AKTUALIZACJA

Prawdopodobnie nikt tu nie wchodzi poza mną raz na miesiąc i jakimś zbłąkanym wędrowcem, ale chce powiedzieć, że cała lista odcinków WRÓCIŁA. Można czytać to opowiadanie jeżeli ktoś zapragnie do woli, za moją całkowitą zgodą.

Czasem jeszcze tęsknię.

sobota, 20 czerwca 2015

22. Nigdy by ci się nie śniło o przerwaniu tego obłędu

Stoję pośrodku niczego, trzymając w dłoniach to, co mam najcenniejsze i to, co sprawia, że czuję jak krew zaczyna wrzeć w moich żyłach. I oto jestem. Ja, ten, który nigdy się nie poddał… (…)
Moja historia, która właśnie miała ponownie zatoczyć koło, była tą, którą już mogłeś poznać i porzucić, ale mimo to, dalej w nią brniesz.
Była moją tajemnicą, moim nierealnym snem, który śnił się, a choć był on rzeczywistością, czasami miałem wrażenie, że jest zwykłą bujdą. Byłem zdolny w niej zabić by ocalić czyjeś życie, byłem w niej zdolny zrobić te wszystkie straszne rzeczy, żeby na moment chociaż zatrzymać czas. Gdybym potrafił panować nad nim, miałbym jakąkolwiek władze i mógłbym sprawić, że jego bieg ustałby bezpowrotnie, nigdy nie ruszyłby znowu w swej gonitwie. Wszyscy niczym w bajce, zasnęliby snem na sto lat, a ja nie czułbym tego wszystkiego, co mogłem przeżyć i co musiało się stać, żebym był tutaj. Tutaj w tym miejscu, w którym teraz stoję, mając u stóp cały świat. Widząc ludzi, którzy są dla mnie i ze mną, sprawiając, że choć czasem mam ochotę się poddać, zawszę walczę. Walczę do końca, zaciskam zęby tak mocno, że czuję jak boli mnie szczęka. Odnalazłem wreszcie swoją iskrę, która była i sprawiała, że płonąłem żywym ogniem od tak dawna. Mam teraz prawie trzydzieści trzy lata, w garściach trzymam coś, za co wielu byłoby zdolnych zaprzedać duszę, a mimo to czasami czuję się niekompletny.
Chciałem zmieniać nieustanie swoje życie, doskonalić je, powodować, że było by jeszcze lepsze i wartościowsze, ale musiałem odnaleźć między tym wszystkim siebie samego, żeby czasem pociągnąć siebie w tył i dać wytchnienie. Nie mogłem tak pędzić, bo choć miałem wrażenie, że przecież dam radę, bo zawszę przecież daje, odsuwam się od wszystkich i sprawiam, że staję się dla nich kimś, kim nie jestem. Jestem perfekcjonistą, który znalazł się na własnym polu bitwy i mimo, że sprawiał wrażenie człowieka niezwyciężonego i zahartowanego przez życie aż do szpiku kości, byłem czasem zwykłym idiotą, który nie wiedział, gdzie ma własne granice.
Dopóty…*

28. sierpnia 2004r., Boží Dar, Czechy.

