- I co było dalej? – zapytał reporter, przyglądając
się uważnie Jaredowi. Ten, skrzyżował ręce na swoich kolanach i wypuszczając
przez nos powietrze, zebrał z powrotem swoje myśli.
- Po tym, jak Kevin odwiedził mnie w Los Angeles i
chciał mi pomóc? – zapytał, dobrze wiedząc, że tego od niego oczekują. Reporter
pokiwał potakująco głową. – Pamiętam tylko tyle, że poszedłem później w miasto
i wróciłem na drugi dzień nad ranem. Sam nie wiem co się ze mną działo. To
wszystko było takie dziwne i zagmatwane.
- Dziwne? A co konkretnie było w tym dziwnego? –
chłopak drążył nieugięcie swój temat. Jared miał ochotę już powiedzieć, że jest
za bardzo wścibski, ale gdy przypomniał sobie, że zgodził się na ten wywiad,
szybko się opanował.
- Wiesz... do pewnego momentu mogłem go nazywać swoim
przyjacielem, zawsze był gdy go potrzebowałem. Może nie widywaliśmy się zbyt
często, a nasze kontakty zaczynały się zacierać, ale mogłem na nim polegać. W
końcu gdy się po raz ostatni spotkaliśmy, obiecałem mu, że zrobię wszystko,
żeby marzenia się spełniły. A potem... potem stało się to, co się zawsze dzieje,
gdy ponoszą nas emocje. Miałem prawie dwadzieścia osiem lat i w dupie cały
świat. Jedyne na czym wtedy mi zależało to muzyka, może też czasami coś innego.
Wyglądało to tak, jakbym miał klapki na oczach,
których nie potrafiłem zdjąć. Błądzący w ciemnym tunelu, mogę tak to
nazwać... Gdyby nie on, wątpię, że teraz siedziałbym naprzeciw ciebie,
Will. – Zakończył, a chłopakowi otworzyły się szerzej oczy. Jared popatrzył na
niego znacząco, a ten chyba zrozumiał. – Nie mieliśmy gitarzysty, Kevin
potrafił na niej grać i był skłonny nam pomóc do momentu aż nie zaistniejemy
medialnie. Aż nie zaczniemy koncertować. Ćwiczył z nami całym daniami, później
pomagał mi z muzyką. Ale wiesz jak to jest, miałem dziewczynę, której nigdy nie
kochałem. Nie wiem po co z nią byłem, ale chyba dlatego, żeby poczuć się
bezpieczniej... Potem stało się najgorsze. Do tej pory nie mogę uwierzyć, że
Shannon to wszystko wytrzymał – lekko zadrżał mu głos. – To działo się tak
szybko, przeszło niczym huragan i miałem wrażenie, że razem z nim zniszczyłem
wszystko... siebie, ją... nas.
10. sierpnia 1999r., Pasadena, Kalifornia. Zamknięty
ośrodek dla osób uzależnionych.
Gdy pewnego sierpniowego wieczoru, myślał, że życie
zakpiło z niego po raz ostatni, najpierw pozwalając spełnić się jego marzeniom,
żeby potem tak po prostu mu je zabrać, był na skraju przepaści. Wtedy Shannon,
kompletnie naćpanego wrzucił na tylne siedzenie i zawiózł tam, gdzie mieli go
uratować.
Bo jemu samemu brakło już sił.
Jared był wtedy pewny, że Bóg musi go naprawdę nienawidzić,
że pozwolił dosięgnąć mu dna. Był przekonany, że jest kolejnym pionkiem i
wystarczy już tylko jeden zły ruch i wypadnie z gry. Kiedy ten pieprzony lekarz
pytał go co go skłoniło, co było przyczyną, że zaczął brać, nie znał na to
odpowiedzi. W zasadzie, nie chciał, aby ktokolwiek ją znał. Patrząc na ręce,
które pod bandażami skrywały siniaki, wiedział, ze wystarczył tamtego wieczoru
tylko jeden krok, by popaść w kompletny obłęd. Zaciskał zęby, choć czasami
bolało, prostował palce i zginał je powoli, nie mając w nich czasami czucia.
Wiedział, tak bardzo był świadomy, że stojąc na krawędzi, będąc bliżej niej i
widząc tylko ciemność, wystarczył już zaledwie milimetr by upaść i nigdy
ponownie nie powstać.
Otworzył oczy, patrząc przed siebie
w białą szpitalną ścianę, mogąc ujrzeć na niej wiele rys. Nie wiedział czym
były spowodowane, jak tu się znalazły w szpitalu pełnym nowych mebli i
pachnącym jeszcze nowością. Gdy przyjrzał im się z bliska, mógł wtedy
zrozumieć, że to nie są zwykłe rysy na ścianie, powstałe, że jeden z malarzy
źle nałożył farbę.
Były to rysy wydrapane kluczem czy czymś innym metalowym,
odliczające codziennie każdy z dni, jakie przyszło komuś tu być. Nie chciał ich
liczyć, nie miał ochoty zawracać sobie głowy losem kogoś innego, kogo już długo
tu nie było. I być może już nie będzie.
Przetarł palcami każde wgłębienie, czując permanentny
ból, mając wrażenie, że to są jego własne dni, które dane będzie mu tu spędzić.
Wbrew swojej woli.
