AKTUALIZACJA

Prawdopodobnie nikt tu nie wchodzi poza mną raz na miesiąc i jakimś zbłąkanym wędrowcem, ale chce powiedzieć, że cała lista odcinków WRÓCIŁA. Można czytać to opowiadanie jeżeli ktoś zapragnie do woli, za moją całkowitą zgodą.

Czasem jeszcze tęsknię.

czwartek, 11 lutego 2016

29. Szaleństwo jest jak grawitacja. Wystarczy lekko pchnąć... - część II

21. lipca 2008r., Chicago, Illinois, Aragon Ballroom, A BEAUTIFUL LIE TOUR.

Tutaj nic się nie zmienia. 
Wszystko jest z pozoru takie samo, wszyscy myślimy tak samo jak zaprogramowane roboty bez uczuć. Jestem maszyną, jak oni. Nie zdolną do marzeń, pragnień i wszystkich wyższych uczuć, które mi zabrano. 
Stoję pośrodku niczego, mając wciąż zaciśnięte usta. Moje powieki są zamknięte, ale wydaje mi się, że słyszę czyjeś podniesione głosy. Otwieram powoli oczy i w tej samej chwili cały mrok, który mnie ogarniał, mija. 
Widzę przed sobą tysiące ludzi, którzy czekali na nas. Na mnie, na mój ruch, żeby ich poprowadzić. Słyszę piski i krzyki, moje usta formują się w uśmiech. Jestem wysoko, jestem ponad wszystkim tym, co mam każdego dnia. Ci ludzie sprawiają, że unoszę się w nieznane i nic, ale to nic nie jest w stanie mnie złapać. 
Podnoszę mikrofon, muszę zacząć śpiewać. Mój głos najpierw grzęźnie mi w gardle, a potem z całą swą mocą roznosi się wokół. Jestem tu, jestem tak namacalnie i prawdziwie jak nigdy. Widzicie mnie, jak biegnę, jak ponoszę ręce, a zaraz cały tłum za mną. 
To moja codzienność, która nigdy się nie zmienia.
Jared nie wiedział czy będzie potrafił jeszcze stanąć na scenie. Wymagały tego od niego kontrakty i wszystko to, co podpisał już dawno temu. Nie mógł pozwolić, żeby na tej płaszczyźnie coś poszło nie tak. I robił wszystko, żeby było dobrze. Stawał rano, odsłaniał rolety, przecierał oczy. Potem parzył mocną kawę, wrzucał do niej dwie kostki lodu i pił jednym duszkiem. Ubierał się, spoglądał w lustro i grał. Grał tak sprawnie, że wszyscy dziwili się, że on jest aż tak silny. Że nie złamał się, nie upadł, nie dał sobą pomiatać tylko kroczy dalej. Z wysoko uniesioną głową. Przecież to była prawda, starał się jak mógł, a potem nawet udzielił kilku wywiadów. 
- Jared, rozmawiamy o muzyce. Jaki jest dźwięk, który nienawidzisz? Wysoki, niski? Są na tym świecie różne dźwięki, które mogą przykuć uwagę, a niektóre zwyczajnie odpychać. Masz taki? – spytał redaktor z jednej z gazet, która go zaprosiła. Siedział przed nim z nałożonymi ciemnymi okularami i chwilę się zastanawiał. Redaktor czekał cierpliwie.
- Wiesz, kiedyś myślałem, że nie ma czegoś takiego. 
- A teraz?
- Dźwięk wystrzału z pistoletu. – Po tym pytaniu już nie miał odwagi o nic więcej pytać, gdy pożegnał go tylko uściskiem dłoni. 
Shannon nie mógł znieść tego, że jego brat mimo tego, że dni mijały, dalej stał w miejscu. Nie mógł znieść tego, że potrafi przeleżeć cały dzień w łóżku i się nie odzywać. Do nikogo. Po tym, jak znalazł go w jego mieszkaniu, leżącego i pobitego na podłodze, zrozumiał, że choćby chciał zrobić wszystko co w jego mocy, już nie ma wystarczająco siły. 
To, że Jared bronił się przed tym i powtarzał, że nic mu nie dolega nie było żadnym wytłumaczeniem. Po tygodniu, gdy dostał numer zebrał się w sobie i go wykręcił.
Czuł się dziwnie, czuł jak jego policzki zaczynają delikatnie płonąć, gdy wysiadał ze swojego auta pod budynkiem, który nie zwiastował tego, co w nim jest. Potem powtarzał sobie, że nie jest jedyny i na pewno nie będzie tak źle, jakby się mogło wydawać. Wszystko było do przejścia. 
W tamtej chwili, gdy usiadł przed obcym facetem i splótł na kolanach swoje dłonie, odetchnął głęboko. Mężczyzna patrzył na niego, wiedząc kim jest i choć musiał zapytać, już wiedział, co się stało.
- Jak zwykle zacznę od tego, że wysłał mnie tu mój brat - powiedział na początku, patrząc w twarz mężczyźnie na przeciwko. - Nawet mi za to zapłacił. W zasadzie też mnie tu przywiózł i dopilnował tego, że gdy tylko odjedzie, ja stąd nie ucieknę - przerwał i odetchnął. - Czekał do momentu aż wejdę do tego pokoju, może dalej tam czeka, nie wiem.
- Co cię tu sprowadza? Jaki jest twój problem? 
- Aiden, nie udawaj, że mnie nie znasz i że rozmawiasz ze mną pierwszy raz - odpowiedział, patrząc na mężczyznę, który uśmiechał się do niego. - Przyszedłem tu tylko dlatego, bo wiem, że jesteś w porządku.
- Cieszy mnie to, że uważasz, że jestem w porządku. Ale ty -
- Ze mną nie jest w porządku - przerwał mu. - Nie śpię, leżę tylko i wpatruje się w sufit, nawet nie myślę, a jak myślę to-to wszystko zaczyna wracać. Widzę jej twarz, wiedzę ten uśmiech... To mnie przerasta. 
- Czyją twarz widzisz? 
- Osoby, która doprowadziła do mojej wewnętrznej śmierci. Ja już nie żyje, ja po prostu... Siedzę przed tobą i tylko czekam, żeby stąd wyjść.
- Droga wolna - mężczyzna powiedział i ujrzał na twarzy Jareda zdziwienie. - Jay, jeżeli nie będziesz ze mną współpracował to nie będę w stanie ci pomóc, a jak myślisz o tym, żeby stąd uciec, to -
- Nie, ja... Naprawdę, muszę to zmienić. Wiesz, zamknęli ją.
- Kogo?
- Osobę, przez którą tu jestem. Jej proces nie był długi, ale musiałem wziąć w nim udział. Bolało patrzenie w jej twarz, gdy widziałem ten uśmiech... Taki sam jak wtedy, gdy strzelała - powiedział już ciszej, ściskając mocniej swoje palce. - Ale udało się, pokazałem jej, że nie złamała mnie choć w głębi siebie byłem pogrzebany... Nadal jestem. Dostała dożywocie i nagle jej uśmiech zgasnął. Poczułem na moment coś miłego, ale zaraz potem...
- I dlatego tu jesteś. Nikt nie musi być specjalistą, żeby wiedzieć, że masz ciężką depresję - spojrzał na niego, jak opuszcza swój wzrok. Wspomnienie Kathleen, którą musiał oglądać na każdej z rozpraw było nadal bolesne. - Ale wiesz, nie mówię tego już jako lekarz, ale jako zwyczajny człowiek, a to, że znam cię od dawna nie ma na to wpływu. To dobrze, że do mnie przyszedłeś, zawsze wiedziałem, że jesteś w stanie dużo przezwyciężyć, jak nie wszystko. Bo przecież - 
- Nie ma tak wielkich rzeczy, których nie można pokonać - odpowiedział mu i dopiero wtedy podniósł oczy, by móc spojrzeć mu w twarz. - Nie ma, po prostu nie ma.
Jared nie wiedział wtedy jeszcze, że jakiś czas później, zda sobie sprawę, że wcale się nie pomylił. A każde słowo, jakie powiedział mu Aiden i to samo, co on sam mu opowiedział, sprawi, że wzbudzone fale zaczną wycofywać się od brzegu.
A teraz był w Chicago, a ono było miastem, gdzie mógł powracać. Nie miało w sobie żadnego z bolesnych wspomnień, nie było tym co mogło go zranić. Wieczorem, gdy na niebie rozbłysło tysiące gwiazd, nałożył kaptur na głowę i chciał wejść na zaplecze. Aragon Ballroom było miejscem, gdzie mieli dać kolejny koncert, a on musiał wyjść w dobrym stanie na scenę. Gdyby z jakiś niewyjaśnionych powodów chciał zejść za kulisy, nikt nie byłby skory, żeby go potępiać.
Gdy śpiewał jedną z wielu swoich piosenek, tą samą, gdzie żegnał się siedemnaście razy, tą samą, która była dla niego pożegnaniem z tamtym światem, co już nie wróci, ta sama, co wybrał dzisiejszego wieczoru, nie wiedział czy ktoś to nagra, czy ktoś to zobaczy. To było nieważne, tak samo, jak to, że gdy słowa przechodziły przez jego gardło, gdy pociągał za struny swojej gitary, czuł, że dłużej już nie wytrzyma. Wszystko, co go trzymało - puściło i nie mógł przestać tak nagle śpiewać.

