- Jared, co robisz?
– Will, patrzył, jak Jared wstaje ze swojego fotela. Przeszedł kilka kroków w
kierunku ściany. Zaraz przy niej leżał futerał, z którego wyciągnął swoją
akustyczną gitarę. Wrócił i usiadł z powrotem w fotelu. Położył gitarę na
kolanach, a potem przyłożył swoje palce do gryfu. Pociągnął za jej struny i
Will rozpoznał od razu piosenkę. Nie, to nie była piosenka Thirty Seconds to
Mars, to było…
- One Republic? Co,
co chcesz…? – zająknął się, patrząc, jak Jared zaczyna śpiewać. Śpiewał tak
beztrosko, powoli i z jakimś dziwnym poczuciem opowiedzenia tego za pomocą tej
piosenki, które Will widział na jego twarzy.
- „Powiedz mi, co
chcesz usłyszeć?” – śpiewał, a Will miał wrażenie, że mówi to właśnie do niego.
– „Coś co było jak te lata chore od całej tej nieszczerości? Tak więc zamierzam
ujawnić wszystkie moje sekrety” – kontynuował, a Will nawet nie zamierzał
wyłączać dyktafonu. Nie wiedział jak jeszcze opisze ten moment, ale to było
takie… magiczne. Jared śpiewał, jakby ta piosenka była jego, a przecież napisał
ją Ryan Tedder. Mógł ją znać, oczywiście, że ją znał! Była na samym szczycie
list przebojów.
- „Tym razem, nie
potrzebuję kolejnego perfekcyjnego kłamstwa. Nie troszczę się o to, że krytycy
nie czują tego samego. Zamierzam ujawnić wszystkie moje sekrety.”
- Jared –
powiedział tak, że wspomniany przestał grać. Spojrzał na niego spod opadających
blond włosów. Jego niebieskie oczy świdrowały go na wskroś i Will czuł się
przez chwilę, jakby Jared również poznał wszystkie jego sekrety. – Nie wiem czy
znajdzie się to w biografii.
- Masz na myśli to,
że śpiewałem piosenkę Ryana? – spytał, wciąż patrząc na niego tak przenikliwie.
W błękicie jego oczu mógł wyczytać wszystko, a zarazem nic.
- Też, w sumie też,
ale mam na myśli, że jeżeli jakakolwiek wytwórnia filmowa chciałaby sfilmować
twoją biografię –
- Wierz mi, nikt
nie byłby takim szaleńcem – wtrącił.
- To oczami
wyobraźni widzę ten moment, wiesz, w którym główny bohater zamierza zrobić
przełomową rzecz w swoim życiu i… kurczę, to niesamowite, ale w tej chwili
powinna lecieć ta piosenka. Ona idealnie opisuje to wszystko, to co chciałeś mi
powiedzieć. Że chciałeś, no właśnie, ujawnić
wszystkie swoje sekrety.
„Czy powinnam
pozwolić Ci upaść?
Stracić wszystko?
Może wtedy byś się
opamiętał...
Nie potrafię
przestać wierzyć,
Ale tylko się
oszukujemy,
Mam już dość tego
kłamstwa, spóźniłeś się.”*
18. kwietnia
2005r., Hollywood, Los Angeles.
Przeszedł kilka kroków i nagle się zatrzymał. Zacisnął
pięści, tak, że pobielały mu knykcie. Chciał odwrócić się i wrócić do tego
pokoju, w którym była wciąż Kathleen, ale musiał myśleć trzeźwo. Nie mógł sobie
pozwolić na żadne chwile słabości. Nie tutaj. Nie teraz. Nie będzie pod jej
kontrolą, którą myślał, że zerwał. Wciąż trwała, wciąż czuł, jak oplata jego
gardło, a ona pociąga za sznur. Był zwyczajną, szmacianą marionetką w jej
rękach, ale czasem naprawdę tylko czasem, udawało mu się od niej uciec.
Odetchnął głęboko. Rozprostował palce, a potem ponownie
zacisnął je w pięści. Poprawił swoją czarną koszulę, która była zapięta aż pod
samą szyję. Zaczynała go gnieść, ale musiał dać sobie spokój. Zresztą, sam też
musiał się uspokoić. Przybrać na twarz jedną ze swoich masek, pod którą nie
widać, co się z nim dzieje. Jak bardzo jest wzburzony, jak emocje w nim szaleją
i nie chcą się uspokoić, kiedy widzi Kathleen. Jej nogi, jej blond włosy,
niebieskie oczy – wszystko zaczynało mu
przeszkadzać. Cała jej osoba zaczynała go jakoś irracjonalnie denerwować i nie
wiedział czemu. Mógł przecież jej nie szukać, nie kazać Kevinowi jej znaleźć,
mógł wziąć pierwszą, lepszą pannę z ulicy, ale uparł się. Teraz zaczynał kląć
sam na siebie, że tak bardzo zależało mu akurat na niej. No właśnie, na niej, a
nie na kimś innym co przecież powinno bardziej zależeć. Tak gorliwie ją
zapewniał, że ją kocha, że zastanawiał się czy mówi to już machinalnie, jak
wyuczoną kwestię.
Przeszedł kilka kroków, aż ujrzał ponownie Paula. Stał
przy oknie i poprawiał zasłonę. Uśmiechnął się do niego krótko, a potem usiadł
na krześle. Dobrze wiedział, że nie było dla niego. On sam miał siedzieć
naprzeciwko na podłodze. Oparł łokcie o kolana i pochylił się do przodu.
Przymknął powieki nabierając powietrze przez nos.
- Jared, co się z nią dzieje? Tyle czasu się tam mizdrzy!
– powiedział Paul, odchodząc od okna. – Zrobimy komputerowo jej cycki, jak ma
za małe.
- Są w porządku.