Kilka dni później na jednej z terapii, poznał Grega,
dosyć miłego Afroamerykanina, który był tu już drugi raz. W krótkiej rozmowie
powiedział mu, że w gruncie rzeczy lubi tu wracać, bo przynajmniej wtedy ma
pewność, że coś zje. Nie rozumiał jego słów, bo z głodem jako z jednym z wielu
wrogów ludzi nie musiał walczyć.
Teraz siedział na jednym z wielu plastikowych krzesełek
postawionych coś na wzór kręgu. Pocierał dłonie jedną o drugą, wiedząc, że za
chwile nadejdzie jego wielka-mała chwila, w której będzie musiał powiedzieć o
sobie kilka słów. Chociaż nie wiedział jeszcze, jak powinien zacząć, musiał
chociaż w jakimś małym stopniu improwizować. Nie mógł też zamykać się na
resztę, bo oni tak samo jak on, byli tu tylko i wyłącznie z własnej winy i
wciąż powtarzanych słów „mnie to nie dotyczy”.
- Nazywam się Jared – zaczął. – Mam prawie dwadzieścia
osiem lat, ostatnio wciągałem tydzień temu, tak nieumiejętnie, że mój starszy
brat nakrył mnie na tym, a potem wrzucił do auta, zdając sobie sprawę, że chyba
przedawkowałem. Nie pamiętam trzech dni po tym zdarzeniu, ale stawiam, że byłem
w szpitalu – uśmiechnął się do siebie. – Później obudziłem się tutaj. Biała,
wąska sala z nową pościelą pachnącą krochmalem i ten specyficzny zapach środków
chemicznych, którego nienawidzę – odetchnął. – Przez większość dni tutaj, starałem
zrozumieć swój błąd. Mam narzeczoną – ledwo przeszło mu to słowo przez gardło.
Termin ślubu zbliżał się nieubłaganie szybko. – Za niecałe trzy miesiące
zostanę ojcem – to jeszcze ciężej wyszło z jego ust, chociaż mówił niczym
maszyna; automatycznie, bez większych emocji. Nie mógł pokazać, że sytuacja,
która wciąż się nie zmienia przytłacza go niczym głaz, a to, że znalazł się w
zamkniętych ośrodku dla uzależnionych jest mu na rękę – mógł w spokoju wszystko
przemyśleć i paradoksalnie jeszcze bardziej nie zwariować. – To wszystko spadło
na mnie tak nagle, że chyba rzeczywiście dragi były tym, w czym starałem się
szukać zapomnienia i odcięcia od całego tego bagna. Może to głupie, bo moje
największe marzenie dokonało się i jestem z tego powodu naprawdę szczęśliwy i
nie – zrobił pauzę - nie mogę wam powiedzieć co to jest, bo sami za jakiś czas
zrozumiecie – uśmiechnął się do zgromadzonych, a prowadzący terapię mężczyzna
pokiwał potakująco głową. – Mam nadzieję, że kiedyś znowu się spotkamy, ale na
moich warunkach i nie w tym miejscu. Dziś jest dniem, kiedy mogę powiedzieć wam
otwarcie, że nastał mój długo wyczekiwany początek – zakończył z nieśmiałym
uśmiechem na wargach.
Chciał wierzyć w te słowa. Uwierzyć w nie tak mocno, że
aż boli i poczuć je na swojej skórze, że się spełniają, że trwają i nie mijają.
Wszystko co sobie zaplanował nie zmienia się z każdym kaprysem losu, a nowe
szanse, które stają na jego drodze, łapie w swoje dłonie i nie wypuszcza.
Ściska, chcąc zatrzymać z nich co najlepsze tylko dla siebie.
29. września 1999r., Los Angeles.
Echo tamtych dni, czasami do niego wracało. Może już nie
tak głośno i mocno, jak jeszcze niedawno. Ostatnie kawałki miały wskoczyć na
swoje miejsce, gdy dokładnie dwudziestego września tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego
dziewiątego roku, zakończył swoją długą drogę ku wolności.
„Witamy we wszechświecie” przeczytał w myślach,
było jedną z tych pamiątek, gdy nie widząc sensu miedzy tym co robi, a tym co
się dzieje na około niego. Chcąc jakoś wyrzucić sprzeczne myśli, pisał nocami,
kreślił, mazał, wyrywał kartki i podpalał je, gdy nikt nie widział, żeby nie
musieć do nich już później wracać. I widzieć tych sprzecznych emocji, kiedy
szarpał się po raz kolejny sam ze sobą.
Chociaż musiało minąć jeszcze kilka tygodni, żeby mógł
poczuć słodki smak zapomnienia obiecanej wolności bez wszelkich wspomagaczy,
czekał cierpliwie. Nie wiedział sam już czy właśnie wtedy przestał wierzyć, czy
po prostu wciąż i od nowa był utwierdzony, że Bóg go nienawidzi.
Kolejne dni z kalendarza leciały, a on widząc, że
zbliża się koniec jego wędrówki do kolejnego skrzyżowania, coraz bardziej
obawiał się, czy podoła temu, co miało stać się potem. Dwudziestego dziewiątego
września, po raz ostatni obudził się na szpitalnym łóżku w zamkniętym ośrodku.
Dwie godziny później opuścił jego mury.