1. września 2008r., Queens, Nowy Jork.

Louise nie dawało spokoju to, że niektóre rzeczy mogą się tak nagle kończyć. Nikt jej nie znał w medialnym świecie, nikt nie dochodził kim ona jest, gdy widzieli ją wtedy na pogrzebie. Była jedną ze znajomych bądź rodziny, gdy na kilku stronach internetowych pojawiła się informacja o tym, że wybuchła strzelanina na gali Teen Choice Awards. Rok temu nie wiedziała dlaczego spakowała jedną, małą walizkę, zamówiła pokój w hotelu w Los Angeles i zarezerwowała samolot. 
Sentyment. Tak mogła teraz to nazwać, gdy przeglądała jedną z gazet, siedząc na balkonie i patrząc się od czasu do czasu co dzieje się na ulicy. Nowy Jork był jej domem, którym kiedyś mogła nazywać Los Angeles, wcześniej Phoenix i każde z innych miast, które choć na chwilę mogła uznać, że właśnie tutaj chce spędzić swoje życie. Mimo to, że stało się potem kilka niepotrzebnych wydarzeń, a na samym końcu jedno z tych, które wciąż pamiętała, jakby było wczoraj, nie mogła żywić do Jareda negatywnych uczuć. 
Wszystko już wyblakło. Na serdecznym palcu nosiła obrączkę, która przypominała jej, że w końcu na tym świecie znalazł się ktoś, kto chciał ją pokochać mimo wszystko. Teraz była też starsza i mądrzejsza; miłość do Jareda mogła nazwać czymś jak szczeniackie zauroczenie, które w tamtej chwili nazywała największą miłością swojego życia, którą w istocie nigdy nie była. Prawie dziesięć lat dzieliło ją od ich rozstania i jeżeli kiedykolwiek był największą miłością jej życia, za którą uznawała go wtedy i jeszcze krótki czas później, paliłoby ją serce za każdym razem, gdy widziała go z inną. Że to nie ona, nie ona, ale znowu inna.
Teraz mając trzydzieści dwa lata i posiadając cały bagaż własnych doświadczeń, które spotkały ją w tak młodym wieku, były czymś, co mogła uznawać źródłem własnej siły. Nigdy tak naprawdę nie pytała go, czy kiedykolwiek ją kochał, ale po tak długim czasie, mogła już być pewna, że to jej miłość była tylko ich spoiwem, które tak szybko runęło. Nietrwałe, pełne niedomówień i w zasadzie jednostronne, o czym przekonała się sama, gdy w oczach innego mężczyzny ujrzała to, czego nie mogła ujrzeć w Jareda. Czego nigdy tam nie zobaczyła, choć wmawiała sobie, że jest, ale tak naprawdę nigdy nie było.
- Mamo, mamo! – usłyszała za swoimi plecami dziecięcy głos, a potem odwróciła się w kierunku biegnącego chłopca. – Co robisz?
- Zack – zaczęła, pomagając mu wspiąć się na jej kolana. – Myślę o tym, co spotkało mojego starego przyjaciela –
- Co? – wszedł jej w zdanie, patrząc na nią swoimi ciemnoniebieskimi oczami i odgarniając z oczu wpadającą jasną grzywkę.
- Coś bardzo, bardzo smutnego i teraz pewnie jest… - szukała odpowiednich słów. – Też bardzo, bardzo smutny – odgarnęła mu z oczu włosy.
- Znam go? – spytał, obejmując ją obiema rączkami za szyję. Zack pojawił się na świecie pięć lat temu i gdy tylko nauczył się mówić, zaczął zadawać dużo pytań. – To jakiś pan z telewizji?
- Powiedzmy – zawahała się – że masz rację.
- Mamo, opowiesz mi o nim? – odsunął się od niej, patrząc na Louise z wielkim uśmiechem. Louise zaśmiała się, widząc jego wyczekującą minę. – To na pewno jakiś ciekawy pan.
- Skarbie, opowiem ci o nim, kiedy nadejdzie na to odpowiednia chwila – uniosła swój wzrok i dopiero teraz spostrzegła, że na jednym z budynków na przywieszonym bilbordzie, wisi plakat z koncertu Thirty Seconds to Mars, który musiał być już jakiś czas temu. Zmoknięty, poszarpany i nie świecący nowością, jakby ktoś dopiero go rozkleił. – A może sam dojdziesz do tego, kim on jest.

*
Pół roku później, 11. lutego 2009r., Los Angeles, wytwórnia Virgin Records.

