AKTUALIZACJA

Prawdopodobnie nikt tu nie wchodzi poza mną raz na miesiąc i jakimś zbłąkanym wędrowcem, ale chce powiedzieć, że cała lista odcinków WRÓCIŁA. Można czytać to opowiadanie jeżeli ktoś zapragnie do woli, za moją całkowitą zgodą.

Czasem jeszcze tęsknię.

wtorek, 14 lipca 2015

23. Jesteś na północ od nieba, może gdzieś na zachód od piekła

20. sierpnia 2010r., Kraków, Polska.

- Jared, co robisz? – Will, patrzył, jak Jared wstaje ze swojego fotela. Przeszedł kilka kroków w kierunku ściany. Zaraz przy niej leżał futerał, z którego wyciągnął swoją akustyczną gitarę. Wrócił i usiadł z powrotem w fotelu. Położył gitarę na kolanach, a potem przyłożył swoje palce do gryfu. Pociągnął za jej struny i Will rozpoznał od razu piosenkę. Nie, to nie była piosenka Thirty Seconds to Mars, to było…
- One Republic? Co, co chcesz…? – zająknął się, patrząc, jak Jared zaczyna śpiewać. Śpiewał tak beztrosko, powoli i z jakimś dziwnym poczuciem opowiedzenia tego za pomocą tej piosenki, które Will widział na jego twarzy.
- „Powiedz mi, co chcesz usłyszeć?” – śpiewał, a Will miał wrażenie, że mówi to właśnie do niego. – „Coś co było jak te lata chore od całej tej nieszczerości? Tak więc zamierzam ujawnić wszystkie moje sekrety” – kontynuował, a Will nawet nie zamierzał wyłączać dyktafonu. Nie wiedział jak jeszcze opisze ten moment, ale to było takie… magiczne. Jared śpiewał, jakby ta piosenka była jego, a przecież napisał ją Ryan Tedder. Mógł ją znać, oczywiście, że ją znał! Była na samym szczycie list przebojów.
- „Tym razem, nie potrzebuję kolejnego perfekcyjnego kłamstwa. Nie troszczę się o to, że krytycy nie czują tego samego. Zamierzam ujawnić wszystkie moje sekrety.”
- Jared – powiedział tak, że wspomniany przestał grać. Spojrzał na niego spod opadających blond włosów. Jego niebieskie oczy świdrowały go na wskroś i Will czuł się przez chwilę, jakby Jared również poznał wszystkie jego sekrety. – Nie wiem czy znajdzie się to w biografii.
- Masz na myśli to, że śpiewałem piosenkę Ryana? – spytał, wciąż patrząc na niego tak przenikliwie. W błękicie jego oczu mógł wyczytać wszystko, a zarazem nic.
- Też, w sumie też, ale mam na myśli, że jeżeli jakakolwiek wytwórnia filmowa chciałaby sfilmować twoją biografię –
- Wierz mi, nikt nie byłby takim szaleńcem – wtrącił.
- To oczami wyobraźni widzę ten moment, wiesz, w którym główny bohater zamierza zrobić przełomową rzecz w swoim życiu i… kurczę, to niesamowite, ale w tej chwili powinna lecieć ta piosenka. Ona idealnie opisuje to wszystko, to co chciałeś mi powiedzieć. Że chciałeś, no właśnie, ujawnić wszystkie swoje sekrety.

Czy powinnam pozwolić Ci upaść?
Stracić wszystko?
Może wtedy byś się opamiętał...
Nie potrafię przestać wierzyć,
Ale tylko się oszukujemy,
Mam już dość tego kłamstwa, spóźniłeś się.”*

18. kwietnia 2005r., Hollywood, Los Angeles.

