AKTUALIZACJA

Prawdopodobnie nikt tu nie wchodzi poza mną raz na miesiąc i jakimś zbłąkanym wędrowcem, ale chce powiedzieć, że cała lista odcinków WRÓCIŁA. Można czytać to opowiadanie jeżeli ktoś zapragnie do woli, za moją całkowitą zgodą.

Czasem jeszcze tęsknię.

niedziela, 26 lipca 2015

24. "Mój tlen"

„Codziennie szukam siebie
ja obcy sobie człowiek
uległy barwom
dźwiękom
ciszy”*
                       
11. maja 2005r., Los Angeles.

Jared wziął do ręki telefon. Przez chwilę wahał się czy dobrze obliczył różnicę międzykontynentalną. Potem jednak uznał, że nigdy przecież się nie wściekała, gdy dzwonił według niego w dzień, a w Paryżu był środek nocy. Wtedy dzwonił pod wpływem chwili, bo musiał jej coś powiedzieć, a Emily zaspanym głosem powtarzała, że nic się nie stało i może mówić dalej. Dziś było inaczej. Pamiętał o jej dniu, miał go zapisany w notesie i wszędzie tam, żeby nigdy nie zapomnieć. Pomimo to, że odwiedził ją wtedy tak spontanicznie, teraz wiedział, że mogą spotkać się już naprawdę niebawem. Trasa promująca ‘A Beautiful Lie’ miała sięgać też Europę. Nawet może i był w planach Paryż. A on już wiedział, że dołoży wszelkich starań, żeby wyjść na scenę we Francji.
- Słucham? – jej głos nie był zaspany ani nie brzmiał tak, jakby gdzieś się spieszyła. – Jay, to ty? Ostatnio coś mi telefon świruje.
- Tak, to ja – powiedział, a jej oczy pokraśniały. Tak długo go nie słyszała, tak długo z nim nie rozmawiała i nawet nie pamiętała, kiedy wysłał do niej ostatni raz mail. Przez moment wydawało jej się, że gdy odwiedził ją w Paryżu w tamtym roku, było to w jakiś dziwny sposób ich pożegnaniem, ale widocznie musiała się mylić. Jared wciąż był w jej życiu i wciąż musiała przyznać, że nie wie, co on robi. Ich życie zmieniło się diametralnie po tym, jak opuściła Stany; Los Angeles już nie było jej domem, nie pamiętała też czy kiedykolwiek do niego wróci. Nie miała ku temu powodów ani w zasadzie nie czuła takiej potrzeby, żeby wracać. Mimo to, że tęskniła za Jaredem nieprzerwanie od tylu lat, ale w końcu po tak długim czasie mogła śmiało powiedzieć, że Paryż to jej miejsce na ziemi. Tu czuła się szczęśliwa, to tutaj spełniała swoje marzenia. To właśnie to miasto było tym, które zawsze, ale to zawsze chciała odwiedzić, chociaż na chwilę. I nareszcie to wszystko jej się udało. Emily z całym ogromem własnych doświadczeń, marzeń i chęci, które popchnęły ją do tego, odniosła swój własny, osobisty sukces. Skończyła szkołę, która była jednym z tych nienamacalnych pragnień, o których kiedyś mówiła, a teraz już była dla niej miłym wspomnieniem. To tutaj i tylko tutaj mogła kształtować się dalej i nie patrzeć już wstecz. Mimo to, że jej przyjaciel, który był tym na śmierć i życie, był tak daleko, dobrze wiedziała, że nie chciałby, aby wracała. Ameryka nie była dla niej i teraz była prawie stuprocentową Paryżanką, a jej amerykański akcent nie był już tak bardzo słyszalny. Francuski opanowała prawie do perfekcji. – Chciałem złożyć ci życzenia, w końcu masz dzisiaj urodziny!
- Nienawidzę tego dnia, dzisiaj jeszcze bardziej.
- To, że zmienia ci się kod nie znaczy, że nie masz świętować – przypomniał, a Emily prychnęła. W takim dniu jak ten chciała, żeby tu był. W jej urodziny Paryż robił się w jakiś sposób bardzo obcy.
- Kończę dzisiaj – zrobiła pauzę. – Trzydzieści lat, to prawie jak wyrok śmierci! – zaśmiała się do słuchawki.
- Oj, nie przesadzaj, to jeszcze nie koniec świata. Zawsze możesz przypomnieć sobie ile ja kończę za pół roku albo Shannon… ten to już w ogóle jest stary… - powiedział grobowym tonem, a Emily ponownie się roześmiała. Naprawdę chciałaby, żeby tu był. To jak jedno z jej marzeń, które mogło, a nie musiało przecież się spełnić.
- Tęsknie za tobą, Jay – nie lubiła się nad sobą użalać, ale dzisiaj przecież był jej dzień. Mogła mu powiedzieć cokolwiek, przecież zawsze mówiła mu, co leżało jej na sercu, a dzisiaj jeszcze bardziej parszywie się czuła. Te tysiące kilometrów jakie ich dzieliły były w tej chwili nie do pokonania. – Co u ciebie?
- Nic specjalnego – mruknął. – Zrobiłem sobie nowy tatuaż, długo nad nim myślałem czy powinienem. Przecież odwiedzam ją regularnie – nie musiał mówić Emily, kogo odwiedza, bo doskonale wiedziała, że chodzi mu o Skyler. – Ale, gdy wyjeżdżamy w trasę, czuję, jakbym ją opuszczał. To, tak jakby dalej żyła, a ja po prostu jestem na koncercie. Wiesz… naprawdę długo szukałem odpowiedniego motta, sentencji czy czegokolwiek, co mogłoby być właściwie. Zrobiłem go jakieś kilka dni temu. Umówiłem się z gościem najlepszym w mieście, żeby nie spieprzył sprawy. Reszta tatuaży jakoś jest… no dobra, są ważne, oczywiście, mówią o moim zespole, to tak jakby mówiły o mnie, ale ten musiał być idealny.
- Gdzie go masz?
- Pod lewą piersią, tam gdzie mam serce. Zrobiłem datę jej urodzin i zaraz obok łacińską sentencję, znalazłem idealną.
- Jaką?
- „Twoja śmierć jest moim życiem.”** – Powiedział, a Emily przez moment nie wiedziała co ma mu odpowiedzieć. Nigdy nie była w takiej sytuacji jak on, nigdy nie była w stanie wyobrazić sobie, co on mógł wtedy przeżywać. Właściwie, nikt, ale to nikt nie był w stanie wyobrazić sobie, co Jared wtedy mógł czuć, bo to były jego uczucia, to były jego emocje. Jedynie ktoś inny, kto przeżył coś podobnego mógł wiedzieć, ale nie do końca. Może był w podobnej sytuacji, ale nie w tej samej. Nikt nigdy nie był w tej samej sytuacji jak on. – Emily, wiesz, ale nie powinienem…
- Czego? Coś się stało? – zapytała, bo ton jego głosu nagle się zmienił. Już nie był taki jak przed chwilą. – Jay, wiesz, że możesz mi o wszystkim powiedzieć – zachęciła go, a Jared po drugiej stronie słuchawki złapał się za miejsce, gdzie miał dopiero co świeżo zrobiony tatuaż. Nie był pewien czy powinien jej mówić wszystko to, co nagle tak się stało, że dał się ponieść, że dał po raz kolejny sobą pokierować. I on sam, mimo, że tak bardzo się przed tym wzbraniał, przystał na to i wcale, ale to wcale nie czuł do siebie żalu. Nie wiedział jak wybrnąć z tej sytuacji, Emily nie powinna wiedzieć. Była daleko, on był daleko i w zasadzie nie miała wpływu na to, co się działo. To był przecież też jej dzień, nie może go zepsuć swoimi pokręconymi problemami, które tak długo trzymał w ryzach, aż wreszcie puściły hamulce. Tkwił w tym wszystkim po uszy i był pewien, że minie sporo czasu, aż będzie chciał albo aż będzie zmuszony z tym skończyć. Postanowił zdać się na to, że może uda mu się wywinąć, bo nie chciał teraz mówić jej o tym wszystkim… Nie teraz, zwłaszcza nie teraz.
- Nie powinienem ci mówić, ale Forever Night, Never Day –
- Co? – weszła mu w słowo, nie rozumiejąc kompletnie o czym on mówi.
- Nazwa trasy koncertowej, która rozpocznie się już w styczniu! – prawie wykrzyknął do mikrofonu, będąc odrobinę poirytowanym, że Emily po takim czasie jeszcze nie rozumiała jego własnej terminologii. – Oczywiście w planach są same Stany, nie ma Europy, ale… ale wiesz, że dla Paryża zrobię wszystko. I, udało się, Emily, naprawdę się udało! – chodził po pokoju tam i z powrotem. Nie potrafił usiedzieć dzisiaj ani chwili w jednym miejscu.
- Ale co takiego? – dalej była lekko skołowana, ale powoli zaczynała rozumieć o co mu chodzi. Czy on mówi, że…
- Tak, to głupie, ale mamy trzy koncerty we Francji. I tylko tam. Forever Night, Never Day nie przewiduje żadnej Kanady, a tym bardziej Europy, ale tak bardzo prosiłem… Siedemnastego lutego jest pierwszy w Lyonie, drugi dwudziestego w Paryżu, a trzeci w Rouen dwudziestego drugiego.
- To oznacza, że będziecie w Paryżu…
- Od osiemnastego aż do dwudziestego drugiego, bo to całe Rouen jest niedaleko, musiałbym sprawdzić na mapie. Oczywiście wolałbym przylecieć w maju, wiesz, żeby wyciągnąć cię na scenę i zaśpiewać ci przed tymi ludźmi urodzinową piosenkę, ale –
- Jay to cudowne – przerwała mu, a Jared usiadł wreszcie na kanapie. Przez chwilę nie ruszał się, a potem odchylił się do tyłu i położył głowę na jej oparciu, tak, że wpatrywał się teraz w biały sufit. Odetchnął do słuchawki, starając się zebrać myśli. – To jeden z lepszych prezentów, jaki można dostać na urodziny, taka wiadomość! Jesteś kochany – uśmiechnął się pod wpływem jej słów, które rozbrzmiewały mu w głowie. Emily zasługiwała na wszystko najlepsze z jego strony i dobrze wiedział, że ona zrobiłaby dla niego dokładnie to samo.

14. maja 2005r.