Teraz, gdy odsuwał firankę w swoim nowym, wynajętym
mieszkaniu, już wiedział, że nastał jego NOWY POCZĄTEK i kolejny dzień, we
własnym wszechświecie.
Bez tego, co było kiedyś. Bez tego co było i na chwilę
schowało się w cieniu.
Wynurzył się z wanny, po kolejnej serii liczenia pod woda
do pięćdziesięciu. Jego oddech był nienaturalnie szybki, a serce mógł usłyszeć,
jak szybko bije nie mogąc nadążyć. Zgarnął mokre włosy do tylu i wyszedł z
wanny, owijając się czarnym, puchatym ręcznikiem.
Pozwalając swobodnie spływać kroplom wody po jego nagiej
skórze, powoli się wycierając, zaczął nakładać kolejne ubrania. Będąc
kompletnie ubranym, minął rządek pudeł stojących pod ścianami w przedpokoju.
Zagradzały trochę przejście, ale nie przeszkadzały mu zupełnie, dopóki jakieś
nie spadnie i przez nie się nie przewróci.
Nawet nie zdążył przejść do największego pokoju i paść na
łóżko w centralnej części, kiedy rozdzwonił się jego telefon.
- Słucham cię, słońce - odezwał się. Telefon sprawił
sobie zaraz po tym, jak został do tego zmuszony przez managera, żeby mieć z nim
jakiś kontakt. Zapewne do tej pory żyłby bez niego. - Nadal chcesz się spotkać?
- Oczywiście - dziewczyna po drugiej stronie słuchawki
odpowiedziała kusząco, na co uśmiechnął się do siebie. Odkąd skończyły się
zdjęcia do „Requiem” i cała otoczka tego filmu ucichła, zaczął się częściej
spotykać z Rose. I jej, i jemu to było na rękę, zwłaszcza, kiedy jej zależało
na nim tak mocno, jak jemu nie zależało na niej.
Traktował ją czysto przedmiotowo i nie miał zamiaru tego
w ogóle zmieniać. Musiał też sprawnie ukrywać ją przed Louise, ale teraz mógł
sobie pozwolić na chwilę wytchnienia. Louise była u rodziców w Nowym Jorku.
- Hard Rock cafe pasuje? - zapytał. - O dwudziestej?
- Jasne - powiedziała tak, że przed oczami już widział,
co będą robić dzisiejszej nocy.
- Będę czekał - nawet nie dostając od niej odpowiedzi,
nacisnął na czerwoną słuchawkę i przewrócił się na bok, włączając stojący na
zafoliowanej jeszcze szafce, telewizor.
Sprawdził godzinę.
Miał dokładnie czterdzieści minut do umówionej godziny i
dokładnie dwadzieścia, żeby przekonać Shannona, że potrzebuje auto. W takich
chwilach jak ta, nie mógł uwierzyć w to, że jeszcze mieli wspólny samochód.
Dokładnie o dwudziestej, Shannon w końcu zgodził oddać mu
auto i już wiedział, że będzie spóźniony. Przejeżdżając na chyba wszystkich
możliwych czerwonych światłach i łamiąc większość przepisów, jakieś dziesięć
minut później zaparkował pod Hard Rock. Wysiadł z samochodu, założył
przeciwsłoneczne okulary i udał się w kierunku wejścia.
Nie musiał długo jej szukać. Siedziała paląc długiego
papierosa w kącie sali, mając założoną nogę na nogę. Shannon uważał to wszystko
za głupie i pozbawione sensu, kiedy sam wynajął sobie mieszkanie na samym
szczycie apartamentowca, ze swoja dziewczyną, z którą był już prawie rok. Raz
Jaredowi obiło się o uszy, że to chyba ta jedna jedyna, ale machnął na to ręką,
wiedząc, że prędzej czy później ta słodka bajka się skończy.
Rose dostrzegła go, dopiero kiedy zajął miejsce
naprzeciw. Uśmiechnęła się tak, że miał ochotę jak najszybciej stąd wyjść i
pojechać do jego mieszkania.
- Stęskniłam się - nachyliła się, żeby pocałować go w
usta, co przyjął z nieskrywanym zadowoleniem.
Kolejne pocieszenie, jego upierdliwe ‘ja’ dało się
we znaki w najmniej odpowiednim momencie. Przecież na jej miejscu miał być
ktoś inny, mruknęło wyraźnie. To takie głupie uciekanie, jesteś taki
marny. Ty mi nigdy nie dasz spokoju. Może kiedyś. Kiedy? Dobrze
wiesz kiedy, już więcej się nie odezwało.
Rose nalała sobie kolejny kieliszek czerwonego wina.
Zamoczyła w nim swoje pełne wargi, na których widok Jared zagryzł swoje.
Wysunęła nogę z swojej szpilki i powoli pod stołem, zaczęła ją przesuwać w górę
po jego łydce. Przełknął ślinę czując do czego zmierza i mając coraz większą
ochotę stąd wyjść.
- Na co czekasz? - zapytała. - Zabierz mnie stąd
wreszcie.
*
Jippsy wskoczyła na kanapę, zakradając się powoli.