Sierpień dwa tysiące czwartego roku był jednym z tych miesięcy, kiedy wahał się przed tym co robi, a tym, co powinien. Jeden z tych miesięcy, który sprawił, że chciał podjąć poważne plany, ale miał wrażenie, że to za szybko, jeszcze nie teraz. Nie tak i nie w porę.
Chciał wsiąść w samolot, chciał odlecieć, chciał wszystko tak bardzo, a mimo to nie robił tego. Obowiązujący go kontrakt trzymał go w ryzach i powodował, że zawsze się wracał. Nie mógł pokazać, że z biegiem czasu w jego życiu znalazły się zupełnie inne priorytety niż robienie kariery. Tak często o tym myślał, że zaczęło mu się to już śnić. Naprawdę, zaczął śnić o tym co chciał zrobić, a w jakiś swój pokręcony sposób ciągle to odwlekał i przekładał. Mimo, że w tamtej chwili, w sierpniu dwa tysiące czwartego roku był pewny, tak samo bardzo jak kilka lat później, musiał poczekać. Wszystko inne było teraz ważniejsze, nie było miejsca tutaj ani jeszcze za jakiś krótki czas na tak poważne życiowe decyzje. Musiał skupić się na tym co robił teraz, a swoje plany odłożyć na później.
Mimo to, że bardzo często wracał do nich, były dla niego jak coś nieosiągalnego. Nie potrafił wyobrazić sobie jeszcze tego, jak pada przed nią na kolana i prosi ją o rękę. To było jak kadr z filmu, który mógł obejrzeć w kinie, a nie jak coś, co miało zdarzyć w jego życiu. Nie on, nie w tej chwili, wszystko nie tak, jak powinno wyglądać to w rzeczywistości. Przez chwilę klasyfikował to w jednej z szuflad, jak wiele swoich marzeń, które musiały poczekać na swoją wielką chwilę, żeby wyjść na światło dzienne. Czasem też myślał o tym, jak o czymś co się nie zdarzy, bo w gruncie rzeczy nie potrzebował aż tak pompatycznych potwierdzeń, bo on już od tak dawna był pewny. Nie wymagał tego, nie musiał, wiedział, że tak jest, ale mimo to… chciał być jeszcze bardziej pewnym.**
Boží Dar malusieńkie, turystyczne miasteczko w Czechach było dobrym miejscem by wybrać się na jakąś wędrówkę. Miało swój urok, miało wszystko to, co można poczuć w takim miejscu jak to, które jest tak wysoko i tak bardzo klimatyczne. Oddalone od pędzącego świata, gdzie można na chwilę usiąść na skraju polany i zwyczajnie odetchnąć.
Wiedział, że nie powinien palić. Jared tak często się na tym łapał, że nie należy, ale mimo to, siedząc na trawie wyciągnął jednego z ostatnich papierosów w paczce. W głębi siebie uważał, że nie jest uzależniony, tylko zwyczajnie czasem musi zapalić, żeby zająć czymś ręce.
- Wydaje mi się, że nie obudziłem – mruknął do telefonu chwilę potem, gdy wydychał już dym. – Jest dwunasta w południe.
- U ciebie raczej dwudziesta pierwsza, kochanie – usłyszał jej zachrypnięty głos. Rzeczywiście tak było, zaczynało powoli zmierzchać, a słońce chować się za górami. Było tu tak pięknie. – Wiesz… -
- Wiem – odpowiedział zanim zadała pytanie. – W zasadzie nie wiem, ale wiem o co pytasz. Dwa miesiące, tak myślę.
- Potem już naprawdę zostaniesz w Los Angeles? – Sonia spytała, a w jego głowie pojawiła się pusta plama. Nie przypominał sobie, żeby musiał jeszcze cokolwiek w przyszłości załatwiać.
- Potem już naprawdę zostanę w Los Angeles – odpowiedział, przystawiając papierosa do ust. Później patrzył na niego w swoich dłoniach, jak powoli się spala. Czuł na swoim czole cieknące krople potu, zaduch był niesamowity. Zbierało się na burzę, na niebie pociemniały chmury, a potem zerwał się chłodniejszy wiatr. Wszystko działo się w przeciągu kilkunastu minut, że nawet nie zauważył. – Obiecuję na wszystkie skarby świata. Już dłużej nie będziemy się mijać.
- Brakuje mi ciebie.
- Wiem, przepraszam…
- Za co? Zrobiłeś coś, za co możesz mnie przepraszać? – spytała, a gdzieś z tyłu głowy zaczęło się pojawiać, coś, co wyparł z siebie jeszcze tak niedawno. To miało swoje pozwolenie tylko w trasie. Tego się trzymał. Tylko tam, nigdzie indziej. Tam były inne prawa, tam były zdecydowanie inne granice.
- Nie-e – odchrząknął, bo brakło mu głosu. – Wydaje mi się, że nie ma za co. Po prostu wiem, że nie spędzamy tyle czasu ze sobą ile powinniśmy.
- Kochanie, to jest show-business… - przypomniała mu, a jemu zdawało się, że jest cyniczna. – To jest na porządku dziennym. Nie mam czasu, bo? Nie mam teraz dla ciebie wieczoru, bo muszę zrobić, co? Nie mogę spędzić z tobą poranka, bo muszę załatwić, co? – wyliczała, a jemu samemu przypominały się jego własne słowa, którymi ją karmił. Przecież brzmiały tak samo. Mimo to, że ona też miała swoje zobowiązania, potrafiła zawsze, ale to zawsze znaleźć chociaż chwilę. W przeciwieństwie do niego.
- Przepraszam – powiedział podobnie jak przed chwilą, wydawało mu się, że słyszy jak wypuszcza przez zęby powietrze.
- Za co…?
- Za to, że nawalam.
- Postaraj się, żeby był to ostatni raz.
- Wiem, ale wiesz, jak jest. Nie mogę odpuścić, nie teraz – mruknął, patrząc przed siebie. Chmury nad jego głową były coraz ciemniejsze.
- Co może być ważniejsze ode mnie? – zapytała, a jemu zdawało się, że nie pyta po raz pierwszy. Już to słyszał. Przecież słyszał to, za każdym razem, kiedy każdą wolną chwilę poświęcał nie jej. Tak być nie mogło, musiał przecież… odetchnąć.
- Nie ma, nie ma nic ważniejszego. Nie było i nie będzie, rozumiesz? Zdaje sobie sprawę, że… -
- To dobrze, że zdajesz, przynajmniej tyle. Bo wiesz, to wszystko co robisz czasami sprawia, że naprawdę mam wrażenie, że jesteś egoistą.
- Nie jestem – wszedł jej w zdanie prawie machinalnie, jakby wiedział, że powinien zaprzeczyć. Musiał. Może wtedy zrozumie, że tak nie jest, może przestanie myśleć o nim w taki sposób.
- Nie kłam.
- Kocham cię, pamiętaj… - przystawił papierosa do ust i zdał sobie sprawę, że trzyma w dłoniach zaledwie już filtr. Smakował ohydnie, o ile papierosy mogły smakować kiedykolwiek dobrze.
- Wiem, Jay, wiem.

Trzy miesiące później, 6. listopada 2004r., Los Angeles.