Przeszedł kilka kroków i nagle się zatrzymał. Zacisnął pięści, tak, że pobielały mu knykcie. Chciał odwrócić się i wrócić do tego pokoju, w którym była wciąż Kathleen, ale musiał myśleć trzeźwo. Nie mógł sobie pozwolić na żadne chwile słabości. Nie tutaj. Nie teraz. Nie będzie pod jej kontrolą, którą myślał, że zerwał. Wciąż trwała, wciąż czuł, jak oplata jego gardło, a ona pociąga za sznur. Był zwyczajną, szmacianą marionetką w jej rękach, ale czasem naprawdę tylko czasem, udawało mu się od niej uciec.
Odetchnął głęboko. Rozprostował palce, a potem ponownie zacisnął je w pięści. Poprawił swoją czarną koszulę, która była zapięta aż pod samą szyję. Zaczynała go gnieść, ale musiał dać sobie spokój. Zresztą, sam też musiał się uspokoić. Przybrać na twarz jedną ze swoich masek, pod którą nie widać, co się z nim dzieje. Jak bardzo jest wzburzony, jak emocje w nim szaleją i nie chcą się uspokoić, kiedy widzi Kathleen. Jej nogi, jej blond włosy, niebieskie oczy  – wszystko zaczynało mu przeszkadzać. Cała jej osoba zaczynała go jakoś irracjonalnie denerwować i nie wiedział czemu. Mógł przecież jej nie szukać, nie kazać Kevinowi jej znaleźć, mógł wziąć pierwszą, lepszą pannę z ulicy, ale uparł się. Teraz zaczynał kląć sam na siebie, że tak bardzo zależało mu akurat na niej. No właśnie, na niej, a nie na kimś innym co przecież powinno bardziej zależeć. Tak gorliwie ją zapewniał, że ją kocha, że zastanawiał się czy mówi to już machinalnie, jak wyuczoną kwestię.
Przeszedł kilka kroków, aż ujrzał ponownie Paula. Stał przy oknie i poprawiał zasłonę. Uśmiechnął się do niego krótko, a potem usiadł na krześle. Dobrze wiedział, że nie było dla niego. On sam miał siedzieć naprzeciwko na podłodze. Oparł łokcie o kolana i pochylił się do przodu. Przymknął powieki nabierając powietrze przez nos.
- Jared, co się z nią dzieje? Tyle czasu się tam mizdrzy! – powiedział Paul, odchodząc od okna. – Zrobimy komputerowo jej cycki, jak ma za małe.
- Są w porządku.
- Nie neguje, ale… gdzie ona do cholery jest? – rozejrzał się po sypialni i dopiero wtedy ją ujrzał. Kathleen zagryzła lekko wargę, patrząc w kierunku Jareda, który wciąż siedział pochylony i oparty o własne kolana. Odwrócił swój wzrok, nie chcąc na nią dłużej patrzeć. Wzbudzała w nim wszystkie sprzeczne emocje. – Księżniczka, nasza księżniczka! – klasnął w dłonie, podchodząc do niej i oglądając z każdej strony. Kathleen poprawiła się, strzepując z siebie niewidoczny kurz. Paul kazał okręcić się jej wokół własnej osi, na co przystała z ogromną chęcią. Gdy kręciła się, Jared miał wrażenie, że na niego patrzy. Czuł się dziwnie, bo nie chciał od niej nic. Po prostu miał ochotę, żeby ten teledysk jak najszybciej się nagrał. Najlepiej sam, bez niego. – Jesteś piękna, ale dosyć tego. Ekipa! – wrzasnął, a Jared podskoczył. Wiedział, że też będzie musiał wstać i zająć swoje miejsce. – Ruszyć zadki, dajcie mi tu kamerę! – wymachiwał rękoma we wszystkie strony, chcąc ogarnąć sytuacje. – Piękny, ty też wiesz co masz robić – zrobił pauzę. – Z nią. Wasza scenka, sam ją wymyśliłeś – mrugnął do niego okiem, a potem zniknął za drzwiami.
Jared tylko zdążył wstać i Paul od razu pojawił się z powrotem. Pomachał mu ręką w kierunku drzwi, a potem usiadł między nimi a ścianą. W zasadzie przecież wiedział co miał tu zrobić. To, co podsunął mu Paul było niezłe, nawet bardziej niż niezłe. Mógł się na to zgodzić. To tylko zwykły teledysk, to tylko gra. Nie może tak bardzo tego odbierać. Za dwa, trzy dni się pożegnają i miał teraz szczerą nadzieję, że już na zawsze. Nie wiedział do końca czy chce, żeby Kathleen brała udział w jego dalszym życiu, ale nie wiedział jeszcze, że ona tak bardzo na nim zawarzy. Skąd mógł to wiedzieć, kiedy Paul znowu zaczął wymachiwać rękoma w różnych kierunkach pospieszając wszystkich, a potem na każdego z osobna się wydzierając. Przez chwilę zastanawiał się, skąd on ma takie pokłady siły w głosie, że jeszcze nie zaczął chrypieć. To była krótka myśl, z której zaraz został wyrwany. Paul stanął przed nim przez co miał idealnie na wysokości swoich oczu jego rozporek. Skrzywił się lekko, a potem podniósł do góry głowę.
- Paul.
- Jay, musisz być teraz hm… jak to określić, wyuzdany. Potrafisz coś takiego? – skierował swoje słowa do niego, ale nie patrzył w jego twarz. Przyglądał się Kathleen, jak siada na krześle i zakłada nogę na nogę. Idealnie wprost naprzeciw Jareda. Zmrużyła oczy, poprawiając swoje włosy. Teraz wydawało mu się, że ma je trochę mokre, na co Paul był wyraźnie zadowolony.
- Spróbuje – zawahał się. – Paul?
- Tak? – dopiero teraz Paul na niego spojrzał. Był pewien, że nie chciał odrywać wzroku od Kathleen. Co ta dziewczyna w sobie miała, że każdy facet tracił dla niej głowę; mniej lub bardziej.