Sonia przebudziła się, gdy słońce dopiero mijało linię horyzontu. Nie wiedziała od razu która jest godzina, ale wiedziała, że ktoś się jej przygląda. Czuła na sobie spojrzenie, ale nie chciała jeszcze otworzyć oczu. Potem na jej policzku znalazła się jego ręka, a następnie poczuła jak delikatnie go gładzi. Miał szorstkie opuszki, ale to wcale jej nie przeszkadzało. Doskonale je znała, potrafiła rozpoznać je niemal od razu, kiedy dotykał ją jak teraz, że nie widziała, kto to jest. Tyle lat, a ona już znała je na pamięć.
- Jay… - wychrypiała, podnosząc powoli ciężkie powieki. Spojrzała przed siebie na skupioną twarz mężczyzny, który ciągle gładził ją po policzku. – Jay, muszę ci coś powiedzieć – nie wiedziała od czego zacząć, teraz wydawała jej się odpowiednia chwila. Spojrzała ukradkiem na zegarek, który stał na szafce nocnej za jego głową; siódma rano, a jej się już nie chce spać. Jak każda dziewczyna w tej sytuacji miała swoje własne obawy, lęki i niepewności, które towarzyszyły jej od dnia, gdy wszystko stało się jasne. Nie wiedziała tylko co się stanie, gdy cała prawda przejdzie przez jej usta, a wtedy już nie będzie drogi powrotnej. Czas ją gonił, wizja zbliżającego się wydania płyty ciążyła jej i wiedziała już, że nie będzie wtedy odwrotu. Jared całymi dniami siedział w studio, a kiedy wracał pod osłoną nocy prawie ze sobą nie rozmawiali. Trwało to już jakiś czas, a on choć ciągle jej powtarzał, że ją kocha, że chce, że jest najważniejsza na świecie, oddalał się od niej coraz bardziej. Teraz z całym ogromem tego, co miało się stać w przyszłości; wydanie płyty, promocja, gale MTV, a co za tym wszystkim jeszcze szło – zbliżająca się trasa, która miała znowu ich rozdzielić, nie była dla niej najlepszym, co mogła sobie wymarzyć. Bała się tego strasznie, bo, gdy go nie było czuła się taka zamknięta pośród tych ścian, które zdawały się ją przytłaczać.
- Co się stało? – podniósł swoje oczy na nią; niebieskie tęczówki wpatrywały się w nią uważnie, nawet wtedy, gdy podniosła się do pozycji siedzącej i odwróciła się do niego bokiem. Złapała go za rękę i splotła ich palce ze sobą, myśląc, że może to jakoś jej pomoże. Czasem miała nieodparte wrażenie, że go wcale nie zna, że on dalej robi jak chce, że nie wie, co myśli i w zupełności nie wie do końca jaki jest. Ale to wrażenie zaraz mijało, gdy czuła jego ciepło ciała zaraz przy swoim, gdy tulił ją do snu.
- Jared – zaczęła, kładąc się z powrotem u jego boku. Wtuliła nos w zagłębienie jego szyi i wdychała kojący zapach jego skóry. Było tak dobrze, mogła zostać w tym miejscu na zawsze. – Czy myślałeś kiedyś o tym, żeby…
- Żeby co? – ponaglił ją, bo nie wiedział o co może jej chodzić. Sonia od kilku dni była rozkojarzona, stłukła kilka razy jakąś szklankę i zachowywała się dosyć podejrzliwie. Nie wiedział o co może jej chodzić, bo w gruncie rzeczy nie spędzali ze sobą dużo czasu. Rzucił się w wir pracy, a potem po raz kolejny kłamał prosto w oczy, że wszystko jest w porządku. Nie było. Kathleen zapoczątkowała to wszystko, a on zamiast to zakończyć, bo mógł odejść po tym, jak na planie teledysku pierwszy raz wciągał, ale nie chciał. Przerażało go to, że wcale nie chciał tego rzucić, a jednocześnie coraz bardziej się temu poddawał.
- Co by się stało, jakbym była w ciąży? – zapytała, obejmując go bardziej, ale poczuła jak się cały napina. – Co by się stało?
- W sumie to chyba nic – odpowiedział zgodnie z prawdą, ale już był pewny, że wie o co jej chodzi. Musiał się uspokoić, bo wiedział, że nie może tak na to reagować. Już był pewny, że wie, że cały jest spięty, że oddycha trochę zbyt płytko, a on nie wie czemu na to tak reaguje. Nie wiedział, a przynajmniej nie chciał dopuszczać do siebie myśli, że wszystko może skończyć się tak samo. – Chcesz mi powiedzieć –
- Tak, Jay, dokładnie tak – odpowiedziała, a jego przyspieszony oddech owiewał jej głowę. Jared nie wiedział czy reagowanie w ten sposób, jest odpowiednie, ale złapał za jej ręce i odsunął od siebie na pewną odległość. Spojrzała na niego zaskoczona, nie rozumiejąc. Siedział na skraju łóżka oparty łokciami kolan i zastanawiał się czy nie buduje właśnie wokół nich muru; cegła po cegle. Czy nie sprawia, że właśnie w tej chwili zaczynają się od siebie oddalać. Był pewien, że tego nie wytrzyma, ale on nie umiał znieść tej potwornej myśli, która czasami, już naprawdę bardzo rzadko nawiedzała go w sennych koszmarach. Wtedy widział to wszystko tak dokładnie, jakby dopiero zaczynało się dziać, jakby znowu stał w tym szpitalu i słuchał tej pielęgniarki, że znowu widzi to, czego nikt, ale to nikt na tym świecie nie powinien zobaczyć, że prawie wydaje mu się, że ponownie czuje ten przeraźliwy chłód zimnej skóry. – Coś nie tak?
- To nie tak! – podniósł głos, nie panował nad sobą zupełnie. – To jest gorsze niż… ja nie wiem, nigdy, ale to nigdy nie chciałem dopuścić do tego…
- Wiem – położyła dłoń na jego ramieniu, chcąc sprawić, żeby się uspokoił. – Jay, ja wiem, że to trudne, ale to się stało. Sky byłaby wspaniałym dzieckiem…
- Ty nie rozumiesz…! Ona miałaby już sześć lat, sześć cholernych lat odkąd jej nie ma, a ja mimo to mam wrażenie, że nigdy nie potrafiłem pogodzić się z tym tak do końca… - schował twarz w dłoniach, nie chcąc, żeby ktokolwiek widział go w tym stanie.
- Jay – przytuliła się do jego pleców, chcąc sprawić, żeby w końcu przestał. – Jay, proszę, nie oddalaj się ode mnie.
- Co? – powiedział już normalnie, odwracając się do niej twarzą; miała smutne oczy, włosy w nieładzie i siedziała na piętach patrząc na niego jakoś tak dziwnie przenikliwie. – Przecież…
- Może nie jestem najpiękniejsza – zaczęła. – Może nie jestem jak te modelki, ale Jay, jestem tylko twoja, rozumiesz? – złapał jej rękę, a potem delikatnie pocałował. Przybliżył się jeszcze odrobinę, chcąc poczuć ją dokładniej. – Jay, nie oddalaj się ode mnie, widzę to. Co się między nami stało? – spytała, kładąc dłoń na jego chropowatym policzku. Zaczęła go delikatnie gładzić, a potem jego wargi musnęły jej. Nie pamiętała kiedy ją tak całował. Brakowało jej tego, a ona sama szukała jakiegoś wytłumaczenia czemu go tak długo nie ma. Mur między nimi już był. Wiedziała to, a nawet to, że on się oddalał, a ona nie potrafiła go zatrzymać powodowało, że nie wiedziała czy dadzą radę go przeskoczyć.
- Sunny – mruknął, kiedy jej palce gładziły jego włosy. – Tęskniłem, tak bardzo za tobą tęskniłem… Przepraszam, naprawdę przepraszam…
- Jay, za co mnie przepraszasz? Nie masz –
- Mam. Jestem strasznym dupkiem, zamiast spędzać z tobą każdą wolną chwilę, zamykam się w studio i właściwie nie wiem co tam robię – a wiedział co tam robił. Po prostu go tam nie było. Wychodził do różnych klubów z naciągniętym kapturem i ciemnych okularach, a potem zatracał się w tym wszystkim tak bez reszty. Czuł jeszcze jakieś przypadkowe usta, może widział jeszcze jakieś inne, przypadkowe twarze, ale wychodził stamtąd nad ranem i nie miał wcale jakiś większych wyrzutów sumienia. Zachowywał się jak maszyna; robił to wszystko bez większych uczuć, bez większego wyobrażenia, że może tym sprawić, że wszystko się zburzy. Ale on też był ostrożny. Cały ten świat, który znowu go wciągnął, pochłaniał i prawie całkowicie mu się oddał, był czymś za czym w jakiś paranoidalny sposób tęsknił. Oddalał się od wszystkich tylko po to, żeby ulecieć na moment gdzieś w górę i żeby po raz kolejny wmówić sobie, że on przecież nie jest uzależniony. To tylko chwila, to tylko moment, który może zakończyć kiedy właściwie chce. Bo to on ma nad tym władze, a nie to wszystko nad nim.
- Starasz się – mruknęła, czując ponownie jego wargi. Położył się, a ona obok niego. Objął ją tak mocno i wtulił się w nią, że przez moment miała wrażenie, że nie będzie w stanie oddychać. – Jay, ja to widzę, nie możesz uciekać… Może ja po prostu nie zasługuję na ciebie? Może ty mnie już nie chcesz? – szepnęła, a on objął ją jeszcze ciaśniej.
- Nikt bardziej nie zasługiwał na kogoś, niż ty na mnie. To chyba na odwrót…
- Boję się.
- Czego?
- Że ci się kiedyś znudzę – westchnęła i teraz ona jeszcze mocniej wtuliła się w niego. Między nimi nie było nawet milimetra przestrzeni. Było jej gorąco, ale nie chciała się cofnąć, nie potrafiła.
- Nie możesz mi się znudzić.
- Dlaczego? Przecież prędzej czy później będę stara, pomarszczona –
- Gdy tak leżysz obok mnie jesteś piękna – przejechał palcem po jej wardze, a potem odgarnął kosmyki jej jasnych włosów za ucho. – Jesteś najpiękniejsza, dla mnie. Nie wyobrażam sobie nikogo innego na twoim miejscu – patrzył jej w oczy i gładził ją po głowie, raz po raz odgarniając włosy z twarzy.
- Chcę żeby tak było zawsze, wiesz? Tak jak teraz… żeby nic innego się nie liczyło, tylko my.
- Będzie tak, nie widzę tego inaczej – zapewnił ją i był w stanie w to teraz uwierzyć. Była dla niego życiem, nadzieją i wszystkim tym, co czasami musiał utracić, żeby w jej ramionach odzyskać to z powrotem. – Nie wyobrażam sobie nic innego. Przy tobie wiem, że mogę do czegoś dojść.
- Naprawdę?
- Jesteś moim natchnieniem, tlenem, a wiesz co? – spytał, gładząc ją dalej i teraz jemu też już było zbyt gorąco, ale też zbyt dobrze, żeby się odsunąć.
- Co?
- Bez tlenu nie idzie oddychać, tak samo ja nie mogę żyć bez ciebie. Jesteś moim tlenem – pocałował ją w czoło i przez chwilę nie odrywał od jej skóry swoich warg. Pachniała brzoskwinią i sobą samą, najlepszym co mógł wdychać.
- Jay, chyba jesteś naćpany – mruknęła zniekształconym głosem.
- Może masz rację – powiedział wymijająco, bo wiedział, że poprzedniej nocy nie było dla niego taryfy ulgowej. Kathleen to piękno i demon, a jej demoniczne macki już zacisnęły się na nim boleśnie. Odczuwał je każdego razu, gdy usypywał kreskę, ale gdy ją brał, jej macki puszczały, bo już był poza wszelką kontrolą. Był gdzieś wysoko, tam, skąd starał się kiedyś uciec, by teraz znów powrócić. – A może mówię tylko prawdę.
- Ale, Jared, nie idzie kogoś kochać aż tak, to niemożliwe, to –
- Och głupia, kocham cię od tak dawna, kiedy w zasadzie… nawet nie pamiętam od kiedy cię kocham, to prawie jak od zawsze. Chyba w jakiś sposób kochałem cię już na tamtym lotnisku, tam w Nowym Jorku, pamiętasz naszą rozmowę? – spytał, odrobinę się odsuwając, by móc na nią spojrzeć. Była bez makijażu, z podpuchniętymi oczami od snu, ale dla niego była najpiękniejsza. Bo była jego, tylko jego.
- Którą? Jak nazwałam cię kretynem?… Nie pamiętam, o którą ci chodzi? – zmarszczyła brwi, chcąc sobie przypomnieć.
- Jak pytałaś o moje plany, już wiesz? Co będę robił za piętnaście lat.
- I co mi odpowiedziałeś?
- Nie pamiętam, ale wiem co teraz ci powiem – przycisnął swoje usta jeszcze raz do jej ust, chcąc sprawić, żeby ta chwila, która teraz trwa już nigdy nie minęła. Żeby trwała, trwała tak długo jak to możliwe.
- Co takiego? - Sonia czekała aż jej odpowie, miała szeroko otwarte oczy, a ich brąz był taki ciepły. Lekko uśmiechały się do niego i już wiedział, że chce zasypiać i się budzić z ich widokiem każdego dnia.
- Że tak samo jak teraz, za piętnaście lat będziemy leżeć w tym łóżku i tak samo jak teraz będę musiał cię mieć, żeby wiedzieć jak się oddycha. Tylko ty możesz naprawdę nadać sens mojemu życiu, przy tobie wiem, że jestem ważny, że jestem kimś.
- Ale przecież jesteś, masz sławę, masz spełnione marzenia, masz –
- Może mam wszystko, ale tak naprawdę mam tylko ciebie.