- Nie neguje, ale… gdzie ona do cholery jest? – rozejrzał
się po sypialni i dopiero wtedy ją ujrzał. Kathleen zagryzła lekko wargę,
patrząc w kierunku Jareda, który wciąż siedział pochylony i oparty o własne
kolana. Odwrócił swój wzrok, nie chcąc na nią dłużej patrzeć. Wzbudzała w nim
wszystkie sprzeczne emocje. – Księżniczka, nasza księżniczka! – klasnął w
dłonie, podchodząc do niej i oglądając z każdej strony. Kathleen poprawiła się,
strzepując z siebie niewidoczny kurz. Paul kazał okręcić się jej wokół własnej
osi, na co przystała z ogromną chęcią. Gdy kręciła się, Jared miał wrażenie, że
na niego patrzy. Czuł się dziwnie, bo nie chciał od niej nic. Po prostu miał
ochotę, żeby ten teledysk jak najszybciej się nagrał. Najlepiej sam, bez niego.
– Jesteś piękna, ale dosyć tego. Ekipa! – wrzasnął, a Jared podskoczył.
Wiedział, że też będzie musiał wstać i zająć swoje miejsce. – Ruszyć zadki,
dajcie mi tu kamerę! – wymachiwał rękoma we wszystkie strony, chcąc ogarnąć
sytuacje. – Piękny, ty też wiesz co masz robić – zrobił pauzę. – Z nią. Wasza
scenka, sam ją wymyśliłeś – mrugnął do niego okiem, a potem zniknął za
drzwiami.
Jared tylko zdążył wstać i Paul od razu pojawił się z
powrotem. Pomachał mu ręką w kierunku drzwi, a potem usiadł między nimi a
ścianą. W zasadzie przecież wiedział co miał tu zrobić. To, co podsunął mu Paul
było niezłe, nawet bardziej niż niezłe. Mógł się na to zgodzić. To tylko zwykły
teledysk, to tylko gra. Nie może tak bardzo tego odbierać. Za dwa, trzy dni się
pożegnają i miał teraz szczerą nadzieję, że już na zawsze. Nie wiedział do
końca czy chce, żeby Kathleen brała udział w jego dalszym życiu, ale nie
wiedział jeszcze, że ona tak bardzo na
nim zawarzy. Skąd mógł to wiedzieć, kiedy Paul znowu zaczął wymachiwać
rękoma w różnych kierunkach pospieszając wszystkich, a potem na każdego z
osobna się wydzierając. Przez chwilę zastanawiał się, skąd on ma takie pokłady
siły w głosie, że jeszcze nie zaczął chrypieć. To była krótka myśl, z której
zaraz został wyrwany. Paul stanął przed nim przez co miał idealnie na wysokości
swoich oczu jego rozporek. Skrzywił się lekko, a potem podniósł do góry głowę.
- Paul.
- Jay, musisz być teraz hm… jak to określić, wyuzdany.
Potrafisz coś takiego? – skierował swoje słowa do niego, ale nie patrzył w jego
twarz. Przyglądał się Kathleen, jak siada na krześle i zakłada nogę na nogę.
Idealnie wprost naprzeciw Jareda. Zmrużyła oczy, poprawiając swoje włosy. Teraz
wydawało mu się, że ma je trochę mokre, na co Paul był wyraźnie zadowolony.
- Spróbuje – zawahał się. – Paul?
- Tak? – dopiero teraz Paul na niego spojrzał. Był
pewien, że nie chciał odrywać wzroku od Kathleen. Co ta dziewczyna w sobie
miała, że każdy facet tracił dla niej głowę; mniej lub bardziej.
- Czy muszę… się z nią, no, całować? – uśmiechnął się
krzywo, wskazując głową na blondynkę. Ta wydawała się niczym nie wzruszona.
Zaczęła przyglądać się swoim paznokciom, a Paul głośno westchnął.
- Nic nie będziemy zmieniać, sam to podrzuciłeś, jak to
powiedziałeś „do podkręcania napięcia”, więc masz co chciałeś – cmoknął w jego
kierunku, a potem odszedł kilka kroków do tyłu. Oparł się plecami ściany, a
Jared odetchnął kilka razy. Obserwował go przez chwilę, a potem skupił się na
dziewczynie przed nim. Kathleen przestała oglądać swoje paznokcie i teraz
wpatrywała się wprost w jego oczy. Miała nieodgadniony ich wyraz, nie wiedział
o czym może myśleć czy jest wkurzona, czy nie. Była aż za bardzo spokojna. Ale,
gdy chciała odgarnąć z czoła jeden, zbłąkany kosmyk włosów, zobaczył, że jej
dłoń delikatnie drży. No tak, przed chwilą wciągnęła kreskę albo jeszcze nie
miała ku temu okazji. Jedno z tych dwóch. Potem dostrzegł, że jej źrenice są
nienaturalnie duże. Już wiedział.
Zaczęła poruszać ustami, ale nie był w stanie nic z nich wyczytać. Nie
wiedział o co jej chodzi, ale zaczął przypuszczać, że o to, o co może chodzić
tylko jej.
- Kath, robisz teraz taki ruch, przejeżdżasz dłonią po
swojej łydce – powiedział do niej, a ona tylko się uśmiechnęła. Znał to
spojrzenie, znał też ten uśmiech. Doskonale to wszystko znał, bo było to dla
niego takie znajome, niby jeszcze za mgłą przeszłości, do której nie chciał tak
bardzo dopuścić, ale ona ponownie wyciągała do niego rękę. Znowu prawie go
miała, znowu prawie był jej. – Paul?
- Dokładnie tak, jak w tych reklamach z kremem do
depilacji. Potem ty – tu wskazał palcem na Jareda – podchodzisz na czworaka i
lądujesz między jej nogami. Chyba potraficie?
- No jasne – odezwała się po raz pierwszy Kathleen i
przejechała językiem po swojej wardze. Potem lekko ją przygryzła. – Żadna
trudność, Jay jeszcze chyba pamięta – Jared wbił w nią ostre spojrzenie, na co
zamilkła. – W każdym razie, wiemy co mamy robić.
- To super, zaczynamy! – machnął w kierunku kamerzysty, a
potem dał znać, że mogą również zacząć.
Kathleen była zmysłowa, naprawdę, to było pierwsze co
pomyślał, jak ujrzał, co robi. Każde polecenie Paula wykonywała bez żadnego
sprzeciwu. Była dobra, rzeczowa i zgadzała się na wszystko. Nie chciała wypaść
źle, bo doskonale sobie zdawała sprawę, że trafi to do Internetu. Taka musiała
być, a to, że wychodziło jej to z sobie tylko znaną łatwością, było
potwierdzeniem tego, jaka była. Chwilę potem, gdy Paul stwierdził, że już nie
będą nagrywać jej samej, bo mają to wszystko co chcieli, przyszła kolej na
niego.