- Czy muszę… się z nią, no, całować? – uśmiechnął się krzywo, wskazując głową na blondynkę. Ta wydawała się niczym nie wzruszona. Zaczęła przyglądać się swoim paznokciom, a Paul głośno westchnął.
- Nic nie będziemy zmieniać, sam to podrzuciłeś, jak to powiedziałeś „do podkręcania napięcia”, więc masz co chciałeś – cmoknął w jego kierunku, a potem odszedł kilka kroków do tyłu. Oparł się plecami ściany, a Jared odetchnął kilka razy. Obserwował go przez chwilę, a potem skupił się na dziewczynie przed nim. Kathleen przestała oglądać swoje paznokcie i teraz wpatrywała się wprost w jego oczy. Miała nieodgadniony ich wyraz, nie wiedział o czym może myśleć czy jest wkurzona, czy nie. Była aż za bardzo spokojna. Ale, gdy chciała odgarnąć z czoła jeden, zbłąkany kosmyk włosów, zobaczył, że jej dłoń delikatnie drży. No tak, przed chwilą wciągnęła kreskę albo jeszcze nie miała ku temu okazji. Jedno z tych dwóch. Potem dostrzegł, że jej źrenice są nienaturalnie duże. Już wiedział.  Zaczęła poruszać ustami, ale nie był w stanie nic z nich wyczytać. Nie wiedział o co jej chodzi, ale zaczął przypuszczać, że o to, o co może chodzić tylko jej.
- Kath, robisz teraz taki ruch, przejeżdżasz dłonią po swojej łydce – powiedział do niej, a ona tylko się uśmiechnęła. Znał to spojrzenie, znał też ten uśmiech. Doskonale to wszystko znał, bo było to dla niego takie znajome, niby jeszcze za mgłą przeszłości, do której nie chciał tak bardzo dopuścić, ale ona ponownie wyciągała do niego rękę. Znowu prawie go miała, znowu prawie był jej. – Paul?
- Dokładnie tak, jak w tych reklamach z kremem do depilacji. Potem ty – tu wskazał palcem na Jareda – podchodzisz na czworaka i lądujesz między jej nogami. Chyba potraficie?
- No jasne – odezwała się po raz pierwszy Kathleen i przejechała językiem po swojej wardze. Potem lekko ją przygryzła. – Żadna trudność, Jay jeszcze chyba pamięta – Jared wbił w nią ostre spojrzenie, na co zamilkła. – W każdym razie, wiemy co mamy robić.
- To super, zaczynamy! – machnął w kierunku kamerzysty, a potem dał znać, że mogą również zacząć.
Kathleen była zmysłowa, naprawdę, to było pierwsze co pomyślał, jak ujrzał, co robi. Każde polecenie Paula wykonywała bez żadnego sprzeciwu. Była dobra, rzeczowa i zgadzała się na wszystko. Nie chciała wypaść źle, bo doskonale sobie zdawała sprawę, że trafi to do Internetu. Taka musiała być, a to, że wychodziło jej to z sobie tylko znaną łatwością, było potwierdzeniem tego, jaka była. Chwilę potem, gdy Paul stwierdził, że już nie będą nagrywać jej samej, bo mają to wszystko co chcieli, przyszła kolej na niego.
- Jay, jesteś taki pociągający – wyszeptała mu prawie w usta, kiedy nad nią zawisnął. Ich twarze dzieliły centymetry. Była tak blisko; czuł jej oddech na swoim policzku, widział jej usta tak dokładnie. Wydawało mu się, że mimo to, że jest tak niedaleko, nie jest w stanie jej złapać. Wciąż mu umyka. Robi z nim tak, jak chce. To na co on nie pozwala, ona robi, a on chociaż nie chce - godzi się. Nie może przestać, to jak słodka trucizna co wyniszcza go dzień za dniem, a on pomimo to wlewa ją sobie do gardła. – Taki…
- Cii… - i czuje jej ręce, jej wargi, ale nie jest to już coś przed czym się wzbrania. Nie jest to też coś, na co się już nie godzi. Musi, bo taki był plan, a on… znowu daje z siebie wszystko, żeby po raz kolejny udowadniać już nie tylko im, ale sobie. Prowizoryczny scenariusz teledysku musi być przecież zachowany, a on – Jared wie, że tylko wtedy może się skupić. Bo jak nie tak, to kiedy? Przynajmniej wie, co ma się dziać i jak ma się dziać, i kiedy musi zachować się inaczej. Choć przecież w większości przypadków gra na zwłokę albo jeszcze lepiej – improwizuje. Kathleen też była w tym dobra, a jej dłonie błądzące po jego placach, ściskające go za pośladki i w końcu, gdzieś tak na ułamek sekundy ich usta złączone ze sobą, były tylko tym, co musiała zrobić, a on wiedział, że to tylko zwykła gra. Gra nie mająca końca. I ona i on dają z siebie coś, a tylko ktoś z boku mógł zobaczyć, że Jared mimo wszystko jest znowu pod jej panowaniem. Kathleen to piękno i demon, a teraz znowu rozłożyła swoje skrzydła, chociaż Jared jeszcze do końca nie był tego świadomy. To się zaczynało dziać, ciąg przyczynowo-skutkowy ruszył, a on choć teraz nie zdawał sobie z tego najmniejszej sprawy powoli, od początku, od samiutkiego początku, zaczął staczać się w dół.
Gdzieś z tyłu głowy cichutko szeptał głosik, że Kathleen zaprowadzi go tam, gdzie już był, ale jemu najwyraźniej to nie przeszkadzało. Bo on już taki był: żyj szybko, umieraj młodo, a mimo to, że wiedział, że niektórzy ludzie go wyniszczają - on dalej w to wszystko brnie. Niczym nie wzruszony, jakby w ogóle nie dochodziło do niego, że czasami należy wyciągnąć wnioski z przeszłości i wiedzieć, że ludzie tak często się nie zmieniają, jak o tym mówią. Oni wciąż są tacy jak dawniej, a to, że powtarzają, że są w zupełności inni jest tylko powłoką, bańką mydlaną, która prędzej czy później pęknie.