17. maja 2005r., Seattle, Waszyngton.

Ostatni koncert, który mieli dać przed rozpoczęciem przerwy między wydaniem 'A Beautiful Lie' miał odbyć się w Seattle. Dodali go, chociaż oficjalna trasa zakończyła się jakiś czas temu, ale mimo to, postanowili jeszcze zagrać w tym mieście. Siedzieli w tour busie, a Jared trzymał na kolanach gitarę. Shannon nie wyglądał na trzeźwego, a Matt wcale nie odbiegał od niego wyglądem. Otwarta butelka wódki stała na stoliku, który był zawalony porozrzucanym jedzeniem.
- Jared skończ tam brzdąkać i napij się z nami do cholery! - Matt podniósł kieliszek, który zaraz wlał sobie do ust. Shannon wcale nie starał się być w tyle. Tomo przyglądał się im z boku, kręcąc z rozbawieniem głową.
- Napisałem nową piosenkę - powiedział Jared śmiertelnie poważnie, patrząc tak samo to na Matta to na Shannona. - Nagrałem ją i będzie na płycie.
- Jaką? - zainteresował się Tomo, który siedział niedaleko i przeglądał jakąś gazetę. - Znałem ją już wcześniej?
Jared przejechał palcami po strunach gitary, wydając nieprzyjemny dźwięk.
- Oszczędź nam cierpienia, może jej nie śpiewaj - podsunął Matt, nalewając sobie i Shannonowi kolejną kolejkę. - Tylko napij się z nami wódeczki.
- Zadedykowałem ją tobie Matt, cała strona z dedykacją specjalnie dla ciebie - zaczął, ponownie trącając palcami strun. Teraz dźwięk już nie był taki nieprzyjemny.
- Jaki ma tytuł?
- Banda.
- Co? - Tomo odezwał się znowu znad gazety. - To o nas?
- Zaczynaj! To może być hit! - machnął ręką Matt, skupiając swój wzrok nie na wódce tylko na Jaredzie. Ten uśmiechnął się głupkowato.
- Spoza gór i strumyków wyszła banda gruźlików, plujmy krwią, plujmy krwią!
- Słodki Jezu, co to jest! - zaśmiał się Tomo, odrywając się od gazety.
- Wychowała nas ulica, teraz męczy nas gruźlica, plujmy krwią, plujmy krwią! - Jared śpiewał łamanym głosem od śmiechu. - Mamy flegmę w buteleczce, pociągnijmy po troszeczce, plujmy krwią, plujmy krwiąąąąąąą!
- Nie mam pytań – Matt wlał do ust kolejną porcję alkoholu. – Jared, ja naprawdę nie mam pytań. Czy ty z tym będziesz konkurował na Grammy?
- Możliwe – opowiedział mu, a potem sięgnął po kieliszek, który wciąż czekał na niego. Stuknęli się wszyscy, a następnie znowu nalali sobie po kolejce. Jared już widział przed oczami dzisiejszy koncert, jak Matt wychodzi pijany na scenę. Osobiście miał to gdzieś, bo to nie jego sprawa. Ale też trochę się tym przejmował, bo tworzyli zespół – jedną drużynę. Musiało być idealnie, nie mogli nawalić w takiej chwili, kiedy już za trzy miesiące wydają drugą płytę. Trzeba było się pilnować.
Dwie godziny później, gdy znaleźli się przed klubem, w którym miał odbyć się koncert, odetchnął głęboko. Spojrzał na nazwę i uśmiechnął się pod nosem. Mogło być znośnie, mogło być pięknie, a mogło być też tak, jakby odklepał to, bo musiał. Czasami miał wrażenie, że ludzie są trochę zbyt sztywni. Wyszedł na scenę tak, jak zawsze. Miał to już przecież zakodowane. Nie musiał się niczego bać. Nikt go tutaj nie chciał wyśmiać ani wygwizdać, choć wiedział, że jeżeli tak by się stało to na to przecież zasłużył.
- A teraz wszyscy krzyczą fuck you!
W tamtym dniu dał koncert, z którego był naprawdę zadowolony. Którego ani razu nie przerwał, nie zakończył ani nie zszedł ze sceny bez żadnego powodu. Był to pierwszy koncert od jakiegoś czasu, który mu się podobał. Ludzie też byli zadowoleni; widział to na ich twarzach, że są szczęśliwi i tak, jakby odetchnęli, że to koncert, na którym spełniają się marzenia. Mniejsze i większe zarazem. Jared również dobrze się bawił, Seattle jak zwykle go nie zawiodło pod tym względem. Ci co dziś tu przyszli, żeby razem z nimi krzyczeć ile to możliwe, również mogli uznać, że Factory Blue, stało się jednym wielkim śpiewem, od którego bolały na drugi dzień gardła. Bolały tak w zupełności przyjemnie, bo wystarczyło sobie przypomnieć powód tego bólu.
Tamtego dnia, siedemnastego maja, chciał, żeby było tak zawsze. Starał się, dawał z siebie więcej niż miał w planie i próbował poruszyć niebo i ziemię. W istocie tak było, wszystko grało, wszystko było dopięte na ostatni guzik.
Ale nie wiedział, że to był ostatni z tych dni, kiedy wszystko będzie, tak, jak on chce. Tak, jak chce, żeby było.

20. maja 2005r., Brooklyn, Nowy Jork.

