21. lipca 2008r., Chicago, Illinois, Aragon
Ballroom, A BEAUTIFUL LIE TOUR.
Piosenka do odcinka: Taylor Swift - Enchanted (oh yeah)
Tutaj nic się nie zmienia.
Wszystko jest z pozoru takie samo, wszyscy
myślimy tak samo jak zaprogramowane roboty bez uczuć. Jestem maszyną, jak oni.
Nie zdolną do marzeń, pragnień i wszystkich wyższych uczuć, które mi
zabrano.
Stoję pośrodku niczego, mając wciąż zaciśnięte
usta. Moje powieki są zamknięte, ale wydaje mi się, że słyszę czyjeś
podniesione głosy. Otwieram powoli oczy i w tej samej chwili cały mrok, który
mnie ogarniał, mija.
Widzę przed sobą tysiące ludzi, którzy czekali
na nas. Na mnie, na mój ruch, żeby ich poprowadzić. Słyszę piski i krzyki, moje
usta formują się w uśmiech. Jestem wysoko, jestem ponad wszystkim tym, co mam
każdego dnia. Ci ludzie sprawiają, że unoszę się w nieznane i nic, ale to nic
nie jest w stanie mnie złapać.
Podnoszę mikrofon, muszę zacząć śpiewać. Mój
głos najpierw grzęźnie mi w gardle, a potem z całą swą mocą roznosi się wokół.
Jestem tu, jestem tak namacalnie i prawdziwie jak nigdy. Widzicie mnie, jak
biegnę, jak ponoszę ręce, a zaraz cały tłum za mną.
To moja codzienność, która nigdy się
nie zmienia.
Jared nie wiedział czy będzie potrafił jeszcze
stanąć na scenie. Wymagały tego od niego kontrakty i wszystko to, co podpisał
już dawno temu. Nie mógł pozwolić, żeby na tej płaszczyźnie coś poszło nie tak.
I robił wszystko, żeby było dobrze. Stawał rano, odsłaniał rolety, przecierał
oczy. Potem parzył mocną kawę, wrzucał do niej dwie kostki lodu i pił jednym
duszkiem. Ubierał się, spoglądał w lustro i grał. Grał tak sprawnie, że wszyscy
dziwili się, że on jest aż tak silny. Że nie złamał się, nie upadł, nie dał
sobą pomiatać tylko kroczy dalej. Z wysoko uniesioną głową. Przecież to była
prawda, starał się jak mógł, a potem nawet udzielił kilku wywiadów.
- Jared, rozmawiamy o muzyce. Jaki jest
dźwięk, który nienawidzisz? Wysoki, niski? Są na tym świecie różne dźwięki,
które mogą przykuć uwagę, a niektóre zwyczajnie odpychać. Masz taki? – spytał
redaktor z jednej z gazet, która go zaprosiła. Siedział przed nim z nałożonymi
ciemnymi okularami i chwilę się zastanawiał. Redaktor czekał cierpliwie.
- Wiesz, kiedyś myślałem, że nie ma czegoś
takiego.
- A teraz?
- Dźwięk wystrzału z pistoletu. – Po tym
pytaniu już nie miał odwagi o nic więcej pytać, gdy pożegnał go tylko uściskiem
dłoni.
Shannon nie mógł znieść tego, że jego brat
mimo tego, że dni mijały, dalej stał w miejscu. Nie mógł znieść tego, że
potrafi przeleżeć cały dzień w łóżku i się nie odzywać. Do nikogo. Po tym, jak
znalazł go w jego mieszkaniu, leżącego i pobitego
na podłodze, zrozumiał, że choćby chciał zrobić wszystko co w jego
mocy, już nie ma wystarczająco siły.
To, że Jared bronił się przed tym i powtarzał,
że nic mu nie dolega nie było żadnym wytłumaczeniem. Po tygodniu, gdy dostał
numer zebrał się w sobie i go wykręcił.
Czuł się dziwnie, czuł jak jego policzki
zaczynają delikatnie płonąć, gdy wysiadał ze swojego auta pod budynkiem, który
nie zwiastował tego, co w nim jest. Potem powtarzał sobie, że nie jest jedyny i
na pewno nie będzie tak źle, jakby się mogło wydawać. Wszystko było do
przejścia.
W tamtej chwili, gdy usiadł przed obcym
facetem i splótł na kolanach swoje dłonie, odetchnął głęboko. Mężczyzna patrzył
na niego, wiedząc kim jest i choć musiał zapytać, już wiedział, co się stało.
- Jak zwykle zacznę od tego, że wysłał mnie tu
mój brat - powiedział na początku, patrząc w twarz mężczyźnie na przeciwko. -
Nawet mi za to zapłacił. W zasadzie też mnie tu przywiózł i dopilnował tego, że
gdy tylko odjedzie, ja stąd nie ucieknę - przerwał i odetchnął. - Czekał
do momentu aż wejdę do tego pokoju, może dalej tam czeka, nie wiem.
- Co cię tu sprowadza? Jaki jest twój
problem?
- Aiden, nie udawaj, że mnie nie znasz i że
rozmawiasz ze mną pierwszy raz - odpowiedział, patrząc na mężczyznę, który
uśmiechał się do niego. - Przyszedłem tu tylko dlatego, bo wiem, że jesteś w
porządku.
- Cieszy mnie to, że uważasz, że jestem w
porządku. Ale ty -
- Ze mną nie jest w porządku - przerwał mu.
- Nie śpię, leżę tylko i wpatruje się w sufit, nawet nie myślę, a jak
myślę to-to wszystko zaczyna wracać. Widzę jej twarz, wiedzę ten
uśmiech... To mnie przerasta.
- Czyją twarz widzisz?
- Osoby, która doprowadziła do mojej
wewnętrznej śmierci. Ja już nie żyje, ja po prostu... Siedzę przed tobą i tylko
czekam, żeby stąd wyjść.
- Droga wolna - mężczyzna powiedział i ujrzał
na twarzy Jareda zdziwienie. - Jay, jeżeli nie będziesz ze mną współpracował to
nie będę w stanie ci pomóc, a jak myślisz o tym, żeby stąd uciec, to -
- Nie, ja... Naprawdę, muszę to zmienić. Wiesz,
zamknęli ją.
- Kogo?
- Osobę, przez którą tu jestem. Jej proces nie
był długi, ale musiałem wziąć w nim udział. Bolało patrzenie w jej twarz, gdy
widziałem ten uśmiech... Taki sam jak wtedy, gdy strzelała - powiedział już
ciszej, ściskając mocniej swoje palce. - Ale udało się, pokazałem jej, że nie
złamała mnie choć w głębi siebie byłem pogrzebany... Nadal jestem. Dostała
dożywocie i nagle jej uśmiech zgasnął. Poczułem na moment coś miłego, ale zaraz
potem...
- I dlatego tu jesteś. Nikt nie musi być specjalistą,
żeby wiedzieć, że masz ciężką depresję - spojrzał na niego, jak opuszcza swój
wzrok. Wspomnienie Kathleen, którą musiał oglądać na każdej z rozpraw było
nadal bolesne. - Ale wiesz, nie mówię tego już jako lekarz, ale jako zwyczajny
człowiek, a to, że znam cię od dawna nie ma na to wpływu. To dobrze, że do mnie
przyszedłeś, zawsze wiedziałem, że jesteś w stanie dużo przezwyciężyć, jak nie
wszystko. Bo przecież -
- Nie
ma tak wielkich rzeczy, których nie można pokonać - odpowiedział mu i
dopiero wtedy podniósł oczy, by móc spojrzeć mu w twarz. - Nie ma, po prostu
nie ma.
Jared nie wiedział wtedy jeszcze, że jakiś
czas później, zda sobie sprawę, że wcale się nie pomylił. A każde słowo, jakie
powiedział mu Aiden i to samo, co on sam mu opowiedział, sprawi, że wzbudzone
fale zaczną wycofywać się od brzegu.