Zamruczała, ale Sonia nie usłyszała tego, zajęta przeszukiwaniem wakacyjnych
ofert last minute. Dopiero, gdy kremową łapką nacisnęła na klawisz od
klawiatury, zwróciła na nią uwagę. Kotka o kremowo-brązowej sierści, patrzyła
na nią niebieskimi oczami.
- Tu nie ma nic dla ciebie - powiedziała do niej,
odsuwając od siebie. Jippsy obrażona, ułożyła się w rogu sofy i schowała między
łapkami swój pyszczek.
Dzwonek do drzwi przerwał cisze w mieszkaniu i odkładając
laptopa na zagracony stolik, którego nie sprzątała chyba tydzień, zerwała się z
miejsca. Po drodze w pośpiechu zbierała brudne szklanki zalegające w pokoju,
ale gdy wreszcie otworzyła drzwi, wstrzymała oddech.
Nie jego się spodziewała.
Ciemnowłosy chłopak stał przed nią i uśmiechał się.
Kolczyk w wardze również przesunął się do góry.
- Co ty tu robisz? - zapytała rozkojarzona, nie potrafiąc
znaleźć sensownych słów. - Alan?
- Ja wiem, że tak to nie miało być. I ja wiem jaka była
nasza umowa. To przecież nic nie miało znaczyć - przypomniał jej te kilka
przygodnych nocy, kiedy po prostu potrzebowała bliskości drugiego człowieka. -
Sonia, ja wiem, że to teraz tak nie ma wyglądać - wręczył jej bukiet fiołków,
co spowodowało, że jej oczy zrobiły się jeszcze większe. - Ale... ale ja cię
chyba kocham i nic na to nie poradzę - uśmiechnął się, ale jej wcale nie było
do śmiechu. Nie umiała wykrztusić z siebie słowa.
- Wyjdź, proszę cię wyjdź - popchnęła go w kierunku drzwi
i zamknęła mu je dokładnie przed nosem. To wszystko zaczęło się wymykać spod
kontroli i sama już zaczęła się w tym gubić.
Jippsy podniosła z zaciekawieniem głowę, sprawdzając, co
się dzieje. Sonia wpatrywała się tępo w ścianę, trzymając się za włosy i nie
myśląc, że to zajdzie tak daleko.
Przecież to nie tak miało być. Kilka nocy, na ustalonych
wcześniej warunkach, o jednej zasadzie: nikt się nie ma prawa zakochać. Ona
wypełniła tą umowę, ale jak widać Alan był daleki od tego.
W tej chwili przeklinała swoją głupotę, chodząc po
mieszkaniu i klnąc później na cały głos, że jest skończoną idiotką, jak mogła
tak zrobić, że to nie żaden film, który kiedyś oglądała.
To tylko życie, które znowu zrobiło jej psikusa i
postanowiło wcale się nie interesować tym, co sobie wcześniej już zaplanowała.
Było jak zwykle nieprzewidywalne, a jej uczucia, które miała wrażenie, że są na
wszystko odporne, miały za jakiś czas obudzić się ze snu.
1. październik 1999r., Los Angeles. Port lotniczy Los
Angeles.
Ten wieczór stał się na wzór czegoś, co miało zmienić jej
życie. I, co kiedyś obrała sobie jako cel. Emily pakowała rzeczy do jednej z
wielkich walizek, uznając ten dzień, za kompletną rewolucje w swoim życiu. Od
dziś i aż do końca. Uśmiechała się do siebie, będąc pewna tego, jak jeszcze
niczego innego.
W ciągu tego roku mogła nazywać go swoim przyjacielem.
Był zawsze, gdy go potrzebowała. Tamtego sierpniowego wieczoru, kiedy zamknęli
się z flaszką na zapleczu klubu, w którym wtedy pracowała, powiedziała mu
wszystko, to, co alkohol szumiący jej w głowie podpowiadał. Myślała, że ją
wyśmieje, że uśmiechnie się tak jak zawsze z kpiną i zostawi ją samą. A on... A
on po prostu powiedział, że rozumie i wie, co to znaczy.
Mogła na nim zawsze polegać, chociaż widywali się tylko
czasami. Ona malowała, a on ćwiczył z zespołem po raz pięćdziesiąty ten sam
kawałek, bo znowu nie potrafili się zgrać.
To był ten rodzaj przyjaźni, kiedy dzwonisz o trzeciej w
nocy i mówisz, że zaraz będziesz, a nie pytasz, co się stało. Wtedy, gdy
obydwoje kompletnie pijani, streścili całe życie w jedną noc, powiedział też,
że jest beznadziejnie, jednostronnie i nienormalnie zakochany. I nie wie, czy
kiedykolwiek będzie mógł liczyć na to, że jego uczucia zostaną odwzajemnione.
Czy będzie w stanie wyleczyć się z tego uczucia, które gdy tylko ją widział zaczynało
się jeszcze bardziej pogłębiać.
Jared tamtej nocy powiedział jej, dlaczego zaczął brać.
Nikt poza nią nie miał pojęcia, co się tak naprawdę dzieje i jakie są tego
przyczyny. Chociaż przymykała na to oczy i w duchu uważała, że to naiwne, on
był jej wdzięczny, że nie chce go pouczać. Raz ktoś po prostu starał się go
zrozumieć. Raz ktoś po prostu próbował postawić się w jego sytuacji.
