20. sierpnia 2010r., Kraków, Polska.
- Po co to robisz? - pierwsze pytanie o jakim
pomyślał, brzmiało zupełnie inaczej, niż to, które zostało zadane przed młodego
redaktora.
- A po co udziela się wywiadu? - odpowiedział
zgryźliwie, mrużąc leciutko oczy. Słońce go dekoncentrowało, a letni żar, który
lał się za oknem, oddzielała od nich tylko klimatyzacja.
- Ty wystarczająco długo nie chciałeś tego zrobić -
zapadła między nimi cisza. Jared z powrotem przybrał normalny wyraz twarzy, a
nie jak wcześniej 'umęczonego wojownika'.
- Po prostu miałem swoje powody.
- Jakie? - pytanie zawisło w powietrzu. Jared wypuścił
powietrze z płuc, robiąc to o wiele głośniej niż robi się to normalnie. Coś
ciążyło mu na sercu. A Will nie wiedział jeszcze, jak wielkie to było.
- Wyobraź sobie miny producentów, menagerów, a jeszcze
lepiej fanów!, jakby wiedzieli jakim kosztem to wszystko...
- Co wszystko? - znowu długo nie dostał odpowiedzi, do
czego w gruncie rzeczy zdążył się przyzwyczaić.
- Zaczęło się... niewinnie, grudzień dziewięćdziesiąty
szósty, lotnisko... padał wtedy śnieg, bardzo dużo śniegu...
- Chcesz na pewno to opowiedzieć? Jesteś na to gotowy?
Na każde moje pytanie, przecież wiesz, że mogą być one bardzo bezpośrednie -
przerwał mu w połowie, ostrzegając. Jared kiwnął potakująco głową, rozumiejąc
dokładnie w co brnie.
- ...i wiesz, może nie było jakoś magicznie - w końcu
to było samo Boże Narodzenie - ale to były mimo wszystko jedne z moich
ulubionych świąt, które wspominam ze szczerym uśmiechem.
14. lat wcześniej,
24. grudnia 1996r., Wigilia, Nowy Jork, lotnisko im.
Johna F. Kennedy’ego.
Tamtego dnia, w którym wszystkie samoloty przestały
latać, by dać po raz kolejny ludziom zwariować, stałem na środku terminalu,
krzycząc, jednak mając wciąż zaciśnięte usta.
Kilka tysięcy ludzi, pogrążonych w panice, która wydawało
się, jakby miała nigdy nie ustać. A wśród nich ja, choć taki mały, nic nie
znaczący, stałem pośrodku tłumu, który gnał gdzieś na oślep, jednocześnie,
chcąc wiedzieć, gdzie biec. Tamtego dnia, mogłem stracić wszystko,
rzucić wszystko, lub zabrać to wszystko ze sobą z powrotem. Nie
zrobiłem nic, by zatrzymać tę machinę, która wciąż się napędzała, tylko stałem
gdzieś z boku i patrzyłem. Tamtego dnia, nie wiedziałem, gdzie będę za rok, za
dwa ani za dziesięć, choć wciąż snułem swoje dziwne plany, by dać usłyszeć się
światu…
Przemijałem, a to, co się działo wokół mnie, nie trafiało
do mnie, choć dźwięki były na tyle wyraźne, że dało się oszaleć. Zastanawiałem
się nad tym, i mógłbym przysiąc na siebie i innych, że chwile, które były na
tym lotnisku, nigdy później już nie były mi obojętne. Miałem dwadzieścia pięć
lat, przed sobą cały świat, a mimo to, wciąż stałem w miejscu. Nie było tego
czegoś, co potrafiłoby mnie poruszyć. Iskry, która, wciąż sprawiałaby, że
zaczynam płonąć…
Moja historia nigdy nie była oryginalna ani równie
zabawna, którą można obejrzeć w kinie. Nie wywołała tylu uśmiechów, łez
wzruszenia, ani poczucia, że „jest to coś, na co tak długo czekaliśmy”. Nigdy
nie zobaczysz jej na sali kinowej, choć będę starał się wtedy przybierać wiele
masek na twarz, grając po raz kolejny wciąż i wciąż nowe role.