- Jared – Kathleen mówi prawie do jego ust, gdy są sami, a ekipa montażowa poszła na przerwę. – Pamiętasz?
- Co mam pamiętać? – odpowiada jej, ale nie spuszcza wzroku. Patrzy w jej niebieskie oczy tak bardzo podobne do jego własnych, ale w jej jest coś innego, coś czego można się bać. Przez chwilę milczy, a Jared już wie, o czym „ma pamiętać.” Przecież nie mógł zapomnieć, nie umiał, nie potrafił. W zasadzie też przecież nie chciał.
Przed jego oczami przelatują mu poszczególne obrazy, rok tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiąty siódmy, marzec: bierze pierwszą pigułkę, stojąc przed lustrem i patrząc się w swoje oczy, gdy ma wrażenie, że nic, ale to nic mu nie wyjdzie – jego marzenia o wielkiej karierze są tak odległe, że zdaje się ich nie widzieć. Potem dostrzega siebie znów, rok tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiąty dziewiąty, luty: podwija rękaw swojej koszuli, owija wokół ramienia pasek i niemal czuje, to samo co wtedy. Ma wrażenie, że igła znowu przechodzi przez jego skórę, a zaraz potem, że tak samo staje się nieprzytomny, jak w kwietniu tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego dziewiątego, gdy upada w mieszkaniu Matta, a potem budzi się w szpitalu kilka dni później.
I tak samo jak kiedyś, teraz stoi w pokoju, w którym niedawno Kathleen przebierała się w strój do teledysku. Patrzy na jej dłonie i dopiero teraz zauważa jeszcze niemal świeże blizny po wkłuciach; wcześniej jakby nie zwracał na nie uwagi, wcześniej chyba po prostu nie chciał ich widzieć. Bo one przypominały mu, a on nie chciał pamiętać. A mimo to, że widział, dalej drążył w to wszystko i chociaż mógł zakończyć znajomość z nią, to przecież wcale nie potrafił. Była jak trujący bluszcz, zaciskająca się wokół niego, a nawet to, że zaczynało mu brakować coraz bardziej powietrza, a myślenie nie było już takie jak jeszcze niegdyś, pośród jej wijących się macek, rozkładał swoje ramiona z nieukrywaną ochotą. Tak bardzo tęskniłem.
Kathleen wyciągnęła z torebki pakunek, a jemu nie trzeba dwa razy powtarzać, co jest w środku. Ma wrażenie, tak bardzo ma to cholerne wrażenie, że wszystko jest jak dawniej, że nic się nie zmieniło, a on… On w zasadzie też się nie zmienił. Bo ludzie jak on się nie zmieniają. Prawie nigdy. Potem patrzył na jej dłonie, które niemal z jakimś dziwnym uwielbieniem, rozsypują biały proszek na blacie toaletki.
- Jay, ja dobrze wiem… - Kathleen powiedziała, gdy patrzył na nią i na to, co robi. – Ty nie zapomniałeś, a mimo to, że mówiłeś mi, że się nie dasz…
- Ja chcę – przerwał jej, a potem nachylił się tak samo jak ona. Czuł jej dłoń, na swoim ramieniu, gdy nachylał się, a potem zamknął swoje oczy, żeby nie musieć wpatrywać się w ich odbicie w lustrze przed nim. Tak często uciekał przed tym, aby wydawało mu się, że skoro nie widzi, tego nie ma. Ale było, jest i prawdopodobnie będzie jeszcze długo z nim, a on będzie łapał się wszystkiego, żeby znowu sobie wmawiać, że to się nie dzieje, że on potrafi trzymać na tym kontrolę. Nie ma tak wielkich rzeczy, które sprawią, że on się im podda. Całkowicie. – Ja chcę, Kathleen – jej imię przechodzi mu przez wargi z jakimś już mało widocznym obrzydzeniem. Widzi jej przymknięte w połowie oczy, które w jakiś swój jedyny, niepowtarzalny sposób uśmiechają się do niego. Ale wie, że to niczym sardoniczny uśmiech, który mógł oglądać u niej tak wiele razy. Kathleen podaje mu zwiniętą jednodolarówkę, a Jared przez chwilę się waha. Tak jak wtedy, jak kiedyś, gdy pierwszy raz, gdy to zrobił. Tak samo w tej chwili nie czuje potrzeby, żeby przestać. Łapie w palce zrolowany banknot i już wie, że nie ma odwrotu. Przecież może zatrzymać się, może odejść, trzasnąć drzwiami i wrócić znowu nagrywać do pokoju obok, ale nie chce. Wewnętrzne hamulce puściły, a on wydał na to pozwolenie. Nic już nie można odkręcić, bo to jest.
Kilka krótszych chwil później, czuje, jak to wszystko przed czym się tak wzbraniał i powtarzał, że nigdy, ale to nigdy już nie wróci właśnie się dzieje. Trwa i nie mija, a on tak ochoczo się temu poddaje. Przyjmuje to do siebie i nie puszcza, nie stara się odepchnąć, tylko jeszcze bardziej do siebie przyciąga. Tak bardzo tęskniłem. Emocje narastają, a on – Jared, już wie, że nie może się wycofać. Już za późno. Czuje jak to, co niespełna chwilę temu wziął, rozchodzi się po jego ciele, jak błogo i radośnie się nim włada. Wszystko przestaje być ważne, nic nie ma już żadnego znaczenia, nie ma teraz tego, dla czego mógłby przestać. Wydaje mu się, że szybuje – wysoko, tam, gdzie nikt nie może go dostrzec. Gdzieś wysoko ponad wszystkim tym, co rozgrywa się tu - na dole.
A potem, potem otwiera oczy i wpatruje się w swoje lustrzane odbicie. I widzi siebie sprzed lat.