A teraz był w Chicago, a ono było miastem,
gdzie mógł powracać. Nie miało w sobie żadnego z bolesnych wspomnień, nie było
tym co mogło go zranić. Wieczorem, gdy na niebie rozbłysło tysiące gwiazd, nałożył
kaptur na głowę i chciał wejść na zaplecze. Aragon Ballroom było miejscem,
gdzie mieli dać kolejny koncert, a on musiał wyjść w dobrym stanie na scenę.
Gdyby z jakiś niewyjaśnionych powodów chciał zejść za kulisy, nikt nie byłby
skory, żeby go potępiać.
Gdy śpiewał jedną z wielu swoich piosenek, tą
samą, gdzie żegnał się siedemnaście razy, tą samą, która była dla niego
pożegnaniem z tamtym światem, co już nie wróci, ta sama, co wybrał dzisiejszego
wieczoru, nie wiedział czy ktoś to nagra, czy ktoś to zobaczy. To było
nieważne, tak samo, jak to, że gdy słowa przechodziły przez jego gardło, gdy
pociągał za struny swojej gitary, czuł, że dłużej już nie wytrzyma. Wszystko,
co go trzymało - puściło i nie mógł przestać tak nagle śpiewać.
1. września 2008r., Queens, Nowy Jork.
Louise nie dawało spokoju to, że niektóre
rzeczy mogą się tak nagle kończyć. Nikt jej nie znał w medialnym świecie, nikt
nie dochodził kim ona jest, gdy widzieli ją wtedy na pogrzebie. Była jedną ze
znajomych bądź rodziny, gdy na kilku stronach internetowych pojawiła się
informacja o tym, że wybuchła strzelanina na gali Teen Choice Awards. Rok temu
nie wiedziała dlaczego spakowała jedną, małą walizkę, zamówiła pokój w hotelu w
Los Angeles i zarezerwowała samolot.
Sentyment. Tak mogła teraz to nazwać, gdy
przeglądała jedną z gazet, siedząc na balkonie i patrząc się od czasu do czasu
co dzieje się na ulicy. Nowy Jork był jej domem, którym kiedyś mogła nazywać
Los Angeles, wcześniej Phoenix i każde z innych miast, które choć na chwilę mogła
uznać, że właśnie tutaj chce spędzić swoje życie. Mimo to, że stało się potem
kilka niepotrzebnych wydarzeń, a na samym końcu jedno z tych, które wciąż
pamiętała, jakby było wczoraj, nie mogła żywić do Jareda negatywnych
uczuć.
Wszystko już wyblakło. Na serdecznym palcu
nosiła obrączkę, która przypominała jej, że w końcu na tym świecie znalazł się
ktoś, kto chciał ją pokochać mimo wszystko. Teraz była też starsza i
mądrzejsza; miłość do Jareda mogła nazwać czymś jak szczeniackie zauroczenie,
które w tamtej chwili nazywała największą miłością swojego życia, którą w
istocie nigdy nie była. Prawie dziesięć lat dzieliło ją od ich rozstania i
jeżeli kiedykolwiek był największą miłością jej życia, za którą uznawała go
wtedy i jeszcze krótki czas później, paliłoby ją serce za każdym razem, gdy
widziała go z inną. Że to nie ona, nie ona, ale znowu inna.
Teraz mając trzydzieści dwa lata i posiadając
cały bagaż własnych doświadczeń, które spotkały ją w tak młodym wieku, były
czymś, co mogła uznawać źródłem własnej siły. Nigdy tak naprawdę nie pytała go,
czy kiedykolwiek ją kochał, ale po tak długim czasie, mogła już być pewna, że
to jej miłość była tylko ich spoiwem, które tak szybko runęło. Nietrwałe, pełne
niedomówień i w zasadzie jednostronne, o czym przekonała się sama, gdy w oczach
innego mężczyzny ujrzała to, czego nie mogła ujrzeć w Jareda. Czego nigdy tam
nie zobaczyła, choć wmawiała sobie, że jest, ale tak naprawdę nigdy nie
było.
- Mamo, mamo! – usłyszała za swoimi plecami
dziecięcy głos, a potem odwróciła się w kierunku biegnącego chłopca. – Co
robisz?
- Zack – zaczęła, pomagając mu wspiąć się na
jej kolana. – Myślę o tym, co spotkało mojego starego przyjaciela –
- Co? – wszedł jej w zdanie, patrząc na nią
swoimi ciemnoniebieskimi oczami i odgarniając z oczu wpadającą jasną grzywkę.
- Coś bardzo, bardzo smutnego i teraz pewnie
jest… - szukała odpowiednich słów. – Też bardzo, bardzo smutny – odgarnęła mu z
oczu włosy.
- Znam go? – spytał, obejmując ją obiema
rączkami za szyję. Zack pojawił się na świecie pięć lat temu i gdy tylko
nauczył się mówić, zaczął zadawać dużo pytań. – To jakiś pan z telewizji?
- Powiedzmy – zawahała się – że masz rację.
- Mamo, opowiesz mi o nim? – odsunął się od
niej, patrząc na Louise z wielkim uśmiechem. Louise zaśmiała się, widząc jego
wyczekującą minę. – To na pewno jakiś ciekawy pan.
- Skarbie, opowiem ci o nim, kiedy nadejdzie
na to odpowiednia chwila – uniosła swój wzrok i dopiero teraz spostrzegła, że
na jednym z budynków na przywieszonym bilbordzie, wisi plakat z koncertu Thirty
Seconds to Mars, który musiał być już jakiś czas temu. Zmoknięty, poszarpany i
nie świecący nowością, jakby ktoś dopiero go rozkleił. – A może sam dojdziesz
do tego, kim on jest.
*
Pół roku później, 11. lutego 2009r., Los
Angeles, wytwórnia Virgin Records.
Przez pewien etap swojego życia zastanawiał
się czy gonienie za marzeniami to jest sens, który nim kieruje. Sprawia, że
pustka, która wstępuje w jego dni zaraz znika, gdy robi to, co kocha. Wszystko
ulatuje, jakby nigdy tego nie było, gdy on gra wciąż od nowa te same piosenki.
Nie ma nic, nie ma tak naprawdę nic, co mogłoby go dotknąć bardziej niż on na
to pozwoli.
Potem, w którymś momencie swojego życia zdał
sobie sprawę, że tylko marzenia mogą go napędzać by robić dalej swoje i nie
odpuszczać tylko po to, żeby odpocząć.
Shannon siedział zaraz obok Tomo i zastanawiał
się czy w końcu doświadczy momentu, kiedy choć jedna piosenka zostanie nagrana
tak, żeby nie musieć jej poprawiać. Nie rozumiał tylko momentu, kiedy Jared
siadł w dźwiękoszczelnym pomieszczeniu, nałożył słuchawki na głowę i zamknął
oczy. Po pięciu minutach Shannon był już pewien, że w żadnym innym razie nie
zaśpiewałby tego lepiej i musi zostać to wykorzystane.
Jeżeliby kiedykolwiek Jared miał zaśpiewać coś
raz jeszcze, nie było to w zupełności ‘Alibi’. Nie ta piosenka, bo nikt nie
mógł zrobić tego lepiej niż on w tej chwili, choć całą resztę poprawiali chyba
z setki razy.
Tu miało być inaczej. Jared usiadł tak jak
zawsze przed wielkim mikrofonem i zamknął oczy, czuł, że jest obserwowany, ale
to w żaden sposób mu nie przeszkadzało. Nie przywiązywał uwagi czy ktoś go
słucha, bo przecież później będą go słuchać tysiące, jak wyjdzie na scenę i
będzie śpiewał na żywo. Pierwsza mała publiczność, która czekała aż zacznie
śpiewać musiała zrozumieć tak samo jak on, że tutaj nie potrzeba żadnych
poprawek.