Zobaczysz tam siebie - we mnie, w moim głosie usłyszysz
swój, a nasze myśli na moment przestaną się mijać i poczujesz, że choć przez
wielu jestem kochany, przez jeszcze więcej ludzi nienawidzony. Moja historia,
której morał powinieneś ułożyć sobie sam, będzie paradoksalnie tą, na którą tak
długo czekałeś i tą, której nigdy nie chciałeś znać.
Dopóki…
- Nadajemy na żywo, lotnisko w Nowym Jorku kompletnie
zatkane! Wszystko stoi, nic nie kursuje, a samoloty mają po kilkunastogodzinne
opóźnienie! Zapowiadane opady śniegu miały być mniejsze niż w rzeczywistości.
Nie wiadomo ile to jeszcze potrwa… - głos spikerki dotarł do jego uszu, kiedy
siedział na jednym z plastikowych krzesełek i przyglądał się, jak służby
zatrudnione do odśnieżania zalegającego śniegu, walczą z wiatrakami. Uśmiechnął
się w kącikach ust, choć w duchu czuł, jak coś zaczyna go denerwować. Wpatrywał
się w opadające płatki śniegu, które nie wróżyły nic dobrego. - …z BBC, mówiła
dla was Susannah Miller.
Dziennikarka pomachała do kamerzysty, że ma przestać kręcić.
Wyłączył kamerę i odszedł razem z dziewczyną w kierunku automatu z kawą.
Jared odwrócił wzrok, wpatrując się teraz w swój, już
pusty papierowy kubeczek. W życiu nie pomyślałby, że osiem, dokładnie osiem
terminali przestanie funkcjonować na tak długo, a natura znów zakpi sobie z
ludzi.
Powiódł znużonym wzrokiem po wielkiej choince stojącej w
rogu terminalu, po zrezygnowanych twarzach ludzi, patrzących się na tablicę
przylotów i odlotów, aż wreszcie zatrzymał swoje oczy, wpatrując się w jakąś
parę ludzi. Gdy próbował wyciszyć się i spróbować znaleźć jakieś dobre strony
tego, że się tu znajduje, doszedł niemal automatycznie do wniosku, że ich nie
ma. Tylko marnuje swój czas, a chociażby chciał cokolwiek zmienić nie potrafił.
Bo gdzieś od dobrych kilku godzin litery nie zmieniły się, a wciąż układały się
w słowo: lot odwołany.
W pewnej chwili obudziło się w nim coś, jakieś dziwne
uczucie, sam nie wiedział dlaczego, właśnie chciał stąd uciec. Ale poczuł w
sobie tak silną ochotę ucieczki, jak jeszcze nigdy. Głosy ludzi, płacz i
nieprzerwane krzyki dzieci na moment przestały istnieć.
Został wtedy sam. Tylko on sam i gdzieś w dali cała
reszta ludzi, która doprowadzała go do skraju szaleństwa. Nie panował nad tym,
co robi. Zgniótł kubek w dłoni i rzucił się do biegu.
Shannon rozłożył bagaże wokół swoich stóp i niczym lord,
pilnował swojej fortecy. Otworzył jedną z walizek i wyciągnął gruby, wełniany
sweter. Wciągnął go na głowę i przez chwilę starał się odszukać swojego brata,
który gdzieś zniknął.
- Cholera – syknął, nie wiedząc gdzie jest. Twarze ludzi
zaczynały mu być już znajome, a ich rozmowy wciąż te same. Przez moment poczuł
nagłą panikę; nie miał pojęcia czy dlatego, że szykuje się tu noc, czy może, że
zgubił brata.
Wyciągnął gazetę i otworzył na środkowej stronie. Była
sprzed tygodnia.
Nie będzie się tym interesował. Da rade. Jak zawsze.
Jared po kolejnym okrążeniu bezsensownego już spaceru,
usiadł na plastikowym krzesełku, które było tak niewygodne, że zaczynał je
przeklinać w myślach. Siedział dokładnie trzy rzędy na lewo od Shannona i pięć
wstecz. Miał go na idealnym widoku i zaczynał się śmiać pod nosem, jak szuka go
w panice. Znał swojego brata i wiedział, jak reaguje w takich chwilach, ale
mimo to, uwielbiał to robić. Uwielbiał się z niego śmiać.