Przez pewien etap swojego życia zastanawiał się czy gonienie za marzeniami to jest sens, który nim kieruje. Sprawia, że pustka, która wstępuje w jego dni zaraz znika, gdy robi to, co kocha. Wszystko ulatuje, jakby nigdy tego nie było, gdy on gra wciąż od nowa te same piosenki. Nie ma nic, nie ma tak naprawdę nic, co mogłoby go dotknąć bardziej niż on na to pozwoli.
Potem, w którymś momencie swojego życia zdał sobie sprawę, że tylko marzenia mogą go napędzać by robić dalej swoje i nie odpuszczać tylko po to, żeby odpocząć. 
Shannon siedział zaraz obok Tomo i zastanawiał się czy w końcu doświadczy momentu, kiedy choć jedna piosenka zostanie nagrana tak, żeby nie musieć jej poprawiać. Nie rozumiał tylko momentu, kiedy Jared siadł w dźwiękoszczelnym pomieszczeniu, nałożył słuchawki na głowę i zamknął oczy. Po pięciu minutach Shannon był już pewien, że w żadnym innym razie nie zaśpiewałby tego lepiej i musi zostać to wykorzystane.
Jeżeliby kiedykolwiek Jared miał zaśpiewać coś raz jeszcze, nie było to w zupełności ‘Alibi’. Nie ta piosenka, bo nikt nie mógł zrobić tego lepiej niż on w tej chwili, choć całą resztę poprawiali chyba z setki razy.
Tu miało być inaczej. Jared usiadł tak jak zawsze przed wielkim mikrofonem i zamknął oczy, czuł, że jest obserwowany, ale to w żaden sposób mu nie przeszkadzało. Nie przywiązywał uwagi czy ktoś go słucha, bo przecież później będą go słuchać tysiące, jak wyjdzie na scenę i będzie śpiewał na żywo. Pierwsza mała publiczność, która czekała aż zacznie śpiewać musiała zrozumieć tak samo jak on, że tutaj nie potrzeba żadnych poprawek.
Usłyszał wolną melodię i zaczął śpiewać. Przypominał sobie słowa, które napisał jakiś czas temu i teraz musiały przejść przez jego gardło. Nie było w nich nic, co chciałby ukryć, choć mówiły o tym, co mógł pamiętać i jeszcze długo nie miał o tym zapomnieć. Ale coś, coś maleńkiego, co kryło się w nich, dawało mu nadzieję, że rzeczywiście rozpadł się, ale pozbierał się. I tak miało już zostać, choć zapewne mógł się jeszcze kilka razy rozsypać na drobne kawałki, to na samym końcu, jak zawsze, potrafił wstać ze swych kolan. Bo przecież było tak odkąd pamiętał, nigdy się nie poddawał, ale czasami błagał, żeby to wszystko, to samo wszystko, co było z nim prawie od zawsze odeszło, dało mu w końcu spokój.
Później, gdy słyszał melodię we własnych uszach, która napędzała go coraz mocniej, już wiedział, że gdyby dzisiejszy dzień miał nazwać jakimś przełomem, był czymś, jak maleńkie światełko, co zaczynało tlić się w oddali. Teraz już był pewien, że słowa, co przechodzą przez jego gardło; jak wzbierają z siłą, jak robią się coraz mocniejsze, jak stają się jednym, ciągłym krzykiem, który rozsadza go od środka, wiedział, że obojętnie co ludzie mieliby powiedzieć o ich nowej płycie, słysząc tą piosenkę choć na chwilę zastanowiliby się czy on śpiewa o nich, czy o sobie, bo przecież tylko walcząc czujemy, że żyjemy, a on walczył każdego dnia.
Jared przebył długą drogę, by teraz ponownie móc stanąć przy samym brzegu. Nie otwierał oczu, gdy kolejne słowa płynęły, nie pozwolił choć na moment wyprowadzić się z równowagi. Nic nie mogło tego zburzyć, gdy już rozumiał, że nie może pozwolić tak łatwo dać się pokonać. Śpiewał, dając z siebie więcej niż zwykle, bo dopiero teraz wiedział, że powoli wyłania się z mroku, że znowu wychodzi na powierzchnię.
Teraz rozumiał swój ból, który towarzyszył mu dzień w dzień, jakby stał się jego odwiecznym towarzyszem, ale już był pewien, że powoli się do niego przyzwyczaja. Spotkania z Aiden’em sprawiały, że wracał na wyżyny. Wyłaniał się z własnego cienia. Minęło w końcu tyle czasu, ciszę, która ogarnęła go powoli zaczynała wypełniać na nowo muzyka. Już nie było tak pusto, tak smutno, tak cicho...
A potem otworzył oczy, widział przed sobą okrągły mikrofon i dopiero teraz zrozumiał, że cały czas ściskał dłonie w pieści.
Ta walka jest skończona, on znowu wygrał.

W tym samym czasie, Manhattan, Nowy Jork.

Susannah szła wąskim korytarzem w kierunku swojego mieszkania. Bolały ją stopy, a każdy mięsień palił ją tak bardzo, że nie wiedziała o co chodzi. Potem przypomniała sobie, że znowu wpadła w wir morderczej pracy i nawet nie zdała sobie sprawy, że jej ciało odmawia jej posłuszeństwa.
Zmieniła się. Nie tyle co przefarbowała włosy na jaśniejsze, ale cała uległa wielkim zmianom. Gdyby przyjrzeć się jej, jaka była kiedyś, co robiła i jak traktowała innych; z wyższością, nawet zapominając o własnej rodzinie, teraz ktoś mógł uznać, że były to zupełnie dwie różne osoby. Od tamtych wydarzeń, gdy już wiedziała, że życie jest zbyt ulotne, żeby zastanawiać się nad tym czy komuś coś przystoi, czy komuś coś wypada, minęło wystarczająco dużo czasu. Moment, gdy pożegnała swoją siostrę na zawsze był dla niej ciężki, bo teraz już wiedziała, że nie będzie tak jak kiedyś, że ona była, gdzieś daleko, ale była. Teraz już jej po prostu nie ma.
Kiedy się pogodziły, wydawało jej się, że mogły spędzić swoje życie znowu razem; w życiu nie spędziła tyle czasu w Los Angeles, nie poznała tylu wspaniałych ludzi i nie okazało się, że jeżeli jej kiedyś nie wyjdzie, to nic się nie stanie.
 - Alex, czy za tydzień nie masz ochoty wybrać się ze mną do Los Angeles? - powiedziała, ściskając ramieniem telefon i szukając czegoś w swojej torebce. - Lecę odwiedzić moją siostrzenicę, muszę zawieźć jej spóźniony prezent urodzinowy.
- Kiedy miała urodziny? - usłyszała i zaraz potem przeklęta na siebie, że miała być tam już dawno temu.
- W lipcu, koniec lipca, dwudziesty ósmy - odparła, przegryzając wargę. Wiedziała co jej odpowie.
- Twój prezent będzie bardzo spóźniony, Suze - słyszała jej poważny głos i rozumiała, że ją ocenia. - Jako jej matka chrzestna... - 
- Nie jestem jej matką chrzestną, jest nią przyjaciółka z Paryża - odpowiedziała od razu, wyciągając pęk kluczy i wsadzając największy do zamka. Otworzyła drzwi do swojego mieszkania i zapaliła w nim światło. Czuła w powietrzu jeszcze zapach tanich papierosów, które rano paliła. - Nie nadaje się na matkę, na chrzestną tym bardziej. To co?
- Chętnie z tobą pojadę, wstręt do tego miasta zostawię w NY.
Alex nigdy z taką ochotą nie wchodziła na pokład samolotu. Do samolotu, który leciał właśnie do miasta, z którego chciała uciec. I uciekła, a teraz wracała.

*
15. lutego 2009r., Hollywood, Los Angeles.