Usłyszał wolną melodię i zaczął śpiewać.
Przypominał sobie słowa, które napisał jakiś czas temu i teraz musiały przejść
przez jego gardło. Nie było w nich nic, co chciałby ukryć, choć mówiły o tym,
co mógł pamiętać i jeszcze długo nie miał o tym zapomnieć. Ale coś, coś
maleńkiego, co kryło się w nich, dawało mu nadzieję, że rzeczywiście rozpadł
się, ale pozbierał się. I tak miało już zostać, choć zapewne mógł się
jeszcze kilka razy rozsypać na drobne kawałki, to na samym końcu, jak zawsze,
potrafił wstać ze swych kolan. Bo przecież było tak odkąd pamiętał, nigdy
się nie poddawał, ale czasami błagał, żeby to wszystko, to samo wszystko,
co było z nim prawie od zawsze odeszło, dało mu w końcu spokój.
Później, gdy słyszał melodię we własnych
uszach, która napędzała go coraz mocniej, już wiedział, że gdyby dzisiejszy
dzień miał nazwać jakimś przełomem, był czymś, jak maleńkie światełko, co
zaczynało tlić się w oddali. Teraz już był pewien, że słowa, co przechodzą
przez jego gardło; jak wzbierają z siłą, jak robią się coraz mocniejsze, jak
stają się jednym, ciągłym krzykiem, który rozsadza go od środka, wiedział, że
obojętnie co ludzie mieliby powiedzieć o ich nowej płycie, słysząc tą piosenkę
choć na chwilę zastanowiliby się czy on śpiewa o nich, czy o sobie, bo
przecież tylko walcząc czujemy, że żyjemy, a on walczył
każdego dnia.
Jared przebył długą drogę, by teraz ponownie
móc stanąć przy samym brzegu. Nie otwierał oczu, gdy kolejne słowa płynęły, nie
pozwolił choć na moment wyprowadzić się z równowagi. Nic nie mogło tego
zburzyć, gdy już rozumiał, że nie może pozwolić tak łatwo dać się pokonać.
Śpiewał, dając z siebie więcej niż zwykle, bo dopiero teraz wiedział, że powoli
wyłania się z mroku, że znowu wychodzi na powierzchnię.
Teraz rozumiał swój ból, który towarzyszył mu
dzień w dzień, jakby stał się jego odwiecznym towarzyszem, ale już był pewien,
że powoli się do niego przyzwyczaja. Spotkania z Aiden’em sprawiały, że wracał
na wyżyny. Wyłaniał się z własnego cienia. Minęło w końcu tyle czasu,
ciszę, która ogarnęła go powoli zaczynała wypełniać na nowo muzyka. Już nie
było tak pusto, tak smutno, tak cicho...
A potem otworzył oczy, widział przed sobą
okrągły mikrofon i dopiero teraz zrozumiał, że cały czas ściskał dłonie w
pieści.
Ta walka jest skończona, on znowu wygrał.
W tym samym czasie, Manhattan, Nowy Jork.
Susannah szła wąskim korytarzem w kierunku
swojego mieszkania. Bolały ją stopy, a każdy mięsień palił ją tak bardzo, że
nie wiedziała o co chodzi. Potem przypomniała sobie, że znowu wpadła w wir
morderczej pracy i nawet nie zdała sobie sprawy, że jej ciało odmawia jej
posłuszeństwa.
Zmieniła się. Nie tyle co przefarbowała włosy
na jaśniejsze, ale cała uległa wielkim zmianom. Gdyby przyjrzeć się jej, jaka
była kiedyś, co robiła i jak traktowała innych; z wyższością, nawet zapominając
o własnej rodzinie, teraz ktoś mógł uznać, że były to zupełnie dwie różne
osoby. Od tamtych wydarzeń, gdy już wiedziała, że życie jest zbyt ulotne, żeby
zastanawiać się nad tym czy komuś coś przystoi, czy komuś coś wypada, minęło
wystarczająco dużo czasu. Moment, gdy pożegnała swoją siostrę na zawsze był dla
niej ciężki, bo teraz już wiedziała, że nie będzie tak jak kiedyś, że ona była,
gdzieś daleko, ale była. Teraz już jej po prostu nie ma.
Kiedy się pogodziły, wydawało jej się, że
mogły spędzić swoje życie znowu razem; w życiu nie spędziła tyle czasu w Los
Angeles, nie poznała tylu wspaniałych ludzi i nie okazało się, że jeżeli jej
kiedyś nie wyjdzie, to nic się nie stanie.
- Alex, czy za tydzień nie masz ochoty
wybrać się ze mną do Los Angeles? - powiedziała, ściskając ramieniem telefon i
szukając czegoś w swojej torebce. - Lecę odwiedzić moją siostrzenicę, muszę
zawieźć jej spóźniony prezent urodzinowy.
- Kiedy miała urodziny? - usłyszała i zaraz
potem przeklęta na siebie, że miała być tam już dawno temu.
- W lipcu, koniec lipca, dwudziesty ósmy -
odparła, przegryzając wargę. Wiedziała co jej odpowie.
- Twój prezent będzie bardzo spóźniony, Suze -
słyszała jej poważny głos i rozumiała, że ją ocenia. - Jako jej matka
chrzestna... -
- Nie jestem jej matką chrzestną, jest nią
przyjaciółka z Paryża - odpowiedziała od razu, wyciągając pęk kluczy i
wsadzając największy do zamka. Otworzyła drzwi do swojego mieszkania i zapaliła
w nim światło. Czuła w powietrzu jeszcze zapach tanich papierosów, które rano
paliła. - Nie nadaje się na matkę, na chrzestną tym bardziej. To co?
- Chętnie z tobą pojadę, wstręt do tego miasta
zostawię w NY.
Alex nigdy z taką ochotą nie wchodziła na
pokład samolotu. Do samolotu, który leciał właśnie do miasta, z którego chciała
uciec. I uciekła, a teraz wracała.
*
15. lutego 2009r., Hollywood, Los Angeles.
Shannon jeszcze nie wiedział, że kilka dni
później zrozumie, że jego życie musi wskoczyć na inne tory. Na całkiem inne,
gdy myślał, że już jej nie zobaczy. Naprawdę nie zobaczy, myśląc, że ona
zniknęła, rozmyła się i po prostu gdzieś jest. Choć widział ją kiedyś, jak
grali w Nowym Jorku, miał wrażenie, że to była tylko chwila; ich pożegnanie. Potem
przez te wszystkie lata nie miał żadnej wiadomości, mimo to, że odwiedził Nowy
Jork jeszcze kilka razy. Z zespołem czy bez. Trochę się wtedy rozglądał jak
szedł ulicami Manhattanu, czy gdzieś w mijanych, śpieszących się ludziach jej
nie zobaczy. A potem, miał dziwne wrażenie, że gdy widzi jakąś rudowłosą
dziewczynę mimowolnie wstrzymuje oddech.
I teraz, gdy w towarzystwie Susannah,
Alexandra wysiada z taksówki, tak samo wciągnął powietrze w płuca.
- Wróciłaś.
- Rzeczywiście, wróciłam – odpowiedziała, a za
plecami usłyszał głośny pisk Madeleine, gdy ujrzała Susannah. Kątem oka widział
jak Susannah bierze ją na ręce i wręcza jej kwadratową paczkę obwiązaną
kolorowym papierem. Ale to było już nieważne. Jared pomachał do niego, ale nie
miał zamiaru się stąd ruszyć. Nie chciał. Nie mógł uwierzyć, że ona wróciła.
Ale jeszcze nie wiedział, czy wróciła do niego. – I nie wiem czy na pewno chce
się stąd ruszać, no wiesz… z powrotem, do Nowego Jorku.