Ostatni klaps na planie „Pana życia i śmierci” padł drugiego listopada dwa tysiące czwartego roku. RPA, Berlin i Nowy Jork przewijały się przed jego oczami niczym kartki z kalendarza. Dziś tu, a jutro już po drugiej stronie kuli ziemskiej by po raz kolejny grać wciąż i wciąż swoją rolę. Jared wiedział, że to była fantastyczna przygoda, której nie zapomni na długo. Mógł zobaczyć po drodze tyle niezwykłych miejsc i przekonać się czy rzeczywiście ludzie mają rację, gdy o nich mówią.
- Urodziłem się w Bossier City w stanie Luizjana. Moja matka do dziesiątego roku życia mówiła mi, że jestem jej spóźnionym prezentem urodzinowym – zaczął Jared, odpalając papierosa. Zapalniczka nie chciała zaskoczyć, przez co męczył się dłużej niż to było konieczne. Potem zobaczył wyciągniętą dłoń w jego kierunku z paczką zapałek.
- Masz, stary, nie męcz się – wziął zapałki i wyciągnął jedną. Przejechał nią po grzbiecie opakowania i jej główka zapaliła się żywym ogniem. Przystawił ją do końca papierosa i sekundę później poczuł dym w swoich płucach.
- Jak już mówiłem – byłem jej spóźnionym prezentem urodzinowym. Zawsze miałem wrażenie, że to jedyna kobieta mojego życia. Moja mama, która przeszła własne piekło na ziemi, starała się mnie i Shannona wychować na całkiem spoko dzieciaki. Zaraziła nas muzyką, wszczepiła w nasze dusze tyle artyzmu, że więcej już nie mogła. To właściwie przez nią zacząłem śpiewać. Słuchałem na starym gramofonie płyt Janis Japlin i Joan Jett na zmianę z Jimim Hendrixem. Potem Shannon zaczął słuchać Beatlesów, on naprawdę uważał, że może być jak Ringo Starr. To były takie dziecinne marzenia, kiedy siadałem na łóżku, brałem miotłę i udawałem, że na niej gram. Miotła była moją pierwszą gitarą, jaką mogłem sobie wyobrazić – Jared trzymał między dwoma palcami papierosa, a potem znowu przystawił go do ust. Zaciągnął się nim mocno, aż doskonale poczuł smak nikotyny i wżerający się dym w płucach.
- Moją w sumie też. Jakbym miał tak o tym pomyśleć.
- Byliśmy nierozłączni – kontynuował. – Byliśmy jak dwa małe krasnale, które przemierzały świat. Zawsze go podziwiałem, chociaż nigdy mu tego nie mówiłem. Shannon był na swój sposób moją inspiracją – podniósł oczy, które utkwił w ciemnych swojego rozmówcy. Tomo patrzył, a potem przeniósł wzrok na swoje splecione dłonie. – Ale nigdy mu tego nie mówiłem, o nie. Jestem zbyt dumny.
- To znaczy?
- Byłem okropnym bratem, jestem straszny do tej pory… Shannon powinien zasłużyć na więcej, a traktowałem go jak jakiegoś śmiecia – przypomniały mu się ich wszystkie kłótnie, kiedy zwyczajnie wiedział, że robi źle, ale mimo to wciąż to robił. Na samo wspomnienie czuł się trochę zażenowany. – To żałosne. Doprowadziłem do momentu, że prawie bym go stracił.
- Czemu? Przecież jesteście najlepszymi przyjaciółmi, znacie się od zawsze. Ciągle się wspieracie…
- Mam wrażenie, że przeszedł ze mną o wiele za wiele niż powinien -
- Jared – przerwał mu Tomo, gdy chciał znowu coś powiedzieć. – Nie wiem czy ci mówili.
- Co takiego?
- Jak byłeś w Paryżu, pamiętasz, a my zostaliśmy w Stanach… Uchlaliśmy się jak wieprze. Shannon na drugi dzień rzygał całe przedpołudnie, a Matt trzymał go za ramię i rzygał obok niego…
- Co robili? Co wyście robili beze mnie?!
- To nie o to chodzi, Jared – popatrzył na niego, a potem na swoje dłonie aż podniósł wzrok na białą ścianę przed nim. Mieszkanie Jareda było bardzo surowe. Nie miał na ścianach żadnych obrazów ani innych ozdobników. Tomo zastanawiał się przez chwilę czy on nie ma czasu biegać po sklepach i je urządzać, czy po prostu zwyczajnie stwierdził, że nie potrzebuje różnych udziwnień. Teraz, gdy siedział tutaj ponownie, miał to samo wrażenie jak za pierwszym razem, że Jared mieszka jakby miał się zaraz wyprowadzić. W gruncie rzeczy mogło tak przecież być, większość czasu go tutaj przecież nie było.
- To o co? – spytał, odgarniając grzywkę z czoła. Tomo sprawiał dziwne poczucie, że jest nienaturalnie spięty. Nie wiedział czym mógłby być, skoro przed chwilą rozmawiali na kompletnym luzie.
- Przyznałem się chłopakom – mówił, ale jego słowa jakby nie chciały przechodzić przez wargi. Coś go hamowało, coś sprawiało, że dokładnie zastanawiał się nad tym, co ma mówić. Jared dziwił się w duchu, że tak nagle zmienił się jego ton, chociaż przecież nie miał się czego obawiać. Zawsze uważał, że nie ma takiej rzeczy, o której nie można mówić głośno. Co mogło to być, że Tomo tak nerwowo zaciskał swoje palce, a jego wzrok stał się taki rozbiegany?
- Do czego? Tomo, chyba mi nie powiesz, że coś bierzesz. Dobrze wiesz, że dla mnie to jest trudny temat. Narkotyki to w zupełności jakaś część mojego życia, ale nie powiesz mi, że ty –
- Jestem gejem – Jared odetchnął na te słowa. Tomo otworzył szerzej oczy, nie rozumiejąc jego postawy. Spodziewał się, że zareaguje inaczej. Może trochę gwałtownie, może z jakąś dozą obrzydzenia, choć nigdy go o to nie podejrzewał, mógł przecież mieć swoje obawy. A on tak zwyczajnie odetchnął. Odetchnął z ulgą.
- Już myślałem, że wiesz – zrobił porozumiewawczy grymas, co wstąpił na jego wargi. – Jesteś szczęśliwy?
- Tak, wydaje mi się, że Mike to nie zwyczajne zauroczenie.

