AKTUALIZACJA

Prawdopodobnie nikt tu nie wchodzi poza mną raz na miesiąc i jakimś zbłąkanym wędrowcem, ale chce powiedzieć, że cała lista odcinków WRÓCIŁA. Można czytać to opowiadanie jeżeli ktoś zapragnie do woli, za moją całkowitą zgodą.

Czasem jeszcze tęsknię.

środa, 25 czerwca 2014

1. Moja historia, której morał powinieneś ułożyć sobie sam, będzie paradoksalnie tą, na którą tak długo czekałeś i tą, której nigdy niechciałeś znać

20. sierpnia 2010r., Kraków, Polska.

- Po co to robisz? - pierwsze pytanie o jakim pomyślał, brzmiało zupełnie inaczej, niż to, które zostało zadane przed młodego redaktora.
- A po co udziela się wywiadu? - odpowiedział zgryźliwie, mrużąc leciutko oczy. Słońce go dekoncentrowało, a letni żar, który lał się za oknem, oddzielała od nich tylko klimatyzacja.
- Ty wystarczająco długo nie chciałeś tego zrobić - zapadła między nimi cisza. Jared z powrotem przybrał normalny wyraz twarzy, a nie jak wcześniej 'umęczonego wojownika'.
- Po prostu miałem swoje powody.
- Jakie? - pytanie zawisło w powietrzu. Jared wypuścił powietrze z płuc, robiąc to o wiele głośniej niż robi się to normalnie. Coś ciążyło mu na sercu. A Will nie wiedział jeszcze, jak wielkie to było.
- Wyobraź sobie miny producentów, menagerów, a jeszcze lepiej fanów!, jakby wiedzieli jakim kosztem to wszystko...
- Co wszystko? - znowu długo nie dostał odpowiedzi, do czego w gruncie rzeczy zdążył się przyzwyczaić.
- Zaczęło się... niewinnie, grudzień dziewięćdziesiąty szósty, lotnisko... padał wtedy śnieg, bardzo dużo śniegu...
- Chcesz na pewno to opowiedzieć? Jesteś na to gotowy? Na każde moje pytanie, przecież wiesz, że mogą być one bardzo bezpośrednie - przerwał mu w połowie, ostrzegając. Jared kiwnął potakująco głową, rozumiejąc dokładnie w co brnie.
- ...i wiesz, może nie było jakoś magicznie - w końcu to było samo Boże Narodzenie - ale to były mimo wszystko jedne z moich ulubionych świąt, które wspominam ze szczerym uśmiechem.

14. lat wcześniej,
24. grudnia 1996r., Wigilia, Nowy Jork, lotnisko im. Johna F. Kennedy’ego.

Tamtego dnia, w którym wszystkie samoloty przestały latać, by dać po raz kolejny ludziom zwariować, stałem na środku terminalu, krzycząc, jednak mając wciąż zaciśnięte usta.
Kilka tysięcy ludzi, pogrążonych w panice, która wydawało się, jakby miała nigdy nie ustać. A wśród nich ja, choć taki mały, nic nie znaczący, stałem pośrodku tłumu, który gnał gdzieś na oślep, jednocześnie, chcąc wiedzieć, gdzie biec. Tamtego dnia, mogłem stracić wszystko, rzucić wszystko, lub zabrać to wszystko ze sobą z powrotem. Nie zrobiłem nic, by zatrzymać tę machinę, która wciąż się napędzała, tylko stałem gdzieś z boku i patrzyłem. Tamtego dnia, nie wiedziałem, gdzie będę za rok, za dwa ani za dziesięć, choć wciąż snułem swoje dziwne plany, by dać usłyszeć się światu…
Przemijałem, a to, co się działo wokół mnie, nie trafiało do mnie, choć dźwięki były na tyle wyraźne, że dało się oszaleć. Zastanawiałem się nad tym, i mógłbym przysiąc na siebie i innych, że chwile, które były na tym lotnisku, nigdy później już nie były mi obojętne. Miałem dwadzieścia pięć lat, przed sobą cały świat, a mimo to, wciąż stałem w miejscu. Nie było tego czegoś, co potrafiłoby mnie poruszyć. Iskry, która, wciąż sprawiałaby, że zaczynam płonąć…
Moja historia nigdy nie była oryginalna ani równie zabawna, którą można obejrzeć w kinie. Nie wywołała tylu uśmiechów, łez wzruszenia, ani poczucia, że „jest to coś, na co tak długo czekaliśmy”. Nigdy nie zobaczysz jej na sali kinowej, choć będę starał się wtedy przybierać wiele masek na twarz, grając po raz kolejny wciąż i wciąż nowe role.
Zobaczysz tam siebie - we mnie, w moim głosie usłyszysz swój, a nasze myśli na moment przestaną się mijać i poczujesz, że choć przez wielu jestem kochany, przez jeszcze więcej ludzi nienawidzony. Moja historia, której morał powinieneś ułożyć sobie sam, będzie paradoksalnie tą, na którą tak długo czekałeś i tą, której nigdy nie chciałeś znać.
Dopóki…