Gdyby kiedykolwiek chciał wyobrazić sobie
swoje zakończenie, swoje przybicie do własnego brzegu nie wiedział czy mógł
nazywać to w tej chwili. Patrzył w jej oczy, teraz już śmiejące się do niego,
nie wystraszone jak kiedyś. Widział ją całą, idealną, taką jaką zawsze dla
niego była, choć odpychał te myśli, bo na początku ich znajomości nigdy nie
traktował jej poważnie. Wydawało mu się, że powrócił, tak rzeczywiście i
namacalnie. Tak samo jak ona. Wtedy jeszcze nie wiedział, że poczuje jej palce
na własnej twarzy, a potem jej popękane, suche usta na swoich wargach. Przybił
do brzegu, czy naprawdę potrzebował tyle czasu? – A teraz, zabierz mnie stąd.
- Gdzie?
- Gdziekolwiek, to nie ma znaczenia –
uśmiechnęła się, patrząc na niego. Shannon dotknął jej puchatego policzka i
dopiero teraz był pewien, że opłacało się jego czekanie. Nic sobie nie
obiecali, nikt od nikogo niczego nie oczekiwał ani nie zabraniał układać życie,
a ich specyficzna relacja trwała gdzieś poza nimi, jakby o niej zapomnieli.
Choć on czasem myślał, na początku każdego dnia, a potem coraz rzadziej. Aż
prawie tak rzadko, że teraz, gdy patrzył w jej zielone oczy, mógł dopiero
zrozumieć, że nie zapomniał ich barwy.
Potem już nie pamiętał, jak światła w jego
mieszkaniu nagle rozbłysły, jak jej delikatne dłonie zacisnęły się na jego
ramionach, jak wszystko zmieniło się tak szybko, że musiał zamrugać kilka razy
powiekami, żeby sprawdzić, czy ona nie zniknęła. Ale była; jej długie, rude
włosy otulały jego twarz i czuł zapach jej rozgrzanej skóry.
Przybił do brzegu, bez wątpienia przybił do
brzegu.
*
Osiem miesięcy później, 14. października 2009r.
Płyta ‘This Is War’ była gotowa. Wszystko
czekało tylko na datę premiery, a oni szykowali się na wydanie pierwszego
singla. Piosenka ‘Kings and Queens’ miała otwierać ją na muzycznym rynku, dać
poznać to, co tak długo tworzyli i przez co właściwie przeszli, by ta płyta
mogła brzmieć tak, jak teraz. Stoczyli niezły bój o to, żeby nie musieć być pod
nikogo zależnym, a wszystko mimo, że nie wyglądało tak kolorowo na początku,
skończyło się szczęśliwie. ‘Kings and Queens’ uplasowało się na dwudziestym
miejscu Billboard Alternative Songs, a
jako dwudziesty czwarty numer na Rock
Songschart. Zaledwie cztery tygodnie od premiery ‘Kings and Queens’ zdobyło
numer jeden na Billboard Alternative
Songs i utrzymało się tam trzy tygodnie, ustępując ‘Uprising’ od Muse.
Piosenka zdobyła też międzynarodowy sukces, sprawiając, że Thirty Seconds to
Mars stali się jeszcze bardziej rozpoznawalni.
Kilka tygodni później na MTV został
wyemitowany teledysk, za który Jared jako jego reżyser zdobył wiele wyróżnień,
w tym kilka nominacji do MTV Video Music Awards. Zachwycił ich wszystkich swoją
prostotą i świeżością. Jared nie mógł uwierzyć, że ‘This Is War’ przyniesie im
taki sukces, a do oficjalnego wydania pozostały jeszcze dwa miesiące. Pamiętał
jeszcze, jak kilka tygodni wcześniej na ulicach Los Angeles przejechał tłum
ludzi na rowerach, ubrany w kolorowe stroje i tak samo, wydawało mu się, że
czuje ten sam wiatr, co wtedy smagał go w twarz, gdy jechał między nimi.
Było idealnie, tak bardzo, że nie mógł uwierzyć
w to, że to się dzieje naprawdę.
Grudzień.
Dwa miesiące później, ‘This Is War’ doczekało
się swojej premiery i uplasowała się na osiemnastym miejscu w rankingu Billboard 200. Był to szalony wynik, w porównaniu do trzydziestego szóstego
miejsca ‘A Beautiful Lie’, gdy cztery lata wcześniej miało swoją premierę. Na
początku nie był gotowy na taki sukces, ale to już się działo. ‘Kings and
Queens’ miało coraz więcej wyświetleń, a ‘This Is War’ zyskało uznanie
krytyków. Wszystko szło tak jak powinno, nic nie stawało na jego drodze, mimo,
że przeszłość tej płyty była zupełnie mroczna. Jared, Shannon i Tomo za dwa
miesiące mieli stanąć po raz kolejny na scenie, tym razem otwierając trasę Into
The Wild w Anglii i robić to, w czym byli najlepsi. Po prostu, spełniając dalej
swoje marzenia.
19. lutego 2010r., Nottingham, Anglia, Trent FM Arena Nottingham, INTO
THE WILD TOUR.
Nigdy nie mógł pojąć, dlaczego każdy koncert,
który był pierwszym na każdej z tras koncertowych jakie już odbył; Forever Night, Never Day, Welcome to the Universe czy A Beautiful Lie, traktował w sposób
szczególny, wyjątkowy. Nie było tu zależne miejsce, kraj, hala czy klub, z
którym mógł wiązać swoje wspomnienia. Po prostu tak było.
Czuł wibracje podłogi pod swoimi stopami,
szum, który docierał do jego uszu i te specjalne emocje, które sprawiały, że
mógł odlecieć. Wciąż bardzo, bardzo
wysoko.
Przez te wszystkie lata jakie walczył ze sobą,
najpierw z tym, żeby zebrać się w sobie i dać ożyć własnym marzeniom, które
były z nim od zawsze, potem pokonując każdy ze swoich nałogów, który wrócił do
niego, ale znowu zebrał siłę, żeby mu się przeciwstawić. Przez te wszystkie
lata, jakby się mogło wydawać on pokonywał siebie, tylko i wyłącznie samego
siebie, by teraz po raz pierwszy od dawna, uśmiechnąć się szczerze. Już nie
pamiętał, kiedy jego usta same z siebie formują się w uśmiech, jak nie musi
powtarzać w duchu, że stoi przed kamerami i należy się uśmiechać; jak po raz
pierwszy od bardzo dawna robi to sam z siebie, jak czuje, że jest to jedyne i
właściwe.
Bo po tak długim czasie, gdy pożegnał się z
nią dając wszystkie koncerty, które miał zapisane w kontraktach, nie ominął
żadnego. Choć prawie za każdym razem Shannon musiał wchodzić do jego hotelowego
pokoju, wywlekać go z łóżka, zaprowadzać do łazienki i pilnować, żeby wyszedł
wyglądając w miarę przyzwoicie, teraz poczuł coś, co czuł osiemnastego lutego,
stojąc na scenie w Lyonie, kiedy trasa Forever Night, Never Day dopiero się
rozpoczęła. Gdy śpiewał po raz pierwszy piosenki z ‘A Beautiful Lie’, gdy wtedy
wszystko było tak inne, niż to, co jest teraz.
Ale dziś, przypominając sobie cały dwa tysiące
ósmy rok; jak przed każdym koncertem był wywlekany z łóżka, jak czuł dłonie
Shannona na swoich barkach, gdy pociągał go do góry, by wreszcie przestał
milczeć. By wreszcie przestał leżeć i patrzeć się w sufit, żeby w końcu nie
miał tak pustego wzorku, tak jakby nagle jego niebieskie oczy zrobiły się
zupełnie szare. Jeszcze pamiętał doskonale, jak odliczał do momentu, kiedy
drzwi pokoju się otworzą i wejdzie Shannon bez słowa, ściągając z niego kołdrę
i jak jakąś szmacianą kukłę prowadząc pod prysznic. Zastanawiał się ile to
trwało, ale teraz już wiedział, że o wiele za długo.