*
10. listopada 2004r., Manhattan, Nowy Jork.

Obcasy czarnych szpilek rytmicznie uderzały o tafle nierównego chodnika. Ładna, wysoka dziewczyna, o burzy idealnie wystylizowanych kasztanowych loków i wielkich zielonych oczach, schowanych za wielkimi czarnymi okularami, szła z gracją przed siebie. Jej podniesiona głowa i usta wygięte w lekkim uśmiechu, miały dawać wszystkim dookoła do zrozumienia, że jest wysoko ponad nimi. Sama uważała, że świetnie sobie radzi, a opuszczenie rodzinnego domu było jedynie kolejnym przystankiem do ziszczenia swoich marzeń.
Szybko wbiegła po wysokich schodkach, a gdy podeszła do drzwi, jakiś mężczyzna przepuścił ją w przejściu. Gdy weszła do hotelu recepcjonistka posłała jej szczery uśmiech, a ona pomachała jej szybko dłonią, spiesząc się do windy.
 - Susannah Williams? - usłyszała, gdy nacisnęła na odpowiedni guzik, a drzwi natychmiastowo się zamknęły. Spojrzała przelotnie na starszego mężczyznę i dostrzegłszy jego szykowny garnitur od Armaniego, uśmiechnęła się zalotnie.  - Widziałem panią w najnowszym wydaniu Vogue.
Od czasu, gdy okładki modnych magazynów były ozdobione jej twarzą i coraz częściej rozpisywano się na jej temat w gazetach, przyzwyczaiła się, że ludzie na ulicy zaczynają rozpoznawać w niej Susannah Williams. Zainteresowanie jej osobą wzrastało, co dzień, teraz miała możliwość obracania się w towarzystwie osób z wyższych sfer, korzystała z szerokiej listy ofert, jakie do niej przychodziły od osób będących mistrzem w swoim fachu i coraz bardziej przyzwyczajała się do opływania w luksusach, jakie niósł ze sobą zawód modelki.
 - Jaka tam pani - zdjęła ciemne okulary i podeszła bliżej tajemniczego mężczyzny. - Suze jestem.
 - Henry Monroe - powiedział i ucałował jej delikatną dłoń. - Moja firma już od dłuższego czasu poluje na panią - dodał, sięgając do kieszeni.
 - Teraz jestem w ciągłym biegu, Henry - odparła, niewinnie zagryzając usta. - Jak mój terminarz zrobi się trochę luźniejszy, na pewno zastanowię się nad twoją propozycją. – Wzięła małą wizytówkę, a kiedy drzwiczki windy otworzyły się, wyszła posyłając mężczyźnie przelotny uśmiech.