Shannon jeszcze nie wiedział, że kilka dni później zrozumie, że jego życie musi wskoczyć na inne tory. Na całkiem inne, gdy myślał, że już jej nie zobaczy. Naprawdę nie zobaczy, myśląc, że ona zniknęła, rozmyła się i po prostu gdzieś jest. Choć widział ją kiedyś, jak grali w Nowym Jorku, miał wrażenie, że to była tylko chwila; ich pożegnanie. Potem przez te wszystkie lata nie miał żadnej wiadomości, mimo to, że odwiedził Nowy Jork jeszcze kilka razy. Z zespołem czy bez. Trochę się wtedy rozglądał jak szedł ulicami Manhattanu, czy gdzieś w mijanych, śpieszących się ludziach jej nie zobaczy. A potem, miał dziwne wrażenie, że gdy widzi jakąś rudowłosą dziewczynę mimowolnie wstrzymuje oddech.
I teraz, gdy w towarzystwie Susannah, Alexandra wysiada z taksówki, tak samo wciągnął powietrze w płuca.
- Wróciłaś.
- Rzeczywiście, wróciłam – odpowiedziała, a za plecami usłyszał głośny pisk Madeleine, gdy ujrzała Susannah. Kątem oka widział jak Susannah bierze ją na ręce i wręcza jej kwadratową paczkę obwiązaną kolorowym papierem. Ale to było już nieważne. Jared pomachał do niego, ale nie miał zamiaru się stąd ruszyć. Nie chciał. Nie mógł uwierzyć, że ona wróciła. Ale jeszcze nie wiedział, czy wróciła do niego. – I nie wiem czy na pewno chce się stąd ruszać, no wiesz… z powrotem, do Nowego Jorku.
Gdyby kiedykolwiek chciał wyobrazić sobie swoje zakończenie, swoje przybicie do własnego brzegu nie wiedział czy mógł nazywać to w tej chwili. Patrzył w jej oczy, teraz już śmiejące się do niego, nie wystraszone jak kiedyś. Widział ją całą, idealną, taką jaką zawsze dla niego była, choć odpychał te myśli, bo na początku ich znajomości nigdy nie traktował jej poważnie. Wydawało mu się, że powrócił, tak rzeczywiście i namacalnie. Tak samo jak ona. Wtedy jeszcze nie wiedział, że poczuje jej palce na własnej twarzy, a potem jej popękane, suche usta na swoich wargach. Przybił do brzegu, czy naprawdę potrzebował tyle czasu? – A teraz, zabierz mnie stąd.
- Gdzie?
- Gdziekolwiek, to nie ma znaczenia – uśmiechnęła się, patrząc na niego. Shannon dotknął jej puchatego policzka i dopiero teraz był pewien, że opłacało się jego czekanie. Nic sobie nie obiecali, nikt od nikogo niczego nie oczekiwał ani nie zabraniał układać życie, a ich specyficzna relacja trwała gdzieś poza nimi, jakby o niej zapomnieli. Choć on czasem myślał, na początku każdego dnia, a potem coraz rzadziej. Aż prawie tak rzadko, że teraz, gdy patrzył w jej zielone oczy, mógł dopiero zrozumieć, że nie zapomniał ich barwy.
Potem już nie pamiętał, jak światła w jego mieszkaniu nagle rozbłysły, jak jej delikatne dłonie zacisnęły się na jego ramionach, jak wszystko zmieniło się tak szybko, że musiał zamrugać kilka razy powiekami, żeby sprawdzić, czy ona nie zniknęła. Ale była; jej długie, rude włosy otulały jego twarz i czuł zapach jej rozgrzanej skóry.
Przybił do brzegu, bez wątpienia przybił do brzegu.

*
Osiem miesięcy później, 14. października 2009r.

Płyta ‘This Is War’ była gotowa. Wszystko czekało tylko na datę premiery, a oni szykowali się na wydanie pierwszego singla. Piosenka ‘Kings and Queens’ miała otwierać ją na muzycznym rynku, dać poznać to, co tak długo tworzyli i przez co właściwie przeszli, by ta płyta mogła brzmieć tak, jak teraz. Stoczyli niezły bój o to, żeby nie musieć być pod nikogo zależnym, a wszystko mimo, że nie wyglądało tak kolorowo na początku, skończyło się szczęśliwie. ‘Kings and Queens’ uplasowało się na dwudziestym miejscu Billboard Alternative Songs, a jako dwudziesty czwarty numer na Rock Songschart. Zaledwie cztery tygodnie od premiery ‘Kings and Queens’ zdobyło numer jeden na Billboard Alternative Songs i utrzymało się tam trzy tygodnie, ustępując ‘Uprising’ od Muse. Piosenka zdobyła też międzynarodowy sukces, sprawiając, że Thirty Seconds to Mars stali się jeszcze bardziej rozpoznawalni.
Kilka tygodni później na MTV został wyemitowany teledysk, za który Jared jako jego reżyser zdobył wiele wyróżnień, w tym kilka nominacji do MTV Video Music Awards. Zachwycił ich wszystkich swoją prostotą i świeżością. Jared nie mógł uwierzyć, że ‘This Is War’ przyniesie im taki sukces, a do oficjalnego wydania pozostały jeszcze dwa miesiące. Pamiętał jeszcze, jak kilka tygodni wcześniej na ulicach Los Angeles przejechał tłum ludzi na rowerach, ubrany w kolorowe stroje i tak samo, wydawało mu się, że czuje ten sam wiatr, co wtedy smagał go w twarz, gdy jechał między nimi.
Było idealnie, tak bardzo, że nie mógł uwierzyć w to, że to się dzieje naprawdę.

Grudzień.

Dwa miesiące później, ‘This Is War’ doczekało się swojej premiery i uplasowała się na osiemnastym miejscu w rankingu Billboard 200. Był to szalony wynik, w porównaniu do trzydziestego szóstego miejsca ‘A Beautiful Lie’, gdy cztery lata wcześniej miało swoją premierę. Na początku nie był gotowy na taki sukces, ale to już się działo. ‘Kings and Queens’ miało coraz więcej wyświetleń, a ‘This Is War’ zyskało uznanie krytyków. Wszystko szło tak jak powinno, nic nie stawało na jego drodze, mimo, że przeszłość tej płyty była zupełnie mroczna. Jared, Shannon i Tomo za dwa miesiące mieli stanąć po raz kolejny na scenie, tym razem otwierając trasę Into The Wild w Anglii i robić to, w czym byli najlepsi. Po prostu, spełniając dalej swoje marzenia.

19. lutego 2010r., Nottingham, Anglia, Trent FM Arena Nottingham, INTO THE WILD TOUR.

Nigdy nie mógł pojąć, dlaczego każdy koncert, który był pierwszym na każdej z tras koncertowych jakie już odbył; Forever Night, Never Day, Welcome to the Universe czy A Beautiful Lie, traktował w sposób szczególny, wyjątkowy. Nie było tu zależne miejsce, kraj, hala czy klub, z którym mógł wiązać swoje wspomnienia. Po prostu tak było.
Czuł wibracje podłogi pod swoimi stopami, szum, który docierał do jego uszu i te specjalne emocje, które sprawiały, że mógł odlecieć. Wciąż bardzo, bardzo wysoko.
Przez te wszystkie lata jakie walczył ze sobą, najpierw z tym, żeby zebrać się w sobie i dać ożyć własnym marzeniom, które były z nim od zawsze, potem pokonując każdy ze swoich nałogów, który wrócił do niego, ale znowu zebrał siłę, żeby mu się przeciwstawić. Przez te wszystkie lata, jakby się mogło wydawać on pokonywał siebie, tylko i wyłącznie samego siebie, by teraz po raz pierwszy od dawna, uśmiechnąć się szczerze. Już nie pamiętał, kiedy jego usta same z siebie formują się w uśmiech, jak nie musi powtarzać w duchu, że stoi przed kamerami i należy się uśmiechać; jak po raz pierwszy od bardzo dawna robi to sam z siebie, jak czuje, że jest to jedyne i właściwe.
Bo po tak długim czasie, gdy pożegnał się z nią dając wszystkie koncerty, które miał zapisane w kontraktach, nie ominął żadnego. Choć prawie za każdym razem Shannon musiał wchodzić do jego hotelowego pokoju, wywlekać go z łóżka, zaprowadzać do łazienki i pilnować, żeby wyszedł wyglądając w miarę przyzwoicie, teraz poczuł coś, co czuł osiemnastego lutego, stojąc na scenie w Lyonie, kiedy trasa Forever Night, Never Day dopiero się rozpoczęła. Gdy śpiewał po raz pierwszy piosenki z ‘A Beautiful Lie’, gdy wtedy wszystko było tak inne, niż to, co jest teraz.
Ale dziś, przypominając sobie cały dwa tysiące ósmy rok; jak przed każdym koncertem był wywlekany z łóżka, jak czuł dłonie Shannona na swoich barkach, gdy pociągał go do góry, by wreszcie przestał milczeć. By wreszcie przestał leżeć i patrzeć się w sufit, żeby w końcu nie miał tak pustego wzorku, tak jakby nagle jego niebieskie oczy zrobiły się zupełnie szare. Jeszcze pamiętał doskonale, jak odliczał do momentu, kiedy drzwi pokoju się otworzą i wejdzie Shannon bez słowa, ściągając z niego kołdrę i jak jakąś szmacianą kukłę prowadząc pod prysznic. Zastanawiał się ile to trwało, ale teraz już wiedział, że o wiele za długo.
W tej chwili to się skończyło; poczuł znowu te rzeczywiste emocje, które oplatały go tylko tutaj. Jego mrok musiał tu zniknąć, razem z rozbłyśnięciem pierwszego reflektora.