- Jay, jesteś taki pociągający – wyszeptała mu prawie w
usta, kiedy nad nią zawisnął. Ich twarze dzieliły centymetry. Była tak blisko;
czuł jej oddech na swoim policzku, widział jej usta tak dokładnie. Wydawało mu
się, że mimo to, że jest tak niedaleko, nie jest w stanie jej złapać. Wciąż mu
umyka. Robi z nim tak, jak chce. To na co on nie pozwala, ona robi, a on
chociaż nie chce - godzi się. Nie może przestać, to jak słodka trucizna co
wyniszcza go dzień za dniem, a on pomimo to wlewa ją sobie do gardła. – Taki…
- Cii… - i czuje jej ręce, jej wargi, ale nie jest to już
coś przed czym się wzbrania. Nie jest to też coś, na co się już nie godzi.
Musi, bo taki był plan, a on… znowu daje z siebie wszystko, żeby po raz kolejny
udowadniać już nie tylko im, ale sobie. Prowizoryczny scenariusz teledysku musi
być przecież zachowany, a on – Jared wie, że tylko wtedy może się skupić. Bo
jak nie tak, to kiedy? Przynajmniej wie, co ma się dziać i jak ma się dziać, i
kiedy musi zachować się inaczej. Choć przecież w większości przypadków gra na
zwłokę albo jeszcze lepiej – improwizuje. Kathleen też była w tym dobra, a jej
dłonie błądzące po jego placach, ściskające go za pośladki i w końcu, gdzieś
tak na ułamek sekundy ich usta złączone ze sobą, były tylko tym, co musiała
zrobić, a on wiedział, że to tylko zwykła gra. Gra nie mająca końca. I ona i on
dają z siebie coś, a tylko ktoś z boku mógł zobaczyć, że Jared mimo wszystko
jest znowu pod jej panowaniem. Kathleen to piękno i demon, a teraz znowu
rozłożyła swoje skrzydła, chociaż Jared jeszcze do końca nie był tego świadomy.
To się zaczynało dziać, ciąg przyczynowo-skutkowy ruszył, a on choć teraz nie
zdawał sobie z tego najmniejszej sprawy powoli, od początku, od samiutkiego
początku, zaczął staczać się w dół.
Gdzieś z tyłu głowy cichutko szeptał głosik, że Kathleen
zaprowadzi go tam, gdzie już był, ale jemu najwyraźniej to nie przeszkadzało.
Bo on już taki był: żyj szybko, umieraj młodo, a mimo to, że wiedział, że
niektórzy ludzie go wyniszczają - on dalej w to wszystko brnie. Niczym nie
wzruszony, jakby w ogóle nie dochodziło do niego, że czasami należy wyciągnąć
wnioski z przeszłości i wiedzieć, że ludzie tak często się nie zmieniają, jak o
tym mówią. Oni wciąż są tacy jak dawniej, a to, że powtarzają, że są w
zupełności inni jest tylko powłoką, bańką mydlaną, która prędzej czy później
pęknie.
- Jared – Kathleen mówi prawie do jego ust, gdy są sami,
a ekipa montażowa poszła na przerwę. – Pamiętasz?
- Co mam pamiętać? – odpowiada jej, ale nie spuszcza
wzroku. Patrzy w jej niebieskie oczy tak bardzo podobne do jego własnych, ale w
jej jest coś innego, coś czego można się bać. Przez chwilę milczy, a Jared już
wie, o czym „ma pamiętać.” Przecież nie mógł zapomnieć, nie umiał, nie
potrafił. W zasadzie też przecież nie chciał.
Przed jego oczami przelatują mu poszczególne obrazy, rok
tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiąty siódmy, marzec: bierze pierwszą pigułkę,
stojąc przed lustrem i patrząc się w swoje oczy, gdy ma wrażenie, że nic, ale
to nic mu nie wyjdzie – jego marzenia o wielkiej karierze są tak odległe, że
zdaje się ich nie widzieć. Potem dostrzega siebie znów, rok tysiąc dziewięćset
dziewięćdziesiąty dziewiąty, luty: podwija rękaw swojej koszuli, owija wokół
ramienia pasek i niemal czuje, to samo co wtedy. Ma wrażenie, że igła znowu
przechodzi przez jego skórę, a zaraz potem, że tak samo staje się nieprzytomny,
jak w kwietniu tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego dziewiątego, gdy upada w
mieszkaniu Matta, a potem budzi się w szpitalu kilka dni później.
I tak samo jak kiedyś, teraz stoi w pokoju, w którym
niedawno Kathleen przebierała się w strój do teledysku. Patrzy na jej dłonie i
dopiero teraz zauważa jeszcze niemal świeże blizny po wkłuciach; wcześniej
jakby nie zwracał na nie uwagi, wcześniej chyba po prostu nie chciał ich
widzieć. Bo one przypominały mu, a on nie chciał pamiętać. A mimo to, że
widział, dalej drążył w to wszystko i chociaż mógł zakończyć znajomość z nią,
to przecież wcale nie potrafił. Była jak trujący bluszcz, zaciskająca się wokół
niego, a nawet to, że zaczynało mu brakować coraz bardziej powietrza, a
myślenie nie było już takie jak jeszcze niegdyś, pośród jej wijących się macek,
rozkładał swoje ramiona z nieukrywaną ochotą. Tak bardzo tęskniłem.
Kathleen wyciągnęła z torebki pakunek, a jemu nie trzeba
dwa razy powtarzać, co jest w środku. Ma wrażenie, tak bardzo ma to cholerne
wrażenie, że wszystko jest jak dawniej, że nic się nie zmieniło, a on… On w
zasadzie też się nie zmienił. Bo ludzie jak on się nie zmieniają. Prawie nigdy. Potem patrzył na jej
dłonie, które niemal z jakimś dziwnym uwielbieniem, rozsypują biały proszek na
blacie toaletki.