W tej chwili to się skończyło; poczuł znowu te
rzeczywiste emocje, które oplatały go tylko tutaj. Jego mrok musiał tu zniknąć,
razem z rozbłyśnięciem pierwszego reflektora.
5. marca 2010r., Paryż, Francja.
Paryż to miasto, do którego powracał, bo
przecież zawszę będę wracać do Paryża,
jak kiedyś powiedział Emily. Teraz nie mógł uwierzyć, że razem z Shannonem i
Tomo są tutaj. Była dwunasta w południe, normalne siedziałby w swoim hotelowym
pokoju i czekał do wieczora, by wyjść na scenę. Albo robił milion innych mniej
lub bardziej ważnych rzeczy. Dzwonił do matki, rozmawiał z Madeleine przez
Skype. Cokolwiek.
Ale teraz, jego córka ubrana w jakąś frywolną,
różową sukienkę, którą Tomo kupił gdzieś pół godziny temu, patrzyła na niego
wielkimi, niebieskimi oczami. Była tu z nim, choć normalnie miało jej tu nie
być. Miał przylecieć do Los Angeles w dłuższej przerwie między koncertami, ale
dziś była specjalna okazja. Emily wychodziła za mąż, a on nie wybaczyłby sobie,
gdyby choć na chwilę miałoby go tu nie być.
- Lillè, będziesz sypać kwiatki – usłyszał
głos swojej przyjaciółki, która jeszcze nie gotowa, podeszła do Madeleine. Co
zabawne, zawsze mówiła do niej jej drugim imieniem z typowo francuskim
akcentem. – A ty kolego, ubierz się w coś innego niż rozciągnięty dres –
zwróciła się do niego, a Jared spojrzał na nią spod opadającej, brązowej grzywki.
Jego opadnięty irokez zasłaniał odrobinę widoczność. – Czy cokolwiek to jest,
co masz na sobie. Dres z ćwiekami, czy –
- Spodnie, Emily, to są spodnie – przerwał
jej, wywracając oczami. – Ubiorę jakiś stylowy płaszcz, poczujesz się jak na
Fashion Week, gwarantuję.
- Jay, ubrałbyś się raz jak człowiek, a nie,
że na nogach masz jakieś kolorowe papcie!
- Buty, Emily, to są buty – powtórzył tak
samo, a Emily zgromiła go wzrokiem.
- To jeszcze ubierz sombrero!
- Słomkowy kapelusz mam w walizce, czy to cię
zadowala? – odpowiedział spokojnie, patrząc na Madeleine jak skubie mu
odstające, metalowe ćwieki z kolana.
- Lillè dziecko, mam nadzieje, że doprowadzisz
swojego ojca kiedyś do porządku, bo zaczyna wyglądać jak papuga – zwróciła się
do dziewczynki, która ani na moment nie przerwała tego co robi.
- To bardzo ładnie, no nie? – odpowiedziała,
uśmiechając się zabójczo. – Tatuś zawsze wygląda bardzo ładnie.
- Nie wiem czego cię uczą w tej Ameryce, ale
ja jako twoja matka chrzestna mówię: nie, nie wygląda bardzo ładnie –
skierowała swoje słowa w kierunku Jareda, który siedział na kolanach z
Madeleine. – Jak go poznałam wyglądał jak menel, potem chyba wyprał swoje
ciuchy, później ubierał się na czarno, biało i malował oczy na filetowo, a
teraz przeistacza się w papugę – mówiła, a Jared coraz szerzej się uśmiechał. –
Jay, jak tak dalej będzie zamienisz się naprawdę w papugę.
- Tatuś może być papugą, one są taaaaaaaaakie
ładne!
- Skaranie boskie z tym dzieckiem, nikt nie
chce ze mną współpracować! – Emily obeszła ich dookoła, ściągając z wieszaka na
drzwiach swoją ślubną sukienkę. Madeleine przestała zajmować się skubaniem
ćwieków i… zauważyła Tomo. Zeskoczyła z kolan i podbiegła do niego, wpadając w
jego ramiona i wesoło popiskując. – Jay… - powiedziała już innym tonem, patrząc
na niego też inaczej.
- Tak, Em?
- Jak twoje randki?
- Nie ma o czym mówić, bo każda kończy się tak
samo.
- Czyli jak? – świdrowała go wzrokiem,
przyciskając do ciała sukienkę.
- W łóżku. A potem wracam do domu –
odpowiedział jej, dotykając kolców odstających ze swoich spodni.
- Jay…
- Jakoś tak samo wychodzi, nie potrafię
inaczej. Poszedłem z inną kobietą po ponad półtorej roku… Czułem się, jakby ją
zdradzał, mimo to, że wcześniej… - czuł jak w gardle rośnie mu gula. – Zrobiłem
to kilkanaście razy. Dorosłem… Zawsze ją kochałem, ale wtedy miałam nie po
kolei w głowie…
- Byłeś po prostu naćpany albo strasznie
pijany, przecież o tym rozmawialiśmy.
- Ale nie powinienem, żałuje tego. I wtedy
czułem się tak samo, jakbym ją zdradzał, a robiłem to kompletnie na trzeźwo.
- Teraz nie masz za co się karać – usiadła
obok niego, obejmując go za ramię. – Teraz nie masz za co się karać –
powtórzyła i był wdzięczny losowi, że wtedy, te kilkanaście lat temu, postawił
na jego drodze Emily, w tym klubie, jeszcze w Los Angeles, gdy dawali swój
pierwszy, nieoficjalny koncert, na którym nawalił i uciekł. I teraz, po tylu
latach może nazywać ją swoją przyjaciółką na
śmierć i życie, niezmiennie, każdego kolejnego dnia.
O dwudziestej trzydzieści siedem, z trzydziestosiedmiominutowym
opóźnieniem wyszedł na scenę. AccorHotels Arena była cudowna; mieniła się
tysiącem kolorów i brzmiała jednym, wspólnym śpiewem. I po raz kolejny był
pewien, że zawsze będzie wracać do
Paryża. Aż do samego końca.
*
12. lipca 2010r., Los Angeles.
- Jared, kurwa, przestań tak walić w te
klawisze! - warknął Shannon siedząc w kuchni i pijąc kawę. - Już piłeś?!
- O co ci, kurwa, chodzi... - mruknął
wspomniany, wchodząc do kuchni i patrząc na Shannona jak na idiotę. - Jakie
klawisze? - spytał, ale nie musiał długo czekać, aż do jego uszu dojdzie
ponowne dzikie walenie w pianino. - Maddie!
- Ucisz swoje dziecko, bo zwariuje! - Shannon
skrzywił się, kiedy znowu dotarła do nich cała dziwna gama dźwięków. Jared
spojrzał na niego krzywo, wychodząc z kuchni i idąc w kierunku pokoju, gdzie
stało pianino. Pokonał całą odległość w przeciągu chwili i gdy stanął przed
drzwiami, ujrzał Madeleine siedzącą przed pianinem. Jej małe nóżki wesoło
machały, nie dosięgając ziemi. Uśmiechała się sama do siebie, sprawiając
wrażenie pochłoniętej w tym co robi tak bez reszty. Kładła swoje małe paluszki
to na czarnych, to na białych klawiszach tworząc coś, co miało być muzyką.
- Maddie, co robisz? - podszedł do niej i
dziewczynka, gdy usłyszała swoje imię od razu odwróciła głowę. Zacisnęła swoje
usta w wąską kreskę.
- Wujek Shannon powiedział, że nie mogę ruszać
jego perkusji, bo zepsuje - wytłumaczyła, patrząc w twarz Jareda. - Chyba jest
dalej zły, że narysowałam na niej serduszko - opuściła wzrok, a Jared
przypomniał sobie wielkie, czerwone serce namalowane markerem na przodzie
perkusji.
- Dlatego grasz na pianinie? - przysiadł się
obok niej na stołku przed instrumentem. Madeleine spuściła głowę, kładąc dłonie
na kolanach.