5. marca 2010r., Paryż, Francja.

Paryż to miasto, do którego powracał, bo przecież zawszę będę wracać do Paryża, jak kiedyś powiedział Emily. Teraz nie mógł uwierzyć, że razem z Shannonem i Tomo są tutaj. Była dwunasta w południe, normalne siedziałby w swoim hotelowym pokoju i czekał do wieczora, by wyjść na scenę. Albo robił milion innych mniej lub bardziej ważnych rzeczy. Dzwonił do matki, rozmawiał z Madeleine przez Skype. Cokolwiek.
Ale teraz, jego córka ubrana w jakąś frywolną, różową sukienkę, którą Tomo kupił gdzieś pół godziny temu, patrzyła na niego wielkimi, niebieskimi oczami. Była tu z nim, choć normalnie miało jej tu nie być. Miał przylecieć do Los Angeles w dłuższej przerwie między koncertami, ale dziś była specjalna okazja. Emily wychodziła za mąż, a on nie wybaczyłby sobie, gdyby choć na chwilę miałoby go tu nie być.
- Lillè, będziesz sypać kwiatki – usłyszał głos swojej przyjaciółki, która jeszcze nie gotowa, podeszła do Madeleine. Co zabawne, zawsze mówiła do niej jej drugim imieniem z typowo francuskim akcentem. – A ty kolego, ubierz się w coś innego niż rozciągnięty dres – zwróciła się do niego, a Jared spojrzał na nią spod opadającej, brązowej grzywki. Jego opadnięty irokez zasłaniał odrobinę widoczność. – Czy cokolwiek to jest, co masz na sobie. Dres z ćwiekami, czy –
- Spodnie, Emily, to są spodnie – przerwał jej, wywracając oczami. – Ubiorę jakiś stylowy płaszcz, poczujesz się jak na Fashion Week, gwarantuję.
- Jay, ubrałbyś się raz jak człowiek, a nie, że na nogach masz jakieś kolorowe papcie!
- Buty, Emily, to są buty – powtórzył tak samo, a Emily zgromiła go wzrokiem.
- To jeszcze ubierz sombrero!
- Słomkowy kapelusz mam w walizce, czy to cię zadowala? – odpowiedział spokojnie, patrząc na Madeleine jak skubie mu odstające, metalowe ćwieki z kolana.
- Lillè dziecko, mam nadzieje, że doprowadzisz swojego ojca kiedyś do porządku, bo zaczyna wyglądać jak papuga – zwróciła się do dziewczynki, która ani na moment nie przerwała tego co robi.
- To bardzo ładnie, no nie? – odpowiedziała, uśmiechając się zabójczo. – Tatuś zawsze wygląda bardzo ładnie.
- Nie wiem czego cię uczą w tej Ameryce, ale ja jako twoja matka chrzestna mówię: nie, nie wygląda bardzo ładnie – skierowała swoje słowa w kierunku Jareda, który siedział na kolanach z Madeleine. – Jak go poznałam wyglądał jak menel, potem chyba wyprał swoje ciuchy, później ubierał się na czarno, biało i malował oczy na filetowo, a teraz przeistacza się w papugę – mówiła, a Jared coraz szerzej się uśmiechał. – Jay, jak tak dalej będzie zamienisz się naprawdę w papugę.
- Tatuś może być papugą, one są taaaaaaaaakie ładne!
- Skaranie boskie z tym dzieckiem, nikt nie chce ze mną współpracować! – Emily obeszła ich dookoła, ściągając z wieszaka na drzwiach swoją ślubną sukienkę. Madeleine przestała zajmować się skubaniem ćwieków i… zauważyła Tomo. Zeskoczyła z kolan i podbiegła do niego, wpadając w jego ramiona i wesoło popiskując. – Jay… - powiedziała już innym tonem, patrząc na niego też inaczej.
- Tak, Em?
- Jak twoje randki?
- Nie ma o czym mówić, bo każda kończy się tak samo.
- Czyli jak? – świdrowała go wzrokiem, przyciskając do ciała sukienkę.
- W łóżku. A potem wracam do domu – odpowiedział jej, dotykając kolców odstających ze swoich spodni.
- Jay…
- Jakoś tak samo wychodzi, nie potrafię inaczej. Poszedłem z inną kobietą po ponad półtorej roku… Czułem się, jakby ją zdradzał, mimo to, że wcześniej… - czuł jak w gardle rośnie mu gula. – Zrobiłem to kilkanaście razy. Dorosłem… Zawsze ją kochałem, ale wtedy miałam nie po kolei w głowie…
- Byłeś po prostu naćpany albo strasznie pijany, przecież o tym rozmawialiśmy.
- Ale nie powinienem, żałuje tego. I wtedy czułem się tak samo, jakbym ją zdradzał, a robiłem to kompletnie na trzeźwo.
- Teraz nie masz za co się karać – usiadła obok niego, obejmując go za ramię. – Teraz nie masz za co się karać – powtórzyła i był wdzięczny losowi, że wtedy, te kilkanaście lat temu, postawił na jego drodze Emily, w tym klubie, jeszcze w Los Angeles, gdy dawali swój pierwszy, nieoficjalny koncert, na którym nawalił i uciekł. I teraz, po tylu latach może nazywać ją swoją przyjaciółką na śmierć i życie, niezmiennie, każdego kolejnego dnia.

O dwudziestej trzydzieści siedem, z trzydziestosiedmiominutowym opóźnieniem wyszedł na scenę. AccorHotels Arena była cudowna; mieniła się tysiącem kolorów i brzmiała jednym, wspólnym śpiewem. I po raz kolejny był pewien, że zawsze będzie wracać do Paryża. Aż do samego końca.

*
12. lipca 2010r., Los Angeles.