Szła długim korytarzem rozglądając się za tabliczką z numerem dwieście siedem. Kiedy w końcu znalazła się przed drzwiami swojego pokoju, z torebki wygrzebała złotą kartę i przesunęła zwinnie przez urządzenie umieszczone na wysokości jej ramienia. Nacisnęła za klamkę, a zapach lawendy przywitał ją na samym progu.
Fioletową torbę rzuciła niedbale na mały stolik, razem z okularami, po czym zdjęła czarne szpilki i opadła zmęczona na sofę. Jednym ruchem ręki sięgnęła po telefon, leżący nieopodal.
 - Nieodebrane połączenie - przeczytała, wpatrując się w znajomy układ cyferek, nie mogąc sobie przypomnieć skąd właściwie go zna. Niepewnie nacisnęła na zieloną słuchawkę, czekając w skupieniu, aż ktoś odbierze.
 - Suze? - usłyszała, a jej pełne usta wygięły się w zdziwieniu.
 - Mama?
Zapomniała o niej, wykasowała najważniejszy, do jakiegoś czasu, numer. I nawet nie wiedziała kiedy. Nie trudno było rozpoznać matczyny głos, dopiero teraz, przez niewielki ułamek sekundy, zdążyła odczuć, jak bardzo jej go brakowało.
 - Co u was? - zapytała, a jej oczy na chwile zrobiły się wilgotne.
 - Czy w Nowym Jorku znalazłoby się miejsce dla jeszcze jednej osoby? - w słuchawce zachrypiał głos rodzicielki.
 - Dlaczego o to pytasz? Mamo, przecież mieszkasz na Brooklynie – Susannah przetarła szybko swoje oczy nie chcąc, żeby nastała ta okropna chwila słabości.
- Dwie moje córki wyprowadziły się ode mnie i nawet ze sobą nie rozmawiają – kobieta po drugiej stronie słuchawki odetchnęła głęboko. Susannah wypuściła też przez usta powietrze przypominając sobie swoją starszą siostrę, która żyła po drugiej stronie Ameryki i odkąd tamtego felernego wieczoru pokłóciły się, nie odzywała się do niej żadnym słowem. Widywała ją, oczywiście, że widywała. Była szanującą się młodą aktorką, której twarz przewijała się w różnych czasopismach, które otwierała zdecydowanie zbyt często. Wiedziała co się u niej dzieje, wiedziała, że jest w związku z wokalistą Thirty Seconds to Mars, oczywiście, że też to wiedziała. Gale jakie z nim odwiedzała, rozdania nagród, Oskary w dwa tysiące trzecim roku, gdy była nominowana do zgarnięcia statuetki za swoją drugoplanową rolę, wszystko wiedziała. A ona, Susannah łudziła się, że jej siostra zwyczajnie nie miała czasu. Ona po prostu wykreśliła ją ze swojego życia, po tym, jak powiedziała jej, że jest pustą idiotką, której odbiła woda sodowa do głowy, gdy wyjechała z domu i się do niej nie odzywała. Zwyczajnie o niej zapomniała, jakby nie miała siostry, a Susannah miała do niej ogromny żal.
- Nie wydaje mi się, żeby Sonia chciała mieć cokolwiek wspólnego z tym, co dzieje się w moim życiu – odparła, zaciskając zęby. Wpatrywała się w lustro wiszące nad toaletką, a w jej zielonych oczach odbijała się jakaś dziwna nostalgia. Suze, pomyślała, nie możesz się łamać, twoja siostra ma cię kompletnie gdzieś. – I sama nie wiem czy ja też chcę.
- Suzie, jesteście siostrami, nie pora unosić się dumą – usłyszała i od razu sprowadziło ją to na ziemię.
- Mamo, za chwilę podpisuję kontrakt – zawahała się czy chce to mówić. – Z zespołem –
- Jakim? Tym od Soni? Suze, proszę…
- My Chemical Romance, będę w teledysku „Helena”, niedługo będzie premiera, przed tym kolejna sesja do Harper’s Bazaar i potem powinnam przyjechać.
- Mówisz tak odkąd jesteś osobą medialną, Susannah, co się stało z moją małą Suzie? – matka spytała, a Suze poczuła jak w jej gardle rośnie gula. Nie widziała jej tak długo, a mieszkały w tym samym mieście. Przeklinała siebie w duchu, że jest taką córką.
- Może masz rację – przytaknęła jej po cichu. – A może stałam się jak S., całkiem inną osobą. Mamo, obiecuję, że –
- Suze, prędzej zobaczę cię w jakimś magazynie modowym albo jak mówisz… w MTV.
- Mamo, muszę kończyć – rzuciła słysząc jak ktoś puka do drzwi jej pokoju hotelowego. Była wdzięczna tej osobie, że właśnie w tej chwili zjawiła się, kiedy mama wkraczała w złe rejony ich rozmowy. – Kocham cię. – I nacisnęła na czerwoną słuchawkę nawet nie czekając na odpowiedź.

*
12. listopada 2004r., Los Angeles.

Okręcił ją wokół własnej osi, a jej niebieska sukienka falowała w powietrzu. Blond włosy upięte, teraz wyswobodziły się z koka i okalały jej buzię. Jeszcze raz ją okręcił, tak, że na moment obraz zaczął się kołysać jakby była pijana. Potem przyciągnął ją do siebie i oparła się o jego ciało. Jared położył jej dłoń na plecach i musnął delikatnie jej wargi. Tak strasznie tęsknił. Te usta mógłby całować do śmierci i był pewien, że nigdy mu się nie znudzi. Była taka piękna, dla niego najpiękniejsza, niczym ze snu. Czasami śnił o tym, jak klęka przed nią i prosi ją o rękę, ale gdy budził się, czując jej ciało przy swoim, miał wrażenie, że to jeszcze za wcześnie.
Sonia uśmiechnęła się, kładąc swoje dłonie na jego policzkach i zaraz potem czując jego palce, jak zaciskają się na jej talii. Bujali się w rytm jakiejś piosenki, której teraz nie był w stanie sobie przypomnieć. Była tak romantyczna, że gdyby wsłuchał się w jej słowa, mogłoby zakręcić mu się w głowie od tego cukru.
- Mógłbym tak do końca świata – mruknął jej niskim głosem do ucha. – Cały czas, jesteś taka śliczna.
- Widzę, że czegoś chcesz – odpowiedziała mu tak samo cicho, przenosząc dłonie na jego barki. Patrzyła mu prosto w oczy, nie mogąc doszukać się w jego oczach niczego prócz miłości.
- Ależ nie – uśmiechnął się i okręcił ją ponownie wokół własnej osi. Zaśmiała się w głos, kiedy kręcił ją i kręcił. – Nie jestem tak niewyżyty za jakiego mnie masz, skarbie – przyciągnął ją do siebie, że dosłownie wleciała w jego ramiona. Do jej nosa dotarł zapach jego perfum, który zawsze działał na nią kojąco. Gdy był blisko wszystko przestawało być złe. Gdy czuła jego ramiona, jak zaplatają się na jej ciele było najlepiej. Bo właśnie będąc w jego uścisku, wiedziała, że jest w najbezpieczniejszym miejscu na świecie.