Widząc jego zapadnięte policzki, pijane oczy i uśmiech,
który świadczył, że jest szczęśliwy na zaledwie krótki moment, wiedziała, że ta
przyjaźń to coś więcej. To już nie dzwonienie do siebie o trzeciej nad ranem,
to bycie ze sobą wtedy, żeby nie czuć się samotnym, choćby miało się stracić na
tym cały dzień.
Tamten wieczór w towarzystwie ukradzionego z barku Jack’a
Danielsa zmieszanego z mocną Białą Szwedzką, był czymś jak ich własne
oczyszczenie.
Teraz, gdy zamknęła ostatnia walizkę i pół godziny
później stała na terminalu, patrząc na tablice przylotów i odlotów, wiedziała,
że rozpoczął jej się nowy start.
Ściskała mocno swoją podręczną torbę, zdając sobie
sprawę, że lot do Paryża nareszcie się wyświetlił. Ludzie mijali ją i nawet nie
zwracali na nią uwagi, śpiesząc się jak zwykle. Ktoś ją potrącił, ktoś
przeprosił, że nie zauważył, a zaś inny tak jak ona, patrzył podobnym wzrokiem
z głową wypchaną marzeniami o innym świecie, ściskając kurczowo w jednej z
wolnych dłoni zgodę na to, żeby rozpocząć naukę na jednej z Akademii Sztuk
Pięknych w Paryżu.
3. października 1999r., Paryż, Francja.
Stała pod wielką, metalową wieżą Eiffla i wpatrywała się
w jej ogrom, jak jej wierzchołek ginie gdzieś między chmurami, a ona sama jest
taka maleńka obok niej. Zadarła do góry głowę, ale szybko musiała wrócić na
ziemię, potrącona przez jakiegoś nieznajomego.
Ciemnoskóry chłopak zsiadł z roweru, podbiegając do niej
i pomagając jej wstać. Wyrwała mu rękę z uścisku i fuknęła gniewnie.
- Patrz jak jeździsz! Prawie mnie zabiłeś! – wrzasnęła,
odsuwając się od niego na bezpieczną odległość. Patrzył na nią zmieszany,
zostawiając ją w spokoju.
- Jakie ‘zabił’, jakie ‘zabił’?! Tylko się zagapiłem! –
odpowiedział równie głośno, co ona. Emily zmrużyła oczy, otrzepując się z
kurzu. Paryskie słońce święciło intensywnie jej w twarz i nie widziała dobrze
przed siebie. Dookoła niej spacerowało mnóstwo ludzi; w większości byli to
turyści, pstrykający sobie pamiątkowe fotki pod wieżą albo Francuzi, którzy już
nie zwracali w ogóle uwagi na to, co mają obok siebie.
- Mhm!
- Nie mówisz dobrze po francusku... – zauważył, opierając
się o swój rower. Emily uniosła brwi, a potem założyła bordowe kosmyki za uszy.
Popatrzyła w górę, jakby starała się go ignorować.
- Rzeczywiście masz racje – przytaknęła. – Jestem tu od
dopiero doby, a przyśpieszony kurs francuskiego chyba mi nie wyszedł – mówiła,
starając się jak najbardziej przybrać dobry, typowy francuski akcent.
Ciemnoskóry chłopak popatrzył na nią lekko sceptycznie.
- Co tu robisz? – zagadnął, ale Emily jakoś nie była
skłonna do rozmowy. Przesunęła się dwa kroki w tył, chcąc już odejść. – Mogę
cię oprowadzić po mieście!
- A myślałam, że Francuzi to tylko potrafią rozjeżdżać
ludzi na ulicy... Proszę, proszę, chyba jesteś wyjątkiem od reguły – ciepły,
jesienny wiatr, rozwiał jej falowane włosy, wpadając jej do oczu. Szybkim
ruchem znowu je odgarnęła, trochę zniecierpliwiona.
- Widzisz, niemożliwe jest możliwe.
- Kupiłam już plan miasta – pomachała mu kolorową kartką,
z małymi uliczkami narysowanymi na niej, dokładnie przed samym nosem. Opuściła
ręce wzdłuż ciała, chowając mapę za plecami.
Emily zawsze dostawała to, co chciała. Nie chodziło tu o
rzeczy materialne, ale w głównej mierze, sens ukryty był w tym, że potrafiła
osiągnąć to, na co długo pracowała. Święty spokój również.
- Nie interesuje mnie to – powiedział, a ją aż wmurowało
w ziemię. Stanęła niczym sparaliżowana, patrząc na niego szeroko otwartymi
oczami.
- Co ty do mnie... mówisz? – powiedziała jakby z obawą,
co może zaraz usłyszeć. Znała go od pięciu minut, została przez niego prawie
przejechana i na dodatek... to! – Śpieszę się!
- Czyżby? – zapytał, unosząc do góry brwi. – Zwiedzającym
nigdy się nie śpieszy...
- Nie powinno cię to interesować! – fuknęła, oddalając
się kilka kroków od niego.
Nie dogonił jej.
Nie zrobił zupełnie nic, kiedy szła popychana przez ludzi
prosto przed siebie, do swojej wynajętej kawalerki u kogoś, kogo tylko słyszała
przez telefon. Korek na ulicy przybrał na mocy i teraz auta przesuwały się
jeszcze wolniej niż przedtem. Dziesięć kilometrów na godzinę było zdecydowanie
zawrotną prędkością o tej porze dnia.