- Jared, kurwa, przestań tak walić w te klawisze! - warknął Shannon siedząc w kuchni i pijąc kawę. - Już piłeś?!
- O co ci, kurwa, chodzi... - mruknął wspomniany, wchodząc do kuchni i patrząc na Shannona jak na idiotę. - Jakie klawisze? - spytał, ale nie musiał długo czekać, aż do jego uszu dojdzie ponowne dzikie walenie w pianino. - Maddie!
- Ucisz swoje dziecko, bo zwariuje! - Shannon skrzywił się, kiedy znowu dotarła do nich cała dziwna gama dźwięków. Jared spojrzał na niego krzywo, wychodząc z kuchni i idąc w kierunku pokoju, gdzie stało pianino. Pokonał całą odległość w przeciągu chwili i gdy stanął przed drzwiami, ujrzał Madeleine siedzącą przed pianinem. Jej małe nóżki wesoło machały, nie dosięgając ziemi. Uśmiechała się sama do siebie, sprawiając wrażenie pochłoniętej w tym co robi tak bez reszty. Kładła swoje małe paluszki to na czarnych, to na białych klawiszach tworząc coś, co miało być muzyką.
- Maddie, co robisz? - podszedł do niej i dziewczynka, gdy usłyszała swoje imię od razu odwróciła głowę. Zacisnęła swoje usta w wąską kreskę.
- Wujek Shannon powiedział, że nie mogę ruszać jego perkusji, bo zepsuje - wytłumaczyła, patrząc w twarz Jareda. - Chyba jest dalej zły, że narysowałam na niej serduszko - opuściła wzrok, a Jared przypomniał sobie wielkie, czerwone serce namalowane markerem na przodzie perkusji.
- Dlatego grasz na pianinie? - przysiadł się obok niej na stołku przed instrumentem. Madeleine spuściła głowę, kładąc dłonie na kolanach.
- Pianino nie jest jego.
- Nie jest. Nauczymy się grać?
- Chciałam ci zaśpiewać piosenkę, ale nie umiem, a wujek Shannon się ze mnie śmiał.
- Rzeczywiście, masz paczkę gwoździ w gardle - przypomniał mu się ostatni występ Maddie, kiedy ćwiczyła razem z Shannonem jakąś francuską piosenkę, ale jej fałszowania nie dało się długo słuchać. Shannon śmiał się z niego do rozpuku, mówiąc, że chyba talentu wokalnego to ona nie ma. Musiał mu przyznać rację, że Maddie nie jest zbytnio rozgarnięta w kwestii wokalnej. - To co, gramy? Najpierw coś łatwego - uśmiechnął się do niej. - A wujek Shannon jest głupi.
- Tatusiu?
- Tak?
- A zagrasz mi tą piosenkę?
- Oczywiście, ale później. Teraz spróbujemy czegoś, żeby wujek Shannon przestał się śmiać - złapał za jej rączki i kierując nimi, naciskał po kolei na każdy z klawiszy. Teraz melodia nadawała się do słuchania i był pewny, że jego córka jeszcze może się nauczyć.
- Co to Mozart? Czy podmieniłeś dziecko? Jared, kurwa, ona jeszcze cię zmiecie - Shannon uchylił drzwi i wsadził głowę w szparę między futryną.
- Shannon, nie klnij przy Maddie.
- Właśnie, nie klnij przy mnie - oburzyła się Madeleine, patrząc na niego z rozbrajającym uśmiechem. Od zawsze była taka radosna. - Tatuś powiedział, że jesteś głupi.
- Jared, czego ty uczysz swoje dziecko?
- Prawdy o swojej rodzinie - zaśmiał się pod nosem, a potem jeszcze ujrzał poirytowaną minę Shannona, jak zamyka za sobą drzwi.

18. lipca 2010r.

Witaj ciemności, stara przyjaciółko. Znów przyszedłem z tobą porozmawiać.
Spojrzał na papiery zalegające na biurku, na niedopitą kawę, którą zostawił tam wczorajszego dnia i nie miał siły już sprzątać. Patrzył, jednocześnie mając wrażenie, że nie widzi nic. Jakby cały bałagan mu nie przeszkadzał, choć kiedy indziej pewnie zaraz zabrał się za to, żeby zniknął. Mimo to, że już prawie czuł, że ostatecznie pokonał własne smutki, potrzebował czegoś, co pomoże mu już na zawsze je od siebie odgonić. Bo to, że w jego życiu coraz częściej gościło słońce, nie znaczyło, że jego własny mrok go opuścił. On z nim był, był mimo wszystko wciąż z nim, choć już na coraz dłużej go opuszczał.
Zamrugał powiekami, a potem przejechał dłonią po swojej twarzy. Odetchnął, znowu wpatrując się w papiery na biurku. Jared wypuścił powietrze z płuc, biorąc je w ręce.
Propozycja spisania biografii przez Kerrang!, przeczytał i zaraz obok widział, że odmówił tak samo szybko, jak pierwszy raz przyszło to na jego maila. Nie był gotowy wtedy na taki krok, a chcieli od niego tego tak bardzo, że czuł, jak prawie wymuszają na nim, żeby się zgodził. Variety, historia Thirty Seconds to Mars, tu też nie miał zbyt dobrych wspomnień ich relacji. Nie chcieli czekać aż będzie w Los Angeles, a dobrze wiedzieli, że Into The Wild ma swoje luki, kiedy wraca na kilka dni albo jak teraz na dwa tygodnie do Stanów. Nie chcieli czekać, aż jedenastego czerwca zejdzie ze sceny w Irlandii, by potem wsiąść w samolot i zastanowić się raz jeszcze, czy chce komukolwiek przekazać historię, o której usłyszałby świat po raz pierwszy.
Potem, gdzieś między jego zapiskami, znalazł jeszcze jedną, małą kartkę. Rolling Stone: Jared Leto, to kim naprawdę jestem. Wciągnął powietrze i jeszcze raz to przeczytał. Czy naprawdę powinien? Czy powinien wracać do swojego początku, by mówić o tym, co zrobił, co naprawdę robił bez wybielania siebie? Pokazać swoją prawdziwą twarz i przestać się chować za własnym, idealnym scenicznym wizerunkiem? Czy miał aż tyle odwagi?
- Witam, z tej strony Jared Leto, przeczytałem waszą propozycję: gazeta Rolling Stone jest skłonna wydać moją biografię i zespołu – mówił na wydechu; szybko, żeby nie miał czasu się wycofać. – Jeżeli wasza propozycja jest nadal aktualna, to… - zawahał się. – To zgadzam się. Ale pod jednym warunkiem: wszystko będzie tak, żebym to ja nie musiał się dostosowywać. – Usłyszał potwierdzenie, że zrobią co w ich mocy, aby nie musiał naginać własnych terminów. O to chodziło, teraz już był pewny. Pewny jak nigdy wcześniej w całym swoim życiu.

*
14. lat później od momentu, kiedy to wszystko się zaczęło,
20. sierpnia 2010r., Kraków, Polska, Coke Live Music Festival.

„Ten dzień wprowadził do mojego życia wielkie zmiany. Ale tak dzieje się w życiu każdego człowieka. Przypomnijcie sobie taki jeden dzień, który zaważył na waszym życiu. Przerwij na chwilę, ty, który to czytasz, i pomyśl o długim łańcuchu złotych czy żelaznych ogniw, cierni czy kwiatów, które by nigdy ciebie nie oplątały, gdyby nie było jakiegoś jednego ważnego i pamiętnego dnia w twoim życiu.”*