Dziś ich dusze spotykały się nad stromą przepaścią. Były tak samo puste i naiwne jak jeszcze niedawno, gdy marzyli o swojej wspólnej wolności zamkniętej we własnych ramionach. Nie widzieli nic przed sobą, utkani z tego, czego trzymali się tak mocno. I choć myśleli, że nic nie jest w stanie ich złamać, to, co odpychali od siebie, myśląc, że stromy mur, który zbudowali wokół siebie ich ochroni, byli w ogromnym błędzie. Gdy sądzili, że zatrzyma ich przed choćby lekkim tchnieniem zachwianej przyszłości, do której wdziera się brutalna rzeczywistość. Nie wiedzieli jeszcze, że to, co miało ich chronić, odwraca się w ruinę ich wspólnych marzeń. Jednak mając tylko siebie, wiedzieli i łudzili się, że są w stanie odeprzeć wszystko. Ale jeszcze nie mogli wiedzieć, że to, co nazywali bezpieczną przystanią, będzie tym, co sprawi, że mimo to, że nazywali się niezwyciężonymi, obali wszystko z tylko silniejszym podmuchem ich wczorajszych złudzeń. Jednak do czasu, gdy coś odbiło się boleśnie od ich serc, zostawiając sromotną pustkę po marzeniach, które miały się już nie ziścić. Odbiło się z hukiem, wyżerając dziurę, której nie mogli już zamknąć. Mogli zacząć od nowa; razem budować na zgliszczach swoich pragnień, wspólnych nieodkrytych marzeń kolejne, a mogli też zetrzeć z siebie ślady pozostałe po miłosnym grzechu i patrzeć w przyszłość już nie razem, ale osobno.
Mogli być tymi samymi egoistycznymi masochistami, poddającymi się miłosnym torturom, przed którymi już nie chcieli uciekać. Mogli w nich błądzić jak ślepcy, chcąc złapać swoją dłoń, mogli patrzeć i nie widzieć już siebie. Mogli zapomnieć, mogli nie żałować niczego i przestać pamiętać. A mogli też zwyczajnie odejść.
Ale, gdy dziś ich dusze spotykały się nad przepaścią i wiedzieli, że oboje są skazani na niepowodzenie, nie byli już pewni czy mogliby wszystko, ale wiedzieli, że nie mogą żyć w tym świecie bez siebie.

Pięć miesięcy później, 18. kwietnia 2005r., Hollywood, Los Angeles.