- Nadajemy na żywo, lotnisko w Nowym Jorku kompletnie zatkane! Wszystko stoi, nic nie kursuje, a samoloty mają po kilkunastogodzinne opóźnienie! Zapowiadane opady śniegu miały być mniejsze niż w rzeczywistości. Nie wiadomo ile to jeszcze potrwa… - głos spikerki dotarł do jego uszu, kiedy siedział na jednym z plastikowych krzesełek i przyglądał się, jak służby zatrudnione do odśnieżania zalegającego śniegu, walczą z wiatrakami. Uśmiechnął się w kącikach ust, choć w duchu czuł, jak coś zaczyna go denerwować. Wpatrywał się w opadające płatki śniegu, które nie wróżyły nic dobrego. - …z BBC, mówiła dla was Susannah Miller.
Dziennikarka pomachała do kamerzysty, że ma przestać kręcić. Wyłączył kamerę i odszedł razem z dziewczyną w kierunku automatu z kawą.
Jared odwrócił wzrok, wpatrując się teraz w swój, już pusty papierowy kubeczek. W życiu nie pomyślałby, że osiem, dokładnie osiem terminali przestanie funkcjonować na tak długo, a natura znów zakpi sobie z ludzi.
Powiódł znużonym wzrokiem po wielkiej choince stojącej w rogu terminalu, po zrezygnowanych twarzach ludzi, patrzących się na tablicę przylotów i odlotów, aż wreszcie zatrzymał swoje oczy, wpatrując się w jakąś parę ludzi. Gdy próbował wyciszyć się i spróbować znaleźć jakieś dobre strony tego, że się tu znajduje, doszedł niemal automatycznie do wniosku, że ich nie ma. Tylko marnuje swój czas, a chociażby chciał cokolwiek zmienić nie potrafił. Bo gdzieś od dobrych kilku godzin litery nie zmieniły się, a wciąż układały się w słowo: lot odwołany.
W pewnej chwili obudziło się w nim coś, jakieś dziwne uczucie, sam nie wiedział dlaczego, właśnie chciał stąd uciec. Ale poczuł w sobie tak silną ochotę ucieczki, jak jeszcze nigdy. Głosy ludzi, płacz i nieprzerwane krzyki dzieci na moment przestały istnieć.
Został wtedy sam. Tylko on sam i gdzieś w dali cała reszta ludzi, która doprowadzała go do skraju szaleństwa. Nie panował nad tym, co robi. Zgniótł kubek w dłoni i rzucił się do biegu.

Shannon rozłożył bagaże wokół swoich stóp i niczym lord, pilnował swojej fortecy. Otworzył jedną z walizek i wyciągnął gruby, wełniany sweter. Wciągnął go na głowę i przez chwilę starał się odszukać swojego brata, który gdzieś zniknął.
- Cholera – syknął, nie wiedząc gdzie jest. Twarze ludzi zaczynały mu być już znajome, a ich rozmowy wciąż te same. Przez moment poczuł nagłą panikę; nie miał pojęcia czy dlatego, że szykuje się tu noc, czy może, że zgubił brata.
Wyciągnął gazetę i otworzył na środkowej stronie. Była sprzed tygodnia.
Nie będzie się tym interesował. Da rade. Jak zawsze.