- Jay, ja dobrze wiem… - Kathleen powiedziała, gdy
patrzył na nią i na to, co robi. – Ty nie zapomniałeś, a mimo to, że mówiłeś
mi, że się nie dasz…
- Ja chcę – przerwał jej, a potem nachylił się tak samo
jak ona. Czuł jej dłoń, na swoim ramieniu, gdy nachylał się, a potem zamknął
swoje oczy, żeby nie musieć wpatrywać się w ich odbicie w lustrze przed nim.
Tak często uciekał przed tym, aby wydawało mu się, że skoro nie widzi, tego nie
ma. Ale było, jest i prawdopodobnie będzie jeszcze długo z nim, a on będzie
łapał się wszystkiego, żeby znowu sobie wmawiać, że to się nie dzieje, że on
potrafi trzymać na tym kontrolę. Nie ma tak wielkich rzeczy, które sprawią, że
on się im podda. Całkowicie. – Ja chcę, Kathleen – jej imię przechodzi mu przez
wargi z jakimś już mało widocznym obrzydzeniem. Widzi jej przymknięte w połowie
oczy, które w jakiś swój jedyny, niepowtarzalny sposób uśmiechają się do niego.
Ale wie, że to niczym sardoniczny uśmiech, który mógł oglądać u niej tak wiele
razy. Kathleen podaje mu zwiniętą jednodolarówkę, a Jared przez chwilę się
waha. Tak jak wtedy, jak kiedyś, gdy pierwszy raz, gdy to zrobił. Tak samo w tej
chwili nie czuje potrzeby, żeby przestać. Łapie w palce zrolowany banknot i już
wie, że nie ma odwrotu. Przecież może zatrzymać się, może odejść, trzasnąć
drzwiami i wrócić znowu nagrywać do pokoju obok, ale nie chce. Wewnętrzne
hamulce puściły, a on wydał na to pozwolenie. Nic już nie można odkręcić, bo to
jest.
Kilka krótszych chwil później, czuje, jak to wszystko
przed czym się tak wzbraniał i powtarzał, że nigdy, ale to nigdy już nie wróci
właśnie się dzieje. Trwa i nie mija, a on tak ochoczo się temu poddaje.
Przyjmuje to do siebie i nie puszcza, nie stara się odepchnąć, tylko jeszcze
bardziej do siebie przyciąga. Tak bardzo tęskniłem. Emocje
narastają, a on – Jared, już wie, że nie może się wycofać. Już za późno. Czuje
jak to, co niespełna chwilę temu wziął, rozchodzi się po jego ciele, jak błogo
i radośnie się nim włada. Wszystko przestaje być ważne, nic nie ma już żadnego
znaczenia, nie ma teraz tego, dla czego mógłby przestać. Wydaje mu się, że
szybuje – wysoko, tam, gdzie nikt nie może go dostrzec. Gdzieś wysoko ponad
wszystkim tym, co rozgrywa się tu - na dole.
A potem, potem otwiera oczy i wpatruje się w swoje
lustrzane odbicie. I widzi siebie sprzed lat.
Jesteś na północ od
nieba, może gdzieś na zachód od piekła.
2. maja 2005r., Sacramento,
Kalifornia.
Tomo przebudził się pewnego poranka z dziwnym poczuciem,
że coś się dzieje. Co? Tego jeszcze nie wiedział. Ale za to wiedział, że ma
niespokojne uczucie, że naprawdę, coś może się stać. To jedna z tych dziwnych
chwil, kiedy wydaje ci się, że zapomniałeś coś zrobić i dopiero po jakimś
czasie przypominasz sobie, co to może być. I Tomo właśnie tak samo się czuł.
Sacramento było tym miastem, w którym miał spędzić kilka
całkiem miłych dni. Ale coś… coś go gryzło. Budził się i zasypiał pod osłoną
nocy w jednym z tutejszych hoteli w ramionach Mike’a, ale wydawało mu się, nie,
jemu już się nie wydawało, on był pewny, że coś nie gra. Może ten brak
stabilizacji, gdy musiał zmieniać co chwilę swoje miejsce zamieszkania, może
już nie to, że był anonimowy. Stan Kalifornia nie był zły. On mógł go zrozumieć
w zupełności na swój sposób. Był osobą medialną, mógł udzielić wywiadu rzeki,
powiedzieć co mu siedzi na sercu i mieć z tym już spokój. Ale nie umiał.
Obawiał się tego, że potraktują ich źle. Nie zaakceptują, chociaż miłości nie
można nie zaakceptować obojętnie jaka by nie była. A oni się tylko kochali,
tak, kochali. Teraz już był pewien.
- Mike – szepnął do chłopaka śpiącego obok niego. Patrzył
jak podnosi do góry powieki, a jego długie rzęsy zostawiają cienie na
policzkach. – Mike…
- Tak?
- Mam już tego dosyć – powiedział takim tonem, jakby
stało się coś poważnego. Naprawdę poważnego. Może tak właśnie było?
- Co się stało? – Mike spojrzał na niego turkusowymi
oczami, w których odbijała się jego twarz; wyrażała w jakiś sposób ból i strach
przed tym co usłyszy. Wystarczyło jedno słowo, a całe wyobrażenie ich związku,
wspólnej przyszłości budowanej na tak niepewnym gruncie, mogło minąć.
- Nie mogę, nie mogę po prostu nie mogę… Mike, musimy się
ujawnić, to nie może tak być. To trochę jakbyśmy się wstydzili tego kim
jesteśmy – położył dłoń na jego policzku, żeby potem przejechać po nim palcem.
- Ale Tomo, czy to takie ważne? – Mike złapał w połowie
drogi po twarzy jego dłoń. Pocałował jeden z opuszków palców. Tomo uśmiechnął
się do niego, ale jakoś tak mało przekonująco. Świadomość tego, że tylko
nieliczni wiedzą o nich była już zbyt uciążliwa. Jak nie mijający ból głowy. A
teraz rzeczywiście miał ochotę wykrzyczeć całemu światu, że oni też mają prawo
być szczęśliwi wśród tak wielkiej nienawiści świata.
- Mike, to chyba mnie niszczy, to ciągłe uciekanie.
