Dla 25.08.2015r. ♥
tytuł: 30STM- A Modern Myth
*Molly i Tina - slang; ecstasy i amfetamina.
*Damien Rice- Cold Water.
Piosenka, którą śpiewał Jared: Queen - Love of my life tł.: Miłości mojego życia, nie opuszczaj mnie, skradłaś moje życie, a teraz mnie porzucasz. Miłości mojego życia, czy nie widzisz, zwróć mi to, zwróć mi to. Nie zabieraj mi tego, ponieważ nie masz pojęcia ile to dla mnie znaczy. Kto będzie pamiętać - kiedy to się skończy i wszystko będzie przemijać - kiedy się zestarzeję, będę tam, po twojej stronie, by przypomnieć ci, że wciąż cię kocham - wciąż kocham.
ojeja, napisałam to.
nagłówek, który miałam na dysku od roku w końcu doczekał się swoich 5 min, chyba przez to, że opowiadaniowy Dżarek wygląda mniej więcej teraz tak jak na tym foto. ^^
p.s przepraszam za wszelkie opóźnienia, moja sesja się jeszcze nie zakończyła i wciąż walczę, następny nie będzie tak późno.
„Czasem skręca się
w jakąś stronę tylko dlatego, że trzeba iść do przodu, choć wszystkie drogi
wydają się równie beznadziejne.” (Joanna Bator)
Tydzień później, 27. lipca 2005r., Los Angeles.
Wszystko było
ulotne niczym piórko. Tak mu się wydawało kiedyś, teraz i miało wydawać jeszcze
długo potem. Swoje zapewnienia starał się wypełnić, nie chciał być powodem jej
łez, ale wciąż ciągnęło go do tego by na moment w zupełności stracić kontrolę i
dać za wygraną wszystkim swoim słabościom. Taki był. Mimo to, że w zasadzie od
tylu lat walczył sam ze sobą, ciągle gdzieś po drodze przegrywał. Tak miało być
i teraz. W dwa tysiące piątym roku nastała jego mała rewolucja, która nie
wskazywała, że będzie jedną z tych lepszych, tych, które mogą zmienić jego
życie na bardziej wartościowe, godne podążania za nim przez osoby, które
kompletnie go nie znały. Sam nie mógł zrozumieć, że ktoś mógł pomyśleć o nim
chociaż przez chwilę jako o swoim idolu, osobie godnej naśladowania, kimś, kto
może być czyimś wzorem.
Jared uważał, że
nie zasługuje na to wszystko, bo wiedział jaki jest. I nigdy nie ukrywał tego,
że nie jest ideałem ani tym bardziej nie starał się sprawiać mylnego wrażenia,
że może nim być. Nawet przez krótki moment.
- Kupiłem ci kwiaty
– powiedział, zamykając za sobą drzwi mieszkania. – Takie jakie lubisz –
zawahał się, bo nigdy dotąd nie kupował jej kwiatów. Musiał zdać się na własną
intuicję i jakieś małe, mylne rozeznanie. Miał nadzieje, że jednak lubi róże i
nie będzie musiał patrzeć, jak krzywi się na ich widok z niesmakiem.
- Dziękuję –
uśmiechnęła się do niego i zanurzyła nos w czerwonych płatkach kwiatów.
Pachniały delikatnie i równie delikatne były w dotyku. Sonia wciąż uśmiechała
się znad wiązanki i mógł przysiąc, że jej uśmiech jest najpiękniejszy jaki mógł
widzieć. Tyle razy go widział, ale teraz odkąd spędzał z nią każdą wolną
chwilę, czuł, że swoją ignorancją mógł ją stracić. Swoim głupim zachowaniem,
każdą chwilą, w której myślał o prochach, a nie o niej. Przecież tyle razy jej
powtarzał, że jest najważniejsza, a miał wrażenie, że jego słowa są bez
pokrycia; puste i nic nie znaczące. Tak jakby stale chciał jej zamydlić nimi
oczy, nie dopuścić do tego, że naprawdę go zostawi, kiedy on popełni jeszcze
jeden błąd. Wtedy zrozumiał, naprawdę zrozumiał, że ona musi go tak mocno
kochać, że mimo to, że on brał i przyłapała go na tym, pomimo wszystko nie
zostawiła go, choć przecież mogła to zrobić. Każdego kolejnego dnia mogła to
zrobić, ale nie robiła, a on był jej wdzięczny, że wciąż z nim jest. I
przyjmuje go w swoje ramiona takiego, jakim jest naprawdę. Całego, obdartego ze
wszystkich złudzeń, za którymi starał się chować i udawać, że nic się nie
dzieje, że nie dzieje się w zupełności nic…
- W zasadzie to chyba strzelałem, nie wiem jakie lubisz.
- To bez znaczenia – wstała i poszła nalać wody do
wazonu. Chwilę potem wróciła trzymając go w dłoniach. Wstawiła do niego kwiaty,
a później postawiła na szafce. Usiadła obok, wtulając się w niego mocno. W
telewizji leciał jakiś bezsensowny kanał i wydawało mu się, że wcale go to nie
obchodzi co ogląda. Zaczęła gładzić go dłonią za uchem, a potem odwróciła się
do niego twarzą. Kreśliła na jego szyi różne wzorki, a potem przybliżyła się do
niego jeszcze odrobinę. Stykali się prawie nosami, a Jaredowi wydawało się, że
zaraz porwie ją w swe ramiona i nigdzie już nie wypuści. Była taka drobna i
delikatna, choć sprawiała wrażenie odważnej i bojowej. Dopiero przy nim
pokazywała, że nie jest wcale taka twarda, jak sądził, bo tylko przy nim mogła
rozpaść się na milion kawałków, a on potrafił poskładać ją z powrotem. –
Przytul mnie, Jay.
Objął ją mocno, a potem położył się razem z nią na
kanapie. W tle grał wciąż telewizor, na którym zaczęła lecieć jakaś piosenka. W
zasadzie mógł ją znać, przecież tyle razy leciała w radio i siłą rzeczy znał
jej tekst na pamięć. Teraz było to bez znaczenia, wszystko przestało się
liczyć.
- Jeszcze tylko miesiąc i znowu się zacznie, chyba nie
chcę.
- Czemu nie chcesz? Przecież widzę, że na to czekasz –
dotknęła jego skroni, a potem bardzo powoli zjechała na policzki. Odetchnął
głęboko, śledząc każdy jej ruch. Sonia wpatrywała się w swój palec, gdy
kreśliła na jego twarzy nowe ścieżki. Jej opuszki były takie delikatne, takie
jakie uwielbiał. Mógł przysiąc, że gdy dotyka go w ten sposób, sprawia, że od
razu chce mu się spać. Prawie tak samo, jakby śpiewała mu kołysanki. – Kochasz
to, co robisz, Jay.
- Ciebie też kocham.
- Wiem, przecież wiem – przysunął się do niej jeszcze
bardziej i położył swoją dłoń na jej plecach. Miała na sobie jego rozciągniętą
koszulkę, która zakrywała tylko pośladki. Kanapa była bardzo wąska i czuł, że
jeden gwałtowniejszy ruch i z niej spadnie. Sonia uśmiechała się wtulając w
jego tors. Objął ją jeszcze mocniej, czując bijące ciepło od jej ciała. Znowu
było mu za gorąco, znowu prawie brakowało mu tchu, ale nie miał siły, żeby się
odsunąć.