Jared po kolejnym okrążeniu bezsensownego już spaceru, usiadł na plastikowym krzesełku, które było tak niewygodne, że zaczynał je przeklinać w myślach. Siedział dokładnie trzy rzędy na lewo od Shannona i pięć wstecz. Miał go na idealnym widoku i zaczynał się śmiać pod nosem, jak szuka go w panice. Znał swojego brata i wiedział, jak reaguje w takich chwilach, ale mimo to, uwielbiał to robić. Uwielbiał się z niego śmiać.
Stukanie paznokci o oparcie plastikowego krzesełka, pozwalało mu tylko się w taki sposób uspokoić. Siedząc tył na przód i wpatrując się w otaczających go ludzi, czuł, jak od środka zaczyna się w nim gotować. Wokół niego kręciło się ich multum. Wszyscy i każdy z osobna przeszkadzał mu swoją obecnością. Nie miało go tu przecież być! Teraz, w tym czasie razem z Shannonem mieli siedzieć u swojej matki za stołem i składać sobie nawzajem życzenia. A w rezultacie, siedzi uwięziony w Wigilię na lotnisku w Nowym Jorku i jak na chwilę obecną nie zapowiada się, żeby miał je w ciągu najbliższych godzin opuścić.
- Wiesz co ci powiem?! – usłyszał za swoimi plecami, dosłownie sekundę później. Miał przez chwilę wrażenie, że jest to skierowane do niego. – Nie po to się zgodziłam przylecieć tu z tobą, żeby teraz wysłuchiwać, jaki jesteś zawiedziony, jaki rozwścieczony i przez to zwalasz wszystko na mnie, bo w końcu to ja miałam rację i ci jest aż tak trudno to przyznać z twoją wygórowaną dumą! Pomyliłeś się i teraz tak ciężko ci jest, że nie będzie nas na Wigilię w domu. Sama ci mówiłam, że to jest z ł y pomysł, ruszać się gdziekolwiek przed świętami, ale ty oczywiście pan i władca świata, musiałeś zrobić po swojemu i nawet mnie nie posłuchać! Teraz na twoje życzenie będziemy gnić na tym pieprzonym lotnisku aż do sylwestra!  – odwrócił głowę, przypatrując się jakiejś dziewczynie, która krzyczy na chyba trochę starszego chłopaka od siebie. Była bardzo zdenerwowana i to się dało wyczuć w powietrzu; wystarczyła tylko iskra, a zaraz mogła wybuchnąć.
 – Posłuchaj, przecież mówiłaś, że tydzień w Nowym Jorku to jest to... – mówił bezradnie chłopak, starając się uspokoić dziewczynę. Zauważył, że ona zaciska swoje drobne dłonie w pięści i przez chwilę zdawało mu się, że jest zdolna coś zrobić. Rozprostowała powoli palce, wypuszczając ze świstem powietrze przez usta.
– Daj mi już święty spokój najlepiej! Zrobiłeś z siebie kretyna i przy okazji ze mnie. Idź już, nie chcę cię widzieć... i zostaw mnie samą. – Powiedziała już normalnie i odeszła od zaskoczonego chłopaka. Jared odwrócił z powrotem głowę, udając, że nie podsłuchiwał. Kiedy usiadła obok niego, dwa krzesełka dalej, próbował stłumić w sobie chichot, ale nie uszło to uwadze dziewczyny.
- Z czego się śmiejesz? – zapytała przez zęby. – Widzisz tu coś śmiesznego?
- Nie, nic naprawdę – udawał poważnego. – Ale...
- Ale co? – dopytywała się, mrużąc gniewnie oczy. Wpatrywał się w nią jakąś chwilę, a potem udawał, że poprawia włosy.
- Nieźle grasz, mogłabyś zostać aktorką... – odpowiedział wymijająco, przenosząc wzrok na coś innego, żeby tylko nie musieć patrzeć jej w oczy.
- Nie ściemniaj, widziałam, że podsłuchiwałeś – wyprostowała nogi, zakładając jedną na drugą i odchylając się trochę na krzesełku do tyłu.
- Ej no, o co ty mnie oskarżasz?! Siedzę sobie spokojnie, patrzę jak mój brat kopie w walizce, ludzie się o niego potykają, za chwilę dojdzie do jakiegoś wypadku, będą nie daj Bóg ranni, chcę śledzić sytuację na bieżąco, a później słyszę jakieś darcie się za plecami, myślę sobie WTF?!... byłem pewien, że mu przywalisz – powiedział uśmiechając się szeroko.
- Debil.
- Wolę po prostu Jared – parsknęła śmiechem i założyła za ucho zbłąkany kosmyk miedzianych włosów.
- Jestem Sonia.