Musimy to przerwać. Moi przyjaciele to przyjęli, rodzina też. Akceptują mnie
takiego jakim jestem. To –
- Piękne – dokończył za niego, całując kolejny jego
opuszek. – Wiem, że chcesz cieszyć się mną i tym, co jest między nami, ale
wiesz jak jest skonstruowany ten świat… - westchnął, a potem pocałował trzeci z
palców. Tomo odsunął dłoń, a następnie wplótł ją w jego włosy. Miał czasem
ochotę przestać czuć i tęsknić za Mike’m, bo to było już męczące. Te ich
ukradkowe spotkania, jakby byli parą nastolatków na pierwszej randce.
- Obiecuje, że… - zawahał się i złożył przelotny
pocałunek na jego wargach. Smakowały tak dobrze. – Że opowiem o nas wszystkim i
wiesz co?
- Co? – westchnął między jednym a drugim pocałunkiem, jakim
obsypywał jego usta. – Co, Tomo?
- Będą nam zazdrościć, kurewsko zazdrościć. – Wpił się
namiętnie w jego wargi i aż zawirowało mu w głowie, gdy zdał sobie sprawę, że
będzie tęsknił za nim za każdym razem, gdy będą wyjeżdżać w trasę i nie będzie
go widzieć dłużej niż miesiąc. Potem poczuł jego dłonie tak wyraźnie jak
jeszcze nigdy. Czuł je niczym rozgrzane węgle, które paliły mu skórę. Tak
bardzo, że bardziej nie mógł. Byli do siebie dopasowani, można powiedzieć, że
idealnie. Choć dzieliło ich wiele rzeczy, ale jeszcze więcej łączyło. Miłość
miała różne oblicza, twarze i kolory, a oni byli jednym z nich.
4. maja 2005r., trzecia
aleja Sunset Boulevard, Los Angeles.
Chloe, która od dawna nie wiedziała jak zebrać się do
działania, obiecała sobie, że dziś w końcu da radę. Nie może już dłużej
uciekać, a to, że Shannon zaprosił ją na kolejną randkę, spotkanie albo
obojętnie jak to nazwać, musiało być czymś już bardziej zobowiązującym, niż
było. Teraz już miała pewność, że czuje do niej to, co ona do niego. Spotykali
się tak od kilku miesięcy, trzymał ją za rękę, ale mimo to, miał takie
nieobecne spojrzenie. Szalę przelała ich ostatnia noc, gdy niesiona uczuciem i
emocjami wymieszanymi z alkoholem, poszła z nim do łóżka. Była wtedy pewna, że
po tak długim czasie on w końcu jest jej, a ona jego. Zdecydowanie poddała się
temu uczuciu, ale nie mogła wiedzieć o tym, że Shannon był tym lekko skołowany.
On wiedział, ba, był pewny, że Chloe jest w nim zakochana, a teraz tylko
pokomplikował sprawy na tyle, żeby musieć to rozwiązać. Raz na zawsze.
- Słuchaj – zaczął. Czuł się jak ostatni dupek, kiedy
wykręcał jej numer. – Muszę ci coś powiedzieć, posłuchaj…
- Shannon, ja też… - przerwała mu w połowie zdania i jego
zażenowanie zaczynało wzrastać. – Spotkajmy się na trzeciej alei, w tej
knajpie, mają tam –
- Nie interesuje mnie co tam mają, o piętnastej będę. –
Rozłączył się, żeby nie musieć już dłużej tego słuchać. Miał trochę dość, a
trochę chciał to mieć za sobą. Trzeba rozwiązać to, bo on nie będzie się męczył
dłużej ani nie będzie patrzył, jak ona z każdym dniem coraz bardziej nad nim
skacze. Miał w sobie przez tyle czasu taką niemoc, że teraz w końcu musiał
zachować się jak facet. Postawić na swoim, zdecydować i wziąć to wszystko w
swoje ręce i już być pewnym, że nic, ale to nic ich nie będzie łączyć.
Poprawił koszulkę. Wyglądał dobrze, niezbyt oficjalnie,
nie za elegancko, nie za luzacko. Można powiedzieć, że prezentował się tak, że
nikt z boku nie uznałby, że mu w jakiś nawet najmniejszy sposób zależy. Dziś to
się musiało skończyć.
Piętnaście minut później czekał w umówionym miejscu,
poprawiając obrus i zastanawiając się, gdzie ona jest. Nie lubił jak ktoś się
spóźniał. Wyglądał trochę żałośnie, gdy po raz drugi zawołał kelnera, żeby
dolał mu wina, które niemal od razu całe wypił. Było słodkie i dobre. Przez
chwilę chciał zamówić jeszcze jedną kolejkę, ale drzwi knajpy otworzyły się
ponownie. No tak, oficjalne piętnaście minut spóźnienia zostało odhaczone.
- Przepraszam, taksówka nie przyjechała – powiedziała na
wydechu, siadając zaraz przed nim. Zlustrował ją od góry na dół; wyglądała jak
typowa dziewczyna, której zależy na facecie – ułożona fryzura, dopasowane
ciuchy, idealny makijaż, który podkreślał jej miodowe oczy. Po prostu w duchu
musiał przyznać, że wyglądała zjawiskowo, ale to nie ona, nie ona i nigdy nie
będzie. Może łączyła ich chemia, coś na wzór obustronnego pożądania, chęci
spędzania czasu ze sobą, ale nic więcej. Nie miał z nią żadnych motylków,
żadnych skoków pulsu ani podniesionego tętna.
- Chloe, śpieszę się – zaczął. Czuł się znowu jak
skończony dupek, ale odrobinę mniej, bo mówił jej to w twarz, a nie jak
planował na początku przez telefon. – Nie mam czasu na więcej. Muszę to…
zakończyć. Za kilka miesięcy wydajemy kolejną płytę, wyjeżdżamy w trasę…
- Ale, ale… ja mogę poczekać… - zająknęła się, nic nie
rozumiejąc, co się dzieje.