Przebudziła się gwałtownie na kanapie, zdając sobie sprawę, że zasnęła w ubraniu. Był prawdopodobnie środek dnia; tak przynajmniej jej się wydawało. Małe mieszkanie pachniało bzem, który nazbierała wczorajszego wieczoru, gdy wracała do domu. Do domu, tak, domu. Tutaj znalazła swoją przystań, która mogła zapewnić jej spokój i bezpieczeństwo. Niczego więcej w życiu już nie mogła pragnąć, otrzymała to wszystko tak nagle, że zastanawiała się ile jeszcze będzie to trwać, aż w końcu to minie. Ale wiedziała, że tutaj, właśnie tutaj – w Nowym Jorku – może zacząć od początku, od nowa. Czuła się swobodnie, nie musiała już przed nikim uciekać ani martwić się czy jak wróci kilka minut za późno, to nie spotka ją jakaś kara.
Odetchnęła nabierając powietrza do płuc. Przejechała dłonią po twarzy, na której wciąż były jeszcze odciski od poduszki. Nie wiedziała jak powinna mu dziękować, ale w zasadzie już też nie miała jak. Pamiętała tylko, że odprowadził ją na lotnisko; był ubrany w czapkę z daszkiem, a na to zarzucił czarną bluzę z kapturem, oczywiście obowiązkowo do tego ciemne, przeciwsłoneczne okulary. Pożegnali się dosyć dziwnie, pamiętała tylko, że przytulił ją do siebie i z całym ogromem jego siły, na tamtym lotnisku zdała sobie sprawę, że już nie jest całkiem sama.
- Alexandra – mruknął jej do ucha, kiedy trzymał ją niemal kurczowo w swoich ramionach. Potem odsunął się na pewną odległość i odgarnął jej włosy z twarzy. Przejechał jeszcze palem po jej świeżo zagojonej ranie na policzku. – To chyba nie pożegnanie.
- Tak, wiem. Spotkamy się prawdopodobnie jak będziemy brać rozwód – uśmiechnęła się lekko, chcąc jakoś być bardziej wesołą. Nie chciała się z nim żegnać, nie po tym co dla niej zrobił. – Albo jak przylecicie do Nowego Jorku.
- Forever Night, Never Day ma go w terminarzu.
- To jeszcze kupa czasu – popatrzyła na tablice odlotów za jego głową. Shannon odwrócił się w tym samym kierunku. Literki zmieniały się bardzo szybko, kiedy wyświetlił się kolejny z lotów. – Powinnam już iść – szepnęła, zaciskając dłoń na swojej podręcznej torbie. – Jeszcze ktoś mnie tu zauważy – zaczęła się rozglądać będąc lekko wystraszoną.
- Kiedyś cię znajdę – usłyszała na odchodne, kiedy puścił jej dłoń, a potem razem z resztą ludzi skierowała się w głąb terminalu. Nie chciała się odwracać, nie potrafiła. Chciała zapamiętać to miasto najlepiej jak umiała, chociaż tyle jej przyszło tutaj przeżyć. Chciała nie pamiętać, jak odwraca się, a jego już nie ma. Jedynej osoby, która była zdolna jej pomóc w całym ogromie tej metropolii, gdy została kompletnie sama.
Potem, gdy już mijała bramki, na moment ciekawość zwyciężyła. Odwróciła głowę na zaledwie kilka sekund, ale jego już nie było. Shannon wrócił z powrotem do swojego życia i swoich spraw. A ona, ściskając walizkę w lewej ręce, musiała pokonać ostatnią przeszkodę ku upragnionej wolności.
Teraz, gdy usiadła na kanapie, zdała sobie sprawę, że wszystko dzieje się po coś. Może nie przyjęła jego nazwiska, tylko zostawiła swoje, bo uznała, że nie musi skłaniać się aż do tak wielkich poświeceń, w zasadzie też przecież to nie był ślub z miłości. To była tylko przepustka do jej lepszego, nowego świata i nie musiała wymagać od kogokolwiek takich rzeczy. Wystarczająco już dostała, otrzymała o wiele za dużo niż mogła kiedykolwiek o tym marzyć.
Podniosła się i skierowała do otwartej kuchni. Stare szafki, jakaś niekompletna zastawa i trzy kubki były wszystkim co znalazła, gdy pierwszy raz je otworzyła. Wyciągnęła jeden z obitym uszkiem i nalała do czajnika wody. Odkręciła na kuchence gaz i czekała aż woda się zagotuje z cichym, a później coraz głośniejszym świstem, który przebił powietrze. Otworzyła okno, a szum miasta od razu ją obudził. Tak samo jak jej telefon, który momentalnie się rozdzwonił.
- Słucham? – powiedziała do słuchawki, nie wiedząc kto dzwoni. Przypomniała sobie, że wczoraj obeszła wszystkie z możliwych miejsc, gdzie mogłaby rozpocząć pracę. Nie miała zbyt wiele pieniędzy, a nie chciała dłużej czekać. Zwiedziła cały Manhattan, potem wróciła na Brooklyn. Rozniosła wcześniej wydrukowane w jakiejś kafejce swoje portfolio, tam gdzie było to możliwe. Rożne bary, kawiarnie, również większe lub mniejsze bardziej renomowane firmy i korporacje. Nawet zostawiła w jakimś domu mody, którego wcześniej nie znała i zapewne w ogóle nie powinna przecież znać.
- Z tej strony Jessica Brown – przedstawiła się kobieta po drugiej stronie słuchawki. – Po przeglądnięciu pani dokumentów, zdecydowałam się oddzwonić w imieniu mojej przełożonej.
- Okay, rozumiem – odpowiedziała i usłyszała ciche prychnięcie swojej rozmówczyni. Ton jej głosu był lodowaty.
- Skończyła pani Ramón C. Cortines School of Visual & Performing Arts – zrobiła pauzę. – Ledwo co.
- Tak zgadza się – odpowiedziała, bo pamiętała jeszcze, jak rok temu obierała stamtąd dyplom, na którym nie było zbyt zadowalających wyników.
- Pani Susannah Williams – nic jej nie mówiło to nazwisko, a miała wrażenie, że powinno. I to bardzo powinna wiedzieć kim jest ta kobieta! – Poszukuje kogoś młodego, gibkiego i skorego do pracy z dużą dyspozycyjnością. Zdecydowała się na panią, oczywiście na okres próbny. Trzy miesiące.
- Moje zadania? Co-cokolwiek? – zająknęła się, nie rozumiejąc. I już wiedziała, że pierwsze co, to sprawdzi, kim jest Susannah Williams, gdy tylko pójdzie do najbliższej kafejki internetowej.
- Przynoszenie kawy, odbieranie ubrań z pralni i strojów na pokazy i sesje zdjęciowe, odbieranie telefonów, zapisywanie jej spotkań i w razie czego przekładanie ich na inny termin – zaczęła wymieniać, a Alex miała wrażenie, że zakręciło jej się od tego wszystkiego w głowie. – Została pani wybrana z przypadku, tak, proszę się nie cieszyć, że pani kwalifikacje są zadowalające. Pani Susannah rzuciła kartkami i tylko pani została na jej biurku – mówiła chłodnym, dystyngowanym tonem. – Proszę jutro się zgłosić o ósmej rano w redakcji Vanity Fair, pani Susannah ma tam sesję zdjęciową. Do zobaczenia – nie zdążyła odpowiedzieć, a usłyszała sygnał zakończonego połączenia.
Susannah Williams, ta kobieta z całą pewnością była jakąś zadufaną, przemądrzałą, samolubną modelką. Tego, jak tego mogła być już pewna.
Chwilę potem, narzucając na ramiona cienki sweter, który wciąż pachniał perfumami Shannona i opatulając się nim mocno, wyszła z mieszkania do kafejki na rogu. Kiwnęła głową do chłopaka za ladą i zdała sobie sprawę, że musi sprawić sobie jakiś komputer. Usiadła przed monitorem i wstukała w przeglądarkę imię i nazwisko kobiety, która ją „wylosowała.” Przeklinała w duchu, że musi tutaj siedzieć w towarzystwie nieznajomych, bo teraz może okazać się wszystko. Przed jej oczami wyświetliło się mnóstwo kolorowych stron, każda inna od poprzedniej. Na jednych była jej najnowsza sesja do Vouge’a, a zaś w innym wywiad z nią do ELLE, w którym wspominała swoje niedawne wystąpienie w jakimś teledysku. Ta kobieta musiała być zdecydowanie niesamowita, bo przecież to Susannah Jane Williams, urodzona 29.10.1982r., w Rochester w stanie Nowy Jork, amerykańska modelka najbardziej znana ze współpracy z Vouge i Harper’s Bazaar. W wieku dziewiętnastu lat pojawiła się na okładce gazety „Vouge”. Jej wizerunki pojawiły się w wielu magazynach takich jak: „Glamour”, „Cosmopolitan”, „Teen Vogue”. W styczniu dwa tysiące piątego pojawiła się na okładce brytyjskiego magazynu „GQ”. Piątego marca, miała swoją datę premiera teledysku My Chemical Romance do piosenki „Helena”, w którym wystąpiła jako tytułowa Helena. Pod spodem na dole w zakładce życie prywatne był mały dopisek: Jest przyrodnią siostrą Soni Revees, aktorki młodego pokolenia, która w dwa tysiące trzecim roku była nominowana do Oskara w kategorii najlepsza aktorka drugoplanowa. A to nazwisko mówiło jej już dużo. Nie zdawała sobie sprawy, jak może mieć ułatwioną sprawę, żeby spotkać się z Shannonem ponownie. Teraz musiała postarać się i pokazać Susannah Williams, że nie jest tylko wylosowana z czystego przypadku, bo rzeczonej modeleczce nie chciało się przeglądać zgłoszeń.

22. maja 2005r., Los Angeles, klub Euphoria.

Było kilka minut po godzinie trzeciej w nocy, kiedy wstał z sofy w swoim mieszkaniu. Zabrał z komody pęk kluczy i kluczyki do samochodu. Z wieszaka z holu zdjął skórzaną kurtkę, którą zarzucił na ramiona. Nie rozumiał, Jared zadzwonił do niego o takiej godzinie i jeszcze łamiącym głosem mówił, że ma go odebrać, bo on nie da rady. Przeczuwał, że odkąd Sonia wyjechała do Dallas na trzy tygodnie w ramach nagrywania zdjęć do filmu, jego brat będzie szaleć. Ale nie wiedział jeszcze, że aż tak i doprowadzi się do takiego stanu.
Spojrzał na swój telefon, na którym w ostatnich połączeniach miał numer brata. Jak powiedział, tak zrobił. Dzwonił do niego od dziesięciu minut i nie odebrał już żadnego z jego połączeń. Podjechał nawet pod jego dom, który okazał się być całkowicie pusty, a potem spędził pod nim ponad godzinę. Po bezsensownym dobijaniu się do niego i czekaniu czy może przyjdzie, dał sobie spokój. Postanowił poszukać go na własną rękę po znanych sobie klubach. Po półgodzinie jeżdżenia od jednego do drugiego, zaparkował w końcu pod ostatnim, którego wcześniej nie znał. Uznał, że jak tutaj go nie ma to już go nie znajdzie nigdzie. Zatrzymał się naprzeciwko wejścia i wysiadł z samochodu. Poprawił swoją kurtkę i zamknął z trzaskiem drzwi. Tym razem nie wytrzymał. Jaredowi zdarzały się takie wysoki nie raz i nie dwa, ale wtedy przynajmniej odbierał telefon. Albo dzwonił do niego barman, że ma zabrać go, bo od półgodziny leży nieprzytomny na barze, a zaraz zamykają.
Mógł się domyślić, że Jared wybrał właśnie taki klub. Gdy wszedł do środka jego oczom ukazały się skąpo ubrane tancerki, które wiły się wokół poustawianych metalowych rur czy to właśnie jedna z nich zaczęła tańczyć na stoliku. Rozejrzał się po lokalu i zatrzymał wzrok na rudowłosej dziewczynie, która właśnie zabawiała jakiegoś mężczyznę ubranego w porządny, markowy garnitur. Odetchnął zniesmaczony. Sam nie był święty, ale teraz ten widok zaczął go po prostu irytować.
Skierował swój znużony wzrok w stronę baru i zobaczył tego, co go tak długo szukał. Jared siedział na wysokim stołku, a przed nim było kilka opróżnionych już szklaneczek po rozmaitych trunkach. Shannon podszedł do niego z lekkim ociąganiem i zajął miejsce na krzesełku obok.
- Szostawija mje i wyjechaua – z trudem wydusił z siebie Jared i spojrzał na niego. Miał tak pijane oczy, jakich dawno u niego nie widział. Wydawało mu się też przez chwilę, że coś brał. Nie mógł mu się dokładnie przyjrzeć, bo gdy skończył mówić, walnął głową z powrotem o ladę baru. – Szostawija mje, ona mje… - powtórzył i wskazał ręką na butelkę whisky, która wciąż stała na barze. Barman pojawił się prawie od razu i nalał kolejną porcję whisky, która tym razem nie trafiła w ręce Jareda.
- Nie pozwalaj sobie. Jared, dosyć, wracamy do domu.
Przygryzł delikatnie wargi, gdy ujrzał zbliżającą się do niego blondwłosą kobietę. Patrzyła na niego z prowokacyjnym wyrazem oczu, a na sobie miała tylko dolną, bardzo skąpą część bielizny. Zbliżyła się do nich, a Shannon objął ją w pasie i skierował swoją dłoń na jej odsłonięte pośladki. Delikatnie ścisnął go palcami.
- Może się zabawimy? – mruknęła mu do ucha, ocierając się o niego. – Co ty na to?
- Nie teraz. Dziś muszę zająć się nim – odpowiedział jej wskazując brodą na Jareda. Dostrzegł na jej twarzy lekkie rozczarowanie. Prawdopodobnie myślała, że jej ulegnie.
- Jasne, nie ma sprawy – zbliżyła swoją twarz do jego. Ich usta dzieliły milimetry. – Zadzwoń jak coś, masz mój numer – mruknęła, delikatnie muskając je i zostawiając na jego wargach ślad po ostro czerwonej szmince, między czasie wsuwając palcami kartkę z numerem za pasek jego spodni. Zagryzł usta, odprowadzając wzrokiem dziewczynę, której biodra falowały prowokująco.
- Powizieneś kohoś sobe znaleś – usłyszał zaraz potem, gdy szarpnął za jego ramię, gdy starał się go postawić do pionu.
- Jesteś zalany w trupa – warknął, zaciskając swoje palce mocniej na jego ramieniu. Jared nawet nie zareagował. – Jay, no dalej. Wychodzimy stąd! No, kurwa mać! – powiedział głośniej, kiedy ten zachwiał się i prawie by upadł na ziemię. Shannon złapał go w ostatniej chwili.
- Psytul mje, Shann – usłyszał bardzo cicho, a potem znowu musiał go podtrzymać, żeby szedł z nim w miarę prosto. – Naprafdę Shann, powinjeneź, może ta… jak jej… tja ruda – Jared dalej ciągnął temat, gdy Shannon starał się, żeby opuścić z nim w miarę normalnie ten nocny klub.
- Zamknij gębę, kurwa, bo ci przywalę! – wrzasnął na niego, gdy znaleźli się przed klubem. – Jeszcze jedno słowo i za siebie nie ręczę!
- Shannon Leto się ożen… - Jared zaczął krzyczeć ile miał sił w płucach, jednak refleks Shannona był szybszy; przystawił mu dłoń do ust uniemożliwiając dokończenie.
- Jak nie będziesz ze mną współpracować, to cię tu zostawię aż do rana. Tamci kolesie bardzo chętnie zajmą się twoim tyłkiem  – warknął, szarpiąc go, żeby na niego spojrzał. Rozszerzone źrenice były tak wielkie, że jego oczy już nie były niebieskie tylko czarne. Jared uśmiechał się do niego głupkowato i nawet nie starał się odwrócić głowy. Mierzyli się na spojrzenia, dopóki Shannon nie pociągnął go i nie podprowadził do samochodu. Wepchnął go na tylne siedzenie, a potem zatrzasnął za sobą drzwi. – Tylko nie zarzygaj mi tapicerki, bo będziesz ją własnoręcznie czyścił, mały gnoju – powiedział, siadając za kierownicą.
- Shannon Leto się ożenił, kurwa mać. Ale jaja! – wrzasnął mu prawie do ucha, kiedy ruszał z piskiem opon spod tego dziwnie wyglądającego klubu.
Piętnaście minut później, wysadził go pod jego mieszkaniem i zaprowadził pod same drzwi bardzo mocno trzymając. Jared trochę podśpiewywał jakieś dziwne piosenki, ale musiał puścić to mimo uszu, gdy starał się stawiać swoje stopy chociaż odrobinę prosto. Kiedy zamknął za nim drzwi, chwilę potem, dosłownie może jakieś dwadzieścia sekund, usłyszał jak się przewrócił.
Jared przeklął pod nosem, zdając sobie sprawę, że potknął się o coś, a właściwie to o kogoś. Niebieskie, kocie oczy błysnęły w półmroku.
- Kocie, z nas dwóch to ty spadasz na cztery łapy – powiedział zdając sobie sprawę, że kotka położyła się obok niego i zaczęła cicho mruczeć.
_____
*fr. wiersza Małgorzaty Hillar
**łac: Mors tua vita mea
ta durna piosenka co ją Dżarek śpiewał... to było silniejsze ode mnie :D 