- Chciałbym zatrzymać czas, żeby godzina trwała dobrę.
Wydaje mi się, że jak płyta się wyda, zmieni się wszystko - mówił, patrząc na
nią, jak delikatnie go gładzi. - Może na lepsze, a może na gorsze.
- Pewnie będzie całkiem inaczej, ja to wiem. Ale przecież
mamy telefon...
- Trasa zaczyna się za pół roku, to jeszcze kupa czasu,
zdążymy...
- Z czym chcesz zdążyć? - mruknęła, odrywając od jego
policzka dłoń. Ślizgała się spojrzeniem po jego twarzy, od czasu do czasu
zaglądając mu w oczy.
- Z tym wszystkim co sobie zaplanowałem. Potem znowu
będziemy w rozjazdach. Wiesz - zawahał się czy powinien mówić takie rzeczy. On,
zwłaszcza on, gdy kilka lat temu tylko to marzenie trzymało go w ryzach. - Czasem
mam ochotę zakończyć to wszystko, nagle, bez żadnego skandalu, po prostu
zakończyć.
- Ale co? O czym ty mówisz? - Sonia patrzyła na niego
szeroko otwartymi oczami, które były lekko zaskoczone. Nie wiedziała o czym on
mówi. Jared uśmiechnął się w kącikach ust, delikatnie łapiąc ją za brodę i
przybliżając do siebie odrobinę. Złożył na jej ustach subtelny pocałunek.
- Zakończyć karierę, olać to wszystko, dać sobie spokój.
- Nie mówisz poważnie, ty to kochasz. Thirty Seconds to
Mars to w jakiś sposób twoja miłość - przytaknął jej w duchu, cały czas patrząc
na jej twarz. Na nosie miała kilka piegów, a włosy zrobiły się wypłowiałe od
słońca. Wyglądała tak świeżo, naturalnie, kiedy nie miała na sobie makijażu. W
zasadzie nie przypominał sobie czy ona kiedykolwiek chodziła umalowana, gdy nie
była do tego zmuszona.
- Tak zawsze było, pamiętam, że z Shannonem odkąd
nauczyłem się grać na gitarze, chcieliśmy być sławni i bogaci. Ale teraz... Te
ciągłe rozjazdy, gale, pokazy, promocje i wszystko to, czego nie umiem sobie
teraz przypomnieć... Mam ciebie i chyba cała ta reszta już nie jest
najważniejsza.
- Czasem naprawdę potrafisz być słodki - pocałowała go i
oderwała się od niego z głośnym mlaśnięciem.
- Czasem naprawdę mi się to zdarza - zaśmiał się cicho,
patrząc na jej rozpromienioną twarz. Rzeczywiście zostało im mało czasu, kiedy
mogli tak zwyczajnie jak teraz poleżeć, poprzytulać się i nie myśleć o tym, że
muszą gdzieś się śpieszyć. Dobrze wiedział, że jak promocja płyty ruszy, zmieni
się wszystko. Może nie on, może nie ona, ale cały świat wokół nich może być już
inny. Jeszcze się nie spodziewał tego wszystkiego, co przyszykował mu los ani
tego, co już jest w zupełności nieuniknione, ale był pewien, że pokona to
wszystko, bo tyle razy udawało się to teraz też się uda.
Piętnaście minut później był pewien, że zaraz zaśnie,
wciąż głaskany to po włosach, to po twarzy. Sonia też mrugała coraz ciężej
powiekami. Nie było późno, może kilkanaście minut przed północą, kiedy zmorzył
go sen i przestał widzieć jej twarz.
W tym samym czasie,
Manhattan, Nowy Jork.
Susannah nie wiedziała co się dzieje. Czuła jak wiruje
jej w głowie, jak nogi plączą się jedna o drugą, a gdy chce stawiać swoje stopy
równie zgrabnie jak na pokazach mody, tylko co chwilę potyka się o nie i
jeszcze chwila i wywróci się na chodniku. Zadarła wysoko głowę, chcąc spojrzeć
czy dobrze trafiła. Przecież nie mieszkała tu od wczoraj, wracała tutaj prawie
każdego dnia, gdy zdjęcia do sesji, promocje, gale i wszystko inne kończyło
się, a cały blichtr i blask flaszy zaczął cichnąć. Wtedy wchodziła do swojego
mieszkania, które wyglądało prawie tak samo jak ona – niczym z okładki. Podłoga
idealnie wypolerowana, że mogła przeglądać się w niej kiedy tylko miała ochotę,
zawsze świeże kwiaty, których zapach roztaczał się po wszystkich
pomieszczeniach, meble niczym z katalogu i ona. Ona, tak samo idealna,
perfekcyjna i nie mająca żadnej skazy. Idealne dziecko mediów, które zawsze
było zdolne poświęcić się do kolejnego projektu, który dla niej przyszykowali,
pani każdego Fashion Week, który nie mógł się odbyć bez jej udziału, bo ona,
tylko ona była najjaśniejszą jego gwiazdą. Bez niej nic nie mogło się udać.
Przez te wszystkie lata odkąd jej życie nabrało rozpędu,
kiedy została zauważona i tak bardzo wyniesiona na okładki gazet, pasowało jej
to wszystko aż za bardzo. Wygoda, pieniądze cały ten niekończący się blask
wokół jej osoby, by nie mogła ani na moment zgasnąć; nie chcieli do tego
dopuścić, nie wyobrażali sobie, żeby mogło to kiedykolwiek się stać. A Susannah
mimo wszystko godziła się nadal, bo dopiero wtedy czuła się panią świata, który
był zdolny się jej nawet pokłonić i błagać, żeby wróciła, gdyby miało to
nadejść.
- Cholerne buty! – syknęła sama do siebie, a potem
jeszcze raz przeklęła pod nosem, kiedy chciała wspiąć się po schodach. Umiała
chodzić na takich niebotycznie wysokich szpilkach, ale jej dzisiejszy stan nie
pozwalał jej na to w zupełności. Jeszcze raz się potknęła, łamiąc teraz obcas i
już widziała, że ten wieczór musiał zakończyć się katastrofą.
Rozejrzała się wokół siebie, szukając osoby, która
mogłaby jej w jakiś sposób pomóc, może nawet też złapać pod ramię, żeby ulżyć
jej w cierpieniu, wspinania się po wysokich schodach. Ale jak na złość, nie
było w pobliżu nikogo, a z nieba zaczął padać deszcz. Nie był to lekki,
przelotny wietrzyk ani mżawka, która przeszłaby bez echa, ale deszcz, który
zaczął padać stanowił ścianę wody, która padała na jej twarz, którą zadarła
wysoko. Czuła go na swoich policzkach, zamkniętych powiekach i we włosach,
które teraz przykleiły się do jej twarzy. Wyglądała trochę żałośnie, stojąc tak
i po jakiejś chwili otwierając oczy, żeby w ostateczności nie ruszyć się wcale
z miejsca. Przez moment, naprawdę dosłownie krótką chwilę, czuła, jak razem z
tym deszczem spływają z niej wszystkie troski, problemy i każda najmniejsza i
zarazem największa krzywda, jaką mogła doświadczyć. Była tu sama; ona wielka,
szanowana modelka, przed którą rozstępował się świat, chcąc ją za wszelką cenę.