Jesteś na północ od nieba, może gdzieś na zachód od piekła.

2. maja 2005r., Sacramento, Kalifornia.

Tomo przebudził się pewnego poranka z dziwnym poczuciem, że coś się dzieje. Co? Tego jeszcze nie wiedział. Ale za to wiedział, że ma niespokojne uczucie, że naprawdę, coś może się stać. To jedna z tych dziwnych chwil, kiedy wydaje ci się, że zapomniałeś coś zrobić i dopiero po jakimś czasie przypominasz sobie, co to może być. I Tomo właśnie tak samo się czuł.
Sacramento było tym miastem, w którym miał spędzić kilka całkiem miłych dni. Ale coś… coś go gryzło. Budził się i zasypiał pod osłoną nocy w jednym z tutejszych hoteli w ramionach Mike’a, ale wydawało mu się, nie, jemu już się nie wydawało, on był pewny, że coś nie gra. Może ten brak stabilizacji, gdy musiał zmieniać co chwilę swoje miejsce zamieszkania, może już nie to, że był anonimowy. Stan Kalifornia nie był zły. On mógł go zrozumieć w zupełności na swój sposób. Był osobą medialną, mógł udzielić wywiadu rzeki, powiedzieć co mu siedzi na sercu i mieć z tym już spokój. Ale nie umiał. Obawiał się tego, że potraktują ich źle. Nie zaakceptują, chociaż miłości nie można nie zaakceptować obojętnie jaka by nie była. A oni się tylko kochali, tak, kochali. Teraz już był pewien.
- Mike – szepnął do chłopaka śpiącego obok niego. Patrzył jak podnosi do góry powieki, a jego długie rzęsy zostawiają cienie na policzkach. – Mike…
- Tak?
- Mam już tego dosyć – powiedział takim tonem, jakby stało się coś poważnego. Naprawdę poważnego. Może tak właśnie było?
- Co się stało? – Mike spojrzał na niego turkusowymi oczami, w których odbijała się jego twarz; wyrażała w jakiś sposób ból i strach przed tym co usłyszy. Wystarczyło jedno słowo, a całe wyobrażenie ich związku, wspólnej przyszłości budowanej na tak niepewnym gruncie, mogło minąć.
- Nie mogę, nie mogę po prostu nie mogę… Mike, musimy się ujawnić, to nie może tak być. To trochę jakbyśmy się wstydzili tego kim jesteśmy – położył dłoń na jego policzku, żeby potem przejechać po nim palcem.
- Ale Tomo, czy to takie ważne? – Mike złapał w połowie drogi po twarzy jego dłoń. Pocałował jeden z opuszków palców. Tomo uśmiechnął się do niego, ale jakoś tak mało przekonująco. Świadomość tego, że tylko nieliczni wiedzą o nich była już zbyt uciążliwa. Jak nie mijający ból głowy. A teraz rzeczywiście miał ochotę wykrzyczeć całemu światu, że oni też mają prawo być szczęśliwi wśród tak wielkiej nienawiści świata.
- Mike, to chyba mnie niszczy, to ciągłe uciekanie. Musimy to przerwać. Moi przyjaciele to przyjęli, rodzina też. Akceptują mnie takiego jakim jestem. To –
- Piękne – dokończył za niego, całując kolejny jego opuszek. – Wiem, że chcesz cieszyć się mną i tym, co jest między nami, ale wiesz jak jest skonstruowany ten świat… - westchnął, a potem pocałował trzeci z palców. Tomo odsunął dłoń, a następnie wplótł ją w jego włosy. Miał czasem ochotę przestać czuć i tęsknić za Mike’m, bo to było już męczące. Te ich ukradkowe spotkania, jakby byli parą nastolatków na pierwszej randce.
- Obiecuje, że… - zawahał się i złożył przelotny pocałunek na jego wargach. Smakowały tak dobrze. – Że opowiem o nas wszystkim i wiesz co?
- Co? – westchnął między jednym a drugim pocałunkiem, jakim obsypywał jego usta. – Co, Tomo?
- Będą nam zazdrościć, kurewsko zazdrościć. – Wpił się namiętnie w jego wargi i aż zawirowało mu w głowie, gdy zdał sobie sprawę, że będzie tęsknił za nim za każdym razem, gdy będą wyjeżdżać w trasę i nie będzie go widzieć dłużej niż miesiąc. Potem poczuł jego dłonie tak wyraźnie jak jeszcze nigdy. Czuł je niczym rozgrzane węgle, które paliły mu skórę. Tak bardzo, że bardziej nie mógł. Byli do siebie dopasowani, można powiedzieć, że idealnie. Choć dzieliło ich wiele rzeczy, ale jeszcze więcej łączyło. Miłość miała różne oblicza, twarze i kolory, a oni byli jednym z nich.