#revolution has begun

wtorek, 14 lipca 2015

23. Jesteś na północ od nieba, może gdzieś na zachód od piekła

20. sierpnia 2010r., Kraków, Polska.

- Jared, co robisz? – Will, patrzył, jak Jared wstaje ze swojego fotela. Przeszedł kilka kroków w kierunku ściany. Zaraz przy niej leżał futerał, z którego wyciągnął swoją akustyczną gitarę. Wrócił i usiadł z powrotem w fotelu. Położył gitarę na kolanach, a potem przyłożył swoje palce do gryfu. Pociągnął za jej struny i Will rozpoznał od razu piosenkę. Nie, to nie była piosenka Thirty Seconds to Mars, to było…
- One Republic? Co, co chcesz…? – zająknął się, patrząc, jak Jared zaczyna śpiewać. Śpiewał tak beztrosko, powoli i z jakimś dziwnym poczuciem opowiedzenia tego za pomocą tej piosenki, które Will widział na jego twarzy.
- „Powiedz mi, co chcesz usłyszeć?” – śpiewał, a Will miał wrażenie, że mówi to właśnie do niego. – „Coś co było jak te lata chore od całej tej nieszczerości? Tak więc zamierzam ujawnić wszystkie moje sekrety” – kontynuował, a Will nawet nie zamierzał wyłączać dyktafonu. Nie wiedział jak jeszcze opisze ten moment, ale to było takie… magiczne. Jared śpiewał, jakby ta piosenka była jego, a przecież napisał ją Ryan Tedder. Mógł ją znać, oczywiście, że ją znał! Była na samym szczycie list przebojów.
- „Tym razem, nie potrzebuję kolejnego perfekcyjnego kłamstwa. Nie troszczę się o to, że krytycy nie czują tego samego. Zamierzam ujawnić wszystkie moje sekrety.”
- Jared – powiedział tak, że wspomniany przestał grać. Spojrzał na niego spod opadających blond włosów. Jego niebieskie oczy świdrowały go na wskroś i Will czuł się przez chwilę, jakby Jared również poznał wszystkie jego sekrety. – Nie wiem czy znajdzie się to w biografii.
- Masz na myśli to, że śpiewałem piosenkę Ryana? – spytał, wciąż patrząc na niego tak przenikliwie. W błękicie jego oczu mógł wyczytać wszystko, a zarazem nic.
- Też, w sumie też, ale mam na myśli, że jeżeli jakakolwiek wytwórnia filmowa chciałaby sfilmować twoją biografię –
- Wierz mi, nikt nie byłby takim szaleńcem – wtrącił.
- To oczami wyobraźni widzę ten moment, wiesz, w którym główny bohater zamierza zrobić przełomową rzecz w swoim życiu i… kurczę, to niesamowite, ale w tej chwili powinna lecieć ta piosenka. Ona idealnie opisuje to wszystko, to co chciałeś mi powiedzieć. Że chciałeś, no właśnie, ujawnić wszystkie swoje sekrety.

Czy powinnam pozwolić Ci upaść?
Stracić wszystko?
Może wtedy byś się opamiętał...
Nie potrafię przestać wierzyć,
Ale tylko się oszukujemy,
Mam już dość tego kłamstwa, spóźniłeś się.”*

18. kwietnia 2005r., Hollywood, Los Angeles.