Była tu sama, a zdawałoby się, że powinni otaczać ją ludzie – wszyscy ci, co
byli z nią na co dzień, w każdej
możliwej godzinie jej aktualnego życia. Ale tak się nie stało, gdy właśnie
dzisiaj zdała sobie sprawę, że ona nie jest warta absolutnie nic. Tyle razy
słyszała z obcych ust, że jest kimś, nie jest zwykłym człowiekiem, co nie ma
przed sobą świetlanej przyszłości, że jest osobą, która może do czegoś dojść,
osiągnąć tak wiele, co innym zwyczajnie
się nawet nie śniło. Ale nie dziś. Dziś musiała stracić kontrolę by zrozumieć,
że jest przecież najzwyczajniejsza, niczym innym jak tylko sobą.
Wróciła z pokazu, który był taki sam jak każdy inny;
wszyscy byli tam niczym maszyny, zaprogramowani by odgrywać swoje narzucone
rolę, które ktoś z góry im przydzielił. I dopiero wtedy, gdy pośród tiulów i
pudrów, ktoś zwyczajnie ujrzał w niej nie tylko dziewczynę, której się udało,
ale narzędzie do spełnienia swoich chorych pragnień, coś w niej pękło. Pękło
tak potężnie, że jedynym ratunkiem jaki wtedy widziała dla siebie, był
kieliszek pełen wódki, a zaraz za nim następne i następne.
I właśnie teraz, gdy stoi na chodniku przed swoim
mieszkaniem, prawie w samym centrum Manhattanu, a krople deszczu, co spływają
po jej skórze żłobią korytarze, przez które wypływa w jakimś stopniu jej dusza.
Susannah po omacku wyciągnęła telefon z kieszeni
cienkiego płaszcza, a potem nawet nie zastanawiając się dwa razy, nacisnęła na
ostatnie połączenie, jakie miała w skrzynce kontaktów. Nie wiedziała czemu to
robi – może podświadomie wiedziała, że jest ona jedyną osobą, która wysłucha ją
i nie powie, że dramatyzuje, a może zdała sobie sprawę, że jest w zasadzie
jedyną, która odbierze ten telefon.
- Halo? – powiedziała, a jej głos zaczął drżeć. –
Słyszysz mnie? Czy możesz przyjechać?
- Pani Susannah, coś się stało? – Alex po drugiej stronie
była zaskoczona tym nagłym telefonem. W gruncie rzeczy dopiero kładła się spać
i została obudzona. W duchu trochę klęła, że coś znowu od niej chce, ale teraz
brzmiała zupełnie inaczej. Jej ton głosu nie był ani rozkazujący, ani tym
bardziej ponaglający.
- Alex, proszę, możesz przyjechać? Stoję pod mieszkaniem,
bądź jak najszybciej…
- Postaram się – i rozłączyła się. Usiadła na schodkach
przed wejściem i teraz zdała sobie sprawę, że mimo to, że jest środek lata jest
jej strasznie zimno. Tutaj przynajmniej już nie padał na nią deszcz. Pocierała
dłonie o siebie, a potem schowała je w kieszeniach płaszcza. Czuła jak zaczyna
lekko drżeć, ale mimo to, alkohol, który krążył w żyłach nie ustępował. Dalej
obraz przed jej oczami się chwiał, a Susannah miała wrażenie, że jest na
karuzeli, chociaż przecież siedziała i była na ziemi. Wszystko się bujało, mimo
to, że mrugała powiekami i oddychała przez usta.
Nawet nie zdała sobie sprawy, że taksówka podjechała.
Zjawiła się tak nagle, że przez chwilę zastanawiała się, jak mogła jej nie
usłyszeć, gdy wyjeżdżała zza rogu. Ale teraz było to już nieistotne.
- Już jestem – usłyszała zaraz potem, gdy rudowłosa
dziewczyna wyszła z samochodu. – Co się stało?
- Trzymaj mnie.
- Gdzie pani buty? – zainteresowała się, widząc, że Susannah
ma na stopie tylko jeden, a drugi leży kilka metrów dalej bez obcasa.
- Oj przestań już z tą panią – machnęła ręką. – Mów mi
normalnie, mam tego dość. Zaczęło mnie to męczyć – próbowała się podnieść, ale
w ostatnim momencie Alex ją złapała. Chwiała się na nogach niesamowicie, a brak
jednego buta jeszcze to bardziej potęgował. Susannah miała nie tylko dość tych
sztywnych formuł, całego tego świata, gdzie musiała być idealna, ale też tej
sytuacji w jakiej się znalazła. Jedna z gorszych i lepszych za razem, bo mogła
być w końcu sobą. – Gdzie mój but?
- Leży tam – Alex wskazała głową, a zamglone spojrzenie
Susannah pokierowało się prawie od razu za nią. Robiła wszystko w jakimś
zwolnionym tempie.
- Kopciuszek – powiedziała, patrząc z powrotem na stojącą
przed nią Alex. – Kopciuszek pieprzony bez buta i ze złamanym obcasem! –
złapała się silniej jej ramienia i chciała już iść, kiedy po raz kolejny się
prawie przewróciła. Szumiało jej w głowie i była już niemal pewna, że jutro
wstanie z ogromnym kacem albo w końcu wyląduje nad sedesem.
Prowadzona pod schody, Susannah pozwoliła się trzymać pod
ramię, żeby nie upaść. Została teraz już bez butów, po które nie widziała sensu
się wracać. Przez ten moment wszystko przestało ją interesować, nawet to, że
jutro rano ma kolejną sesję, która jest jedną z tych ważniejszych, tych, gdy
ona się nie pojawi, zniszczy wszystko. Była tam oczekiwana i nie wiedziała
czemu oni nie poradzą sobie bez niej. Przecież raz, w końcu raz chciałaby mieć
wolne. Życie w ciągłym biegu, pakowanie się, przepakowywanie ciuchów z walizki
do szafy, z szafy do walizki, by zaraz potem wieszać swoje ubrania na
wieszakach w różnych hotelach było czymś co jej odpowiadało. Dopóki dziś nie
pękło w niej wszystko. Czuła się jak w skorupie; piękna, młoda i zachwycająca,
która nie mogła popełnić żadnego błędu – nie ubrać się nieprzyzwoicie, nie
wypić całej butelki wódki w jedną noc. To wszystko było częścią życia, a ona
miała coraz większe wrażenie, że jest po prostu z tego obdzierana. Bo nie
przystoi robić rzeczy, które mogą zburzyć jej perfekcyjny, prawie idealny
wizerunek. Nie mogła być kolejną zdegenerowaną modelką, która po godzinach
wciąga kokę.
- Dowiem się, co się stało?
- Alex – zwróciła się do niej, na co wspomniana poczuła
się nieswojo; pierwszy raz tak do niej powiedziała bez tej sztywnej formuły. –
Czasami człowiek nie jest w stanie niektórych rzeczy znieść. Nie miałaś tak?