- Nie. To nie tak. Było miło – zrobił pauzę. – Naprawdę
było miło, ale ja do ciebie nic nie czuję, Chloe, zrozum – patrzył w jej oczy i
wiedział, że jeżeli stąd nie wyjdzie w ciągu minuty, zmieni zdanie. Miała w
nich coś, że mógł jej ulec w każdej chwili. Tylko musiał być do cholery twardy
i nie dać sobą kierować. Dobrze wie, co jest właściwe dla niego. Przecież już
postanowił.
- Shannon, ale ja… ciebie… -
- Nie mów już nic, to skończone – podniósł się z krzesła,
wcześniej upijając jeszcze ostatni łyk wina. Może jego słodki smak załagodzi tą
gorycz, jaką czuł, gdy musiał jeszcze raz spojrzeć w jej twarz. Widział
zaszklone oczy, nie lubił tego, tak potwornie nie lubił, jak kobiety płakały
przy nim. I to przez niego. Zawsze uważał się za porządnego gościa, ale teraz
jednak nim nie był. Może rzeczywiście powinien dać jej szansę, chociaż spróbować
i przekonać się, że jednak między nimi nic nie ma dopiero jak z nią będzie, a
nie kreślić na tym już grubą kreskę? Nie, to nie to. Był pewien. To nie była
Leticia, którą w jakiś swój sposób kiedyś kochał i miał z nią plany, to była
Chloe, z którą nie widział żadnej przyszłości, bo gdy na nią patrzył nie myślał
tak daleko. Chwilowo, przelotnie, na jakiś moment, może też dłuższy, ale nie na
związek, który miał trwać i trwać.
Wstał i rzucił na blat stolika zmięty banknot. Skinął
głową do kelnera, gdy wychodził, żeby wiedział, że nie uciekł stąd jak
złodziej. Ale już się nie odwrócił. Nie chciał widzieć jej pojedynczych łez,
smutnej twarzy i malującego się na niej wyrzutu, gdy ścierała je wierzchem
dłoni. Gdzieś w głębi tłukło się, że jeszcze ją zobaczy, bo Virgin Records
odwiedzi nie raz i nie dwa, ale nie wiedział, że Chloe w tej samej chwili,
kiedy drzwi trzasnęły i postawił kołnierz swojej kurtki, postanowiła, że
odchodzi. Tak samo jak on odszedł od niej.
7. maja 2005r., Los
Angeles, klub Heaven.
W tym klubie działy się różne rzeczy. Kiedy pierwszy raz
przekroczył jego próg miał dusze na ramieniu, bo tak strasznie palił go stres.
To był ich pierwszy występ, gdy mieli pokazać się po raz pierwszy światu.
Pokazali, owszem, ale nie tak jak myślał, że pokażą ani nie tak, jak sobie
gdzieś to założył. Może nie powinien wtedy być taki pewny tego, że się uda. Bo
zawsze tak jest, że gdy jesteś pewien, że tak, wyjdzie to wszystko, co masz
zamiar zrobić, wali się w posadach z tylko silniejszym podmuchem wiatru. W
tamtym czasie uważał, że to tylko garstka podpitych ludzi, co przyszli ich
oglądać, a on Shannon da radę zagrać te dwie piosenki, tylko po to, żeby
naprawdę zacząć wierzyć we własne marzenia.
Marzenia, no właśnie. One były z nim tak bardzo, że
czasem rzeczywiście zapominał o świecie, który znał. To one napędzały go, one
sprawiały, że chciał mimo tylu przeciwności, które stanęły na ich drodze, dalej
je spełniać. Nie rzucić w kąt, nie zapomnieć o nich, tylko dlatego, że raz czy
dwa się nie udało. Przecież, gdy minie określona liczba porażek, nastaje w
końcu zwycięstwo. I on, tak, on Shannon był pewien wtedy i potem, że to co
dzieje się teraz jest tym wszystkim na co tak długo czekał.
- Co… co tu robisz? – poczuł szturchnięcie, a dopiero z
lekkim opóźnieniem podniósł oczy w kierunku, z którego dochodził do niego czyjś
głos.
- Zamawiam whisky i patrzę, jak jakiś zespół próbuje
zabłysnąć na tej scenie – mruknął i spojrzał na swojego rozmówcę. – Alexandra?
- Shannon, ja przepraszam . – Nie rozumiał co się dzieje.
Za co ona może go przepraszać? Przecież widzieli się tak dawno, w tamtym klubie
był jeszcze kilka razy, ale ani razu już jej nie spotkał. Od jakiejś koleżanki,
kelnerki usłyszał, że tydzień po tym, jak z nią rozmawiał, zwolniła się i słuch
po niej zaginął. Zastanawiał się przez moment co się stało, ale teraz, kiedy
spotkał ją z powrotem nie miał najmniejszego pojęcia.
- Ale za co?
- Jestem taka głupia – opadła na krzesło obok i splotła
swoje dłonie. Rękawy koszuli naciągnęła najbardziej jak się dało, ale mimo to,
miał świadomość, że znowu coś przed nim ukrywa. Chciał poznać całą prawdę,
jakkolwiek okrutna by nie była, ale był pewien, że to ona musi zacząć, nie on.
– Wciąż to ciągnę, ale wiem, że nie powinnam…
- Co takiego? – spytał, a zielone oczy Alex zaczynały go
świdrować na wskroś. Złapał ją za rękę, ale zaraz ją wyszarpnęła, wyglądała
tak, jakby chciała jak najszybciej stąd uciec. Z jego uścisku.
- To mnie niszczy, nie mogę…
- Kto ci to robi? Słyszysz? Kto ci to robi?! – podniósł odrobinę
głos, ale nie na tyle, żeby ktoś mógł zwrócić na nich jakąś uwagę. – To dlatego
nie chciałaś wystąpić w naszym teledysku? Do końca miałem nadzieje, że
zadzwonisz i jednak przyjdziesz…
- Shannon, to –
- W sumie mogłem się domyślić – mruknął do siebie, ale
automatycznie spojrzał na nią. – Masz jakiś zakaz, może ktoś cię zmusił do
tego, mam rację? – przerwał, żeby nabrać powietrza. – Oczywiście, że mam.
- Ale, to nie tak.
- A jak? Odpowiesz mi? – złapał ją za rękę, a Alex znowu
chciała odskoczyć. – Kto normalny tak oskakuje, kto normalny nosi ciągle długie
rękawy i za każdym razem je naciąga, żeby były jeszcze dłuższe? Kto tak robi?