Stukanie paznokci o oparcie plastikowego krzesełka,
pozwalało mu tylko się w taki sposób uspokoić. Siedząc tył na przód i wpatrując
się w otaczających go ludzi, czuł, jak od środka zaczyna się w nim gotować.
Wokół niego kręciło się ich multum. Wszyscy i każdy z osobna przeszkadzał mu
swoją obecnością. Nie miało go tu przecież być! Teraz, w tym czasie razem z
Shannonem mieli siedzieć u swojej matki za stołem i składać sobie nawzajem
życzenia. A w rezultacie, siedzi uwięziony w Wigilię na lotnisku w Nowym Jorku
i jak na chwilę obecną nie zapowiada się, żeby miał je w ciągu najbliższych
godzin opuścić.
- Wiesz co ci powiem?! – usłyszał za swoimi plecami,
dosłownie sekundę później. Miał przez chwilę wrażenie, że jest to skierowane do
niego. – Nie po to się zgodziłam przylecieć tu z tobą, żeby teraz wysłuchiwać,
jaki jesteś zawiedziony, jaki rozwścieczony i przez to zwalasz wszystko na
mnie, bo w końcu to ja miałam rację i ci jest aż tak trudno to przyznać z twoją
wygórowaną dumą! Pomyliłeś się i teraz tak ciężko ci jest, że nie będzie nas na
Wigilię w domu. Sama ci mówiłam, że to jest z ł y pomysł, ruszać się
gdziekolwiek przed świętami, ale ty oczywiście pan i władca świata, musiałeś
zrobić po swojemu i nawet mnie nie posłuchać! Teraz na twoje życzenie będziemy
gnić na tym pieprzonym lotnisku aż do sylwestra! – odwrócił głowę,
przypatrując się jakiejś dziewczynie, która krzyczy na chyba trochę starszego
chłopaka od siebie. Była bardzo zdenerwowana i to się dało wyczuć w powietrzu;
wystarczyła tylko iskra, a zaraz mogła wybuchnąć.
– Posłuchaj, przecież mówiłaś, że tydzień w Nowym
Jorku to jest to... – mówił bezradnie chłopak, starając się uspokoić
dziewczynę. Zauważył, że ona zaciska swoje drobne dłonie w pięści i przez
chwilę zdawało mu się, że jest zdolna coś zrobić. Rozprostowała powoli palce,
wypuszczając ze świstem powietrze przez usta.
– Daj mi już święty spokój najlepiej! Zrobiłeś z siebie
kretyna i przy okazji ze mnie. Idź już, nie chcę cię widzieć... i zostaw mnie
samą. – Powiedziała już normalnie i odeszła od zaskoczonego chłopaka. Jared
odwrócił z powrotem głowę, udając, że nie podsłuchiwał. Kiedy usiadła obok
niego, dwa krzesełka dalej, próbował stłumić w sobie chichot, ale nie uszło to
uwadze dziewczyny.
- Z czego się śmiejesz? – zapytała przez zęby. – Widzisz
tu coś śmiesznego?
- Nie, nic naprawdę – udawał poważnego. – Ale...
- Ale co? – dopytywała się, mrużąc gniewnie oczy.
Wpatrywał się w nią jakąś chwilę, a potem udawał, że poprawia włosy.
- Nieźle grasz, mogłabyś zostać aktorką... – odpowiedział
wymijająco, przenosząc wzrok na coś innego, żeby tylko nie musieć patrzeć jej w
oczy.
- Nie ściemniaj, widziałam, że podsłuchiwałeś –
wyprostowała nogi, zakładając jedną na drugą i odchylając się trochę na
krzesełku do tyłu.
- Ej no, o co ty mnie oskarżasz?! Siedzę sobie spokojnie,
patrzę jak mój brat kopie w walizce, ludzie się o niego potykają, za chwilę
dojdzie do jakiegoś wypadku, będą nie daj Bóg ranni, chcę śledzić sytuację na
bieżąco, a później słyszę jakieś darcie się za plecami, myślę sobie WTF?!...
byłem pewien, że mu przywalisz – powiedział uśmiechając się szeroko.