- Miałam, mieszkałam większość życia w Los Angeles,
osobiście nienawidzę tego miasta tak bardzo, że aż bardziej nie można – powiedziała
wymijająco, kiedy Susannah siedziała przed nią na fotelu. Zaczęła cicho czkać,
na co Alex uśmiechnęła się.
- Los Angeles jest miejscem moich upadłych marzeń –
powiedziała, na zmianę to wypowiadając słowa to czkając; była w tym odrobinę
zabawna. Z potarganymi rajtuzami i eleganckiej sukience, która była trochę
brudna. – Wiele nas łączy… i chyba jeszcze więcej dzieli. Co się stało, że
jesteś w Nowym Jorku?
- Uciekłam.
- Jak to uciekłaś?
- Po prostu: w ciągu kilku dni moje życie nabrało całkiem
innego tempa. Spakowałam walizki, wsiadłam w samolot i wylądowałam tutaj.
- Ze mną.
- Z tobą.
- Dlaczego? – Susannah była dalej pijana i dalej chciała
wiedzieć, dlaczego Alex jest jedyną osobą, która odebrała od niej telefon.
Zastanawiała się wtedy, gdy odebrała i tak samo zastanawiała się teraz, gdy
siedziała przed nią. – Dlaczego uciekłaś?
- A dlaczego ty jesteś pijana? – odpowiedziała pytaniem
na pytanie, mrużąc oczy. Widok nieskazitelnej Susannah, kiedy zatacza się w
prawo i w lewo, był odrobinę zabawny, bo myślała jeszcze niedawno, że ona jest
zwyczajnie sztywna. A chyba była teraz po prostu załamana i wkurzona.
- Henry Monroe, wiesz który? – Alex pokiwała
potwierdzająco głową. – Dobierał się do mnie w garderobie, okropny, obleśny typ
w garniturze od Armaniego – zacisnęła zęby, kładąc dłonie na swoich udach.
Sunęła nimi jakby chciała pokazać, co wydarzyło się, kiedy nikt nie widział. –
Czułam się jak szmata, jak laleczka, którą każdy może sobie przelecieć, bo ma
ładną buźkę. Zdałam sobie sprawę, że dłużej nie wytrzymam. Nawet do niej
zadzwoniłam. Nie odebrała.
- Do kogo?
- Do mojej kochanej siostry. Jestem idiotką tak samo, jak
wtedy. Tak samo jak wtedy, gdy obiecała, że będzie ze mną, mimo, że wyjechała z
tym swoim facetem, miałam wtedy tylko czternaście lat, a ona naopowiadała mi
jakiś bzdur, że zamieszkam z nią w Los Angeles – westchnęła, naprawdę nikt nie
znał tej historii, a dziennikarze prawie bili się na głowę, żeby ją poznać. Bo
nikt nie wiedział, dlaczego między nimi nie ma żadnego kontaktu. – Pamiętam, że
zaraz po tym nie odzywała się, zupełnie ignorując wszystkich. Mama nie
wiedziała co się dzieje, rozumiesz? Moja siostra wypięła się na wszystkich, bo
chciała zdobyć świat. Nie odbierała telefonów, a jak już raczyła odebrać to
kończyła po piętnastu sekundach. Potem… - westchnęła, zaciskając wargi.
Odwróciła wzrok, nie chcąc patrzeć Alex w oczy. – Potem dostała rolę w tym
filmie, co wyszedł w dwutysięcznym do kin, myślałam, że skoro udało się jej
zdobyć ten świat, w końcu przestanie wypinać się na rodzinę. Ale wiesz jak się
myliłam? Zadzwoniłam do niej, rozumiesz? Zadzwoniłam, a ona chyba była pijana,
bo powiedziała, że nic kompletnie dla niej nie znaczę, bo ona ma nowe życie, a
do tamtego nie chce wracać. Powiedziała, że nigdy nie wróci do Nowego Jorku, bo
nic jej tam nie trzyma – wytarła ukradkowo oczy, które teraz były już nie tylko
pijane, ale i czerwone. – Byłam małą dziewczynką, kiedy to się zaczęło dziać, a
ja nie rozumiałam dlaczego moja starsza siostra tak zgłupiała. Miałam ją za
swój autorytet. Potem chyba wzięłam sobie za punkt honoru, żeby być lepszą od
niej i jestem tym kim jestem. Ale chyba mam dość – powiedziała, już nie panując
nad tym co robi. Jej oczy były dalej czerwone, a po policzkach ciekły
pojedyncze łzy. Alex nie wiedziała co się dzieje, nie widziała jej nigdy w
takim stanie i nie wiedziała również jak powinna zareagować. – Jesteś pierwszą
osobą, której o tym mówię, nie wiem dlaczego… Chyba, że jestem pijana…
- Nie, po prostu może, że ją w jakiś sposób znam.
Widziałam ją przecież kilka razy w towarzystwie Jareda.
- Czasem chciałabym się z nią pogodzić, a czasem
zwyczajnie nie mam ochoty. Chciałaś się z nim spotkać? Dlaczego?
- Moja historia z nimi miała swój początek, kiedy wydali
pierwszą płytę – zaczęła, czując, że skoro Susannah powiedziała jej takie
rzeczy, to ona też powinna. Była jej dłużna, a może przez to, że była też
pijana w jakiś sposób zrozumie ją lepiej albo zwyczajnie uda jej się powiedzieć
dlaczego chciałaby się spotkać z Shannonem. Przecież nikt prócz niej samej nie
wiedział, dlaczego przyleciała do Nowego Jorku kompletnie sama. Nikt nie znał
jej przeszłości, co było jej w pewien sposób na rękę, bo nie musiała się z
niczego tłumaczyć. Choć mimo to, chciała, żeby ktokolwiek ją znał. – Byłam
głupią siksą, która zaliczyła co najmniej dziesięć jak nie więcej koncertów,
mój młodszy brat uważał, że chce grać tak samo jak Shannon na perkusji, może to
też dlatego. W każdym razie, ja kupowałam te bilety i wieszałam je później na
ścianie, dopóki nie przestałam. Poznałam faceta, który najpierw sprawił, że
wylądowałam za kratami i wyciągnął mnie stamtąd Shannon, bo kiedyś podał mi
swój numer. Potem zaczęło się wszystko to, dlaczego jestem tutaj – w Nowym
Jorku. Zaproponował mi udział w ich
teledysku, który miał niedawno swoją premierę, oczywiście, chciałam w nim być.
Może widziałaś, puszczali go ostatnio na MTV? – spojrzała na Susannah, która
skinęła na potwierdzenie głową. Słuchała ją ani razu jej nie przerywając. –
Piosenka nazywała się Attack, a ja miałam tak samo nadzieje, że nadszedł mój nowy dzień, a ja jestem
wreszcie wolna. Tak się nie stało. Przez kilka lat byłam zakochana w
facecie, który sprawił, że czułam się jak zwykłe popychadło. Nie mogłam uciec,
on ciągle mnie znajdywał. Zatrudniałam się w kilku miejscach i tak samo jak on
Shannon również mnie znalazł. Widział w jakim jestem stanie i nie – tu
popatrzyła na delikatny uśmiech na twarzy Susannah, który mógł wskazywać jedno
– nie byliśmy w sobie zakochani, chociaż pamiętam, że raz mnie pocałował. To on
dopiero okazał się człowiekiem, zrobił coś banalnego, a jednocześnie wielkiego.