To jest piosenka o miłości.
To jest piosenka o wierze.
Jeśli to koniec, to jest to jej dźwięk. Nigdy nie wiesz co dla mnie znaczysz.
Kathleen poprawiła swoją wygniecioną bluzkę, starając się, żeby wyglądała chociaż trochę przyzwoicie. Miała potargane włosy, a na nogach wysokie szpilki. Ktoś z boku mógł uznać, że wygląda jak panienka lekkich obyczajów, ale tutaj o to chodziło. Musiała taka być.
Z Jaredem nie widziała się długo. Bardzo długo. Prawie sześć lat, chociaż dla niej wydawała się to tylko chwila, gdy ujrzała go ponownie. Teraz już nie miał długich, jasnych włosów, które były takie miękkie, gdy wplatała w nie swoje palce. Miał je krótko przycięte, a oczy pociągnięte jakimś ciemnym cieniem. Wyglądał zdecydowanie pociągająco, odmiennie i jakoś tak trochę szalenie.
Uśmiechnął się do niej na powitanie, a potem skinął głową dając znak, żeby przeszła do swojej garderoby. Złapał się na tym, że dokładnie śledził jej ruchy i zagryzł wargi, gdy jego wzrok spoczął na jej zgrabnych, długich nogach. Kathleen była rzeczywiście piękna.
Nie starał się jej pamiętać, bo nie było czego pamiętać. Tamte czasy były dla niego zdecydowanie mroczne i dziwne. Kathleen tylko wyciągnęła do niego rękę, którą złapał, ale nie była to pomocna dłoń. „Los Angeles było miastem, którego nie potrafił ogarnąć na trzeźwo.”
Rozłożone kamery, statyści i ludzie z ekipy filmowej kręcili się wokół niego, a on mimo, że powinien się dawno już ruszyć z miejsca, ciągle stał i patrzył w kierunku w którym odeszła Kathleen.
- Kochaniutki, doprowadź się do porządku – usłyszał za swoimi plecami. Paul, reżyser teledysku uśmiechał się do niego wymachując rękoma w kierunku reszty ekipy. – Za chwilę nagrywamy! Twoje cizie są już gotowe.
- Doprawdy? – mruknął nawet na niego nie patrząc. – Jedna dopiero co przyszła.
- Tak ich pilnujesz – rzucił, a potem odszedł w kierunku Matta i Shannona, którzy rozmawiali między sobą. Paul był zorganizowany i rzeczowy. Chciał wszystko na już i najlepiej od razu. Nie miał czasu na zbędne poprawianie ujęć, dogrywanie niepotrzebnych scen. Miało być surowo i trochę psychodelicznie, może odrobine tandetnie i z dozą brudnych podtekstów. Taką wizję podjęli wspólnie, przecież nie będzie się zgadzał na wypuszczenie tego wideo tylko dlatego, że Paul je tak widział. Jego twarz przez prawie cały czas jego trwania przewijała się przez nie i musi być pewien, że mu się to podoba. Jared nie przyjmował do wiadomości żadnych pół produktów, bo tak. – Jared, szukaj blondyny i kręcimy waszą scenkę, no już, już! – Paul zwrócił się do niego, a Jared rzeczywiście przestał go słuchać i dopiero teraz zdał sobie sprawę, że tak jest. Spojrzał na niego krótko i wyszedł z pokoju, w którym mieli kręcić wspomnianą scenę. Wszystko było gotowe, przecież tylko miał usiąść i czekać aż Paul krzyknie ‘akcja!’. Ale coś, jakoś bez powodu w nim samym opóźniało tą chwilę. Scenariusz znał, może nie był tak identyczny, który widział jeszcze niedawno przy okazji kręcenia filmu, ale plan był. Musiał się go trzymać, bo inaczej będzie zmuszony improwizować, a improwizacji nie chciał, bo miało to być coś dobrego, a nie jakieś podrzędne ścierwo zrobione na szybko. W końcu to ta piosenka, ta właśnie piosenka otwierała „A Beautiful Lie” i ona musiała ukazać jej sens, przekaz i wszystko to, co zawarł od siebie na tej płycie. Tylko on znał każdą nutę tak dobrze i tak doskonale ją czuł, gdy śpiewał. Nie mógł pozwolić sobie na żadne ustępstwa, chwile zwątpienia, gorsze dni, momenty, kiedy będzie zwyczajnie zmęczony. Teraz, gdy wydanie płyty było już coraz bardziej namacalne, wszystkie demony związane z nią odeszły, był pewien, że będzie dobrze. Mimo to, że nawet sam wyciek płyty nie spowodował tego, że zaczął rwać sobie włosy z głowy tylko poczuł jakąś taką… bezradność – dalej był pewny, że będzie jedyna w swoim rodzaju. Choć Shannon przez chwilę przekreślił ją i uznał, że skoro wyciekła to jest to przecież zły znak. Ale on mimo to, że wtedy użył tylu przekleństw jak dostał ten cholerny telefon - teraz był pewien, że w dniu premiery będzie tak samo zachwycająca.
„A Beautiful Lie” było ucementowaniem jego wszystkich pragnień, porażek, wątpliwości i każdego najmniejszego marzenia, jakie jeszcze miał. To na niej miały być ukazane jego niewidoczne łzy, rozdrapane na nowo blizny i każdy najdrobniejszy szczegół jego samego, który pokazał, bo tylko na niej – właśnie na tej płycie oddał wszystko najlepiej jak mógł. Była dla niego niczym lustro; widział siebie, gdy śpiewał, czuł, gdy przez jego gardło przechodziły słowa i był pewny, że nigdy, ale to nigdy nie stworzył niczego lepszego. Czasami potrzebujemy jednej małej rzeczy, żeby zacząć wielkie zmiany.
- Kathleen, zbieraj się – uchylił drzwi do pokoju, który robił za prowizoryczną garderobę. – Nie mamy czasu, jesteś spóźniona – patrzył, jak ubiera czarny gorset, a jej niebieskie oczy również krzyżują się z jego w lustrze.
- Jay… - zaczęła, oblizała swoje pełne wargi. – Tęskniłam.
- Mi wcale ciebie nie brakuje – patrzył twardo w lustro, a ona odwróciła głowę i zaczesała swoje blond włosy do tyłu. Miała wysokie szpilki i wyglądała tak prowokująco, jak jeszcze ją kiedyś pamiętał. Również wiedział, że jest najlepsza w kuszeniu go i ściąganiu na złą stronę, ale był pewien, że teraz jej się już da radę oprzeć.