Przebudził się w jednym z drogich hoteli. Ustalony schemat, wszystko musiało być dopięte na ostatni guzik. Nie znał tego kraju, nie miał okazji nigdy w nim być, chociaż przecież miał ku temu tyle sposobności. Tyle razy chciał ją zabrać tutaj, gdzie się urodziła, gdzie spędziła pierwsze trzy lata swojego życia, ale na to wszystko – na te wszystkie plany, które były już zabrakło czasu.
Przetarł swoje zmęczone oczy. Ostatnio nie potrafił się wyspać chociaż spał o wiele dłużej niż wcześniej. Jego tempo życia zwolniło, a on mimo to, że dawał tyle koncertów, trasa posuwała się na przód, miał dziwne wrażenie, że nie współgra z nią, a przecież powinien.
Ubrał na siebie czarne spodnie i jakiś biały, prosty t-shirt. Zgodził się na ten wywiad tylko pod warunkiem, że reporter przyleci za nim, a nie on do niego. Inaczej nie był w stanie opowiedzieć tego wszystkiego, co miał, bo po prostu nie miał czasu, żeby wracać do Stanów.
Obsługa hotelowa zapukała do drzwi jego pokoju jakieś piętnaście minut później, kiedy stał przy oknie i podziwiał widok roztaczający się za szybą. Kraków, tak bardzo znajomy, tak bardzo jednocześnie nieznany. Miasto, w którym był zdolny pogrzebać swoją największą miłość. To tutaj musiał jej dać odejść raz na zawsze.
- Śniadanie czeka w bufecie albo życzy sobie pan coś do pokoju? – zaświergotała pokojówka, kiedy zrozumiał, że weszła. Stał do niej plecami i wciąż się przyglądał.
- Spokojnie, zejdę, nie widzę problemu – odpowiedział jej, zakładając za kołnierzyk przeciwsłoneczne okulary. Wyminął ją, biorąc po drodze telefon i skierował się w kierunku windy. Dziewczyna patrzyła jak odchodzi, ale musiała przyznać, że zachowuje się jak na gwiazdę takiego formatu bardzo kulturalnie. Jeszcze pamiętała, jak jeden z innych muzyków chciał się z nią przespać, bo była po prostu młoda i ładna.
Jared wszedł do windy. Nacisnął na podświetlony guzik z napisem ‘zero’ i czekał aż jej drzwi się zamkną. Patrzył przed siebie na pusty korytarz, a gdy drzwi miały już się zamknąć czyjaś noga zatrzymała je w połowie.
- Shannon – mruknął, a jego brat uśmiechnął się do niego. – Myślałem, że już nie śpisz i… jesz.
- Jay, musiałem coś… załatwić – odpowiedział, przeczesując nerwowo palcami swoje włosy. Jared spojrzał na niego z ukosa i nie wiedział o co mu chodzi. Przecież miał wszystko ustalone niczym w terminarzu, co zrobi o tej godzinie i w jakim miejscu.
- O co ci chodzi? Co znowu kombinujesz? – zapytał, patrząc jak rozgląda się na boki. – Dobrze wiesz, że na dziesiątą jestem umówiony z tym redaktorem z Rolling Stone. O dwudziestej pierwszej wychodzimy na scenę, dajemy koncert, rozumiesz? Nie możemy…
- Jared, jesteś pewny, że chcesz to powiedzieć? Wszystko, wszystko co tak długo ukrywałeś albo płaciłeś grube pieniądze, żeby nie wyszło? – Shannon spojrzał w jego oczy. Niebieskie tęczówki odbijały jego własne i mógł stwierdzić, że mimo to, że są od siebie tak różni jego młodszy brat był zdeterminowany, pewny i jeszcze jak nigdy w życiu gotowy, żeby przekazać swoją opowieść komuś, kto jej nie znał. Shannon obawiał się tylko jednego: jak przyjmą to wszystko fani czy zrozumieją, czy powiedzą, że nie chcą go znać? Przecież Jared nigdy nie mówił o sobie, że był dobrym człowiekiem. On po prostu był zagubiony, tak bardzo zagubiony, że to wszystko co się stało, działo się po prostu, bo on sam nie wiedział, jak ma robić czasem w życiu. Wszystko, co spadło na niego musiał przyjmować na swoje barki czy chciał, czy nie. Nie miał żadnej taryfy ulgowej, życie hartowało go od najmłodszych lat, żeby musiał umieć radzić sobie z piętrzącymi się wciąż przeciwnościami. A on, pomimo wszystko i pomimo każdemu nie stracił hartu ducha.
- Nigdy w życiu nie byłem tak pewny, jak właśnie tego. – Winda zjechała na parter i wyszli z niej. Zamknęła się za nimi dokładnie, kiedy przestąpili przez jej próg. 
Pół godziny później pożegnał Shannona, który razem z Tomo jeszcze jedli. Nałożył okulary na nos i zarzucił na ramiona kurtkę. Był kwadrans przed dziesiątą. Za piętnaście minut miał spotkać redaktora, którego nigdy nie widział, którego nazwisko nic mu nie mówiło. Był dla niego trochę zagadką, bo myślał, że będzie to ktoś znajomy, a jednak nie był.
Gdy wszedł do pokoju, w którym miał odbyć się ten długo wyczekiwany wywiad, na który zgodził się osiemnastego lipca, stwierdził, że nie wie do końca czy jest naprawdę gotowy. Czy starczy mu słów, żeby to opowiedzieć, czy wystarczy mu odwagi by mówić o tym, co mogło być dla wielu zbyt wielkim ciosem. Zastanawiał się nad tym każdego dnia, każdego dnia myślał czy postąpił dobrze zgadzając się na ten wywiad, który był tak bardzo… wyczekiwany. Sam był ciekawy jak to wyjdzie, co zostanie z jego słów, a co zwyczajnie wyrzucą. Nie był pewien ile będzie w stanie sobie przypominać rzeczy, które starał się za wszelką cenę wyprzeć z pamięci, a o ilu będzie mówił ze zwyczajną łatwością. Przecież jego życie nie było w całości złe. Miał tyle pięknych wspomnień, które otulały jego poszarpane serce za każdym razem, gdy do nich wracał. Miał jeszcze tyle rzeczy do zrobienia…
Podszedł do parapetu i spojrzał ponownie za okno. Znajdował się na samym szczycie budynku, a skwar lejący się na zewnątrz powodował, że świeża koszulka przykleiła się do jego skóry. Patrzył na ulicę pod nim, jak ludzie śpieszą się gdzieś w swoim znanym kierunku, jak samochody stają, a potem ruszają na światłach. Jak pasażerowie wysiadają z zatrzymujących się tramwajów i autobusów i idą spokojnie albo zaś na odwrót biegną przed siebie spóźnieni. Wśród całego zgiełku ludzi wypatrywał jednej, jedynej sylwetki. Mimo to, że wiedział, że jej tu nie może już zastać, tak strasznie tęsknił. 
Tęsknił nieprzerwanie od tylu lat, a chociaż powinien przyzwyczaić się już do braku jej obecności gdzieś w środku ciągle się łudził, że to wszystko jest nieprawdą. Ona nie umarła, ona nie odeszła, ona wciąż z nim jest.
Madeleine była jej idealną kopią, a dzień jej narodzin był w jakiś swój sposób dniem jego odrodzenia mimo to, że potem stały się tak straszne rzeczy. Nie wyobrażał sobie, że jego córeczka mogła z nim nie być. Dzisiejszego dnia postanowił, że jeżeli jeszcze kiedyś dostanie zaproszenie do tego kraju, na pewno ją tutaj zabierze. Była jego największym skarbem, który trzymał go w ryzach i powodował, że miał siłę by podnieść się po tak wielkim upadku i stanąć ponownie na nogi. Miał odwagę wyjść na scenę i słyszeć tyle podniesionych głosów, widzieć tyle uniesionych w górę rąk, które klaszczą na jego widok. To dzięki niej nabierał ponownych sił do walki, żeby stawić już czoła tylko własnym demonom, które wychodziły na wierzch, gdy nikt nie patrzył i kiedy miał tak wielkie chwile zwątpienia. W siebie, w swoją przyszłość i muzykę, która czasem już nie wystarczała, by nazywać ją tą, w której znajduje własną definicję wolności.
- Mam na imię Will, zostałem wysłany do przeprowadzenia z panem wywiadu. – Usłyszał za swoimi plecami i automatycznie się odwrócił. Młody chłopak stał przed nim, trzymając w dłoni plecak, a pod pachą ściskając jakieś gazety. Był bardzo młody, nie dawał mu więcej niż dwadzieścia pięć lat. Jego szarobłękitne oczy wpatrywały się w jego własne i Jared musiał stwierdzić, że jest bardzo zestresowany. Wcześniej przygotowane fotele i stolik między nimi zapraszały, żeby na nich spocząć.
- Wiem, wszystko wiem, przeczytałem waszego ostatniego maila.
- Gazeta Rolling Stone, zdecydowała się wydać biografię pana i jednocześnie pańskiego zespołu, chciałem –
- Wszystko już podpisałem – przerwał mu, siadając na fotelu. Will usiadł zaraz za nim. – Zaczynajmy im szybciej, tym lepiej – odetchnął, patrząc jak chłopak kładzie gazety na stoliku, na których widział swoją twarz, jak i inne twarze sławnych ludzi, które znał z show-businessu.  W niektórych tych gazetach była tylko krótka wzmianka o nim albo całe, długie i opasłe artykuły; różne spekulacje o tym, co się stało, jakie były powody tamtych, odległych wydarzeń i wszystko to, co mogli paparazzi dochodzić, ale nigdy im się nie udało. Aż do teraz.
- Nazywam się William Evans, jak już mówiłem. Mój kolega, Samuel Rouxbov miał przeprowadzić z panem ten wywiad – chłopak mówił, a jego głos przestał już drżeć. Wydawało mu się, że był zestresowany tylko przez chwilę. – Samuel –
- Znam go, przeprowadzał ze mną wywiad dwa lata temu, dlatego zdziwił mnie wasz mail, że przyślą kogoś innego, ciekawe…
- On się rozchorował, strasznie, trafił nawet do szpitala, okropne zatrucie pokarmowe. Byłem stażystą w Rolling Stone i mój szef spytał się mnie czy chciałbym przeprowadzić ten wywiad. Od niego zależy w dużej mierze moja kariera, czy zostanę dłużej czy mnie wywalą na zbity pysk – opuścił wzrok na kolana i przyglądał się swoim splecionym dłoniom. – Przygotowałem się najlepiej jak mogłem, zrobiłem ankietę pytań wśród Echelonu i wybrałem dwadzieścia najlepszych. Potem zdobyłem wszystkie gazety, gdzie była chociaż mała wzmianka o Thirty Seconds to Mars, mam wszystko.
- Przyda się, ale wiesz, dzisiaj możesz zadać mi każde pytanie – uniósł brwi, patrząc jak Will przygląda się uważnie jego twarzy – na które masz najbardziej ochotę.
- Wiem. Jared – zwrócił się do niego bez tej sztywnej formuły. – Byłem na waszym koncercie, w październiku dwa tysiące ósmego roku, to był najgorszy koncert na jakim byłem – patrzył mu w oczy, a Jared był pewny, że chodzi mu o to, że nie zagrał jakiejś piosenki, setlista była za krótka albo po prostu zwyczajnie fałszował.
- Dlaczego tak myślisz? 
- Znaczy źle, nie chodzi mi o całość, koncert był naprawdę wspaniały. Miałem wrażenie, że na waszych koncertach można złapać w dłonie własne marzenia i razem z nimi polecieć w kierunku nieba, to takie magiczne – mówił, a kąciki ust Jareda uniosły się nieznacznie w górę. – Ale wiesz, to wszystko, mimo to, że było niczym ze snu było dla mnie trochę odrealnione. Nigdy nie byłem na koncercie,  na którym wokalista śpiewał jedną ze swoich piosenek, a po policzkach ciekły mu łzy, to sprawiło, że stał się on najgorszy – ty stałeś się dla mnie zwykłym człowiekiem, byłeś dla mnie zawsze silny, odważny, pokazywałeś, że można, a tam? Na tej scenie stałeś i śpiewałeś ‘A Modern Myth’ i zwyczajnie prawie dławiłeś się własnymi łzami. Wtedy nie wiedziałem czemu, twój zespół nie był dla mnie zespołem, za którym podążałem, aż do czasu…
- Uważasz się za mojego fana? – spytał Jared, a dyktafon, który leżał na stoliku nie był jeszcze włączony. Przeniósł na niego wzrok, a potem spojrzał wprost w twarz Willa. 
- Nie, nigdy nim nie byłem. Raczej za ‘wolnego słuchacza’. Po tym koncercie w jakiś paranoidalny sposób chciałem poznać wszystko to, co chowałeś za kurtyną sławy. Udzielałem się w liceum w kółku dziennikarskim, potem dostałem się do college’u na ten sam profil, niedawno wzięli mnie jako stażystę do Rolling Stone, aż do czasu, kiedy Samuel się rozchorował i…
- Przydzielili ci mój wywiad i mogłeś dowiedzieć się tak naprawdę, dlaczego na tamtym koncercie płakałem. – Dokończył za niego, uśmiechając się w kącikach ust.
- Zaczynamy? – Will spytał raz jeszcze, biorąc w dłonie dyktafon. Położył palec na przycisku i czekał aż Jared mu odpowie. Ten w potwierdzeniu pokiwał potakująco głową.
- Nazywam się Jared Leto, jestem pierdolonym sukinsynem bez serca i chciałbym opowiedzieć swoją historię. Tę prawdziwą. I jedyną, jaką powinniście znać -  powiedział zaraz po tym, jak Will kiwnął głową, że może zacząć mówić. Nie pomyślał, że jego słowa przejdą mu przez usta tak szybko. Zamrugał oczami, już wiedząc, że jest za późno. To się przecież zaczęło, on postanowił mówić. Teraz mieli go dalej kochać albo zacząć nienawidzić. Teraz mieli poznać go całego, prawdziwego i po raz pierwszy do bólu szczerego. Takiego jakim był naprawdę, przez te całe czternaście lat.