Szła prosto przed siebie, ulica Rue de Rivoli ciągnęła
się długo przed nią, a tłum ludzi narastał. Przez głowę nawet przemknęło jej,
że dzisiaj jakiś zespół ma tutaj zaplanowany koncert, ale musiała zaraz
przyznać, że Paryż to po prostu ma już taki swój urok.
Odkąd się tutaj znalazła, mogła przysiąc, że do końca nie
wie co robi. Nie ma jakoś na to odgórnego wpływu, a sytuacje i wydarzenia
dzieją się jakby poza nią. Coś takiego, jakby ktoś napisał już scenariusz, a
ona musiała na niego przystać bez zgodny na poprawki.
Nie wiedziała czy będzie w stanie pokochać to miasto od
razu. Czy nie będzie zbyt tęsknić za Ameryką i wróci do niej po prostu z
powrotem. Ale chociaż miewała wątpliwości... Musiała przystać na tym, co
zaplanowała. Już nie mogła się tak normalnie w święcie wycofać, spakować
walizki i wsiąść do pierwszego, lepszego samolotu w kierunku Stanów.
4. października 1999r., Los Angeles.
Czasem możesz zobaczyć siebie w oczach kogoś innego.
Niekiedy nie widzisz w nich nic. Uśmiechnij się. Czasem jednym
gestem potrafisz zburzyć wszystkie przekonania i cały upór. Niekiedy nie
potrafisz zrobić zupełnie nic. Uśmiechnij się szerzej. Czasem
budzisz się tylko po to, żeby zaraz zasnąć. Niekiedy Twoja bezsenność ciągnie
się piątą noc. Uśmiechnij się jaśniej. Czasem popełniasz w
środku siebie samobójstwo, żeby urodzić się na nowo. Zrób to.
- Jest to nasz pierwszy... koncert. Chociaż już kilka
razy zdążyliśmy wystąpić przed publiką, nie było to wcale jakieś fajne, czy
interesujące. Za pierwszym razem uciekłem po prostu za kulisy – machnął ręką w
kierunku tylnej części sceny, uśmiechając się do wszystkich w około. Chociaż
nie było tak, jak sobie zaplanował, ani nie przyszło tyle ludzi, jak sądził,
było na swój jedyny, wyjątkowy sposób idealnie. – Teraz mam nadzieję, że tego
nie zrobię.
Machnął w kierunku Shannona dając mu znak, żeby zaczął.
Pierwsze uderzenia w perkusję przecięły powietrze, a potem przybrały na sile.
Jeszcze mocniej i mocniej...
Raz, dwa, trzy...
Przebudził się, zrywając z pościeli i siadając na łóżku.
Za oknem słychać było kilka samochodów i stłumiony uliczny gwar, a blask
księżyca wpadał do środka, odbijając się od paneli. Spojrzał zaspanymi oczami
na telefon leżący na szafce nocnej i zobaczył, że ma dwa nieodebrane połączenia
i jedną nową wiadomość;
Jestem w Paryżu, pogoda super. Wieża Eiffla jest cuuuudowna. Mam nadzieję, że zobaczymy się szybko i zrobisz jakieś tournee po Francji. Całusy, Emily.
Jestem w Paryżu, pogoda super. Wieża Eiffla jest cuuuudowna. Mam nadzieję, że zobaczymy się szybko i zrobisz jakieś tournee po Francji. Całusy, Emily.
Louise spała po drugiej stronie łóżka w dosyć
nienaturalnej pozycji. Popatrzył na nią krótko, a później zabrał się za
odpisywanie wiadomości. Gdy nacisnął na klawisz i wiadomość poszła w świat,
podskoczył na miejscu, słysząc wrzask. Louise już nie spała, nie wiedział, czy
rzeczywiście chwilę wcześniej spała, czy po prostu leżała i się nie ruszała.
Patrzyła na niego wielkimi, granatowymi oczami, w których
czaiła się panika i strach. Trzymała się mocno za obszerny brzuch, a po
skroniach ciekły jej strużki potu. W pierwszej chwili nie wiedział co się
dzieje, nie mógł przecież wiedzieć, bo nigdy nie znalazł się w takiej sytuacji.
W duchu liczył do pięciu, że może to tylko sen w śnie i zaraz się obudzi.
Nic się nie zmieniało, wszystko było tak, jak przed
chwilą. Louise zaczęła jeszcze bardziej krzyczeć, a on zdał sobie sprawę, że
wokół niej jest kałuża krwi. Resztkami świadomości i zdrowego rozsądku, chwycił
za płaszcz wiszący na jednym z wielu metalowych haczyków. Nałożył jej na
ramiona, a później jak najdelikatniej mógł wziął ją na ręce. Wtedy zdał sobie
sprawę, że kluczyki do samochodu ma przy sobie, a Shannon na szczęście nie
upomniał się o nie. W całym tym nieszczęściu chwili, uznał to za dobry znak.
Mogło być przecież gorzej; bez samochodu nie dałby rady
być tak szybko w szpitalu.