- Ja… -
- No właśnie, ty. I wiesz kto jeszcze? – spytał, a ona
pokręciła przecząco głową, chociaż już wiedziała do czego zmierza. I wiedziała,
że ma rację. – Ludzie, którzy się czegoś boją albo lepiej – kogoś. Boisz się
kogoś? – jego głos już nie był tak szorstki jak na początku, jego uścisk już
nie palił jej skóry, wszystko przestało mieć znaczenie, gdy przypomniała sobie
o tym, co ją czeka, jak wróci do domu. Domu, którego już nie mogła nazywać
domem, bo był tam Dean, od którego nie mogła się uwolnić, co groził jej za
każdym razem, gdy miał zły humor, co przywalił jej nawet, gdy nic nie zrobiła
tylko dlatego, że krzywo się spojrzała. Tylko albo aż. Chciała uciec, tak
potwornie chciała uciec, ale on zawsze ją znajdywał. Nie miała wyboru, musiała
tak żyć i podporządkowywać się za każdym razem ilekroć on był przy niej i
słuchać tych obelg i ciągłych wyzwisk. Miała dość, miała, ale co z tego, jak
nie widziała żadnej drogi, która wyrwała by ją z tego bagna?
- Shannon, to nic nie zmieni, jak ci powiem – opuściła głowę,
nie potrafiąc znieść wyrazu jego oczu. Było w nich współczucie i jakaś
namiastka litości. Nie chciała, żeby ktoś się nad nią litował, bo dostała to na
co zasłużyła. Tak to wszystko sobie tłumaczyła, nie widziała innego powodu,
dlaczego spotkało ją takie coś. Może już tak miała zapisane i nic nie da się z
tym zrobić.
- Wiesz, że mogę wiele – podsunął, gładząc jej dłoń.
Dopiero teraz zobaczył na jej knykciach strupy, które były w dotyku tak
szorstkie. Ona miała dopiero dwadzieścia jeden lat i musiała przeżyć coś
takiego, co nie mieściło mu się w głowie. Ten świat był zdecydowanie chory. –
Potrafię naprawdę ci pomóc, tylko musisz mi powiedzieć, musisz dać sobie pomóc.
- Nie mam pieniędzy – zaczęła. – Nie mam niczego,
rozumiesz? Nawet nie mam rodziny, która chciałaby mi pomóc. Moja matka jest
imigrantką, nie może za bardzo pozwolić sobie… Nie może łapać prawa, jest
trochę nielegalnie… A nie chcę, żeby ją deportowali. Ona nie jest w stanie mi
pomóc – spojrzała na niego krótko, zaraz potem znowu spuszczając swój wzrok na
odrapane dłonie. – Moi przyjaciele wyjechali do innych wielkich miast robić
karierę. Los Angeles nie jest dla nich, dla mnie widocznie tym bardziej. Shannon,
błagam, daj spokój, nie musisz dla mnie przewracać swojego życia, dalej wiszę
ci trzy stówy…
- Pal licho te trzy stówy, daj spokój, to ty daj spokój do
cholery i mów, co ten bydlak ci robi.
- On – zawahała się, nie wiedząc czy robi źle czy dobrze.
Nie potrafiła już odróżniać co jest dla niej dobre a co złe, bo widziała
wszystko tylko w ciemnych barwach. – On jest potworem. Potworem, którego
myślałam, że kocham. Tak mi się wydawało przynajmniej do niedawna. Był naprawdę
czuły, jakkolwiek dziwnie to teraz brzmi, potrafił przychylić mi nieba,
potrafił, do czasu… - odetchnęła, podnosząc głowę i wpatrując się w chłopaka co
stał samotnie na scenie i śpiewał jakiś smętny kawałek. – Potem coś się
zmieniło, po liście z wytwórni, że mam wystąpić w waszym teledysku. Tak
strasznie się cieszyłam i gdyby nie on, byłabym tam. Nie potrafię od niego
uciec. Tyle razy próbowałam, on zawsze mnie znajduje. Nie mam też pieniędzy,
żeby wyjechać do innego miasta, a tym bardziej stanu… żeby zacząć na nowo, nie
mam znajomych poza Los Angeles, którzy też nie potrafią mi pomóc. Jestem sama –
zwilżyła końcówką języka swoje usta, a Shannon ani nie myślał, żeby jej
przerywać. Musiał dać się jej wygadać, może po raz pierwszy od bardzo dawna, a
może był jedynym, któremu to mówi. - Nie widzę nadziei, ostatnio kupiłam
pigułki, chciałam zapomnieć, ale te prochy działały tylko chwilę, a na więcej
już nie miałam pieniędzy. Wszystkie, które zarobię muszę mu oddawać. Ty
zjawiasz się w najbardziej nieodpowiednim momencie mojego życia i wiem, że też
nie jesteś w stanie mi pomóc. Nikt nie jest w stanie mi pomóc…
- Alex –
- Nie, wiem, że nie… - położyła dłoń na jego dłoni i jej
spojrzenie wyrażało cały ogrom smutku jaki w sobie nosiła. Miał ochotę znaleźć
tego gnoja i sprać go na miazgę, żeby popamiętał, żeby nigdy, ale to nigdy już
nie podniósł na nią swoich brudnych łap.
- Ożenię się z tobą – wypalił nagle, a Alex rozszerzyła
ze zdziwienia oczy. – Ożenię się tylko na papierze, będziesz wtedy bezpieczna.
Kupię ci bilet do Nowego Jorku, to szmat drogi stąd, wystarczająco daleko, żeby
ten śmieć cię nie znalazł. Zmienisz nazwisko, nie, nie musisz na moje, możesz
mieć jakie zapragniesz, mój prawnik już sobie z tym poradzi. A gdy wpakuje tego
gnoja do pierdla, rozwiodę się z tobą, żebyś nie musiała być zależna. Nikt nie
powinien przeżyć czegoś takiego jak ty…
- Dlaczego chcesz to zrobić? – była skonsternowana, nie
wiedziała co się dzieje. On mówił poważnie? Czy może to ta whisky przemawiała
jego ustami, co stała na stoliku przed nim? Wypił jej dosyć sporo…
- Moja własna matka miała podobną sytuację –
- Och, nie wiedziałam… - Alex zagryzła swoje wargi. Czuła
się dziwnie, ale już wiedziała, że Shannon miał odpowiedni powód by jej pomóc.