W każdej chwili, w której podjęła jakąkolwiek decyzje, zawsze lub prawie zawsze, zaczynała żałować. Swoich słów, gestów, spojrzeń i nagłych wybuchów gniewu. Przeczesując palcami swoje długie, kasztanowe włosy, odetchnęła głęboko. Nie potrafiła zebrać myśli, wszystko, co ją otaczało było nie tak. Lotnisko zamieniło się w klatkę bez wyjścia, a ludzie, wszyscy i każdy z osobna, zaczynali przyprawiać ją o ból głowy.
Przez prawie całe swoje dziewiętnastoletnie życie goniła za tym, by być nareszcie zauważoną. Czasami wychodziło, czasami już zaczynała się poddawać. Przestawała walczyć, choć wiedziała, że nie może się poddać. Teraz przynajmniej była szczęśliwa, że nie musi znosić humorów Tyrone’a.
Starała się jak mogła, pozwalała poddać się chwili, nie myśleć o konsekwencjach. Ale w gruncie rzeczy, zastanawiała się wtedy, gdy wszystkie światła zgasły, czy jest sens. Czy jest sens gnać w to wszystko, łamać nogi, gonić za tym i dążyć, by wreszcie być kimś, kim chce od tak dawna.
- Słuchasz mnie? – dopiero teraz zdała sobie sprawę, że ktoś coś do niej mówi. Sonia ocknęła się i spojrzała na swojego towarzysza nieprzytomnym wzrokiem.
- Zamyśliłam się.
- Tyle to ja wiem... O czym myślałaś? – zapytał. – Oczywiście, jeśli można wiedzieć – dodał szybko, wpatrując się w jej minę.
- W sumie to o niczym.
- Nie idzie myśleć o niczym... Ale chyba się nie znam, w ogóle... – zawiesił głos, skupiając wzrok na czymś przed nią.
- Jared, chodź no tu! – dobiegł ją głos od prawej strony, momentalnie odwróciła głowę w tamtym kierunku. Niewysoki brunet machał w ich kierunku, chcąc zwrócić na siebie uwagę. Przyjrzała mu się, chcąc go w jakiś sposób zapamiętać. Nie był jakiś wyróżniający się z tłumu, nie miał kolorowych włosów ani kolczyków na twarzy.
- Kto to? – spytała, mrużąc oczy. Jared wrócił na jej twarz spojrzeniem, już nie było takie rozbawione i radosne, jak przed chwilą.
Shannon trzymał w ręku telefon i od czasu do czasu przyglądając się mu, patrzył wzburzonymi oczami na Jareda. Nawet zdołała dojrzeć, że kręci z politowaniem głową. Przez chwilę zastanawiało ją o co może chodzić, ale raczej nie był to jej interes. W końcu znała go od godziny, wie jedynie jak ma na imię i nic poza tym. Jego problemy to jego problemy, wystarczająco miała swoich.
- Mój brat Shannon. Zapalony perkusista, niestety bez perkusji, którą musiałem sprzedać – westchnął. – Do tej pory tego mi nie wybaczył, ale mam nadzieje, że kiedyś zabiorę go do sklepu i wybierze sobie jaką chce i rzucę kasą o stół, jak ci wszyscy… -
- Macie swój zespół?
- Tak jakby – odpowiedział wymijająco, powoli podnosząc się z miejsca.
- To znaczy? – nie chciała dać za wygraną, jej wrodzony upór i chęć poznania na wszystko odpowiedzi, czasami ją w sobie denerwowały, ale teraz... Musiała po prostu wiedzieć.
- No pośpiesz się, ileż można czekać?! – głos Shannona był coraz bardziej poirytowany. Odwrócił się od dziewczyny i odszedł w jego kierunku. Shannon patrzył na niego, nie mogąc pojąć czemu tak bagatelizuje wszystkie sprawy. Wyciągnął telefon i podstawił mu go pod nos.
Jared bronił się, zmieniał numery, blokował kontakty. Robił wszystko, co mógł zrobić, ale i tak zawsze to wszystko, co zrobił wracało niczym bumerang. Już chciał odrzucić połączenie – tak, jak zawsze to robił, ale napotkał ostrzegawcze spojrzenie Shannona.
Coś zaczynało w nim pękać, ale jeszcze nie wiedział, co to było. Powoli, powolutku z każdym dniem, czuł się tak, jakby spuszczano z niego powietrze. Jakaś niewidzialna siła, zabierała mu coś, a on nie mógł się przeciwstawić. Było to poza nim i przeciw niemu, a to wszystko, co miało dopiero nastąpić, nie wiedział, czy da rade udźwignąć.
- Dzień dobry, panie Leto – usłyszał po drugiej stronie słuchawki. – Dziękuje, że zdecydował się pan odebrać telefon. Dzwonię w takiej sprawie, że dzisiaj nikogo nie zastano w mieszkaniu, a miał pan być. Komornik miał zarekwirować telewizor i inne sprzęty, które wyznaczył do licytacji… -
- Wiem – przerwał. – Dobrze o tym wiem. Niestety jak pan dobrze wie, dzisiaj lotnisko w Nowym Jorku nie działa. Zepsuło się – zakpił. – Proszę poczekać z kolejną miłą wizytą do mnie, do czasu aż się naprawi – rozłączył się, ale nie odsunął słuchawki od ucha. Trwał tak przez chwilę, wsłuchując się w ciszę i milcząc.
- I co? – Shannon świdrował go spojrzeniem.
- I gówno. Kolejna wizyta po prezenty za jakiś czas – odetchnął. – Któregoś dnia, to wszystko, co się stało i ludzie, którzy nie wierzyli, w końcu zobaczą, co potrafię. Może to brzmi banalnie, ale mimo wszystko, wciąż mam nadzieje…