4. maja 2005r., trzecia aleja Sunset Boulevard, Los Angeles.

Chloe, która od dawna nie wiedziała jak zebrać się do działania, obiecała sobie, że dziś w końcu da radę. Nie może już dłużej uciekać, a to, że Shannon zaprosił ją na kolejną randkę, spotkanie albo obojętnie jak to nazwać, musiało być czymś już bardziej zobowiązującym, niż było. Teraz już miała pewność, że czuje do niej to, co ona do niego. Spotykali się tak od kilku miesięcy, trzymał ją za rękę, ale mimo to, miał takie nieobecne spojrzenie. Szalę przelała ich ostatnia noc, gdy niesiona uczuciem i emocjami wymieszanymi z alkoholem, poszła z nim do łóżka. Była wtedy pewna, że po tak długim czasie on w końcu jest jej, a ona jego. Zdecydowanie poddała się temu uczuciu, ale nie mogła wiedzieć o tym, że Shannon był tym lekko skołowany. On wiedział, ba, był pewny, że Chloe jest w nim zakochana, a teraz tylko pokomplikował sprawy na tyle, żeby musieć to rozwiązać. Raz na zawsze.
- Słuchaj – zaczął. Czuł się jak ostatni dupek, kiedy wykręcał jej numer. – Muszę ci coś powiedzieć, posłuchaj…
- Shannon, ja też… - przerwała mu w połowie zdania i jego zażenowanie zaczynało wzrastać. – Spotkajmy się na trzeciej alei, w tej knajpie, mają tam –
- Nie interesuje mnie co tam mają, o piętnastej będę. – Rozłączył się, żeby nie musieć już dłużej tego słuchać. Miał trochę dość, a trochę chciał to mieć za sobą. Trzeba rozwiązać to, bo on nie będzie się męczył dłużej ani nie będzie patrzył, jak ona z każdym dniem coraz bardziej nad nim skacze. Miał w sobie przez tyle czasu taką niemoc, że teraz w końcu musiał zachować się jak facet. Postawić na swoim, zdecydować i wziąć to wszystko w swoje ręce i już być pewnym, że nic, ale to nic ich nie będzie łączyć.
Poprawił koszulkę. Wyglądał dobrze, niezbyt oficjalnie, nie za elegancko, nie za luzacko. Można powiedzieć, że prezentował się tak, że nikt z boku nie uznałby, że mu w jakiś nawet najmniejszy sposób zależy. Dziś to się musiało skończyć.
Piętnaście minut później czekał w umówionym miejscu, poprawiając obrus i zastanawiając się, gdzie ona jest. Nie lubił jak ktoś się spóźniał. Wyglądał trochę żałośnie, gdy po raz drugi zawołał kelnera, żeby dolał mu wina, które niemal od razu całe wypił. Było słodkie i dobre. Przez chwilę chciał zamówić jeszcze jedną kolejkę, ale drzwi knajpy otworzyły się ponownie. No tak, oficjalne piętnaście minut spóźnienia zostało odhaczone.
- Przepraszam, taksówka nie przyjechała – powiedziała na wydechu, siadając zaraz przed nim. Zlustrował ją od góry na dół; wyglądała jak typowa dziewczyna, której zależy na facecie – ułożona fryzura, dopasowane ciuchy, idealny makijaż, który podkreślał jej miodowe oczy. Po prostu w duchu musiał przyznać, że wyglądała zjawiskowo, ale to nie ona, nie ona i nigdy nie będzie. Może łączyła ich chemia, coś na wzór obustronnego pożądania, chęci spędzania czasu ze sobą, ale nic więcej. Nie miał z nią żadnych motylków, żadnych skoków pulsu ani podniesionego tętna.
- Chloe, śpieszę się – zaczął. Czuł się znowu jak skończony dupek, ale odrobinę mniej, bo mówił jej to w twarz, a nie jak planował na początku przez telefon. – Nie mam czasu na więcej. Muszę to… zakończyć. Za kilka miesięcy wydajemy kolejną płytę, wyjeżdżamy w trasę…
- Ale, ale… ja mogę poczekać… - zająknęła się, nic nie rozumiejąc, co się dzieje.
- Nie. To nie tak. Było miło – zrobił pauzę. – Naprawdę było miło, ale ja do ciebie nic nie czuję, Chloe, zrozum – patrzył w jej oczy i wiedział, że jeżeli stąd nie wyjdzie w ciągu minuty, zmieni zdanie. Miała w nich coś, że mógł jej ulec w każdej chwili. Tylko musiał być do cholery twardy i nie dać sobą kierować. Dobrze wie, co jest właściwe dla niego. Przecież już postanowił.
- Shannon, ale ja… ciebie… -
- Nie mów już nic, to skończone – podniósł się z krzesła, wcześniej upijając jeszcze ostatni łyk wina. Może jego słodki smak załagodzi tą gorycz, jaką czuł, gdy musiał jeszcze raz spojrzeć w jej twarz. Widział zaszklone oczy, nie lubił tego, tak potwornie nie lubił, jak kobiety płakały przy nim. I to przez niego. Zawsze uważał się za porządnego gościa, ale teraz jednak nim nie był. Może rzeczywiście powinien dać jej szansę, chociaż spróbować i przekonać się, że jednak między nimi nic nie ma dopiero jak z nią będzie, a nie kreślić na tym już grubą kreskę? Nie, to nie to. Był pewien. To nie była Leticia, którą w jakiś swój sposób kiedyś kochał i miał z nią plany, to była Chloe, z którą nie widział żadnej przyszłości, bo gdy na nią patrzył nie myślał tak daleko. Chwilowo, przelotnie, na jakiś moment, może też dłuższy, ale nie na związek, który miał trwać i trwać.
Wstał i rzucił na blat stolika zmięty banknot. Skinął głową do kelnera, gdy wychodził, żeby wiedział, że nie uciekł stąd jak złodziej. Ale już się nie odwrócił. Nie chciał widzieć jej pojedynczych łez, smutnej twarzy i malującego się na niej wyrzutu, gdy ścierała je wierzchem dłoni. Gdzieś w głębi tłukło się, że jeszcze ją zobaczy, bo Virgin Records odwiedzi nie raz i nie dwa, ale nie wiedział, że Chloe w tej samej chwili, kiedy drzwi trzasnęły i postawił kołnierz swojej kurtki, postanowiła, że odchodzi. Tak samo jak on odszedł od niej.