Pomógł mi uciec i zagwarantował, że Dean mnie już nigdy nie znajdzie.
- Nie mogę ci nic obiecać – Susannah chyba była mniej
pijana niż na początku. Przynajmniej na taką wyglądała. Jej oczy już nie były
takie mętne i dziwnie błyszczące. – Nie wiem nawet jak miałabym ci pomóc, żebyś
się z nim spotkała. On mnie nie zna, a Jared powinien dobrze mnie znać, chociaż
nigdy ze mną nie rozmawiał na żywo. To trochę jak loteria, ale mogę do niego
zadzwonić.
- Mogłabyś to zrobić?
- Tylko co to da? Możesz sama z nim pogadać, mogę dać ci
go słuchawki, ale czy masz pewność, że tu przyleci?
- Nie. Nie mam pewności żadnej.
- Mogę zadzwonić nawet do mojej siostry, która wiem, że
mnie i tak nie odbierze – zamyśliła się na moment, a potem nagle jej twarz
przestała być taka spięta. – Czasem naprawdę zastanawiałam się czy stanęłaś na
mojej drodze przypadkiem, a czasem mam wrażenie, że tylko ty mnie rozumiesz –
uśmiechnęła się, a jej cała oficjalna aura jaka ją otaczała nagle zniknęła.
Była tutaj zwyczajną dwudziestotrzyletnią dziewczyną, a nie jedną ze sławnych
modelek, które szturmują swoją twarzą każde większe czasopismo.
- To jest dziwne.
- Dziwniejsze jest to, że nie wpadłam na to wcześniej.
- Co?
- Jak będą w Nowym Jorku, a wiem, że będą i wiem, że
nawet jakbyś kupiła bilet na ich koncert to nie ma szans, że cię zobaczą… -
zrobiła pauzę, na czymś krótko myśląc. – Chyba jestem genialna. Tylko powiedz
mi, kiedy i dokładnie gdzie, a zadzwonię do niego i masz moje słowo, załatwię
ci wejściówki za kulisy, ten super wypasiony bilet.
- Co to znaczy? – Alex nie wiedziała czy ona mówi
poważnie, czy Susannah nie jest w dalszym ciągu pijana i mówi wszystko, żeby
jej zamydlić oczy. – Chcesz wysłać mnie na koncert?
- Chcę wysłać cię na meet&greet.
29. lipca 2005r.,
Los Angeles.
Tego dnia Jared znowu przyniósł jej kwiaty. Bukiet kilku,
czerwonych róż. Tak samo jak za każdym razem potem czuła jego delikatny dotyk,
kojący wszystkie zmysły. Przez te kilka chwil wydawało jej się, że on naprawdę
może się zmienić, że rzeczywiście może przestać. Odciąć się od tego tak nagle,
tak szybko i tak bardzo, jak chciała tego za każdym razem, gdy patrzyła mu
prosto w oczy. Już nie widziała w nich tego namacalnego dowodu; powiększonych
źrenic, błyszczących tęczówek i popękanych żyłek. Nie widziała nawet, żeby
wycierał częściej nos niż to jest normalnie, nie mogła też zobaczyć czy cieknie
mu z niego krew, bo nie robił tego już od kilku tygodni. Zastanawiała się ile
musiało go to wszystko kosztować, że tak nagle odciął się od tego, ale to nie
było teraz już najważniejsze.
- Dobrze się czujesz? – spytał, kładąc wiązankę na stole
i nawet nie wstawiając kwiatów do wody. Stała oparta do niego plecami,
zaciskając dłonie na blacie kuchennym. Jej długie, potargane włosy rozwiewał
delikatnie wiatr, który wpadał przez otwarte okno. Odetchnęła, nabierając
powietrza do płuc. Delikatnie zakręciło jej się w głowie, ale chwilę potem
obraz się ustabilizował. Odwróciła się do niego przodem, uśmiechając się
delikatnie w kącikach ust.
- Wszystko w porządku – powiedziała patrząc najpierw w
jego twarz, a potem przeniosła wzrok na leżące róże na stole. – Nie musiałeś…
- Ale chciałem – złapał ją za policzki i zbliżył swoje
usta do jej ust. Pocałował ją delikatnie, czule muskając wargi swoimi. Wplótł
dłonie w jej poplątane włosy i przeniósł swoje usta na jej czoło. Złożył tam
też jeden, długi pocałunek, a potem podniósł ją i pozwolił się objąć za szyje,
kiedy niósł ją w kierunku sypialni. Położył ją na pościeli, a potem on sam
również się położył. Byli siebie naprawdę blisko, tak blisko jak być można,
żeby móc jeszcze oddychać. Ułożyła swoją dłoń na jego chropowatym policzku, a
potem zaczęła delikatnie gładzić opuszkami palców jego skórę. On rzeczywiście
chciał się zmienić, starał się pokazać to każdego dnia od nowa i za każdym
razem, kiedy miał ku temu okazję. Sonia patrzyła na niego nie móc uwierzyć, że
znaleźli się dokładnie w takim miejscu ich życia. Jeszcze czasem przypominała
sobie jak się poznali i wydawało się, że ich znajomość była dziełem zwykłego
przypadku. Tamto lotnisko w Nowym Jorku zyskało dla niej całkiem inną rangę po
tylu latach, odkąd znalazła w sobie tyle odwagi, żeby przyznać, że ona też go
kocha, mimo, że starała sobie wmówić przez taki ogrom czasu, że jest zupełnie
inaczej.
Zamrugała powiekami, czując na całym ciele dreszcze. Nie
wiedziała czemu nagle zrobiło jej się tak zimno. Przytuliła się mocniej do
niego kładąc nos w zagłębieniu jego szyi. Jared objął ją ramieniem i oparł się
brodą o czubek jej głowy.
Cały dzień czuła się jakby przebiegła maraton, każda kość
pobolewała ją jakoś tak dziwie nieprzyjemnie, każdy mięsień dawał o sobie znać,
a ona nie wiedziała o co chodzi. Teraz była pewna, że zbliża się jakieś
paskudne przeziębienie, którego nabawiła się sama nie wiedząc gdzie. Wzięła
witaminy i teraz jedyne na co miała ochotę, to położyć się i nie ruszać z łóżka
do końca dnia.
- Chcę mi się spać – mruknęła. Podniosła głowę do góry,
natrafiając na jego pytające spojrzenie. – Źle się czuję, to chyba jakaś grypa,
już brałam witaminy, ale dalej łamie mnie w kościach. Ostatnio też mało śpię…
- Powinnaś się oszczędzać – odgarnął jeden zbłąkany
kosmyk włosów z jej twarzy, a potem znowu pocałował ją w czoło. Poczuł jak drży
i przytulił ją do siebie mocniej. – Przyniosę koc – wstał z łóżka i podszedł do
jeden z szaf. Otworzył jej drzwiczki, które cicho skrzypnęły. Wyciągnął z
wnętrza brązowy koc i delikatnie okrył ją, siadając zaraz obok. – Muszę odpisać
na kilka maili, za godzinkę do ciebie wrócę.