- Debil.
- Wolę po prostu Jared – parsknęła śmiechem i założyła za
ucho zbłąkany kosmyk miedzianych włosów.
- Jestem Sonia.
W każdej chwili, w której podjęła jakąkolwiek decyzje,
zawsze lub prawie zawsze, zaczynała żałować. Swoich słów, gestów, spojrzeń i
nagłych wybuchów gniewu. Przeczesując palcami swoje długie, kasztanowe włosy,
odetchnęła głęboko. Nie potrafiła zebrać myśli, wszystko, co ją otaczało było
nie tak. Lotnisko zamieniło się w klatkę bez wyjścia, a ludzie, wszyscy i
każdy z osobna, zaczynali przyprawiać ją o ból głowy.
Przez prawie całe swoje dziewiętnastoletnie życie goniła
za tym, by być nareszcie zauważoną. Czasami wychodziło, czasami już zaczynała
się poddawać. Przestawała walczyć, choć wiedziała, że nie może się poddać.
Teraz przynajmniej była szczęśliwa, że nie musi znosić humorów Tyrone’a.
Starała się jak mogła, pozwalała poddać się chwili, nie
myśleć o konsekwencjach. Ale w gruncie rzeczy, zastanawiała się wtedy, gdy
wszystkie światła zgasły, czy jest sens. Czy jest sens gnać w to wszystko,
łamać nogi, gonić za tym i dążyć, by wreszcie być kimś, kim chce od tak dawna.
- Słuchasz mnie? – dopiero teraz zdała sobie sprawę, że
ktoś coś do niej mówi. Sonia ocknęła się i spojrzała na swojego towarzysza
nieprzytomnym wzrokiem.
- Zamyśliłam się.
- Tyle to ja wiem... O czym myślałaś? – zapytał. –
Oczywiście, jeśli można wiedzieć – dodał szybko, wpatrując się w jej minę.
- W sumie to o niczym.
- Nie idzie myśleć o niczym... Ale chyba się nie znam, w
ogóle... – zawiesił głos, skupiając wzrok na czymś przed nią.
- Jared, chodź no tu! – dobiegł ją głos od prawej strony,
momentalnie odwróciła głowę w tamtym kierunku. Niewysoki brunet machał w ich
kierunku, chcąc zwrócić na siebie uwagę. Przyjrzała mu się, chcąc go w jakiś
sposób zapamiętać. Nie był jakiś wyróżniający się z tłumu, nie miał kolorowych
włosów ani kolczyków na twarzy.
- Kto to? – spytała, mrużąc oczy. Jared wrócił na jej
twarz spojrzeniem, już nie było takie rozbawione i radosne, jak przed chwilą.
Shannon trzymał w ręku telefon i od czasu do czasu
przyglądając się mu, patrzył wzburzonymi oczami na Jareda. Nawet zdołała
dojrzeć, że kręci z politowaniem głową. Przez chwilę zastanawiało ją o co może
chodzić, ale raczej nie był to jej interes. W końcu znała go od godziny, wie
jedynie jak ma na imię i nic poza tym. Jego problemy to jego problemy,
wystarczająco miała swoich.
- Mój brat Shannon. Zapalony perkusista, niestety bez
perkusji, którą musiałem sprzedać – westchnął. – Do tej pory tego mi nie
wybaczył, ale mam nadzieje, że kiedyś zabiorę go do sklepu i wybierze sobie
jaką chce i rzucę kasą o stół, jak ci wszyscy… -
- Macie swój zespół?
- Tak jakby – odpowiedział wymijająco, powoli podnosząc
się z miejsca.
- To znaczy? – nie chciała dać za wygraną, jej wrodzony
upór i chęć poznania na wszystko odpowiedzi, czasami ją w sobie denerwowały,
ale teraz... Musiała po prostu wiedzieć.