18. grudnia 1996r., Phoenix, Arizona.

Stukanie obcasów o posadzkę, było pierwszą rzeczą, jaką usłyszał, gdy podniósł swoje powieki do góry. Otworzył je szerzej, chcąc przyjrzeć się dokładnie, kto go odwiedził. Nie widział. Głosy wydobywały się z pokoju obok, ale mimo to, że miał zamknięte drzwi, doskonale je słyszał.
- Shannon, mam pomysł. Skoro gracie, załatwię wam etat grających do kotleta w knajpie na rogu. Dużo dzieciaków tam przychodzi, może was polubią – dziewczęcy głos tłukł mu się po uszach. Louise. – Ostatnio nawet słyszałam, że sam Mike Evans tam przychodzi, bo dziewczyny dobrze wywijają tyłkami.
- Mamy grać w jakiejś przydrożnej knajpie? – odezwał się Shannon, choć w jego głosie pobrzmiewał entuzjazm, jego słowa nie wskazywały na to.
- Niektórych odkrywają w talent show, niektórych biorą z ulicy, innych znajdują między półkami w supermarkecie, a was mogą odkryć, kiedy będą popijać whisky i zagryzać śledziem.
- Brzmi spoko – już nie dosłyszał, kiedy zrozumiał, że Shannon bez niego organizuje wszystko. Może nie było w tym nic złego, może to dobrze, że nie spocznie to tylko na jego barkach, ale myślał, że podejmą decyzję sami. Przed ich wyjazdem do Nowego Jorku, by odwiedzić chrześniaka Shannona i podarować mu jakiś swój stary prezent.
- Po świętach zagadam do szefa, powinno się udać – a później przestał słuchać, gdy na wyświetlaczu pojawił się znienawidzony napis, układający się w słowo: Komornik.