- Nie ma sprawy – uśmiechnęła się blado, czując jak jej
powieki stają się ciężkie. Sonia wtuliła się w poduszkę, przykrywając prawie
pod samą szyję.
Zimno, zimno
wszędzie. Czy ktoś mnie słyszy?
Przebudziła się, czując nieprzyjemny ucisk. W pierwszej
chwili nie wiedziała co się dzieje. Gdzie jest i która jest godzina. Słyszała w
oddali najpierw ciche granie na gitarze, a potem bardzo szybkie stukanie o
klawiaturę. Zamrugała powiekami, patrząc w ciemność. Drzwi były uchylone i
przez szparę wpadała do pokoju łuna światła. Zrzuciła z siebie koc i podniosła
się do pozycji siedzącej. Odetchnęła kilka razy, a ucisk gdzieś w okolicy
kręgosłupa dziwnie się nasilał. W dalszym ciągu nie wiedziała co się dzieje,
ale musiała coś z tym zrobić.
Jej myśli szalały. Sonia miała wrażenie, że gdy tylko
wstanie z łóżka zachwieje się tak mocno, że nie będzie potrafić już postawić
kolejnych kroków. Kiedy jej bose stopy dotknęły chłodnej podłogi, podniosła się
już zupełnie. Przeszła kilka kroków, zdając sobie sprawę, że mimo to, że
najpierw zrzuciła wszystko na przeziębienie, teraz najwidoczniej nim nie było.
Nie było nim w ogóle. Od samego początku. Z jej ciałem działy się różne rzeczy,
na które nie zwracała uwagi, pogrążona w przygotowaniach do kolejnego filmu,
kiedy piła więcej kawy niż powinna, spała mniej godzin niż powinna i martwiła
się o wszystko w koło o wiele za bardzo. A potem stało się to, że prawie
zostawiła Jareda, wracając trzy dni szybciej do domu, chcąc zrobić mu
niespodziankę.
Teraz rozumiała. Wszystko wskoczyło na odpowiednie
miejsce. Stanęła w progu pokoju, a potem spojrzała na Jareda, który siedział
przed laptopem i był tym tak pochłonięty, że nawet jej nie zauważył.
- Jay – wychrypiała, czując kumulującą się falę bólu.
Wydawało jej się, że jej głos nie należy do niej. Był jakby obcy. – Jay, źle
się czuję.
- Co się dzieje? – spojrzał na nią znad monitora. Jej
skóra była dziwnie blada, jakby papierowa. Prawie przeźroczysta. Stała przed
nim opierając się o framugę i gdyby nie zerwał się z miejsca, musiałby podnosić
ją z ziemi. Przytrzymał ją, chcąc sprawić, żeby nie patrzyła pod swoje stopy.
Chciał opóźnić tą chwilę, bo zdał sobie sprawę, że to się dzieje. Los znowu z niego zakpił. Przez moment
chciał krzyczeć; głośno, prawie tak samo jak robił to na koncertach, ale potem
zdał sobie sprawę, że nie może marnować już żadnej z chwil. – Nie odpływaj, nie
odpływaj… - mówił do niej, a Sonia mrugała powoli powiekami, jakby nie
kontaktując ze światem. Wymacał w kieszeni spodni komórkę i po omacku, jakby w
amoku nie widząc co robi, wykręcił numer. – Pogotowie? – potem wyłączył się,
będąc już pewnym, że to nic nie da. Złapał ją w objęcia i zabierając tylko
klucze i telefon, wyszedł z mieszkania.
- Jay, gdzie jedziemy? – szepnęła, czując jak kilkanaście
długich sekund później kładzie ją na przednim siedzeniu samochodu.
- Na pogotowie. Jedziemy na pogotowie.
Zimna, zimna woda
otacza mnie teraz
i wszystko co mam
to twoja dłoń.*
Biegniesz, a ja
mimo to, nie jestem w stanie cię złapać. Umykasz mi, jakbyś był zaledwie
cieniem. Chcę cię złapać, chwycić w swe ręce, poczuć tak mocno, jak to możliwe,
ale gdy tylko jestem blisko, rozpływasz się. Ty znikasz. Odchodzisz, prawie tak
samo stajesz się przeźroczysty jak powietrze. Nie czuję cię, nie widzę… Ciebie
tu nie ma.
- Sonia?
Słyszę cię.
- Proszę, obudź się.
Chcę cię złapać za
dłoń, ale ona rozmywa się przed moimi oczami. Wpadam w panikę, nie wiem gdzie
jesteś. Chcę cię odnaleźć, ale znowu gdzieś znikasz. Nie ma cię.
- Obudź się!
Jesteś tu, nie
odchodź.
- Nie zostawiaj mnie, nie rób mi tego – usłyszała zaraz
po tym, jak zaciągnęła się mocno powietrzem, a potem otworzyła szeroko oczy. Wydawało
jej się, że każdy głos jaki do niej docierał teraz milknie. Nie wiedziała ile
tak leży, ale trwało to bardzo długo, zanim uniosła powieki. Rozglądnęła się,
konstatując, że jest w szpitalu. Biała sala z tym charakterystycznym sterylnym
zapachem. Za oknem świeciło słońce, a przyjemny, ciepły wiatr, który wpadał
przez uchylone okno, muskał jej policzki. Wciąż nie wiedziała co się dzieje,
ale to teraz nie było najważniejsze. Zamrugała ciężkimi powiekami, zdając sobie
sprawę, że do dłoni ma poprzyczepiane kilka kabli. Dalej nie wiedziała co się
dzieje, co się tak właściwie stało. Wydawało jej się, że zwykłe przeziębienie
tak się nie leczy. Przestała patrzeć na swoje ręce i dopiero teraz, obok siebie
dostrzega śpiącego Jareda. Siedział na jednym ze szpitalnych krzeseł, pogrążony
we śnie, opierając swoją głowę o skraj jej łóżka. Popatrzyła na niego przez
chwilę, nie wiedząc ile czasu tutaj już jest. Dzień, tydzień, a może cała
wieczność? Jared miał na sobie tą samą koszulkę, którą zapamiętała, wyglądał
tak, jakby spędził tu całą noc, a ona zupełnie nie wiedziała dlaczego.
Przez jej głowę przelatywały myśli, chcąc znaleźć w nich
odpowiedź, ale nie musiała długo czekać. Do sali wszedł lekarz; starszy pan z
włosami oprószonymi siwizną.
- Nazywam się doktor Prescott, zajmuję się panią od
momentu przywiezienia pani dzisiaj w nocy - przedstawił się, delikatnie się
uśmiechając. Wydawał się całkiem miły.
- Coś się dzieje? - powiedziała, patrząc ukradkiem na
wciąż śpiącego Jareda obok niej. Zastanawiała się ile musiał nie spać, że teraz
nie jest w stanie go nic obudzić.