Louise trzymała się kurczowo jego ramienia, na którym
zostawiła półokrągłe ślady swoich paznokci. Oddychała nierówno, dosyć
chaotycznie łapiąc każdy z oddechów. Wciągała powietrze rozpaczliwie, czując,
jak rozrywa ją od środka.
To nie był na to czas.
Nie czas na przyjście na świat ich dziecka, które miało
urodzić się za prawie dwa miesiące. Przecież dbała o siebie, oszczędzała, ale
stres związany z pobytem Jareda na odwyku dał o sobie znać w najmniej
odpowiednim momencie. Do końca nie wiedziała co się z nią dzieje, czy śni, czy
może tylko wydaje jej się, a ból jest jej złudnym wyobrażeniem tego, co miało
nastąpić, kiedy rzeczywiście dziecko się urodzi.
Obejmowała go, modląc się bezgłośnie do swojego Boga,
żeby dał jej czas i żeby nie było za późno. W myślach powtarzała słowa modlitwy
niczym mantrę, pragnąc z całej siły by niemożliwe stało się możliwe. Jared
niósł ją, a jej wydawało, że to wszystko trwa o wiele za długo niż powinno.
Miał biec szybciej, miał otwierać drzwi szybciej i na dodatek, miał jechać
jeszcze szybciej niż jechał, chociaż i tak gnał jak szalony. W jego oczach
widziała przerażenie, które coraz bardziej się pogłębiało. Nie mniej niż jej
własne.
Nigdy się tak nie bała, a strach w tamtych chwilach nie
był porównywalny z niczym, co dane było jej już przeżyć. Zastanawiała się
jeszcze gdzie popełniła błąd, ale na rozmyślanie i obwinianie siebie było już
za późno.
Dziesięć minut później Jared wpadł do szpitala, parkując
pod samymi drzwiami.
Wyskoczył z auta i dobiegając do drzwi od strony
pasażera, pomógł Louise wyjść. Działał chaotycznie, krzyczał ile miał siły w
płucach, że „gdzie wszyscy są, ona potrzebuje pomocy!”, a jego słowa
niknęły odbijając się od szpitalnych ścian. Sztab pielęgniarek wyszedł im
naprzeciw, gdy weszli do środka, a szklane, przesuwane drzwi zamknęły się za
nimi z cichym trzaskiem.
Przeklinał na wszystkich; na pielęgniarki, co sadzają
Louise na wózku szpitalnym i wiozą ją na jedną z sal, na lekarzy, którzy biegną
zaraz potem za nimi, chcąc dowiedzieć się, co się stało, aż na samym końcu na
samego siebie, że znowu coś się dzieje przez niego i przeciw niemu, chociaż
nigdy, ale to nigdy nie pomyślał, żeby coś mogło się stać.
- Co z nią? – krzyczał do młodej pielęgniarki, która
wybiegła z sali, w której była Louise.
- Nie teraz – spojrzała na niego krótko i zniknęła za
rogiem, zaraz potem wracając z jeszcze jedną. Zniknęły za drzwiami, za które
nie mógł wejść, bo nikt mu nie pozwolił.
W pewnej chwili usłyszał jej rozdzierający krzyk, a zaraz
potem ciszę. Zmroziło go, było za cicho. Dlaczego było tak cicho, kiedy
rozgrywała się taka tragedia? Dlaczego nikt nic nie mówił, kiedy jego myśli nie
wiedziały gdzie biec, żeby nie oszaleć? Dlaczego nikt nie wyszedł do niego
powiedzieć mu, co się dzieje, co się dzieje do cholery, że nikt, ale to nikt
nie jest w stanie mu odpowiedzieć?!
Położył dłonie na szybie drzwi, czując jej przyjemny
chłód. Policzek oparł o nią, chcąc unormować swój oddech, a rozdzierające nim
wyrzuty na chwilę uspokoić. Może jeszcze była szansa, może była jeszcze
nadzieja i nic nie jest skończone. Stał tak kilka minut, mając wrażenie, że
trwa to kilka godzin. Każda minuta trwała godzinę, każde dziesięć minut liczyło
dobę.
Wymacał z głębi kieszeni telefon, nawet nie wiedział,
która może być godzina. Spojrzał na wyświetlacz: czwarta dwadzieścia trzy.
Niewiele myśląc, wybrał numer do Shannona, chcąc usłyszeć chociaż jego głos.
Został tu zupełnie sam.
- Jared, co się stało? – jego głos nie był ani
zdenerwowany, ani zniecierpliwiony.
- Louise jest w szpitalu i rodzi. To za szybko Shannon!
Termin był na trzydziestego listopada, potem na siódmego grudnia! Siódmy
miesiąc… myślisz, że…? – spytał, nie mogąc wypowiedzieć tego, co miał w myślach
na głos. Nie potrafił, nie był w stanie mówić o takich rzeczach na głos, gdy
jakaś jego część świata właśnie się waliła. Waliła i może już nigdy nie miał jej
poznać. Nie mieć takiej okazji trzymać jej w swoich ramionach przepraszając, że
właśnie on jest jej ojcem i zasługuje na całkowicie lepszego, jednocześnie nie
wyobrażając sobie nikogo innego na jego miejscu.