7. maja 2005r., Los Angeles, klub Heaven.

W tym klubie działy się różne rzeczy. Kiedy pierwszy raz przekroczył jego próg miał dusze na ramieniu, bo tak strasznie palił go stres. To był ich pierwszy występ, gdy mieli pokazać się po raz pierwszy światu. Pokazali, owszem, ale nie tak jak myślał, że pokażą ani nie tak, jak sobie gdzieś to założył. Może nie powinien wtedy być taki pewny tego, że się uda. Bo zawsze tak jest, że gdy jesteś pewien, że tak, wyjdzie to wszystko, co masz zamiar zrobić, wali się w posadach z tylko silniejszym podmuchem wiatru. W tamtym czasie uważał, że to tylko garstka podpitych ludzi, co przyszli ich oglądać, a on Shannon da radę zagrać te dwie piosenki, tylko po to, żeby naprawdę zacząć wierzyć we własne marzenia.
Marzenia, no właśnie. One były z nim tak bardzo, że czasem rzeczywiście zapominał o świecie, który znał. To one napędzały go, one sprawiały, że chciał mimo tylu przeciwności, które stanęły na ich drodze, dalej je spełniać. Nie rzucić w kąt, nie zapomnieć o nich, tylko dlatego, że raz czy dwa się nie udało. Przecież, gdy minie określona liczba porażek, nastaje w końcu zwycięstwo. I on, tak, on Shannon był pewien wtedy i potem, że to co dzieje się teraz jest tym wszystkim na co tak długo czekał.
- Co… co tu robisz? – poczuł szturchnięcie, a dopiero z lekkim opóźnieniem podniósł oczy w kierunku, z którego dochodził do niego czyjś głos.
- Zamawiam whisky i patrzę, jak jakiś zespół próbuje zabłysnąć na tej scenie – mruknął i spojrzał na swojego rozmówcę. – Alexandra?
- Shannon, ja przepraszam . – Nie rozumiał co się dzieje. Za co ona może go przepraszać? Przecież widzieli się tak dawno, w tamtym klubie był jeszcze kilka razy, ale ani razu już jej nie spotkał. Od jakiejś koleżanki, kelnerki usłyszał, że tydzień po tym, jak z nią rozmawiał, zwolniła się i słuch po niej zaginął. Zastanawiał się przez moment co się stało, ale teraz, kiedy spotkał ją z powrotem nie miał najmniejszego pojęcia.
- Ale za co?
- Jestem taka głupia – opadła na krzesło obok i splotła swoje dłonie. Rękawy koszuli naciągnęła najbardziej jak się dało, ale mimo to, miał świadomość, że znowu coś przed nim ukrywa. Chciał poznać całą prawdę, jakkolwiek okrutna by nie była, ale był pewien, że to ona musi zacząć, nie on. – Wciąż to ciągnę, ale wiem, że nie powinnam…
- Co takiego? – spytał, a zielone oczy Alex zaczynały go świdrować na wskroś. Złapał ją za rękę, ale zaraz ją wyszarpnęła, wyglądała tak, jakby chciała jak najszybciej stąd uciec. Z jego uścisku.
- To mnie niszczy, nie mogę…
- Kto ci to robi? Słyszysz? Kto ci to robi?! – podniósł odrobinę głos, ale nie na tyle, żeby ktoś mógł zwrócić na nich jakąś uwagę. – To dlatego nie chciałaś wystąpić w naszym teledysku? Do końca miałem nadzieje, że zadzwonisz i jednak przyjdziesz…
- Shannon, to –
- W sumie mogłem się domyślić – mruknął do siebie, ale automatycznie spojrzał na nią. – Masz jakiś zakaz, może ktoś cię zmusił do tego, mam rację? – przerwał, żeby nabrać powietrza. – Oczywiście, że mam.
- Ale, to nie tak.
- A jak? Odpowiesz mi? – złapał ją za rękę, a Alex znowu chciała odskoczyć. – Kto normalny tak oskakuje, kto normalny nosi ciągle długie rękawy i za każdym razem je naciąga, żeby były jeszcze dłuższe? Kto tak robi?
- Ja… -
- No właśnie, ty. I wiesz kto jeszcze? – spytał, a ona pokręciła przecząco głową, chociaż już wiedziała do czego zmierza. I wiedziała, że ma rację. – Ludzie, którzy się czegoś boją albo lepiej – kogoś. Boisz się kogoś? – jego głos już nie był tak szorstki jak na początku, jego uścisk już nie palił jej skóry, wszystko przestało mieć znaczenie, gdy przypomniała sobie o tym, co ją czeka, jak wróci do domu. Domu, którego już nie mogła nazywać domem, bo był tam Dean, od którego nie mogła się uwolnić, co groził jej za każdym razem, gdy miał zły humor, co przywalił jej nawet, gdy nic nie zrobiła tylko dlatego, że krzywo się spojrzała. Tylko albo aż. Chciała uciec, tak potwornie chciała uciec, ale on zawsze ją znajdywał. Nie miała wyboru, musiała tak żyć i podporządkowywać się za każdym razem ilekroć on był przy niej i słuchać tych obelg i ciągłych wyzwisk. Miała dość, miała, ale co z tego, jak nie widziała żadnej drogi, która wyrwała by ją z tego bagna?
- Shannon, to nic nie zmieni, jak ci powiem – opuściła głowę, nie potrafiąc znieść wyrazu jego oczu. Było w nich współczucie i jakaś namiastka litości. Nie chciała, żeby ktoś się nad nią litował, bo dostała to na co zasłużyła. Tak to wszystko sobie tłumaczyła, nie widziała innego powodu, dlaczego spotkało ją takie coś. Może już tak miała zapisane i nic nie da się z tym zrobić.
- Wiesz, że mogę wiele – podsunął, gładząc jej dłoń. Dopiero teraz zobaczył na jej knykciach strupy, które były w dotyku tak szorstkie. Ona miała dopiero dwadzieścia jeden lat i musiała przeżyć coś takiego, co nie mieściło mu się w głowie. Ten świat był zdecydowanie chory. – Potrafię naprawdę ci pomóc, tylko musisz mi powiedzieć, musisz dać sobie pomóc.
- Nie mam pieniędzy – zaczęła. – Nie mam niczego, rozumiesz? Nawet nie mam rodziny, która chciałaby mi pomóc. Moja matka jest imigrantką, nie może za bardzo pozwolić sobie… Nie może łapać prawa, jest trochę nielegalnie… A nie chcę, żeby ją deportowali. Ona nie jest w stanie mi pomóc – spojrzała na niego krótko, zaraz potem znowu spuszczając swój wzrok na odrapane dłonie. – Moi przyjaciele wyjechali do innych wielkich miast robić karierę. Los Angeles nie jest dla nich, dla mnie widocznie tym bardziej. Shannon, błagam, daj spokój, nie musisz dla mnie przewracać swojego życia, dalej wiszę ci trzy stówy…
- Pal licho te trzy stówy, daj spokój, to ty daj spokój do cholery i mów, co ten bydlak ci robi.
- On – zawahała się, nie wiedząc czy robi źle czy dobrze. Nie potrafiła już odróżniać co jest dla niej dobre a co złe, bo widziała wszystko tylko w ciemnych barwach. – On jest potworem. Potworem, którego myślałam, że kocham. Tak mi się wydawało przynajmniej do niedawna. Był naprawdę czuły, jakkolwiek dziwnie to teraz brzmi, potrafił przychylić mi nieba, potrafił, do czasu… - odetchnęła, podnosząc głowę i wpatrując się w chłopaka co stał samotnie na scenie i śpiewał jakiś smętny kawałek. – Potem coś się zmieniło, po liście z wytwórni, że mam wystąpić w waszym teledysku. Tak strasznie się cieszyłam i gdyby nie on, byłabym tam. Nie potrafię od niego uciec. Tyle razy próbowałam, on zawsze mnie znajduje. Nie mam też pieniędzy, żeby wyjechać do innego miasta, a tym bardziej stanu… żeby zacząć na nowo, nie mam znajomych poza Los Angeles, którzy też nie potrafią mi pomóc. Jestem sama – zwilżyła końcówką języka swoje usta, a Shannon ani nie myślał, żeby jej przerywać. Musiał dać się jej wygadać, może po raz pierwszy od bardzo dawna, a może był jedynym, któremu to mówi. - Nie widzę nadziei, ostatnio kupiłam pigułki, chciałam zapomnieć, ale te prochy działały tylko chwilę, a na więcej już nie miałam pieniędzy. Wszystkie, które zarobię muszę mu oddawać. Ty zjawiasz się w najbardziej nieodpowiednim momencie mojego życia i wiem, że też nie jesteś w stanie mi pomóc. Nikt nie jest w stanie mi pomóc…
- Alex –
- Nie, wiem, że nie… - położyła dłoń na jego dłoni i jej spojrzenie wyrażało cały ogrom smutku jaki w sobie nosiła. Miał ochotę znaleźć tego gnoja i sprać go na miazgę, żeby popamiętał, żeby nigdy, ale to nigdy już nie podniósł na nią swoich brudnych łap.
- Ożenię się z tobą – wypalił nagle, a Alex rozszerzyła ze zdziwienia oczy. – Ożenię się tylko na papierze, będziesz wtedy bezpieczna. Kupię ci bilet do Nowego Jorku, to szmat drogi stąd, wystarczająco daleko, żeby ten śmieć cię nie znalazł. Zmienisz nazwisko, nie, nie musisz na moje, możesz mieć jakie zapragniesz, mój prawnik już sobie z tym poradzi. A gdy wpakuje tego gnoja do pierdla, rozwiodę się z tobą, żebyś nie musiała być zależna. Nikt nie powinien przeżyć czegoś takiego jak ty…
- Dlaczego chcesz to zrobić? – była skonsternowana, nie wiedziała co się dzieje. On mówił poważnie? Czy może to ta whisky przemawiała jego ustami, co stała na stoliku przed nim? Wypił jej dosyć sporo…
- Moja własna matka miała podobną sytuację –
- Och, nie wiedziałam… - Alex zagryzła swoje wargi. Czuła się dziwnie, ale już wiedziała, że Shannon miał odpowiedni powód by jej pomóc. Może teraz jej się uda. – Ale ty nie możesz…
- Mogę, Alex, ja naprawdę mogę.