Przeszedł kilka kroków i nagle się zatrzymał. Zacisnął pięści, tak, że pobielały mu knykcie. Chciał odwrócić się i wrócić do tego pokoju, w którym była wciąż Kathleen, ale musiał myśleć trzeźwo. Nie mógł sobie pozwolić na żadne chwile słabości. Nie tutaj. Nie teraz. Nie będzie pod jej kontrolą, którą myślał, że zerwał. Wciąż trwała, wciąż czuł, jak oplata jego gardło, a ona pociąga za sznur. Był zwyczajną, szmacianą marionetką w jej rękach, ale czasem naprawdę tylko czasem, udawało mu się od niej uciec.
Odetchnął głęboko. Rozprostował palce, a potem ponownie zacisnął je w pięści. Poprawił swoją czarną koszulę, która była zapięta aż pod samą szyję. Zaczynała go gnieść, ale musiał dać sobie spokój. Zresztą, sam też musiał się uspokoić. Przybrać na twarz jedną ze swoich masek, pod którą nie widać, co się z nim dzieje. Jak bardzo jest wzburzony, jak emocje w nim szaleją i nie chcą się uspokoić, kiedy widzi Kathleen. Jej nogi, jej blond włosy, niebieskie oczy  – wszystko zaczynało mu przeszkadzać. Cała jej osoba zaczynała go jakoś irracjonalnie denerwować i nie wiedział czemu. Mógł przecież jej nie szukać, nie kazać Kevinowi jej znaleźć, mógł wziąć pierwszą, lepszą pannę z ulicy, ale uparł się. Teraz zaczynał kląć sam na siebie, że tak bardzo zależało mu akurat na niej. No właśnie, na niej, a nie na kimś innym co przecież powinno bardziej zależeć. Tak gorliwie ją zapewniał, że ją kocha, że zastanawiał się czy mówi to już machinalnie, jak wyuczoną kwestię.
Przeszedł kilka kroków, aż ujrzał ponownie Paula. Stał przy oknie i poprawiał zasłonę. Uśmiechnął się do niego krótko, a potem usiadł na krześle. Dobrze wiedział, że nie było dla niego. On sam miał siedzieć naprzeciwko na podłodze. Oparł łokcie o kolana i pochylił się do przodu. Przymknął powieki nabierając powietrze przez nos.
- Jared, co się z nią dzieje? Tyle czasu się tam mizdrzy! – powiedział Paul, odchodząc od okna. – Zrobimy komputerowo jej cycki, jak ma za małe.
- Są w porządku.
- Nie neguje, ale… gdzie ona do cholery jest? – rozejrzał się po sypialni i dopiero wtedy ją ujrzał. Kathleen zagryzła lekko wargę, patrząc w kierunku Jareda, który wciąż siedział pochylony i oparty o własne kolana. Odwrócił swój wzrok, nie chcąc na nią dłużej patrzeć. Wzbudzała w nim wszystkie sprzeczne emocje. – Księżniczka, nasza księżniczka! – klasnął w dłonie, podchodząc do niej i oglądając z każdej strony. Kathleen poprawiła się, strzepując z siebie niewidoczny kurz. Paul kazał okręcić się jej wokół własnej osi, na co przystała z ogromną chęcią. Gdy kręciła się, Jared miał wrażenie, że na niego patrzy. Czuł się dziwnie, bo nie chciał od niej nic. Po prostu miał ochotę, żeby ten teledysk jak najszybciej się nagrał. Najlepiej sam, bez niego. – Jesteś piękna, ale dosyć tego. Ekipa! – wrzasnął, a Jared podskoczył. Wiedział, że też będzie musiał wstać i zająć swoje miejsce. – Ruszyć zadki, dajcie mi tu kamerę! – wymachiwał rękoma we wszystkie strony, chcąc ogarnąć sytuacje. – Piękny, ty też wiesz co masz robić – zrobił pauzę. – Z nią. Wasza scenka, sam ją wymyśliłeś – mrugnął do niego okiem, a potem zniknął za drzwiami.
Jared tylko zdążył wstać i Paul od razu pojawił się z powrotem. Pomachał mu ręką w kierunku drzwi, a potem usiadł między nimi a ścianą. W zasadzie przecież wiedział co miał tu zrobić. To, co podsunął mu Paul było niezłe, nawet bardziej niż niezłe. Mógł się na to zgodzić. To tylko zwykły teledysk, to tylko gra. Nie może tak bardzo tego odbierać. Za dwa, trzy dni się pożegnają i miał teraz szczerą nadzieję, że już na zawsze. Nie wiedział do końca czy chce, żeby Kathleen brała udział w jego dalszym życiu, ale nie wiedział jeszcze, że ona tak bardzo na nim zawarzy. Skąd mógł to wiedzieć, kiedy Paul znowu zaczął wymachiwać rękoma w różnych kierunkach pospieszając wszystkich, a potem na każdego z osobna się wydzierając. Przez chwilę zastanawiał się, skąd on ma takie pokłady siły w głosie, że jeszcze nie zaczął chrypieć. To była krótka myśl, z której zaraz został wyrwany. Paul stanął przed nim przez co miał idealnie na wysokości swoich oczu jego rozporek. Skrzywił się lekko, a potem podniósł do góry głowę.
- Paul.
- Jay, musisz być teraz hm… jak to określić, wyuzdany. Potrafisz coś takiego? – skierował swoje słowa do niego, ale nie patrzył w jego twarz. Przyglądał się Kathleen, jak siada na krześle i zakłada nogę na nogę. Idealnie wprost naprzeciw Jareda. Zmrużyła oczy, poprawiając swoje włosy. Teraz wydawało mu się, że ma je trochę mokre, na co Paul był wyraźnie zadowolony.
- Spróbuje – zawahał się. – Paul?
- Tak? – dopiero teraz Paul na niego spojrzał. Był pewien, że nie chciał odrywać wzroku od Kathleen. Co ta dziewczyna w sobie miała, że każdy facet tracił dla niej głowę; mniej lub bardziej.
- Czy muszę… się z nią, no, całować? – uśmiechnął się krzywo, wskazując głową na blondynkę. Ta wydawała się niczym nie wzruszona. Zaczęła przyglądać się swoim paznokciom, a Paul głośno westchnął.
- Nic nie będziemy zmieniać, sam to podrzuciłeś, jak to powiedziałeś „do podkręcania napięcia”, więc masz co chciałeś – cmoknął w jego kierunku, a potem odszedł kilka kroków do tyłu. Oparł się plecami ściany, a Jared odetchnął kilka razy. Obserwował go przez chwilę, a potem skupił się na dziewczynie przed nim. Kathleen przestała oglądać swoje paznokcie i teraz wpatrywała się wprost w jego oczy. Miała nieodgadniony ich wyraz, nie wiedział o czym może myśleć czy jest wkurzona, czy nie. Była aż za bardzo spokojna. Ale, gdy chciała odgarnąć z czoła jeden, zbłąkany kosmyk włosów, zobaczył, że jej dłoń delikatnie drży. No tak, przed chwilą wciągnęła kreskę albo jeszcze nie miała ku temu okazji. Jedno z tych dwóch. Potem dostrzegł, że jej źrenice są nienaturalnie duże. Już wiedział.  Zaczęła poruszać ustami, ale nie był w stanie nic z nich wyczytać. Nie wiedział o co jej chodzi, ale zaczął przypuszczać, że o to, o co może chodzić tylko jej.
- Kath, robisz teraz taki ruch, przejeżdżasz dłonią po swojej łydce – powiedział do niej, a ona tylko się uśmiechnęła. Znał to spojrzenie, znał też ten uśmiech. Doskonale to wszystko znał, bo było to dla niego takie znajome, niby jeszcze za mgłą przeszłości, do której nie chciał tak bardzo dopuścić, ale ona ponownie wyciągała do niego rękę. Znowu prawie go miała, znowu prawie był jej. – Paul?
- Dokładnie tak, jak w tych reklamach z kremem do depilacji. Potem ty – tu wskazał palcem na Jareda – podchodzisz na czworaka i lądujesz między jej nogami. Chyba potraficie?
- No jasne – odezwała się po raz pierwszy Kathleen i przejechała językiem po swojej wardze. Potem lekko ją przygryzła. – Żadna trudność, Jay jeszcze chyba pamięta – Jared wbił w nią ostre spojrzenie, na co zamilkła. – W każdym razie, wiemy co mamy robić.
- To super, zaczynamy! – machnął w kierunku kamerzysty, a potem dał znać, że mogą również zacząć.
Kathleen była zmysłowa, naprawdę, to było pierwsze co pomyślał, jak ujrzał, co robi. Każde polecenie Paula wykonywała bez żadnego sprzeciwu. Była dobra, rzeczowa i zgadzała się na wszystko. Nie chciała wypaść źle, bo doskonale sobie zdawała sprawę, że trafi to do Internetu. Taka musiała być, a to, że wychodziło jej to z sobie tylko znaną łatwością, było potwierdzeniem tego, jaka była. Chwilę potem, gdy Paul stwierdził, że już nie będą nagrywać jej samej, bo mają to wszystko co chcieli, przyszła kolej na niego.
- Jay, jesteś taki pociągający – wyszeptała mu prawie w usta, kiedy nad nią zawisnął. Ich twarze dzieliły centymetry. Była tak blisko; czuł jej oddech na swoim policzku, widział jej usta tak dokładnie. Wydawało mu się, że mimo to, że jest tak niedaleko, nie jest w stanie jej złapać. Wciąż mu umyka. Robi z nim tak, jak chce. To na co on nie pozwala, ona robi, a on chociaż nie chce - godzi się. Nie może przestać, to jak słodka trucizna co wyniszcza go dzień za dniem, a on pomimo to wlewa ją sobie do gardła. – Taki…
- Cii… - i czuje jej ręce, jej wargi, ale nie jest to już coś przed czym się wzbrania. Nie jest to też coś, na co się już nie godzi. Musi, bo taki był plan, a on… znowu daje z siebie wszystko, żeby po raz kolejny udowadniać już nie tylko im, ale sobie. Prowizoryczny scenariusz teledysku musi być przecież zachowany, a on – Jared wie, że tylko wtedy może się skupić. Bo jak nie tak, to kiedy? Przynajmniej wie, co ma się dziać i jak ma się dziać, i kiedy musi zachować się inaczej. Choć przecież w większości przypadków gra na zwłokę albo jeszcze lepiej – improwizuje. Kathleen też była w tym dobra, a jej dłonie błądzące po jego placach, ściskające go za pośladki i w końcu, gdzieś tak na ułamek sekundy ich usta złączone ze sobą, były tylko tym, co musiała zrobić, a on wiedział, że to tylko zwykła gra. Gra nie mająca końca. I ona i on dają z siebie coś, a tylko ktoś z boku mógł zobaczyć, że Jared mimo wszystko jest znowu pod jej panowaniem. Kathleen to piękno i demon, a teraz znowu rozłożyła swoje skrzydła, chociaż Jared jeszcze do końca nie był tego świadomy. To się zaczynało dziać, ciąg przyczynowo-skutkowy ruszył, a on choć teraz nie zdawał sobie z tego najmniejszej sprawy powoli, od początku, od samiutkiego początku, zaczął staczać się w dół.
Gdzieś z tyłu głowy cichutko szeptał głosik, że Kathleen zaprowadzi go tam, gdzie już był, ale jemu najwyraźniej to nie przeszkadzało. Bo on już taki był: żyj szybko, umieraj młodo, a mimo to, że wiedział, że niektórzy ludzie go wyniszczają - on dalej w to wszystko brnie. Niczym nie wzruszony, jakby w ogóle nie dochodziło do niego, że czasami należy wyciągnąć wnioski z przeszłości i wiedzieć, że ludzie tak często się nie zmieniają, jak o tym mówią. Oni wciąż są tacy jak dawniej, a to, że powtarzają, że są w zupełności inni jest tylko powłoką, bańką mydlaną, która prędzej czy później pęknie.
- Jared – Kathleen mówi prawie do jego ust, gdy są sami, a ekipa montażowa poszła na przerwę. – Pamiętasz?
- Co mam pamiętać? – odpowiada jej, ale nie spuszcza wzroku. Patrzy w jej niebieskie oczy tak bardzo podobne do jego własnych, ale w jej jest coś innego, coś czego można się bać. Przez chwilę milczy, a Jared już wie, o czym „ma pamiętać.” Przecież nie mógł zapomnieć, nie umiał, nie potrafił. W zasadzie też przecież nie chciał.
Przed jego oczami przelatują mu poszczególne obrazy, rok tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiąty siódmy, marzec: bierze pierwszą pigułkę, stojąc przed lustrem i patrząc się w swoje oczy, gdy ma wrażenie, że nic, ale to nic mu nie wyjdzie – jego marzenia o wielkiej karierze są tak odległe, że zdaje się ich nie widzieć. Potem dostrzega siebie znów, rok tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiąty dziewiąty, luty: podwija rękaw swojej koszuli, owija wokół ramienia pasek i niemal czuje, to samo co wtedy. Ma wrażenie, że igła znowu przechodzi przez jego skórę, a zaraz potem, że tak samo staje się nieprzytomny, jak w kwietniu tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego dziewiątego, gdy upada w mieszkaniu Matta, a potem budzi się w szpitalu kilka dni później.
I tak samo jak kiedyś, teraz stoi w pokoju, w którym niedawno Kathleen przebierała się w strój do teledysku. Patrzy na jej dłonie i dopiero teraz zauważa jeszcze niemal świeże blizny po wkłuciach; wcześniej jakby nie zwracał na nie uwagi, wcześniej chyba po prostu nie chciał ich widzieć. Bo one przypominały mu, a on nie chciał pamiętać. A mimo to, że widział, dalej drążył w to wszystko i chociaż mógł zakończyć znajomość z nią, to przecież wcale nie potrafił. Była jak trujący bluszcz, zaciskająca się wokół niego, a nawet to, że zaczynało mu brakować coraz bardziej powietrza, a myślenie nie było już takie jak jeszcze niegdyś, pośród jej wijących się macek, rozkładał swoje ramiona z nieukrywaną ochotą. Tak bardzo tęskniłem.
Kathleen wyciągnęła z torebki pakunek, a jemu nie trzeba dwa razy powtarzać, co jest w środku. Ma wrażenie, tak bardzo ma to cholerne wrażenie, że wszystko jest jak dawniej, że nic się nie zmieniło, a on… On w zasadzie też się nie zmienił. Bo ludzie jak on się nie zmieniają. Prawie nigdy. Potem patrzył na jej dłonie, które niemal z jakimś dziwnym uwielbieniem, rozsypują biały proszek na blacie toaletki.
- Jay, ja dobrze wiem… - Kathleen powiedziała, gdy patrzył na nią i na to, co robi. – Ty nie zapomniałeś, a mimo to, że mówiłeś mi, że się nie dasz…
- Ja chcę – przerwał jej, a potem nachylił się tak samo jak ona. Czuł jej dłoń, na swoim ramieniu, gdy nachylał się, a potem zamknął swoje oczy, żeby nie musieć wpatrywać się w ich odbicie w lustrze przed nim. Tak często uciekał przed tym, aby wydawało mu się, że skoro nie widzi, tego nie ma. Ale było, jest i prawdopodobnie będzie jeszcze długo z nim, a on będzie łapał się wszystkiego, żeby znowu sobie wmawiać, że to się nie dzieje, że on potrafi trzymać na tym kontrolę. Nie ma tak wielkich rzeczy, które sprawią, że on się im podda. Całkowicie. – Ja chcę, Kathleen – jej imię przechodzi mu przez wargi z jakimś już mało widocznym obrzydzeniem. Widzi jej przymknięte w połowie oczy, które w jakiś swój jedyny, niepowtarzalny sposób uśmiechają się do niego. Ale wie, że to niczym sardoniczny uśmiech, który mógł oglądać u niej tak wiele razy. Kathleen podaje mu zwiniętą jednodolarówkę, a Jared przez chwilę się waha. Tak jak wtedy, jak kiedyś, gdy pierwszy raz, gdy to zrobił. Tak samo w tej chwili nie czuje potrzeby, żeby przestać. Łapie w palce zrolowany banknot i już wie, że nie ma odwrotu. Przecież może zatrzymać się, może odejść, trzasnąć drzwiami i wrócić znowu nagrywać do pokoju obok, ale nie chce. Wewnętrzne hamulce puściły, a on wydał na to pozwolenie. Nic już nie można odkręcić, bo to jest.
Kilka krótszych chwil później, czuje, jak to wszystko przed czym się tak wzbraniał i powtarzał, że nigdy, ale to nigdy już nie wróci właśnie się dzieje. Trwa i nie mija, a on tak ochoczo się temu poddaje. Przyjmuje to do siebie i nie puszcza, nie stara się odepchnąć, tylko jeszcze bardziej do siebie przyciąga. Tak bardzo tęskniłem. Emocje narastają, a on – Jared, już wie, że nie może się wycofać. Już za późno. Czuje jak to, co niespełna chwilę temu wziął, rozchodzi się po jego ciele, jak błogo i radośnie się nim włada. Wszystko przestaje być ważne, nic nie ma już żadnego znaczenia, nie ma teraz tego, dla czego mógłby przestać. Wydaje mu się, że szybuje – wysoko, tam, gdzie nikt nie może go dostrzec. Gdzieś wysoko ponad wszystkim tym, co rozgrywa się tu - na dole.
A potem, potem otwiera oczy i wpatruje się w swoje lustrzane odbicie. I widzi siebie sprzed lat.