- No pośpiesz się, ileż można czekać?! – głos Shannona
był coraz bardziej poirytowany. Odwrócił się od dziewczyny i odszedł w jego
kierunku. Shannon patrzył na niego, nie mogąc pojąć czemu tak bagatelizuje
wszystkie sprawy. Wyciągnął telefon i podstawił mu go pod nos.
Jared bronił się, zmieniał numery, blokował kontakty.
Robił wszystko, co mógł zrobić, ale i tak zawsze to wszystko, co zrobił wracało
niczym bumerang. Już chciał odrzucić połączenie – tak, jak zawsze to robił, ale
napotkał ostrzegawcze spojrzenie Shannona.
Coś zaczynało w nim pękać, ale jeszcze nie wiedział, co
to było. Powoli, powolutku z każdym dniem, czuł się tak, jakby spuszczano z
niego powietrze. Jakaś niewidzialna siła, zabierała mu coś, a on nie mógł się
przeciwstawić. Było to poza nim i przeciw niemu, a to wszystko, co miało
dopiero nastąpić, nie wiedział, czy da rade udźwignąć.
- Dzień dobry, panie Leto – usłyszał po drugiej stronie
słuchawki. – Dziękuje, że zdecydował się pan odebrać telefon. Dzwonię w takiej
sprawie, że dzisiaj nikogo nie zastano w mieszkaniu, a miał pan być. Komornik
miał zarekwirować telewizor i inne sprzęty, które wyznaczył do licytacji… -
- Wiem – przerwał. – Dobrze o tym wiem. Niestety jak pan
dobrze wie, dzisiaj lotnisko w Nowym Jorku nie działa. Zepsuło się – zakpił. –
Proszę poczekać z kolejną miłą wizytą do mnie, do czasu aż się naprawi –
rozłączył się, ale nie odsunął słuchawki od ucha. Trwał tak przez chwilę,
wsłuchując się w ciszę i milcząc.
- I co? – Shannon świdrował go spojrzeniem.
- I gówno. Kolejna wizyta po prezenty za jakiś czas –
odetchnął. – Któregoś dnia, to wszystko, co się stało i ludzie, którzy nie
wierzyli, w końcu zobaczą, co potrafię. Może to brzmi banalnie, ale mimo
wszystko, wciąż mam nadzieje…
18. grudnia 1996r., Phoenix, Arizona.
Stukanie obcasów o posadzkę, było pierwszą rzeczą, jaką
usłyszał, gdy podniósł swoje powieki do góry. Otworzył je szerzej, chcąc
przyjrzeć się dokładnie, kto go odwiedził. Nie widział. Głosy wydobywały się z
pokoju obok, ale mimo to, że miał zamknięte drzwi, doskonale je słyszał.
- Shannon, mam pomysł. Skoro gracie, załatwię wam etat
grających do kotleta w knajpie na rogu. Dużo dzieciaków tam przychodzi, może
was polubią – dziewczęcy głos tłukł mu się po uszach. Louise. – Ostatnio nawet
słyszałam, że sam Mike Evans tam przychodzi, bo dziewczyny dobrze wywijają
tyłkami.
- Mamy grać w jakiejś przydrożnej knajpie? – odezwał się
Shannon, choć w jego głosie pobrzmiewał entuzjazm, jego słowa nie wskazywały na
to.
- Niektórych odkrywają w talent show, niektórych biorą z
ulicy, innych znajdują między półkami w supermarkecie, a was mogą odkryć, kiedy
będą popijać whisky i zagryzać śledziem.
- Brzmi spoko – już nie dosłyszał, kiedy zrozumiał, że
Shannon bez niego organizuje wszystko. Może nie było w tym nic złego, może to
dobrze, że nie spocznie to tylko na jego barkach, ale myślał, że podejmą
decyzję sami. Przed ich wyjazdem do Nowego Jorku, by odwiedzić chrześniaka
Shannona i podarować mu jakiś swój stary prezent.
- Po świętach zagadam do szefa, powinno się udać – a później
przestał słuchać, gdy na wyświetlaczu pojawił się znienawidzony napis,
układający się w słowo: Komornik.
24 grudnia, 1996r., Nowy Jork, lotnisko im. Johna F.
