nią
podejrzliwie, ale mimo to, serwował jej kolejne drinki, dopóki nie przestała mu
płacić.
- Kathleen - usłyszała, odwracając automatycznie głowę. -
Czego chcesz? – wysyczał przez zęby, patrząc w jej oczy, a potem rozglądając
się, czy nikt ich nie obserwuje.
- Jared, wisisz mi grubą kasę - zaznaczyła ostatnie
słowa. Jared patrzył, chociaż wydawało jej się, że ją ignoruje. - Widziałam, co
cię spotkało.
- Co niby widziałaś?
- W L.A. News, mówili o tym, że -
- O czym?!
- Kurwa, o twoim rozwodzie! - zaśmiała się. - Ile to
małżeństwo trwało? Pół roku? Nie bądź śmieszny... Pisali też na tych
szmaciarskich stronach, że bierzesz rozwód, a nawet nie wiedzieli, że masz
żonę.
- Nie będę z tobą rozmawiać - wysyczał, chcąc odejść.
Miał dość jej, tej sytuacji i wszystkiego wkoło. A poruszanie przy nim każdego
wspomnienia związanego z rozwodem, nie było dla niego zbyt lekkie. Ale Kathleen
przypomniała sobie, że ma w swoim płaszczu coś jeszcze. Nie tylko porcje koki,
ale rzecz, co pozwalała jej górować. Już wiedziała, że ma go w garści, a on tak
szybko się nie wywinie.
- Ależ będziesz - mówiła, powoli wyciągając maleńki
pistolet. Jared nie rozumiał co się dzieje, co jej się stało, że teraz mu
grozi.
- Chcesz mnie zabić? - wziął oddech. - Chcesz tego? Za
jakieś prochy? Przecież już ich nie potrzebuje, jestem czysty!
- Nie chce cię zabić, dupku. Chce tylko sprawić, że
będziesz skomlał jak pies... Przede mną, na kolanach – cedziła przez zęby,
patrząc na niego to na pistolet.
- Nie zrobisz tego.
- A dlaczego mam tego nie zrobić? - Kathleen uniosła dłoń
z pistoletem przed niego i uśmiechnęła się lekko obłąkanym uśmiechem. Już
wiedziała, że jest ponad nim, a on nie może nic zrobić.
- Bo ci nie pozwalam. Słyszysz?! Nie pozwalam!!!
- Myślisz, że ktoś będzie płakał? Ja na pewno nie...
Twoja żonka tym bardziej.
- Zostaw ją w spokoju!
- A może mam jej powiedzieć, jak pieprzyłeś mnie na
zapleczu klubu po jednym z twoich koncertów? Może mam przypomnieć jej, dlaczego
nie odbierałeś wtedy telefonów przez całą noc?
- A może masz się po prostu przymknąć?! - nie mógł znieść
tego, co ona mówi. Ich rozwód bolał go do cna, a Kathleen chciała jeszcze
bardziej sprawić, żeby nie zapomniał tego bólu.
- Kurwa, jesteś taki żałosny... Miałeś żonę, a pieprzyłeś
się z kim popadnie. Powinieneś zgnić w piekle.
- Nie będę słuchał twoich kazań. Odłóż ten pistolet,
słyszysz? – chciał jej dotknąć, ale usłyszał tylko trzask, który mógł świadczyć
o jednym. Niebieskie oczy Kathleen płonęły i widział w nich coś znajomego.
Przypominały mu jego własne, gdy był w
tak strasznym stanie jak ona, gdy nie miał kontroli, gdy nie wiedział co dzieje
się z nim samym, a świat zaczynał wirować.
- Nie będę cię słuchać! - warknęła, przesuwając palcami
po broni i ją odbezpieczając. - Wisisz mi kupę kasy za prochy, chce je mieć -
- Skąd mam to teraz wziąć? – spytał na wydechu, cofając
się kilka kroków. Kathleen przekrzywiła głowę, a jej długie, blond włosy opadły
jej z ramion.
- Gówno mnie to obchodzi – powiedziała twardo. –
Słyszysz?! GÓWNO!!! Wyskakuj z kasy, kurwa, dawaj ją, no już! – celowała w
niego pistoletem, a Jared czuł jak pot cieknie mu po plecach. Bał się, a ona
widziała to, choć starał się, żeby nie mogła ujrzeć jego strachu, Nie mógł
umrzeć przecież w taki sposób. – Głuchy jesteś?!
- Nic ci nie dam, bo nie mam?! Zastanów się!
- Jay, jesteś taki żałosny, ale teraz interesuje mnie
tylko moja kasa – wirowało jej w głowie, dłonie zaczęły robić się nieprzyjemnie
lepkie, nogi miękkie i nie wiedziała czy to mieszanka silnych narkotyków czy
alkoholu tak na nią działa. Jared widział, jak jej spojrzenie staje się mętne i
jak chwilę potem traci przytomność na zapleczach klubu. Ale nie wiedział, że
Kathleen tracąc resztki świadomości już postanowiła. Już ułożyła sobie swój
plan.
Piosenka do odcinka: Boy Epic - Scars
_____tytuł: autorstwa Aillie
*- Great Big World- Say something
**- 30STM- Echelon
chciałam to opowiadanie zakończyć jeszcze w tym roku, ale w tym roku brzmi dziwnie w stosunku do mojego tempa pisania, masakra. ale wiem, że ta historia w końcu doczeka się tego cholernego epilogu.
FIKCJA, przypominam. postać Dżarka została wymyślona w 2010r. i od początku zakładałam, że taki będzie jej finał.
xo