Jesteś na północ od nieba, może gdzieś na zachód od piekła.

2. maja 2005r., Sacramento, Kalifornia.

Tomo przebudził się pewnego poranka z dziwnym poczuciem, że coś się dzieje. Co? Tego jeszcze nie wiedział. Ale za to wiedział, że ma niespokojne uczucie, że naprawdę, coś może się stać. To jedna z tych dziwnych chwil, kiedy wydaje ci się, że zapomniałeś coś zrobić i dopiero po jakimś czasie przypominasz sobie, co to może być. I Tomo właśnie tak samo się czuł.
Sacramento było tym miastem, w którym miał spędzić kilka całkiem miłych dni. Ale coś… coś go gryzło. Budził się i zasypiał pod osłoną nocy w jednym z tutejszych hoteli w ramionach Mike’a, ale wydawało mu się, nie, jemu już się nie wydawało, on był pewny, że coś nie gra. Może ten brak stabilizacji, gdy musiał zmieniać co chwilę swoje miejsce zamieszkania, może już nie to, że był anonimowy. Stan Kalifornia nie był zły. On mógł go zrozumieć w zupełności na swój sposób. Był osobą medialną, mógł udzielić wywiadu rzeki, powiedzieć co mu siedzi na sercu i mieć z tym już spokój. Ale nie umiał. Obawiał się tego, że potraktują ich źle. Nie zaakceptują, chociaż miłości nie można nie zaakceptować obojętnie jaka by nie była. A oni się tylko kochali, tak, kochali. Teraz już był pewien.
- Mike – szepnął do chłopaka śpiącego obok niego. Patrzył jak podnosi do góry powieki, a jego długie rzęsy zostawiają cienie na policzkach. – Mike…
- Tak?
- Mam już tego dosyć – powiedział takim tonem, jakby stało się coś poważnego. Naprawdę poważnego. Może tak właśnie było?
- Co się stało? – Mike spojrzał na niego turkusowymi oczami, w których odbijała się jego twarz; wyrażała w jakiś sposób ból i strach przed tym co usłyszy. Wystarczyło jedno słowo, a całe wyobrażenie ich związku, wspólnej przyszłości budowanej na tak niepewnym gruncie, mogło minąć.
- Nie mogę, nie mogę po prostu nie mogę… Mike, musimy się ujawnić, to nie może tak być. To trochę jakbyśmy się wstydzili tego kim jesteśmy – położył dłoń na jego policzku, żeby potem przejechać po nim palcem.
- Ale Tomo, czy to takie ważne? – Mike złapał w połowie drogi po twarzy jego dłoń. Pocałował jeden z opuszków palców. Tomo uśmiechnął się do niego, ale jakoś tak mało przekonująco. Świadomość tego, że tylko nieliczni wiedzą o nich była już zbyt uciążliwa. Jak nie mijający ból głowy. A teraz rzeczywiście miał ochotę wykrzyczeć całemu światu, że oni też mają prawo być szczęśliwi wśród tak wielkiej nienawiści świata.
- Mike, to chyba mnie niszczy, to ciągłe uciekanie. Musimy to przerwać. Moi przyjaciele to przyjęli, rodzina też. Akceptują mnie takiego jakim jestem. To –
- Piękne – dokończył za niego, całując kolejny jego opuszek. – Wiem, że chcesz cieszyć się mną i tym, co jest między nami, ale wiesz jak jest skonstruowany ten świat… - westchnął, a potem pocałował trzeci z palców. Tomo odsunął dłoń, a następnie wplótł ją w jego włosy. Miał czasem ochotę przestać czuć i tęsknić za Mike’m, bo to było już męczące. Te ich ukradkowe spotkania, jakby byli parą nastolatków na pierwszej randce.
- Obiecuje, że… - zawahał się i złożył przelotny pocałunek na jego wargach. Smakowały tak dobrze. – Że opowiem o nas wszystkim i wiesz co?
- Co? – westchnął między jednym a drugim pocałunkiem, jakim obsypywał jego usta. – Co, Tomo?
- Będą nam zazdrościć, kurewsko zazdrościć. – Wpił się namiętnie w jego wargi i aż zawirowało mu w głowie, gdy zdał sobie sprawę, że będzie tęsknił za nim za każdym razem, gdy będą wyjeżdżać w trasę i nie będzie go widzieć dłużej niż miesiąc. Potem poczuł jego dłonie tak wyraźnie jak jeszcze nigdy. Czuł je niczym rozgrzane węgle, które paliły mu skórę. Tak bardzo, że bardziej nie mógł. Byli do siebie dopasowani, można powiedzieć, że idealnie. Choć dzieliło ich wiele rzeczy, ale jeszcze więcej łączyło. Miłość miała różne oblicza, twarze i kolory, a oni byli jednym z nich.

4. maja 2005r., trzecia aleja Sunset Boulevard, Los Angeles.

Chloe, która od dawna nie wiedziała jak zebrać się do działania, obiecała sobie, że dziś w końcu da radę. Nie może już dłużej uciekać, a to, że Shannon zaprosił ją na kolejną randkę, spotkanie albo obojętnie jak to nazwać, musiało być czymś już bardziej zobowiązującym, niż było. Teraz już miała pewność, że czuje do niej to, co ona do niego. Spotykali się tak od kilku miesięcy, trzymał ją za rękę, ale mimo to, miał takie nieobecne spojrzenie. Szalę przelała ich ostatnia noc, gdy niesiona uczuciem i emocjami wymieszanymi z alkoholem, poszła z nim do łóżka. Była wtedy pewna, że po tak długim czasie on w końcu jest jej, a ona jego. Zdecydowanie poddała się temu uczuciu, ale nie mogła wiedzieć o tym, że Shannon był tym lekko skołowany. On wiedział, ba, był pewny, że Chloe jest w nim zakochana, a teraz tylko pokomplikował sprawy na tyle, żeby musieć to rozwiązać. Raz na zawsze.
- Słuchaj – zaczął. Czuł się jak ostatni dupek, kiedy wykręcał jej numer. – Muszę ci coś powiedzieć, posłuchaj…
- Shannon, ja też… - przerwała mu w połowie zdania i jego zażenowanie zaczynało wzrastać. – Spotkajmy się na trzeciej alei, w tej knajpie, mają tam –
- Nie interesuje mnie co tam mają, o piętnastej będę. – Rozłączył się, żeby nie musieć już dłużej tego słuchać. Miał trochę dość, a trochę chciał to mieć za sobą. Trzeba rozwiązać to, bo on nie będzie się męczył dłużej ani nie będzie patrzył, jak ona z każdym dniem coraz bardziej nad nim skacze. Miał w sobie przez tyle czasu taką niemoc, że teraz w końcu musiał zachować się jak facet. Postawić na swoim, zdecydować i wziąć to wszystko w swoje ręce i już być pewnym, że nic, ale to nic ich nie będzie łączyć.
Poprawił koszulkę. Wyglądał dobrze, niezbyt oficjalnie, nie za elegancko, nie za luzacko. Można powiedzieć, że prezentował się tak, że nikt z boku nie uznałby, że mu w jakiś nawet najmniejszy sposób zależy. Dziś to się musiało skończyć.
Piętnaście minut później czekał w umówionym miejscu, poprawiając obrus i zastanawiając się, gdzie ona jest. Nie lubił jak ktoś się spóźniał. Wyglądał trochę żałośnie, gdy po raz drugi zawołał kelnera, żeby dolał mu wina, które niemal od razu całe wypił. Było słodkie i dobre. Przez chwilę chciał zamówić jeszcze jedną kolejkę, ale drzwi knajpy otworzyły się ponownie. No tak, oficjalne piętnaście minut spóźnienia zostało odhaczone.
- Przepraszam, taksówka nie przyjechała – powiedziała na wydechu, siadając zaraz przed nim. Zlustrował ją od góry na dół; wyglądała jak typowa dziewczyna, której zależy na facecie – ułożona fryzura, dopasowane ciuchy, idealny makijaż, który podkreślał jej miodowe oczy. Po prostu w duchu musiał przyznać, że wyglądała zjawiskowo, ale to nie ona, nie ona i nigdy nie będzie. Może łączyła ich chemia, coś na wzór obustronnego pożądania, chęci spędzania czasu ze sobą, ale nic więcej. Nie miał z nią żadnych motylków, żadnych skoków pulsu ani podniesionego tętna.
- Chloe, śpieszę się – zaczął. Czuł się znowu jak skończony dupek, ale odrobinę mniej, bo mówił jej to w twarz, a nie jak planował na początku przez telefon. – Nie mam czasu na więcej. Muszę to… zakończyć. Za kilka miesięcy wydajemy kolejną płytę, wyjeżdżamy w trasę…
- Ale, ale… ja mogę poczekać… - zająknęła się, nic nie rozumiejąc, co się dzieje.
- Nie. To nie tak. Było miło – zrobił pauzę. – Naprawdę było miło, ale ja do ciebie nic nie czuję, Chloe, zrozum – patrzył w jej oczy i wiedział, że jeżeli stąd nie wyjdzie w ciągu minuty, zmieni zdanie. Miała w nich coś, że mógł jej ulec w każdej chwili. Tylko musiał być do cholery twardy i nie dać sobą kierować. Dobrze wie, co jest właściwe dla niego. Przecież już postanowił.
- Shannon, ale ja… ciebie… -
- Nie mów już nic, to skończone – podniósł się z krzesła, wcześniej upijając jeszcze ostatni łyk wina. Może jego słodki smak załagodzi tą gorycz, jaką czuł, gdy musiał jeszcze raz spojrzeć w jej twarz. Widział zaszklone oczy, nie lubił tego, tak potwornie nie lubił, jak kobiety płakały przy nim. I to przez niego. Zawsze uważał się za porządnego gościa, ale teraz jednak nim nie był. Może rzeczywiście powinien dać jej szansę, chociaż spróbować i przekonać się, że jednak między nimi nic nie ma dopiero jak z nią będzie, a nie kreślić na tym już grubą kreskę? Nie, to nie to. Był pewien. To nie była Leticia, którą w jakiś swój sposób kiedyś kochał i miał z nią plany, to była Chloe, z którą nie widział żadnej przyszłości, bo gdy na nią patrzył nie myślał tak daleko. Chwilowo, przelotnie, na jakiś moment, może też dłuższy, ale nie na związek, który miał trwać i trwać.
Wstał i rzucił na blat stolika zmięty banknot. Skinął głową do kelnera, gdy wychodził, żeby wiedział, że nie uciekł stąd jak złodziej. Ale już się nie odwrócił. Nie chciał widzieć jej pojedynczych łez, smutnej twarzy i malującego się na niej wyrzutu, gdy ścierała je wierzchem dłoni. Gdzieś w głębi tłukło się, że jeszcze ją zobaczy, bo Virgin Records odwiedzi nie raz i nie dwa, ale nie wiedział, że Chloe w tej samej chwili, kiedy drzwi trzasnęły i postawił kołnierz swojej kurtki, postanowiła, że odchodzi. Tak samo jak on odszedł od niej.


7. maja 2005r., Los Angeles, klub Heaven.