- Pan Leto - skinął na wspomnianego - nie pozwolił pani
zostawić nawet na chwilę, musieliśmy wezwać ochronę - już wyobraziła sobie co
się działo, kiedy ona była zwyczajnie nieprzytomna. - Zagroził, że poda nas do
sądu, jeżeli nie pozwolimy zostać mu z panią na sali przez całą noc. Wolałem
uniknąć takich rzeczy. Zasnął jakieś pół godziny temu.
- On mnie nigdy nie zostawi - powiedziała bardziej do
siebie niż do lekarza. - Proszę mówić, czy dziecko...
- Została pani przewieziona tutaj wczoraj, czy ostatnio
pani chorowała?
- Miałam gorączkę... - zastanowiła się, a potem spuściła
swoje oczy na splecione dłonie. - Coś nie tak?
- Była pani w jedenastym tygodniu ciąży, nie leczone
infekcje mogą prowadzić - nie słuchała go, bo słowa lekarza, który był bardzo
uprzejmy, cięły jak ostrza.
- Byłam? - zdołała wyszeptać, nie chcąc dłużej tego
słuchać.
- Tak bardzo mi przykro... - ale jej to wcale nie
obchodziło jak bardzo i czy w ogóle jest mu przykro. Nie miało to znaczenia czy
komukolwiek jeszcze, bo teraz była pewna, jakby ktoś przygniótł jej płuca nie
chcąc dostarczyć tlenu. Obdarł ją ze wszystkiego co miała i teraz, właśnie
teraz ktoś zabiera jej to, co miała najcenniejsze. A ona już nie może tego
mieć.
Lekarz wyszedł, a gdy drzwi tylko zdążyły się zamknąć,
poczuła jak pod powiekami zbierają się łzy. A zaraz potem, jak bez jej woli
ściekają nowymi korytarzami po jej policzkach. Nie umiała ich zatrzymać, by
zaraz potem wybuchnąć jeszcze większym płaczem, którego już nie potrafiła
zahamować. Jared momentalnie uniósł głowę i popatrzył na nią nieprzytomnym
wzrokiem.
- Jay -
- Ciii, już dobrze - ujął jej twarz w dłonie i kciukiem
wytarł na nowo kapiące łzy. Miał wrażenie, że nie mają końca. Przycisnął ją do
siebie, chcąc sprawić, że może choć na chwile się uspokoi, przestanie zanosić
się szlochem. - Już wszystko dobrze.
- Nie jest dobrze - przestała na moment płakać, odsuwając
się od niego odrobinę. Popatrzyła mu w twarz, na której odbijała się
nieprzespana noc i cały ogrom smutku, jaki w sobie miał. Nie widziała nigdy,
żeby był tak zgaszony. Bez życia. Kompletnie bez życia. - Nic nie jest dobrze,
nic...
- Proszę, nie płacz.
- Nie mogę przestać.
- Nie potrafię znieść tego, że płaczesz...
- Ale nie potrafię - powtórzyła, a potem znowu wziął ją w
objęcia, nie chcąc wypuścić jej ze swojego uścisku. Nie może pozwolić, żeby
teraz odeszła. Trzymał ją mocno, tak mocno, że już bardziej się nie da. Jej ból
jest jego bólem, jej każda łza jest jego łzą. Wydawało mu się, że takie rzeczy
nie powinny się dziać, ale po raz kolejny się dzieją. Przychodzą wtedy, kiedy
on najmniej się tego spodziewa i zwyczajnie wyrywają mu serce.
- Bądź dzielna - szepnął, chcąc sprawić, żeby tak się
stało.
- Teraz nie potrafię być dzielna - odpowiedziała tak samo
cicho, czując jego kojący zapach. Znów jest blisko, znów tak blisko, kiedy ona
zwyczajnie ma ochotę uciec, odejść, nie wrócić do własnego życia, bo tak bardzo
ją zawiodło. Nie może pojąć dlaczego, dlaczego musiało spotkać ją coś takiego,
gdy zwyczajnie na to nie zasłużyła. W jej oczach na nowo zbierają się łzy, ale
mimo to, że ciekną po jej policzkach niczym wezbrane rzeki, nic to nie daje;
żadnego ukojenia. Łzy, które wypłakuje nie powodują, że robi jej się lepiej,
lżej, a emocje, które ma w sobie schodzą razem z nimi. Uczucia, które odbijają
się w niej są jak noże, co tną jej serce. Tną tak mocno i z sobie znaną
łatwością, że przez moment znowu zapomina jak się oddycha. Sonia czuje, że
powoli zapada się w samej sobie, w ogromie własnego smutku, który kładzie na
nią swoje dłonie i nie puszcza. Jej serce stale i od nowa, gdy tylko przypomni
sobie dlaczego znajduje się w tym szpitalu, rozrywa cierpienie, co z nią jest i
nie mija. Ono ani na moment nie mija, nie zmniejsza się tylko na odwrót coraz
bardziej rośnie w swej sile. Czuje się niczym jedna, wielka, niezagojona rana,
na którą ktoś ciągle sypie sól, a kiedy chociaż na moment przestaje, za chwile
dzieje się to samo. Od początku. To nie ustaje; to trwa i będzie trwać ilekroć
przypomni sobie, że nie ma na tym świecie rzeczy niezwyciężonych.
- Sunny, musisz, chociaż dla mnie.
- Zaśpiewaj mi, proszę - popatrzyła w jego oczy z takim
błaganiem, że czuł jak w nim samym coś właśnie odchodzi. - Cokolwiek, proszę
zaśpiewaj mi - szepnęła, kiedy kładł się obok niej na wąskim, szpitalnym łóżku.
Przyciągnął ją do siebie i jak zwykł to robić, przycisnął tak mocno, że nie
potrafił oddychać. Chwilę myślał nad tym co mogłoby być odpowiednie. Co przez
chwilę sprawiłoby, że każda okrutna myśl i wspomnienie przemijającej chwili by
odeszło. Ale Jared już wiedział.
- Love of my life
don't leave me, you've taken my life, you now desert me - śpiewał
szepcząc, czując, że jego koszulka robi się mokra. - Who will remember - when this is blown over. And everything's all
by the way - when I grow older. I will be there at your side to remind you
how I still love you... I still love you - robił to tak długo, aż nie
poczuł, że jej oddech się uspokoił. I aż pielęgniarka nie wchodzi i nie
wstrzykuje czegoś do kroplówki, że chwile potem zasypia.
Miesiąc później, 24.
sierpnia 2005r.
Shannon stał z założonymi rękoma patrząc na siedzącego
przed nim Jareda. Ten kiwał się odrobinę na boki, a Shannon wiedział w jakim
jest już stanie. Był tak bardzo przewidywany w tym co robił, że zastanawiał się
jak tak długo udało mu się to wszystko przed nim ukryć.
- Jay, mam nadzieje, że to robisz tylko z nudów –
powiedział łapiąc go za barki. Jared miał zamglony, nieobecny wzrok. – I nikogo
w to nie wciągasz.
- Sama chciała.
- Co ty mówisz? – zapytał, patrząc w twarz Jareda, który
przestał się już kiwać.