- Pianino nie jest jego.
- Nie jest. Nauczymy się grać?
- Chciałam ci zaśpiewać piosenkę, ale nie
umiem, a wujek Shannon się ze mnie śmiał.
- Rzeczywiście, masz paczkę gwoździ w gardle -
przypomniał mu się ostatni występ Maddie, kiedy ćwiczyła razem z Shannonem
jakąś francuską piosenkę, ale jej fałszowania nie dało się długo słuchać.
Shannon śmiał się z niego do rozpuku, mówiąc, że chyba talentu wokalnego to ona
nie ma. Musiał mu przyznać rację, że Maddie nie jest zbytnio rozgarnięta w
kwestii wokalnej. - To co, gramy? Najpierw coś łatwego - uśmiechnął się do
niej. - A wujek Shannon jest głupi.
- Tatusiu?
- Tak?
- A zagrasz mi tą piosenkę?
- Oczywiście, ale później. Teraz spróbujemy
czegoś, żeby wujek Shannon przestał się śmiać - złapał za jej rączki i kierując
nimi, naciskał po kolei na każdy z klawiszy. Teraz melodia nadawała się do
słuchania i był pewny, że jego córka jeszcze może się nauczyć.
- Co to Mozart? Czy podmieniłeś dziecko?
Jared, kurwa, ona jeszcze cię zmiecie - Shannon uchylił drzwi i wsadził głowę w
szparę między futryną.
- Shannon, nie klnij przy Maddie.
- Właśnie, nie klnij przy mnie - oburzyła się
Madeleine, patrząc na niego z rozbrajającym uśmiechem. Od zawsze była taka
radosna. - Tatuś powiedział, że jesteś głupi.
- Jared, czego ty uczysz swoje dziecko?
- Prawdy o swojej rodzinie - zaśmiał się pod
nosem, a potem jeszcze ujrzał poirytowaną minę Shannona, jak zamyka za sobą
drzwi.
18. lipca 2010r.
Witaj ciemności, stara przyjaciółko. Znów przyszedłem z tobą
porozmawiać.
Spojrzał na papiery zalegające na biurku, na
niedopitą kawę, którą zostawił tam wczorajszego dnia i nie miał siły już
sprzątać. Patrzył, jednocześnie mając wrażenie, że nie widzi nic. Jakby cały
bałagan mu nie przeszkadzał, choć kiedy indziej pewnie zaraz zabrał się za to,
żeby zniknął. Mimo to, że już prawie czuł, że ostatecznie pokonał własne
smutki, potrzebował czegoś, co pomoże mu już na zawsze je od siebie odgonić. Bo
to, że w jego życiu coraz częściej gościło słońce, nie znaczyło, że jego własny
mrok go opuścił. On z nim był, był mimo wszystko wciąż z nim, choć już na coraz
dłużej go opuszczał.
Zamrugał powiekami, a potem przejechał dłonią
po swojej twarzy. Odetchnął, znowu wpatrując się w papiery na biurku. Jared
wypuścił powietrze z płuc, biorąc je w ręce.
Propozycja spisania biografii przez Kerrang!, przeczytał i zaraz obok widział, że odmówił tak samo szybko, jak
pierwszy raz przyszło to na jego maila. Nie był gotowy wtedy na taki krok, a
chcieli od niego tego tak bardzo, że czuł, jak prawie wymuszają na nim, żeby
się zgodził. Variety, historia Thirty Seconds to Mars, tu też
nie miał zbyt dobrych wspomnień ich relacji. Nie chcieli czekać aż będzie w Los
Angeles, a dobrze wiedzieli, że Into The Wild ma swoje luki, kiedy wraca na
kilka dni albo jak teraz na dwa tygodnie do Stanów. Nie chcieli czekać, aż
jedenastego czerwca zejdzie ze sceny w Irlandii, by potem wsiąść w samolot i
zastanowić się raz jeszcze, czy chce komukolwiek przekazać historię, o której
usłyszałby świat po raz pierwszy.
Potem, gdzieś między jego zapiskami, znalazł
jeszcze jedną, małą kartkę. Rolling
Stone: Jared Leto, to kim naprawdę jestem. Wciągnął powietrze i jeszcze raz
to przeczytał. Czy naprawdę powinien? Czy powinien wracać do swojego początku,
by mówić o tym, co zrobił, co naprawdę robił bez wybielania siebie? Pokazać
swoją prawdziwą twarz i przestać się chować za własnym, idealnym scenicznym
wizerunkiem? Czy miał aż tyle odwagi?
- Witam, z tej strony Jared Leto, przeczytałem
waszą propozycję: gazeta Rolling Stone jest skłonna wydać moją biografię i
zespołu – mówił na wydechu; szybko, żeby nie miał czasu się wycofać. – Jeżeli
wasza propozycja jest nadal aktualna, to… - zawahał się. – To zgadzam się. Ale
pod jednym warunkiem: wszystko będzie tak, żebym to ja nie musiał się
dostosowywać. – Usłyszał potwierdzenie, że zrobią co w ich mocy, aby nie musiał
naginać własnych terminów. O to chodziło, teraz już był pewny. Pewny jak nigdy
wcześniej w całym swoim życiu.
*
14. lat później od
momentu, kiedy to wszystko się zaczęło,
20. sierpnia 2010r., Kraków, Polska, Coke Live
Music Festival.
„Ten dzień wprowadził do mojego życia wielkie
zmiany. Ale tak dzieje się w życiu każdego człowieka. Przypomnijcie sobie taki
jeden dzień, który zaważył na waszym życiu. Przerwij na chwilę, ty, który to
czytasz, i pomyśl o długim łańcuchu złotych czy żelaznych ogniw, cierni czy
kwiatów, które by nigdy ciebie nie oplątały, gdyby nie było jakiegoś jednego
ważnego i pamiętnego dnia w twoim życiu.”*
Przebudził się w jednym z drogich hoteli.
Ustalony schemat, wszystko musiało być dopięte na ostatni guzik. Nie znał tego
kraju, nie miał okazji nigdy w nim być, chociaż przecież miał ku temu tyle
sposobności. Tyle razy chciał ją zabrać tutaj, gdzie się urodziła, gdzie
spędziła pierwsze trzy lata swojego życia, ale na to wszystko – na te wszystkie
plany, które były już zabrakło czasu.
Przetarł swoje zmęczone oczy. Ostatnio nie
potrafił się wyspać chociaż spał o wiele dłużej niż wcześniej. Jego tempo życia
zwolniło, a on mimo to, że dawał tyle koncertów, trasa posuwała się na przód,
miał dziwne wrażenie, że nie współgra z nią, a przecież powinien.
Ubrał na siebie czarne spodnie i jakiś biały,
prosty t-shirt. Zgodził się na ten wywiad tylko pod warunkiem, że reporter
przyleci za nim, a nie on do niego. Inaczej nie był w stanie opowiedzieć tego
wszystkiego, co miał, bo po prostu nie miał czasu, żeby wracać do Stanów.
Obsługa hotelowa zapukała do drzwi jego pokoju
jakieś piętnaście minut później, kiedy stał przy oknie i podziwiał widok
roztaczający się za szybą. Kraków, tak bardzo znajomy, tak bardzo jednocześnie
nieznany. Miasto, w którym był zdolny pogrzebać swoją największą miłość. To
tutaj musiał jej dać odejść raz na zawsze.
- Śniadanie czeka w bufecie albo życzy sobie
pan coś do pokoju? – zaświergotała pokojówka, kiedy zrozumiał, że weszła. Stał
do niej plecami i wciąż się przyglądał.
- Spokojnie, zejdę, nie widzę problemu –
odpowiedział jej, zakładając za kołnierzyk przeciwsłoneczne okulary. Wyminął
ją, biorąc po drodze telefon i skierował się w kierunku windy. Dziewczyna
patrzyła jak odchodzi, ale musiała przyznać, że zachowuje się jak na gwiazdę
takiego formatu bardzo kulturalnie. Jeszcze pamiętała, jak jeden z innych
muzyków chciał się z nią przespać, bo była po prostu młoda i ładna.