Piosenka do odcinka: Taylor Swift - Enchanted (oh yeah)
___
*- Charles Dickens
(29/30)

3 komentarze:

  1. Nie rozumiem dlaczego to już prawie koniec? Ale mam wrażenie, że jeszcze coś masz w zanadrzu i zaskoczysz. Ale boje się tego! ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Wszyscy lubimy początki. Są ekscytujące, pełne tajemnic i sugerują nową podróż, wiele do odkrycia. Tak było, kiedy zaczynałam czytać BD. Wprawdzie opowiadanie było już w połowie na blogu, ale tyle mi o nim opowiedziałaś, że… czułam, jakbym wyruszała z Tobą w podróż przez życie Jareda.
    Gdybyś stworzyła jakąś wyssaną z palca historyjkę o wielkiej i słodkiej miłości, pewnie bym ci nie uwierzyła. W żadne ze słów. Bo to przecież wydaje się niemożliwe, żeby nasz kochany Jay zaznał takiej miłości. To smutne, ale prawdziwe.
    Dałaś mu ciężkie życie. Trzydzieści razy upadł, żeby raz udało mu się dotrzeć do celu. Cierpiał, gubił się, zawodził siebie i bliskich. Kochał. Dlatego ci uwierzyłam. Uwierzyłam ci tak bardzo, że kiedy widziałam go na YT, na zdjęciach, a nawet w Gdańsku czułam ogromne współczucie, bo jak to możliwe, żeby jeden człowiek mógł udźwignąć tak wiele? Uwierzyłam w każde słowo. W ciebie. W niego.
    Zakończenia wiążą się z pewnym rozstaniem. Dlatego nie przepadamy za nimi. Zakończenia zazwyczaj są smutne. Biorąc pod uwagę ile razy snułaś plany ukatrupienia wszystkich i bycia drugim Georgem R.R. Martinem, jednak dałaś mu to, o co walczył w ciągu tych 30 not, 355 stron, 5 lat. Dałaś mu jego szczęśliwe zakończenie. Upadł 30 razy i 1 raz wygrał. Warto było. Ma Maddie. To jest chyba dziewczęcia wersja moich piskląt. Tak mi się zdaje. Chyba każdy rodzic chciałby mieć taką córcię. Maddie wygrywa wszystko ;3 wracając, zakończenia są smutne, ale nie Twoje. Twoje daje nadzieję. Twoje zakończenie pokazuje, że choć droga była kręta i trudna, to dotarcie do celu gwarantuje szczęście. Jared je ma. Udało ci się, Króliczku. Osiągnęłaś wspaniałą rzecz. Nie tylko to, że dobrnęłaś do końca. To nie jest aż tak niemożliwa rzecz. Osiągnęłaś coś znacznie większego. Napisałaś piękną, mądrą historię, która zasługuje na to, żeby przeczytał ją każdy amator dobrej literatury.
    Gratuluję. Chapeu bas.

    Mogłabym rozpisać się na temat tego, że płakałam i śmiałam się, czytając tą notkę, ale nie będę. Dotarłaś do tego miejsca, gdzie nie jest to koniczne.

    OdpowiedzUsuń