- Sama chciała, bo nie mogła znieść tego, że nie ma go z
nami – zacisnął swoje powieki, a Shannon
nie wiedział co się dzieje. O czym on mówił, o kogo chodzi?
- O kim mówisz? – Shannon dalej patrzył, jak jego brat
siedzi prawie nie wydając z siebie żadnego dźwięku. Oddycha tak spokojnie,
jakby nie docierało do niego to, co dzieje się wokół niego. Jakby w zasadzie
znajdował się po drugiej stronie, gdzie wszystko znika. Miał ochotę nim
wstrząsnąć, szarpnąć go za ramiona by w końcu na niego popatrzył. – Jay,
powiedz mi co się dzieje?
- Jego już nie ma, rozumiesz Shannon? Był tylko przez
chwilę, a teraz…
- Kogo? Powiedz mi w końcu. Obydwoje zachowujecie się
jakbyście wciągali całą noc! – ścisnął mocniej dłonie na jego barkach i teraz
zaczął nim potrząsać, żeby wreszcie uniósł swoje powieki.
- Chcę zapomnieć, chcę zapomnieć, tylko tyle. To już mnie
przytłacza, a ona ciągle płacze… Mam wrażenie, że jej łzy nie mają końca.
- Jay – zaczął, siadając obok niego i już przestając nim
szarpać. Nie wiedział co się stało, bo od paru tygodni Jared zwyczajnie nie
pokazywał się nigdzie. Był cały czas zamknięty w czterech ścianach, a telefon
odbierał tylko okazyjnie. Teraz wyglądał jakby w ogóle nie spał, jakby w ogóle
nie żył. Cień własnej, wcześniejszej wersji, pogrążony w mroku, który go
pochłaniał. Zabierał ku sobie, ciągnął coraz mocniej, a on nie widząc sensu na
dalszą walkę tak łatwo mu się poddawał. – Wiesz, że możesz mi powiedzieć.
- Ona jest teraz jedynym ratunkiem; nie czuję nic, nie
widzę nic, nie ma mnie tutaj – mruknął do siebie, kompletnie ignorując
siedzącego obok Shannona. Oddychał głęboko, jakby uczył się tego od nowa,
zaciskał swoje blade dłonie na kolanach i sprawiał wciąż wrażenie nieobecnego.
- Mam czasem wrażenie, że Molly i Tina* to twoja jedyna
miłość.
- Bo ona zabiera ode mnie wszystko, rozumiesz Shannon? –
otworzył oczy; były całe przekrwione, jakby od płaczu. Jego źrenice były lekko
powiększone, a tęczówki tak bardzo niebieskie, że aż nierzeczywiste. Patrzył
tak na niego, a Shannon dalej nie wiedział, czemu Jared jest w takim stanie. –
Straciłem go, to znowu się stało.
- Co takiego? Powiesz mi wreszcie? – Shannon ze
wszystkich sił starał się zrozumieć dlaczego Jared bierze, dlaczego od momentu
nagrywania tamtego teledysku jest zupełnie inny. Już nie taki sam jak
wcześniej, ale też nie taki jak wtedy, gdy zaczął brać po raz pierwszy.
Wszystko się zmieniło.
- Sonia była w ciąży.
- Ale wszystko w porządku? Jay, czy wszystko jest w
porządku? – pytał, a mina Jareda była jednoznaczna. Był trochę wycofany, trochę
taki jakby chciał, żeby już nic co jest na tym świecie go nie dotyczyło.
Sprawiał wrażenie, że to wszystko co się stało było poza nim. Tak, że każdy
kolejny dzień toczy się, a on po prostu wstaje, przeciera powieki i próbuje
dalej żyć. Wyłącza emocje, każde najmniejsze uczucie jakie ma. Zagłusza, by
nawet na moment nie miało prawa głosu. Choćby odrobiny, bo gdy przed jego
oczami powstają na nowo wspomnienia, nie musiał czuć tego tak mocno, jak czuje,
kiedy zdaje sobie sprawę, że to nie sen ani koszmar tylko rzeczywistość. Coś co
trwa, a on po raz kolejny nie wydaje na to zgody, coś do dzieje się wbrew jego
woli, mimo to, że on tak bardzo nie chce.
- Nic nie jest w porządku. Daj mi spokój! – podniósł swój
głos, choć wcale nie chciał. Działo się to trochę tak, jakby nie miał kontroli
nad tym; nad emocjami, które teraz mogą z niego wyjść. – Wszyscy dajcie mi
spokój! Kurwa, to nie może być prawda… - już nie mówił normalnie, jego krzyk
był zbyt głośny, żeby go nie słyszeć. – Ona straciła to dziecko, słyszysz,
Shannon? Daj mi spokój, rozumiesz? – nie krzyczał tak mocno, ale w jego oczach
odbijały się szalone błyski. – Muszę się nią zająć, muszę z nią być i zrobić
wszystko, żeby przestała płakać. Teraz tylko to się liczy, nic innego. Muszę
być dzielny – westchnął, nabierając powietrza do płuc. – Muszę być dzielny za
nas oboje.
___tytuł: 30STM- A Modern Myth
*Molly i Tina - slang; ecstasy i amfetamina.
*Damien Rice- Cold Water.
Piosenka, którą śpiewał Jared: Queen - Love of my life tł.: Miłości mojego życia, nie opuszczaj mnie, skradłaś moje życie, a teraz mnie porzucasz. Miłości mojego życia, czy nie widzisz, zwróć mi to, zwróć mi to. Nie zabieraj mi tego, ponieważ nie masz pojęcia ile to dla mnie znaczy. Kto będzie pamiętać - kiedy to się skończy i wszystko będzie przemijać - kiedy się zestarzeję, będę tam, po twojej stronie, by przypomnieć ci, że wciąż cię kocham - wciąż kocham.
ojeja, napisałam to.
nagłówek, który miałam na dysku od roku w końcu doczekał się swoich 5 min, chyba przez to, że opowiadaniowy Dżarek wygląda mniej więcej teraz tak jak na tym foto. ^^
p.s przepraszam za wszelkie opóźnienia, moja sesja się jeszcze nie zakończyła i wciąż walczę, następny nie będzie tak późno.
<3
OdpowiedzUsuńAż boje się o to co będzie w następnym.
OdpowiedzUsuńTe emocje, to wszystko... uwielbiam...
jest, jest w końcu jeest! no więc tak po pierwsze to czemu mu to znowu robisz, znęcasz się nad biednym Jarkiem ;c przez cały czas byłam taka zniecierpliwiona a potem szczęka mi opadła i nie mogła wrócić do normalnego stanu. próbowałam przygotować się na pęknięte serce jak pisałaś, ale to wykracza poza moje możliwości xd i może siostry zakopią w końcu topór wojenny skoro Sonia jest teraz tak rozbita psychicznie a Susannah zrozumiała, że też jest 'człowiekiem'
OdpowiedzUsuńU Ciebie bohater nie może być szczęśliwy dłużej niż jeden rozdział ;-) - bardzo fajnie - całe szczęście które mu dajesz przez całe ff jest tylko namiastką tego czego pragnie - normalność - nie do osiągnięcia
OdpowiedzUsuńpozdrawiam
K.B.
ps dasz mu oddychać ;-) kiedyś ?