Jared wszedł do windy. Nacisnął na
podświetlony guzik z napisem ‘zero’ i czekał aż jej drzwi się zamkną. Patrzył
przed siebie na pusty korytarz, a gdy drzwi miały już się zamknąć czyjaś noga
zatrzymała je w połowie.
- Shannon – mruknął, a jego brat uśmiechnął
się do niego. – Myślałem, że już nie śpisz i… jesz.
- Jay, musiałem coś… załatwić – odpowiedział,
przeczesując nerwowo palcami swoje włosy. Jared spojrzał na niego z ukosa i nie
wiedział o co mu chodzi. Przecież miał wszystko ustalone niczym w terminarzu,
co zrobi o tej godzinie i w jakim miejscu.
- O co ci chodzi? Co znowu kombinujesz? –
zapytał, patrząc jak rozgląda się na boki. – Dobrze wiesz, że na dziesiątą
jestem umówiony z tym redaktorem z Rolling Stone. O dwudziestej pierwszej
wychodzimy na scenę, dajemy koncert, rozumiesz? Nie możemy…
- Jared, jesteś pewny, że chcesz to powiedzieć?
Wszystko, wszystko co tak długo ukrywałeś albo płaciłeś grube pieniądze, żeby
nie wyszło? – Shannon spojrzał w jego oczy. Niebieskie tęczówki odbijały jego
własne i mógł stwierdzić, że mimo to, że są od siebie tak różni jego młodszy
brat był zdeterminowany, pewny i jeszcze jak nigdy w życiu gotowy, żeby
przekazać swoją opowieść komuś, kto jej nie znał. Shannon obawiał się tylko
jednego: jak przyjmą to wszystko fani czy zrozumieją, czy powiedzą, że nie chcą
go znać? Przecież Jared nigdy nie mówił o sobie, że był dobrym człowiekiem. On
po prostu był zagubiony, tak bardzo zagubiony, że to wszystko co się stało,
działo się po prostu, bo on sam nie wiedział, jak ma robić czasem w życiu.
Wszystko, co spadło na niego musiał przyjmować na swoje barki czy chciał, czy
nie. Nie miał żadnej taryfy ulgowej, życie hartowało go od najmłodszych lat,
żeby musiał umieć radzić sobie z piętrzącymi się wciąż przeciwnościami. A on,
pomimo wszystko i pomimo każdemu nie stracił hartu ducha.
- Nigdy w życiu nie byłem tak pewny, jak
właśnie tego. – Winda zjechała na parter i wyszli z niej. Zamknęła się za nimi
dokładnie, kiedy przestąpili przez jej próg.
Pół godziny później pożegnał Shannona, który
razem z Tomo jeszcze jedli. Nałożył okulary na nos i zarzucił na ramiona
kurtkę. Był kwadrans przed dziesiątą. Za piętnaście minut miał spotkać
redaktora, którego nigdy nie widział, którego nazwisko nic mu nie mówiło. Był
dla niego trochę zagadką, bo myślał, że będzie to ktoś znajomy, a jednak nie
był.
Gdy wszedł do pokoju, w którym miał odbyć się
ten długo wyczekiwany wywiad, na który zgodził się osiemnastego lipca,
stwierdził, że nie wie do końca czy jest naprawdę gotowy. Czy starczy mu słów,
żeby to opowiedzieć, czy wystarczy mu odwagi by mówić o tym, co mogło być dla
wielu zbyt wielkim ciosem. Zastanawiał się nad tym każdego dnia, każdego dnia
myślał czy postąpił dobrze zgadzając się na ten wywiad, który był tak bardzo…
wyczekiwany. Sam był ciekawy jak to wyjdzie, co zostanie z jego słów, a co
zwyczajnie wyrzucą. Nie był pewien ile będzie w stanie sobie przypominać
rzeczy, które starał się za wszelką cenę wyprzeć z pamięci, a o ilu będzie
mówił ze zwyczajną łatwością. Przecież jego życie nie było w całości złe. Miał
tyle pięknych wspomnień, które otulały jego poszarpane serce za każdym razem,
gdy do nich wracał. Miał jeszcze tyle rzeczy do zrobienia…
Podszedł do parapetu i spojrzał ponownie za
okno. Znajdował się na samym szczycie budynku, a skwar lejący się na zewnątrz
powodował, że świeża koszulka przykleiła się do jego skóry. Patrzył na ulicę
pod nim, jak ludzie śpieszą się gdzieś w swoim znanym kierunku, jak samochody
stają, a potem ruszają na światłach. Jak pasażerowie wysiadają z zatrzymujących
się tramwajów i autobusów i idą spokojnie albo zaś na odwrót biegną przed
siebie spóźnieni. Wśród całego zgiełku ludzi wypatrywał jednej, jedynej
sylwetki. Mimo to, że wiedział, że jej tu nie może już zastać, tak strasznie
tęsknił.
Tęsknił nieprzerwanie od tylu lat, a chociaż
powinien przyzwyczaić się już do braku jej obecności gdzieś w środku ciągle się
łudził, że to wszystko jest nieprawdą. Ona nie umarła, ona nie odeszła, ona
wciąż z nim jest.
Madeleine była jej idealną kopią, a dzień jej
narodzin był w jakiś swój sposób dniem jego odrodzenia mimo to, że potem stały
się tak straszne rzeczy. Nie wyobrażał sobie, że jego córeczka mogła z nim nie
być. Dzisiejszego dnia postanowił, że jeżeli jeszcze kiedyś dostanie
zaproszenie do tego kraju, na pewno ją tutaj zabierze. Była jego największym
skarbem, który trzymał go w ryzach i powodował, że miał siłę by podnieść się po
tak wielkim upadku i stanąć ponownie na nogi. Miał odwagę wyjść na scenę i
słyszeć tyle podniesionych głosów, widzieć tyle uniesionych w górę rąk, które
klaszczą na jego widok. To dzięki niej nabierał ponownych sił do walki, żeby stawić
już czoła tylko własnym demonom, które wychodziły na wierzch, gdy nikt nie
patrzył i kiedy miał tak wielkie chwile zwątpienia. W siebie, w swoją
przyszłość i muzykę, która czasem już nie wystarczała, by nazywać ją tą, w
której znajduje własną definicję wolności.
- Mam na imię Will, zostałem wysłany do
przeprowadzenia z panem wywiadu. – Usłyszał za swoimi plecami i automatycznie
się odwrócił. Młody chłopak stał przed nim, trzymając w dłoni plecak, a pod
pachą ściskając jakieś gazety. Był bardzo młody, nie dawał mu więcej niż
dwadzieścia pięć lat. Jego szarobłękitne oczy wpatrywały się w jego własne i
Jared musiał stwierdzić, że jest bardzo zestresowany. Wcześniej przygotowane
fotele i stolik między nimi zapraszały, żeby na nich spocząć.
- Wiem, wszystko wiem, przeczytałem waszego
ostatniego maila.
- Gazeta Rolling Stone, zdecydowała się wydać
biografię pana i jednocześnie pańskiego zespołu, chciałem –
- Wszystko już podpisałem – przerwał mu,
siadając na fotelu. Will usiadł zaraz za nim. – Zaczynajmy im szybciej, tym
lepiej – odetchnął, patrząc jak chłopak kładzie gazety na stoliku, na których
widział swoją twarz, jak i inne twarze sławnych ludzi, które znał z
show-businessu. W niektórych tych gazetach była tylko krótka
wzmianka o nim albo całe, długie i opasłe artykuły; różne spekulacje o tym, co
się stało, jakie były powody tamtych, odległych wydarzeń i wszystko to, co
mogli paparazzi dochodzić, ale nigdy im się nie udało. Aż do teraz.