- Wydaje ci się – mruknęła, podchodząc powoli do niego. Położyła mu dłoń na ramieniu i mierzyli się wzrokiem. Przygryzła swoje wargi, patrząc na jego usta, które miał lekko uchylone. Był cały na czarno, pomyślała, że zdecydowanie woli go w takim wydaniu. – Jay, tobie się po prostu wydaje…
- Nic mi się już nie wydaje, Kathleen – zacisnął zęby, wciąż czując jej palce na swoim barku. – Za dwa dni wrócisz do swojej dziupli – czuł jak cały się spina, kiedy przekracza jedną z ostatnich granic. Znowu był pewien, że jest idealną jej marionetką, którą znowu wykorzysta. Pociągnie za sznurki, a on… - Czy nie powinnaś –
- Kochanie, nie zadawaj zbyt wiele pytań – mruknęła, a jej oddech omiótł jego twarz. Pamiętał jej słodki zapach, jej blond włosy w jego dłoniach, jej doskonałe ciało, które tak wiele razy dotykał. – Bo to wszystko jest tylko grą.***
- Kath... – chciał coś powiedzieć, ale dotknęła palcem jego wargi. Przejechała po niej, a potem jeszcze się przybliżyła. Miał wrażenie, że prawie stykają się nosami. Czuł ją doskonale, jej kosmyki włosów dotykały jego policzka, kiedy jeszcze bardziej się nachyliła i złożyła w jego kąciku ust pocałunek. (…) Run away, run away I'll attack. Kathleen nie zdążyła oderwać swoich ust, a on przekręcił głowę tak, że objął wargami je całe. Nie pomyślał w tamtej chwili, że za nimi tęsknił ani, że w jakiś sposób mu ich brakowało. Nie było to z tych uczuć, jakie mężczyzna może czuć do kobiety, do której coś czuje, tylko bardziej jak jakaś stłumiona, silnie skrywana żądza. Jej dłonie chwyciły go za ramiona, przyciągając do siebie jeszcze mocniej, gdy miał wrażenie, że już nie wytrzyma. Całował ją mocno, gorąco i z jakimś dziwnym pragnieniem, że musi udowodnić, że to teraz on, a nie ona nad nim góruje. Popchnął ją w kierunku komody, nad którą wisiało lustro, a ona jak na komendę cofała się razem z nim. Czuł jak palce wplata w jego włosy, jak jej przyśpieszony oddech współgra z jego własnym.
Oparła się o komodę, a potem złapał za jej biodra i uniósł do góry. Nie przestawała go całować, gdy jej dłonie błądziły po jego pozapinanej aż do szyi koszuli. Przez moment zastanawiała się czy jest w ogóle sens ją rozpinać, przecież nie ma czasu bawić się w żadne niepotrzebne gierki. Wiedziała do czego on zmierza, przecież zawsze taki był. Nie było między nimi grama romantyczności, a jej wcale to nie przeszkadzało. Lubiła to, że jest taki… szorstki i stanowczy i nie dawał się dwa razy o coś prosić.
Kathleen oddychała nierówno, kiedy jego dłonie zaczęły błądzić po jej piersiach schowanych pod czarną kamizelką. Były niezbyt gładkie i delikatne, lata grania na gitarze starły z jego opuszków wszystko co subtelne i łagodne. Oplotła swoje nogi o jego biodra i odchyliła głowę, dając się całować po swojej odsłoniętej szyi. Tylko czekała aż zaciśnie na niej swoją dłoń. Miała wrażenie, że to dzieje się za szybko, a ona zwyczajnie nie jest w stanie nadążyć i brakuje jej tchu. Zniżył ręce na jej biodra, a potem rozpiął jeden guzik jej krótkich, czarnych spodenek. Zaczynało jej być gorąco, a Jared już wiedział, że ma ją w garści. Sunął nosem po jej szyi, wdychał jej zapach, a swoje dłonie wsadził w jej bieliznę. Usłyszał jej stłumiony jęk, gdy dosięgnął ponownie jej ust i czuł, że już jest autentycznie jego. Wsunął w nią dwa palce i poruszał nimi, kiedy Kathleen złapała go za kark i wpiła się w jego usta z niesłabnącą mocą. Miała wrażenie, że zaraz zabraknie jej tlenu. Mogła przysiąc, że chyba sama za nim tęskniła. Wydawało jej się, że traci wszelką kontrolę, gdy jest w pobliżu. Jej wyniosłość, opanowanie, cały chłód jaki rozsiewała wokół siebie, ginął w jego ramionach.  – Przecież to tylko gra – mruknął jej do ucha, wyciągając dłoń z jej spodni, a ona spojrzała na niego zaskoczona. Była pewna, że… Kathleen zamrugała nie rozumiejąc co się dzieje. Jared patrzył na nią, a w jego oczach odbijało się jakieś dziwne szaleństwo. Gdyby kiedykolwiek była w nim zakochana, chociaż odrobinę albo gdyby łączyło ich coś z wyższych kategorii, mogłaby śmiało powiedzieć, że kocha jego wewnętrzne szaleństwo, to wszystko co dzieje się z nim w środku, on sam, on sam i jego obłęd.
- Jar… - mruknęła, a potem przygryzła jego palce, czując swój smak. Patrzył na nią twardym wzrokiem, a jego błękitne oczy pociemniały. Były prawie granatowe i nie wiedziała czy to z pożądania czy ze wściekłości. Drugą ręką odchylił jej głowę i przybliżył swoje wargi do jej ucha. Słyszała jego przyśpieszony oddech, czuła jego zapach. Był wszystkim tym, co mogła nazwać definicją szaleństwa. – Jared – wychrypiała, a on dopiero na nią spojrzał. Jego palce zaciskały się na jej szyi i zastanawiała się czy będzie mieć ślad.
- Widzimy się za pięć minut – oderwał się od niej, wciąż mierząc ją groźnym wzrokiem. Jego oczy pociągnięte czarną kredką były jeszcze mroczniejsze. – Nie toleruje spóźnień. – I zwyczajnie odszedł trzaskając mocno drzwiami. Odwróciła się w stronę lustra i zobaczyła, że jej policzki są nienaturalnie czerwone. Tak na nią działał.
__
tytuł: Muse - Time is running out ♥
*nawiązanie do drugiego akapitu 1 odc.
**Naprawdę był tutaj i prosi ją w tej chwili, żeby myślał o tym, jak o czymś co się nie zdarzy - pogrubienie specjalne, pisze, jakby ktoś nie umiał "odczytać" ukrytego sensu.
***nawiązanie do piosenki 'A Beautiful Lie.'

czasem się zastanawiam nad tym, czy to opowiadanie nie robi się ździebko chore...