Trzy dni później, dziesiątego maja dwa tysiące piątego roku, Alexandra Stewart podpisała w towarzystwie Shannona i wynajętego do tego celu prawnika, akt ślubu, który miał być przepustką do jej lepszego życia. Cztery dni później dostała w swoje dłonie bilet lotniczy, walizkę pełną ubrań i jakiś pęk kluczy, który nie wiedziała do czego miał służyć. Za to pięć dni później, wsiadała do samolotu linii US Airways z Los Angeles do Nowego Jorku i już wiedziała, że klucze, które ściska w dłoni są do jej mieszkania, walizka jej całym dobytkiem, a Los Angeles tylko nieprzyjemnym wspomnieniem, do którego nie musi już wracać.
Sześć dni później, otworzyła drzwi mieszkania na Brooklynie, które nie pachniało nowością, nie było luksusowe ani nie wyglądało jak z czasopisma. Było zwyczajne; stare meble, wielki stół i kanapa w rogu pokoju, który był połączony z kuchnią. Jeden mały pokój, w którym miała nauczyć się, jak się żyje z dala od wszystkich i wszystkiego. Nauczyć się, że gdy odchyla między palcami listki żaluzji, patrzy jak Nowy Jork budzi się do życia.
_____
tytuł: 30STM- Birth
*Evanescence- Call me when you're sober

ktoś jeszcze czyta? :3

6 komentarzy:

  1. Tak ja i bardzo mi się podoba ;-)
    Ps za cholerę nie wiem jak to się skończy, każdy rozdział zaskakuje i to jest fantastyczne
    Pozdrawiam
    K.B.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. cieszę się, że potrafie po takim czasie jeszcze zaskoczyć :) zakończenie może też takie będzie, a może będzie przewidywalne. jak kto uzna :)

      Usuń
  2. Po raz czwarty zabieram się za ten komentarz, ale tym razem mam nadzieję że nic mi go nie zepsuje.

    Shann... Jako kochany <3 Alex nie ma szczęścia co do mężczyzn ale myślę że tym razem może się jej udac znaleźć ukojenie w ramionach starszego z braci leto. Znajdzie nowe życie w NY i uwolni się z więzów przeszłości. Ucieknie od tego wszystkiego, a ten dupek jej nie znajdzie!
    Tomomomomomomo jako słodki. Walczy dla swojej miłości. Ale Mike na szczęście rozumie jakie to,byłoby złowieszcze nie tylko dla jego kariery ale i reszty 30stm. Mogłoby to równie dobrze pocieszyć jak polepszyć sytuację, chodz w tych czasch to bardziej to pierwsze.
    A Jaro....
    Znowu popada w nałóg.
    Rzeczywiście ta dziewczyna jest aniołem i demonem. Chodz myślę że aniołem w mniejszym stopniu, bo tak na prawdę to wszystko w,niej jest demoniczne. Że niby wygląd anioła? Myślę że najwyżej upadłego. Skoro nie potrafi opędxic się,od koki. A duży biust to na pewno nie anioł Xd
    Obawiam się że Jared straci Sophie po raz kolejny ,ale tym razem już ostatni. Co doprowadzi co do rozpaczy, takiej jak po stracie córeczki ;_;
    No,dobra nie muszę ci pisać jak Cię uwielbiam ,bo już co to,nie raz pisałam ;)
    Dlatego życzę ci mnóstwa weny i pozdrawiam
    Wiki

    OdpowiedzUsuń
  3. Doczekałam się mojego pierwszego komentarza tutaj, muszę się napawać tą chwilą *zaciera ręce*, ale do rzeczy...
    Jestem strasznym leniem, ale w upragnionych wieczorach z chęcią rozczytywałam się w dalszych losach bohaterów. To niesamowite jak potrafisz sprawić, że czytelnik czuje się jak gdyby był świadkiem tych wydarzeń, albo czytał wyjątkową biografię zawierającą wszystkie szczegóły z życia. Dialogi wzięte z codziennego życia, od których pękałam ze śmiechu (przez co rodzina teraz uważa mnie za zdrową psychicznie inaczej). Kocham Twoje opisy uczuć, emocji, gdy Marsy wchodzą na scenę.
    Co do rozdziału, słyszałam kiedyś smutną prawdę, że alkoholik na zawsze zostanie alkoholikiem, narkoman na zawsze pozostanie narkomanem. Przeczuwałam, iż to tylko kwestia czasu kiedy Jared wróciłby do nałogu a jego natura sprawia, że coraz mocniej poddaje się kobiecym urokom.
    Gdy pochłonęłam już wszystkie dwadzieścia dwa rozdziały to nastąpiła dziwna pustka, jak po skończeniu ulubionej książki. Jak Ci pisałam, już po prologu wiedziałam, że to będzie świetna historia, która pochłania bez reszty. Naprawdę jest niewiele takich cudownych opowiadań.
    Jeśli zabierzesz się jeszcze kiedyś za kolejne opowiadanie, to daj znać a na starcie będziesz mieć wierną czytelniczkę.
    Ogromnie zazdroszczę talentu i niecierpliwie oczekuję następnej części życząc wielkiej dawki weny ;D

    OdpowiedzUsuń
  4. Kocham, kocham, kocham, co więcej mam ci powiedzieć? A szczególnie kocham Tomo i Mike'a :D

    Czekam na następny rozdział i boję się go zarazem. Może to dlatego, że tak wiele wiem o tym opowiadaniu, że wiem czego oczekiwać i że chyba jednak wolałabym nie wiedzieć :P Znamy tajemnice swoich opowiadań, tak już jest. "We are the kings and queens of spoilers".

    Jeszcze raz kocham.

    ZS.

    OdpowiedzUsuń
  5. To opowiadanie powinno zostać wydane i to wcale nie słodzenie... Jestem i będę, do ostatniego słowa. Kocham mocno.

    OdpowiedzUsuń