- Nazywam się William Evans, jak już mówiłem.
Mój kolega, Samuel Rouxbov miał przeprowadzić z panem ten wywiad – chłopak
mówił, a jego głos przestał już drżeć. Wydawało mu się, że był zestresowany
tylko przez chwilę. – Samuel –
- Znam go, przeprowadzał ze mną wywiad dwa
lata temu, dlatego zdziwił mnie wasz mail, że przyślą kogoś innego, ciekawe…
- On się rozchorował, strasznie, trafił nawet
do szpitala, okropne zatrucie pokarmowe. Byłem stażystą w Rolling Stone i mój
szef spytał się mnie czy chciałbym przeprowadzić ten wywiad. Od niego zależy w
dużej mierze moja kariera, czy zostanę dłużej czy mnie wywalą na zbity pysk –
opuścił wzrok na kolana i przyglądał się swoim splecionym dłoniom. –
Przygotowałem się najlepiej jak mogłem, zrobiłem ankietę pytań wśród Echelonu i
wybrałem dwadzieścia najlepszych. Potem zdobyłem wszystkie gazety, gdzie była
chociaż mała wzmianka o Thirty Seconds to Mars, mam wszystko.
- Przyda się, ale wiesz, dzisiaj możesz zadać
mi każde pytanie – uniósł brwi, patrząc jak Will przygląda się uważnie jego
twarzy – na które masz najbardziej ochotę.
- Wiem. Jared – zwrócił się do niego bez tej
sztywnej formuły. – Byłem na waszym koncercie, w październiku dwa tysiące
ósmego roku, to był najgorszy koncert na jakim byłem – patrzył mu w oczy, a
Jared był pewny, że chodzi mu o to, że nie zagrał jakiejś piosenki, setlista
była za krótka albo po prostu zwyczajnie fałszował.
- Dlaczego tak myślisz?
- Znaczy źle, nie chodzi mi o całość, koncert
był naprawdę wspaniały. Miałem wrażenie, że na waszych koncertach można złapać
w dłonie własne marzenia i razem z nimi polecieć w kierunku nieba, to takie
magiczne – mówił, a kąciki ust Jareda uniosły się nieznacznie w górę. – Ale
wiesz, to wszystko, mimo to, że było niczym ze snu było dla mnie trochę
odrealnione. Nigdy nie byłem na koncercie, na którym wokalista śpiewał
jedną ze swoich piosenek, a po policzkach ciekły mu łzy, to sprawiło, że stał
się on najgorszy – ty stałeś się dla mnie zwykłym człowiekiem, byłeś dla mnie
zawsze silny, odważny, pokazywałeś, że można, a tam? Na tej scenie stałeś i
śpiewałeś ‘A Modern Myth’ i zwyczajnie prawie dławiłeś się własnymi łzami.
Wtedy nie wiedziałem czemu, twój zespół nie był dla mnie zespołem, za którym
podążałem, aż do czasu…
- Uważasz się za mojego fana? – spytał Jared,
a dyktafon, który leżał na stoliku nie był jeszcze włączony. Przeniósł na niego
wzrok, a potem spojrzał wprost w twarz Willa.
- Nie, nigdy nim nie byłem. Raczej za ‘wolnego
słuchacza’. Po tym koncercie w jakiś paranoidalny sposób chciałem poznać
wszystko to, co chowałeś za kurtyną sławy. Udzielałem się w liceum w kółku
dziennikarskim, potem dostałem się do college’u na ten sam profil, niedawno
wzięli mnie jako stażystę do Rolling Stone, aż do czasu, kiedy Samuel się
rozchorował i…
- Przydzielili ci mój wywiad i mogłeś
dowiedzieć się tak naprawdę, dlaczego na tamtym koncercie płakałem. – Dokończył
za niego, uśmiechając się w kącikach ust.
- Zaczynamy? – Will spytał raz jeszcze, biorąc
w dłonie dyktafon. Położył palec na przycisku i czekał aż Jared mu odpowie. Ten
w potwierdzeniu pokiwał potakująco głową.
- Nazywam się Jared Leto, jestem pierdolonym
sukinsynem bez serca i chciałbym opowiedzieć swoją historię. Tę prawdziwą. I
jedyną, jaką powinniście znać -
powiedział zaraz po tym, jak Will kiwnął głową, że może zacząć mówić.
Nie pomyślał, że jego słowa przejdą mu przez usta tak szybko. Zamrugał oczami,
już wiedząc, że jest za późno. To się przecież zaczęło, on postanowił mówić. Teraz mieli go dalej kochać albo zacząć
nienawidzić. Teraz mieli poznać go całego, prawdziwego i po raz pierwszy do
bólu szczerego. Takiego jakim był naprawdę, przez te całe czternaście lat.
Piosenka do odcinka: Taylor Swift - Enchanted (oh yeah)
___
*- Charles Dickens
(29/30)
Najlepsze <3
OdpowiedzUsuńNie rozumiem dlaczego to już prawie koniec? Ale mam wrażenie, że jeszcze coś masz w zanadrzu i zaskoczysz. Ale boje się tego! ;)
OdpowiedzUsuńWszyscy lubimy początki. Są ekscytujące, pełne tajemnic i sugerują nową podróż, wiele do odkrycia. Tak było, kiedy zaczynałam czytać BD. Wprawdzie opowiadanie było już w połowie na blogu, ale tyle mi o nim opowiedziałaś, że… czułam, jakbym wyruszała z Tobą w podróż przez życie Jareda.
OdpowiedzUsuńGdybyś stworzyła jakąś wyssaną z palca historyjkę o wielkiej i słodkiej miłości, pewnie bym ci nie uwierzyła. W żadne ze słów. Bo to przecież wydaje się niemożliwe, żeby nasz kochany Jay zaznał takiej miłości. To smutne, ale prawdziwe.
Dałaś mu ciężkie życie. Trzydzieści razy upadł, żeby raz udało mu się dotrzeć do celu. Cierpiał, gubił się, zawodził siebie i bliskich. Kochał. Dlatego ci uwierzyłam. Uwierzyłam ci tak bardzo, że kiedy widziałam go na YT, na zdjęciach, a nawet w Gdańsku czułam ogromne współczucie, bo jak to możliwe, żeby jeden człowiek mógł udźwignąć tak wiele? Uwierzyłam w każde słowo. W ciebie. W niego.
Zakończenia wiążą się z pewnym rozstaniem. Dlatego nie przepadamy za nimi. Zakończenia zazwyczaj są smutne. Biorąc pod uwagę ile razy snułaś plany ukatrupienia wszystkich i bycia drugim Georgem R.R. Martinem, jednak dałaś mu to, o co walczył w ciągu tych 30 not, 355 stron, 5 lat. Dałaś mu jego szczęśliwe zakończenie. Upadł 30 razy i 1 raz wygrał. Warto było. Ma Maddie. To jest chyba dziewczęcia wersja moich piskląt. Tak mi się zdaje. Chyba każdy rodzic chciałby mieć taką córcię. Maddie wygrywa wszystko ;3 wracając, zakończenia są smutne, ale nie Twoje. Twoje daje nadzieję. Twoje zakończenie pokazuje, że choć droga była kręta i trudna, to dotarcie do celu gwarantuje szczęście. Jared je ma. Udało ci się, Króliczku. Osiągnęłaś wspaniałą rzecz. Nie tylko to, że dobrnęłaś do końca. To nie jest aż tak niemożliwa rzecz. Osiągnęłaś coś znacznie większego. Napisałaś piękną, mądrą historię, która zasługuje na to, żeby przeczytał ją każdy amator dobrej literatury.
Gratuluję. Chapeu bas.
Mogłabym rozpisać się na temat tego, że płakałam i śmiałam się, czytając tą notkę, ale nie będę. Dotarłaś do tego miejsca, gdzie nie jest to koniczne.