W tym klubie działy się różne rzeczy. Kiedy pierwszy raz przekroczył jego próg miał dusze na ramieniu, bo tak strasznie palił go stres. To był ich pierwszy występ, gdy mieli pokazać się po raz pierwszy światu. Pokazali, owszem, ale nie tak jak myślał, że pokażą ani nie tak, jak sobie gdzieś to założył. Może nie powinien wtedy być taki pewny tego, że się uda. Bo zawsze tak jest, że gdy jesteś pewien, że tak, wyjdzie to wszystko, co masz zamiar zrobić, wali się w posadach z tylko silniejszym podmuchem wiatru. W tamtym czasie uważał, że to tylko garstka podpitych ludzi, co przyszli ich oglądać, a on Shannon da radę zagrać te dwie piosenki, tylko po to, żeby naprawdę zacząć wierzyć we własne marzenia.
Marzenia, no właśnie. One były z nim tak bardzo, że czasem rzeczywiście zapominał o świecie, który znał. To one napędzały go, one sprawiały, że chciał mimo tylu przeciwności, które stanęły na ich drodze, dalej je spełniać. Nie rzucić w kąt, nie zapomnieć o nich, tylko dlatego, że raz czy dwa się nie udało. Przecież, gdy minie określona liczba porażek, nastaje w końcu zwycięstwo. I on, tak, on Shannon był pewien wtedy i potem, że to co dzieje się teraz jest tym wszystkim na co tak długo czekał.
- Co… co tu robisz? – poczuł szturchnięcie, a dopiero z lekkim opóźnieniem podniósł oczy w kierunku, z którego dochodził do niego czyjś głos.
- Zamawiam whisky i patrzę, jak jakiś zespół próbuje zabłysnąć na tej scenie – mruknął i spojrzał na swojego rozmówcę. – Alexandra?
- Shannon, ja przepraszam . – Nie rozumiał co się dzieje. Za co ona może go przepraszać? Przecież widzieli się tak dawno, w tamtym klubie był jeszcze kilka razy, ale ani razu już jej nie spotkał. Od jakiejś koleżanki, kelnerki usłyszał, że tydzień po tym, jak z nią rozmawiał, zwolniła się i słuch po niej zaginął. Zastanawiał się przez moment co się stało, ale teraz, kiedy spotkał ją z powrotem nie miał najmniejszego pojęcia.
- Ale za co?
- Jestem taka głupia – opadła na krzesło obok i splotła swoje dłonie. Rękawy koszuli naciągnęła najbardziej jak się dało, ale mimo to, miał świadomość, że znowu coś przed nim ukrywa. Chciał poznać całą prawdę, jakkolwiek okrutna by nie była, ale był pewien, że to ona musi zacząć, nie on. – Wciąż to ciągnę, ale wiem, że nie powinnam…
- Co takiego? – spytał, a zielone oczy Alex zaczynały go świdrować na wskroś. Złapał ją za rękę, ale zaraz ją wyszarpnęła, wyglądała tak, jakby chciała jak najszybciej stąd uciec. Z jego uścisku.
- To mnie niszczy, nie mogę…
- Kto ci to robi? Słyszysz? Kto ci to robi?! – podniósł odrobinę głos, ale nie na tyle, żeby ktoś mógł zwrócić na nich jakąś uwagę. – To dlatego nie chciałaś wystąpić w naszym teledysku? Do końca miałem nadzieje, że zadzwonisz i jednak przyjdziesz…
- Shannon, to –
- W sumie mogłem się domyślić – mruknął do siebie, ale automatycznie spojrzał na nią. – Masz jakiś zakaz, może ktoś cię zmusił do tego, mam rację? – przerwał, żeby nabrać powietrza. – Oczywiście, że mam.
- Ale, to nie tak.
- A jak? Odpowiesz mi? – złapał ją za rękę, a Alex znowu chciała odskoczyć. – Kto normalny tak oskakuje, kto normalny nosi ciągle długie rękawy i za każdym razem je naciąga, żeby były jeszcze dłuższe? Kto tak robi?
- Ja… -
- No właśnie, ty. I wiesz kto jeszcze? – spytał, a ona pokręciła przecząco głową, chociaż już wiedziała do czego zmierza. I wiedziała, że ma rację. – Ludzie, którzy się czegoś boją albo lepiej – kogoś. Boisz się kogoś? – jego głos już nie był tak szorstki jak na początku, jego uścisk już nie palił jej skóry, wszystko przestało mieć znaczenie, gdy przypomniała sobie o tym, co ją czeka, jak wróci do domu. Domu, którego już nie mogła nazywać domem, bo był tam Dean, od którego nie mogła się uwolnić, co groził jej za każdym razem, gdy miał zły humor, co przywalił jej nawet, gdy nic nie zrobiła tylko dlatego, że krzywo się spojrzała. Tylko albo aż. Chciała uciec, tak potwornie chciała uciec, ale on zawsze ją znajdywał. Nie miała wyboru, musiała tak żyć i podporządkowywać się za każdym razem ilekroć on był przy niej i słuchać tych obelg i ciągłych wyzwisk. Miała dość, miała, ale co z tego, jak nie widziała żadnej drogi, która wyrwała by ją z tego bagna?
- Shannon, to nic nie zmieni, jak ci powiem – opuściła głowę, nie potrafiąc znieść wyrazu jego oczu. Było w nich współczucie i jakaś namiastka litości. Nie chciała, żeby ktoś się nad nią litował, bo dostała to na co zasłużyła. Tak to wszystko sobie tłumaczyła, nie widziała innego powodu, dlaczego spotkało ją takie coś. Może już tak miała zapisane i nic nie da się z tym zrobić.
- Wiesz, że mogę wiele – podsunął, gładząc jej dłoń. Dopiero teraz zobaczył na jej knykciach strupy, które były w dotyku tak szorstkie. Ona miała dopiero dwadzieścia jeden lat i musiała przeżyć coś takiego, co nie mieściło mu się w głowie. Ten świat był zdecydowanie chory. – Potrafię naprawdę ci pomóc, tylko musisz mi powiedzieć, musisz dać sobie pomóc.
- Nie mam pieniędzy – zaczęła. – Nie mam niczego, rozumiesz? Nawet nie mam rodziny, która chciałaby mi pomóc. Moja matka jest imigrantką, nie może za bardzo pozwolić sobie… Nie może łapać prawa, jest trochę nielegalnie… A nie chcę, żeby ją deportowali. Ona nie jest w stanie mi pomóc – spojrzała na niego krótko, zaraz potem znowu spuszczając swój wzrok na odrapane dłonie. – Moi przyjaciele wyjechali do innych wielkich miast robić karierę. Los Angeles nie jest dla nich, dla mnie widocznie tym bardziej. Shannon, błagam, daj spokój, nie musisz dla mnie przewracać swojego życia, dalej wiszę ci trzy stówy…
- Pal licho te trzy stówy, daj spokój, to ty daj spokój do cholery i mów, co ten bydlak ci robi.
- On – zawahała się, nie wiedząc czy robi źle czy dobrze. Nie potrafiła już odróżniać co jest dla niej dobre a co złe, bo widziała wszystko tylko w ciemnych barwach. – On jest potworem. Potworem, którego myślałam, że kocham. Tak mi się wydawało przynajmniej do niedawna. Był naprawdę czuły, jakkolwiek dziwnie to teraz brzmi, potrafił przychylić mi nieba, potrafił, do czasu… - odetchnęła, podnosząc głowę i wpatrując się w chłopaka co stał samotnie na scenie i śpiewał jakiś smętny kawałek. – Potem coś się zmieniło, po liście z wytwórni, że mam wystąpić w waszym teledysku. Tak strasznie się cieszyłam i gdyby nie on, byłabym tam. Nie potrafię od niego uciec. Tyle razy próbowałam, on zawsze mnie znajduje. Nie mam też pieniędzy, żeby wyjechać do innego miasta, a tym bardziej stanu… żeby zacząć na nowo, nie mam znajomych poza Los Angeles, którzy też nie potrafią mi pomóc. Jestem sama – zwilżyła końcówką języka swoje usta, a Shannon ani nie myślał, żeby jej przerywać. Musiał dać się jej wygadać, może po raz pierwszy od bardzo dawna, a może był jedynym, któremu to mówi. - Nie widzę nadziei, ostatnio kupiłam pigułki, chciałam zapomnieć, ale te prochy działały tylko chwilę, a na więcej już nie miałam pieniędzy. Wszystkie, które zarobię muszę mu oddawać. Ty zjawiasz się w najbardziej nieodpowiednim momencie mojego życia i wiem, że też nie jesteś w stanie mi pomóc. Nikt nie jest w stanie mi pomóc…
- Alex –
- Nie, wiem, że nie… - położyła dłoń na jego dłoni i jej spojrzenie wyrażało cały ogrom smutku jaki w sobie nosiła. Miał ochotę znaleźć tego gnoja i sprać go na miazgę, żeby popamiętał, żeby nigdy, ale to nigdy już nie podniósł na nią swoich brudnych łap.
- Ożenię się z tobą – wypalił nagle, a Alex rozszerzyła ze zdziwienia oczy. – Ożenię się tylko na papierze, będziesz wtedy bezpieczna. Kupię ci bilet do Nowego Jorku, to szmat drogi stąd, wystarczająco daleko, żeby ten śmieć cię nie znalazł. Zmienisz nazwisko, nie, nie musisz na moje, możesz mieć jakie zapragniesz, mój prawnik już sobie z tym poradzi. A gdy wpakuje tego gnoja do pierdla, rozwiodę się z tobą, żebyś nie musiała być zależna. Nikt nie powinien przeżyć czegoś takiego jak ty…
- Dlaczego chcesz to zrobić? – była skonsternowana, nie wiedziała co się dzieje. On mówił poważnie? Czy może to ta whisky przemawiała jego ustami, co stała na stoliku przed nim? Wypił jej dosyć sporo…
- Moja własna matka miała podobną sytuację –
- Och, nie wiedziałam… - Alex zagryzła swoje wargi. Czuła się dziwnie, ale już wiedziała, że Shannon miał odpowiedni powód by jej pomóc. Może teraz jej się uda. – Ale ty nie możesz…
- Mogę, Alex, ja naprawdę mogę.

Trzy dni później, dziesiątego maja dwa tysiące piątego roku, Alexandra Stewart podpisała w towarzystwie Shannona i wynajętego do tego celu prawnika, akt ślubu, który miał być przepustką do jej lepszego życia. Cztery dni później dostała w swoje dłonie bilet lotniczy, walizkę pełną ubrań i jakiś pęk kluczy, który nie wiedziała do czego miał służyć. Za to pięć dni później, wsiadała do samolotu linii US Airways z Los Angeles do Nowego Jorku i już wiedziała, że klucze, które ściska w dłoni są do jej mieszkania, walizka jej całym dobytkiem, a Los Angeles tylko nieprzyjemnym wspomnieniem, do którego nie musi już wracać.
Sześć dni później, otworzyła drzwi mieszkania na Brooklynie, które nie pachniało nowością, nie było luksusowe ani nie wyglądało jak z czasopisma. Było zwyczajne; stare meble, wielki stół i kanapa w rogu pokoju, który był połączony z kuchnią. Jeden mały pokój, w którym miała nauczyć się, jak się żyje z dala od wszystkich i wszystkiego. Nauczyć się, że gdy odchyla między palcami listki żaluzji, patrzy jak Nowy Jork budzi się do życia.
_____
tytuł: 30STM- Birth
*Evanescence- Call me when you're sober

ktoś jeszcze czyta? :3