Kennedy’ego.
W sennym koszmarze, widział wiele rzeczy, które chciał
omijać w rzeczywistości. Każda osoba, co stawała na jego drodze, była częścią
misji, którą miał wypełnić. Widział siebie, oczami kogoś w zupełności
innego, patrzył, jak stacza się na sam dół i nie potrafi już odbić się do góry.
Zgubił się w labiryncie własnych myśli, gdy przemierzał kolejne szczeble
drabiny życia. Coś trzymało go, ale nie chciało puścić, otoczyło jego ręce
niewidzialnymi łańcuchami, które, gdy tylko wykonał zły ruch, zaciskało jeszcze
boleśniej. Był jakby pod jego panowaniem, wykonywał wszystko synchronicznie, w
zupełności jak szmaciana marionetka bez swojej własnej woli. Gdy chciał zrobić
cokolwiek, powodował, że robiło się jeszcze gorzej i upadał jeszcze niżej...
Na sam dół.
Gdy wpatrywał się w siebie, widząc, swoją wątłą
sylwetkę, targaną przez Los, przyrzekł sobie, że pomimo wszystko się nie podda.
Nie upadnie, powstanie i udowodni, że można lepiej.
Był daleko, bardzo daleko, ale widział swój cel.
Obudził się na jednym z łóżek polowych, które były
ustawione na lotnisku jedno obok drugiego. Światło księżyca padało na budynki
uśpionego miasta, w powietrzu unosiły się płatki spadającego śniegu. Choinka
była wyłączona, żeby nikomu nie przeszkadzała we śnie. Nie tak sobie wymarzył
święta, jeszcze może ma tutaj obchodzić urodziny, sylwestra, nowy rok?! Starszy
facet, śpiący obok niego chrapał tak, że wydawało mu się, że zaraz chyba się
udusi. Shannon leżący po drugiej stronie, miał głowę schowaną pod poduszką,
którą przyciskał rękoma na uszach. Podniósł się do pozycji siedzącej, i starł
pot z czoła.
Rozejrzał się szeroko otwartymi oczami, ale napotkał
przed sobą tylko ciemność. Wymacał w spodniach zapalniczkę, a pod łóżkiem
prawie pustą paczkę fajek.
Wyszedł z niego po cichu, starając się nie narobić
hałasu. Ale znając swoje szczęście w takich sytuacjach, pewnie zaraz wszystkich
obudzi. Przeszedł między łóżkami, mijając nieznajomych sobie ludzi; dwie małe
dziewczynki śpiące razem, dziewczynę z ciągle grającą muzyką w uszach, która
lekko szumiała w cichej przestrzeni, mężczyznę śpiącego ze swoim psem. Kiedy
otworzył drzwi do męskiej ubikacji i podszedł, żeby otworzyć okno, usłyszał
czyjś przytłumiony szloch z kabiny obok. Nasłuchiwał uważnie, podchodząc do
białych, odrapanych drzwi. Oparł się o nie i z nonszalancją zaczął odpalać
ostatniego papierosa.
- Nie płacz, to nie ma sensu – powiedział, zaciągając się
dymem i wypuszczając go do góry, w kierunku okna. Stał naprzeciwko luster nad
umywalkami i widział w nich swoje odbicie. – Nawet cię nie znam, ale to nie ma
sensu – szloch na moment ustał, nawet nie słyszał żadnego oddechu. – Jakbym
miał coś mocniejszego, to moglibyśmy się sztachnać na poprawę humoru... ale,
niestety – przytknął papierosa z powrotem do ust i wpatrywał się dalej w swoje
oczy oparty o drzwi.
- Nie masz pojęcia – usłyszał cichy szept, który ledwo
usłyszał. – Nie masz pojęcia jak to jest, mieć nagle wszystko, a później nic –
mówiła dalej, a łzy mieszały się jej z czarnym tuszem na policzkach. W tym
momencie przypomniał mu się Walker i jego ciągłe wydzwanianie do niego, miał
jeszcze trochę czasu na zapłatę, ale widział wszystko w ciemnych barwach.