24 grudnia, 1996r., Nowy Jork, lotnisko im. Johna F. Kennedy’ego.

W sennym koszmarze, widział wiele rzeczy, które chciał omijać w rzeczywistości. Każda osoba, co stawała na jego drodze, była częścią misji, którą  miał wypełnić. Widział siebie, oczami kogoś w zupełności innego, patrzył, jak stacza się na sam dół i nie potrafi już odbić się do góry. Zgubił się w labiryncie własnych myśli, gdy przemierzał kolejne szczeble drabiny życia. Coś trzymało go, ale nie chciało puścić, otoczyło jego ręce niewidzialnymi łańcuchami, które, gdy tylko wykonał zły ruch, zaciskało jeszcze boleśniej. Był jakby pod jego panowaniem, wykonywał wszystko synchronicznie, w zupełności jak szmaciana marionetka bez swojej własnej woli. Gdy chciał zrobić cokolwiek, powodował, że robiło się jeszcze gorzej i upadał jeszcze niżej...
Na sam dół.
Gdy wpatrywał się w siebie, widząc, swoją wątłą sylwetkę, targaną przez Los, przyrzekł sobie, że pomimo wszystko się nie podda. Nie upadnie, powstanie i udowodni, że można lepiej.
Był daleko, bardzo daleko, ale widział swój cel.