Może teraz jej się uda. – Ale ty nie możesz…
- Mogę, Alex, ja naprawdę mogę.
Trzy dni później, dziesiątego maja dwa tysiące piątego
roku, Alexandra Stewart podpisała w towarzystwie Shannona i wynajętego do tego
celu prawnika, akt ślubu, który miał być przepustką do jej lepszego życia.
Cztery dni później dostała w swoje dłonie bilet lotniczy, walizkę pełną ubrań i
jakiś pęk kluczy, który nie wiedziała do czego miał służyć. Za to pięć dni
później, wsiadała do samolotu linii US Airways z Los Angeles do Nowego Jorku i
już wiedziała, że klucze, które ściska w dłoni są do jej mieszkania, walizka
jej całym dobytkiem, a Los Angeles tylko nieprzyjemnym wspomnieniem, do którego
nie musi już wracać.
Sześć dni później, otworzyła drzwi mieszkania na
Brooklynie, które nie pachniało nowością, nie było luksusowe ani nie wyglądało
jak z czasopisma. Było zwyczajne; stare meble, wielki stół i kanapa w rogu
pokoju, który był połączony z kuchnią. Jeden mały pokój, w którym miała nauczyć
się, jak się żyje z dala od wszystkich i wszystkiego. Nauczyć się, że gdy
odchyla między palcami listki żaluzji, patrzy jak Nowy Jork budzi się do życia.
_____
tytuł: 30STM- Birth
*Evanescence- Call me when you're sober
ktoś jeszcze czyta? :3
Tak ja i bardzo mi się podoba ;-)
OdpowiedzUsuńPs za cholerę nie wiem jak to się skończy, każdy rozdział zaskakuje i to jest fantastyczne
Pozdrawiam
K.B.
cieszę się, że potrafie po takim czasie jeszcze zaskoczyć :) zakończenie może też takie będzie, a może będzie przewidywalne. jak kto uzna :)
UsuńPo raz czwarty zabieram się za ten komentarz, ale tym razem mam nadzieję że nic mi go nie zepsuje.
OdpowiedzUsuńShann... Jako kochany <3 Alex nie ma szczęścia co do mężczyzn ale myślę że tym razem może się jej udac znaleźć ukojenie w ramionach starszego z braci leto. Znajdzie nowe życie w NY i uwolni się z więzów przeszłości. Ucieknie od tego wszystkiego, a ten dupek jej nie znajdzie!
Tomomomomomomo jako słodki. Walczy dla swojej miłości. Ale Mike na szczęście rozumie jakie to,byłoby złowieszcze nie tylko dla jego kariery ale i reszty 30stm. Mogłoby to równie dobrze pocieszyć jak polepszyć sytuację, chodz w tych czasch to bardziej to pierwsze.
A Jaro....
Znowu popada w nałóg.
Rzeczywiście ta dziewczyna jest aniołem i demonem. Chodz myślę że aniołem w mniejszym stopniu, bo tak na prawdę to wszystko w,niej jest demoniczne. Że niby wygląd anioła? Myślę że najwyżej upadłego. Skoro nie potrafi opędxic się,od koki. A duży biust to na pewno nie anioł Xd
Obawiam się że Jared straci Sophie po raz kolejny ,ale tym razem już ostatni. Co doprowadzi co do rozpaczy, takiej jak po stracie córeczki ;_;
No,dobra nie muszę ci pisać jak Cię uwielbiam ,bo już co to,nie raz pisałam ;)
Dlatego życzę ci mnóstwa weny i pozdrawiam
Wiki
Doczekałam się mojego pierwszego komentarza tutaj, muszę się napawać tą chwilą *zaciera ręce*, ale do rzeczy...
OdpowiedzUsuńJestem strasznym leniem, ale w upragnionych wieczorach z chęcią rozczytywałam się w dalszych losach bohaterów. To niesamowite jak potrafisz sprawić, że czytelnik czuje się jak gdyby był świadkiem tych wydarzeń, albo czytał wyjątkową biografię zawierającą wszystkie szczegóły z życia. Dialogi wzięte z codziennego życia, od których pękałam ze śmiechu (przez co rodzina teraz uważa mnie za zdrową psychicznie inaczej). Kocham Twoje opisy uczuć, emocji, gdy Marsy wchodzą na scenę.
Co do rozdziału, słyszałam kiedyś smutną prawdę, że alkoholik na zawsze zostanie alkoholikiem, narkoman na zawsze pozostanie narkomanem. Przeczuwałam, iż to tylko kwestia czasu kiedy Jared wróciłby do nałogu a jego natura sprawia, że coraz mocniej poddaje się kobiecym urokom.
Gdy pochłonęłam już wszystkie dwadzieścia dwa rozdziały to nastąpiła dziwna pustka, jak po skończeniu ulubionej książki. Jak Ci pisałam, już po prologu wiedziałam, że to będzie świetna historia, która pochłania bez reszty. Naprawdę jest niewiele takich cudownych opowiadań.
Jeśli zabierzesz się jeszcze kiedyś za kolejne opowiadanie, to daj znać a na starcie będziesz mieć wierną czytelniczkę.
Ogromnie zazdroszczę talentu i niecierpliwie oczekuję następnej części życząc wielkiej dawki weny ;D
Kocham, kocham, kocham, co więcej mam ci powiedzieć? A szczególnie kocham Tomo i Mike'a :D
OdpowiedzUsuńCzekam na następny rozdział i boję się go zarazem. Może to dlatego, że tak wiele wiem o tym opowiadaniu, że wiem czego oczekiwać i że chyba jednak wolałabym nie wiedzieć :P Znamy tajemnice swoich opowiadań, tak już jest. "We are the kings and queens of spoilers".
Jeszcze raz kocham.
ZS.
To opowiadanie powinno zostać wydane i to wcale nie słodzenie... Jestem i będę, do ostatniego słowa. Kocham mocno.
OdpowiedzUsuń