- Bywało się w o wiele gorszych sytuacjach, niż myślisz –
Sonia nie rozpoznała jego głosu, tylko usiadła na podłodze po drugiej stronie
drzwi. Nie chciała, żeby ktokolwiek ją widział w takim stanie. – Ale to
przechodzi... Zawsze przechodzi – osunął się w dół, trzymając papierosa w ręku.
Teraz wpatrywał się w brudne kafelki i rury odpływowe od umywalek. Nie chciało
mu się spać, czuł się tak, jakby przespał noc i cały dzień. Mógł tu siedzieć do
rana.
- Bez sensu... – usłyszał jeszcze, a później tylko
wsłuchiwał się w ich miarowe oddechy. Było cicho, bardzo cicho, tak jak w Boże
Narodzenie zawsze bywa. Dopalając do końca papierosa, miał czysty umysł. Myślał
o wszystkim, a w zupełności o niczym. Dziewczyna za jego plecami więcej już się
nie odezwała, uznał, że jeśli nie chce rozmawiać, nie będzie ciągnął tego
dalej.
Wystarczała im swoja obecność.
Nie liczył czasu, ani razu nie spojrzał na swój zegarek.
Zagłuszał nieproszone myśli ich spokojnymi oddechami i starał się w nich
znaleźć... coś, cokolwiek... odpowiedź, wyjaśnienie, myśl przewodnią, remedium
na wszystko. Coś, co pozwoliłoby mu spełniać swój cel.
Dokładnie trzy godziny później, drzwi do toalety
otworzyły się ponownie. Wszedł jakiś zaspany dziesięciolatek, a gdy go zobaczył
od razu oprzytomniał. Wtedy dopiero uniósł się i stanął na nogi. Kiedy go
minął, zdzwoniony chłopak aż się za nim obrócił.
Wróciwszy na miejsce, usiadł na skraju łóżka i zaczął
obserwować ludzi. Jakaś dziewczyna intensywnie starała zwrócić na siebie jego
uwagę, w odpowiedzi odwrócił głowę w przeciwną stronę.
- Dzisiaj jest Boże Narodzenie – usłyszał głos, którego
do końca nie rozpoznał. – Nie myślałam, że się kiedykolwiek spotkamy, a co
dopiero będziemy rozmawiać – Sonia usiadła obok niego, podciągając kolana aż
pod brodę. – Więc chciała ci życzyć wszystkiego najlepszego, jeślibyśmy się nie
spotkali już później, to spełnienia marzeń i zmian w nowym roku ’97 –
uśmiechnęła się i nie potrafił nic prócz tego uśmiechu wyczytać z jej twarzy.
- Dzięki – wydukał. – Nawzajem i... jeśli kiedyś stanę
się sławny... choć może to nie wypali...
- Będziesz. – Zawtórowała mu i spojrzał na nią
zaskoczony.
- Więc... jeśli kiedyś stanę się sławny, to wyślę ci
bilety na swój pierwszy koncert.
- Obiecujesz?
- Obiecuję.
I choć tamtego dnia, jeszcze nie wiedział co go czeka, a
co będzie musiał przejść, żeby znaleźć się w chwili, w której czternaście lat
późnej będzie chciał po tak wielu próbach, prośbach i propozycjach opowiedzieć
to wszystko, było teraz bez znaczenia.
W tamtym momencie nie pomyślał, że kiedykolwiek jego sny
staną się jawą, marzenia rzeczywistością, a głęboko ukryte pragnienia wyjdą
wreszcie na wierzch. Miał dopiero dwadzieścia pięć lat, starał się jak mógł, a
życie jak zwykle podkładało mu kłody pod nogi, by pozwolić mu, w którymś
momencie powiedzieć sobie; jestem tu, cały obdarty ze złudzeń, taki jakiego
mnie nie znacie, którego nigdy byście nie chcieli oglądać.
Pomimo szczelnie skrywanych obaw, kłamstw i tak bardzo
szanującej się prywatności, tama runęła, a paradoksalnie, jego świat powstał
z gruzów. Moja historia, w której tak wiele razy wołałem o pomoc, dopóki
ktoś wciąż wyciągał do mnie dłoń.