Obudził się na jednym z łóżek polowych, które były ustawione na lotnisku jedno obok drugiego. Światło księżyca padało na budynki uśpionego miasta, w powietrzu unosiły się płatki spadającego śniegu. Choinka była wyłączona, żeby nikomu nie przeszkadzała we śnie. Nie tak sobie wymarzył święta, jeszcze może ma tutaj obchodzić urodziny, sylwestra, nowy rok?! Starszy facet, śpiący obok niego chrapał tak, że wydawało mu się, że zaraz chyba się udusi. Shannon leżący po drugiej stronie, miał głowę schowaną pod poduszką, którą przyciskał rękoma na uszach. Podniósł się do pozycji siedzącej, i starł pot z czoła.
Rozejrzał się szeroko otwartymi oczami, ale napotkał przed sobą tylko ciemność. Wymacał w spodniach zapalniczkę, a pod łóżkiem prawie pustą paczkę fajek.
Wyszedł z niego po cichu, starając się nie narobić hałasu. Ale znając swoje szczęście w takich sytuacjach, pewnie zaraz wszystkich obudzi. Przeszedł między łóżkami, mijając nieznajomych sobie ludzi; dwie małe dziewczynki śpiące razem, dziewczynę z ciągle grającą muzyką w uszach, która lekko szumiała w cichej przestrzeni, mężczyznę śpiącego ze swoim psem. Kiedy otworzył drzwi do męskiej ubikacji i podszedł, żeby otworzyć okno, usłyszał czyjś przytłumiony szloch z kabiny obok. Nasłuchiwał uważnie, podchodząc do białych, odrapanych drzwi. Oparł się o nie i z nonszalancją zaczął odpalać ostatniego papierosa.
- Nie płacz, to nie ma sensu – powiedział, zaciągając się dymem i wypuszczając go do góry, w kierunku okna. Stał naprzeciwko luster nad umywalkami i widział w nich swoje odbicie. – Nawet cię nie znam, ale to nie ma sensu – szloch na moment ustał, nawet nie słyszał żadnego oddechu. – Jakbym miał coś mocniejszego, to moglibyśmy się sztachnać na poprawę humoru... ale, niestety – przytknął papierosa z powrotem do ust i wpatrywał się dalej w swoje oczy oparty o drzwi.
- Nie masz pojęcia – usłyszał cichy szept, który ledwo usłyszał. – Nie masz pojęcia jak to jest, mieć nagle wszystko, a później nic – mówiła dalej, a łzy mieszały się jej z czarnym tuszem na policzkach. W tym momencie przypomniał mu się Walker i jego ciągłe wydzwanianie do niego, miał jeszcze trochę czasu na zapłatę, ale widział wszystko w ciemnych barwach.
- Bywało się w o wiele gorszych sytuacjach, niż myślisz – Sonia nie rozpoznała jego głosu, tylko usiadła na podłodze po drugiej stronie drzwi. Nie chciała, żeby ktokolwiek ją widział w takim stanie. – Ale to przechodzi... Zawsze przechodzi – osunął się w dół, trzymając papierosa w ręku. Teraz wpatrywał się w brudne kafelki i rury odpływowe od umywalek. Nie chciało mu się spać, czuł się tak, jakby przespał noc i cały dzień. Mógł tu siedzieć do rana.
- Bez sensu... – usłyszał jeszcze, a później tylko wsłuchiwał się w ich miarowe oddechy. Było cicho, bardzo cicho, tak jak w Boże Narodzenie zawsze bywa. Dopalając do końca papierosa, miał czysty umysł. Myślał o wszystkim, a w zupełności o niczym. Dziewczyna za jego plecami więcej już się nie odezwała, uznał, że jeśli nie chce rozmawiać, nie będzie ciągnął tego dalej.
Wystarczała im swoja obecność.
Nie liczył czasu, ani razu nie spojrzał na swój zegarek. Zagłuszał nieproszone myśli ich spokojnymi oddechami i starał się w nich znaleźć... coś, cokolwiek... odpowiedź, wyjaśnienie, myśl przewodnią, remedium na wszystko. Coś, co pozwoliłoby mu spełniać swój cel.
Dokładnie trzy godziny później, drzwi do toalety otworzyły się ponownie. Wszedł jakiś zaspany dziesięciolatek, a gdy go zobaczył od razu oprzytomniał. Wtedy dopiero uniósł się i stanął na nogi. Kiedy go minął, zdzwoniony chłopak aż się za nim obrócił.
Wróciwszy na miejsce, usiadł na skraju łóżka i zaczął obserwować ludzi. Jakaś dziewczyna intensywnie starała zwrócić na siebie jego uwagę, w odpowiedzi odwrócił głowę w przeciwną stronę.
- Dzisiaj jest Boże Narodzenie – usłyszał głos, którego do końca nie rozpoznał. – Nie myślałam, że się kiedykolwiek spotkamy, a co dopiero będziemy rozmawiać – Sonia usiadła obok niego, podciągając kolana aż pod brodę. – Więc chciała ci życzyć wszystkiego najlepszego, jeślibyśmy się nie spotkali już później, to spełnienia marzeń i zmian w nowym roku ’97 – uśmiechnęła się i nie potrafił nic prócz tego uśmiechu wyczytać z jej twarzy.
- Dzięki – wydukał. – Nawzajem i... jeśli kiedyś stanę się sławny... choć może to nie wypali...
- Będziesz. – Zawtórowała mu i spojrzał na nią zaskoczony.
- Więc... jeśli kiedyś stanę się sławny, to wyślę ci bilety na swój pierwszy koncert.
- Obiecujesz?
- Obiecuję.

I choć tamtego dnia, jeszcze nie wiedział co go czeka, a co będzie musiał przejść, żeby znaleźć się w chwili, w której czternaście lat późnej będzie chciał po tak wielu próbach, prośbach i propozycjach opowiedzieć to wszystko, było teraz bez znaczenia.
W tamtym momencie nie pomyślał, że kiedykolwiek jego sny staną się jawą, marzenia rzeczywistością, a głęboko ukryte pragnienia wyjdą wreszcie na wierzch. Miał dopiero dwadzieścia pięć lat, starał się jak mógł, a życie jak zwykle podkładało mu kłody pod nogi, by pozwolić mu, w którymś momencie powiedzieć sobie; jestem tu, cały obdarty ze złudzeń, taki jakiego mnie nie znacie, którego nigdy byście nie chcieli oglądać.
Pomimo szczelnie skrywanych obaw, kłamstw i tak bardzo szanującej się prywatności, tama runęła, a paradoksalnie, jego świat powstał z gruzów. Moja historia, w której tak wiele razy wołałem o pomoc, dopóki ktoś wciąż wyciągał do mnie dłoń.