- Zaraz będę. – Podał mu jeszcze nazwę szpitala i
rozłączył się, słysząc już tylko głuchą ciszę. W oddali było słychać
przytłumiony płacz dziecka, który kuł go po uszach, jak jeszcze nigdy. W tej
chwili nie potrafił go znieść, miał ochotę zatknąć sobie uszy i nie dopuszczać
do siebie żadnego dźwięku. Zamknąć je niczym oczy i nie słyszeć, nie widzieć… i
nie czuć.
Oparł się plecami ściany i zjechał po niej ciałem w dół.
Tego wszystkiego było zbyt wiele w tak krótkim czasie. Zwłaszcza dla niego.
Gdyby mógł się na to jakoś przygotować, przemyśleć plan działania i wszystko
skrupulatnie zaplanować, może byłoby inaczej. Ale nie było tak i raczej nigdy
nie będzie…
Schował twarz w dłoniach, czekając. Dopiero ocknął się
wtedy, gdy czyjaś dłoń dotknęła jego ramienia. Wzdrygnął się pod wpływem tego
dotyku.
Powiedz mi czasem, co czujesz, gdy wiesz, że za
chwile stracisz wszystko.
Powiedz mi, jak to jest mieć wszystko, a potem już
nic. Powiedz mi, jak to jest możliwe znać kogoś, a potem być dla siebie obcym.
Powiedz mi, co robisz, żeby mieć coś na czym ci zależy, wiedząc, że nigdy tego
mieć nie będziesz. Powiedz mi, dlaczego niszczysz sam siebie, robiąc coś wbrew
całemu światu? Powiesz mi kiedyś, co czuje człowiek gdy przekracza granice i
prawie jest po drugiej stronie.
Ja mogę streścić ci tak historie mojego życia.
Pełna zmyślonych kłamstw, wyborów i pragnień.
Kiedyś usiądziemy obok siebie, będąc dla siebie
kimś więcej. Ale teraz, powiedz mi co się dzieje, gdy tracisz kontrole i jedyne
przed czym powinno cię chronić to ty sam. Powiedz mi, czy zabiłbyś, żeby ocalić
czyjeś życie?
Ocal mnie, tchnij swoje życie we mnie.
- Jay, co się dzieje? – Shannon rozglądał się gorączkowo
wokół siebie, nie mogąc znaleźć sobie miejsca. Jego oczy były wystraszone,
Jared mógł wyczytać z nich każdy jego lęk. Louise była w końcu jego przyjaciółką,
z którą był związany przez czas i siłą rzeczy martwił się jak diabli.
- Zamknęli ją w tej sali – wskazał palcem w drzwi prosto
przed sobą. – Nie wiem ile to już trwa, nie wiem która jest godzina – wypuścił
powietrze z cichym świstem. Miał puste spojrzenie. Wyglądał niczym skulone
dziecko, które dostało lanie. Plecy miał zgarbione, a kolana podciągnięte pod
samą brodę.
Nie przypominał siebie sprzed godziny. Jego bladość skóry
jeszcze bardziej się teraz spotęgowała, chociaż niczego nie brał odkąd opuścił
ośrodek. Wyglądał jak dawny on na haju, tylko bez prochów.
Strach, złość, bezsilność i poczucie winy doprowadziły do
tego, że wyglądał znowu jak cień siebie. Podciągnął kolana jeszcze bliżej
siebie i splótł na nich swoje ręce. Położył na nich głowę i zamknął na moment
oczy.
Jestem tak wysoko, mogę usłyszeć niebo.
Lecz niebo… nie, niebo nie słyszy mnie.*
- Stary, będzie dobrze. Mówię ci, wszystko się ułoży,
będzie dobrze… - mówił Shannon do niego, a Jared chciał uwierzyć w każde z jego
słów. Chciał, żeby jego brat miał rację, a nawet jeśli jej nie miał, stało się
tak, jak mówił. Wciąż powtarzał te słowa, a „będzie dobrze” kończyło
każde z jego zdań.
Zacisnął powieki i chciał widzieć oczami wyobraźni, że
jest dobrze. Że jest w końcu dobrze! Że nikt już z niego nie kpi, że nareszcie
skończyła się ta koszmarna, psychodeliczna bajka…
Wszystko mija, a on, choć nigdy nie przepraszał, miał w
końcu błagać, żeby te katusze się skończyły. Żeby było wszystko jasne…
- Panowie – usłyszał nieznajomy głos, który przebił
ciszę. Poczuł, jak Shannon zrywa się z plastikowego krzesełka. – Doktor Stone,
jestem ginekologiem – podniósł na niego swoje znużone oczy, mrugając kilka
razy. – Pani Carter… - zawahał się, a jego serce na sekundę przestało bić. –
Pani Carter podaliśmy narkozę i wykonaliśmy cesarskie cieńcie. Było konieczne,
żeby dziecko przeżyło po krwotoku i odklejeniu się łożyska. O czwartej
trzydzieści osiem na świecie pojawiła się pańska córka – Jared wstał, dalej się
nie odzywając. Nie wiedział, co jeszcze lekarz miał do powiedzenia. – Jest mała
i drobna, typowy wcześniak. Znajduje się na intensywnej opiece w inkubatorze.
Za jakiś czas będzie mógł ją pan zobaczyć.
- Skylar przyszła na świat czwartego października
tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego dziewiątego roku.
Była moim ideałem. Zawsze będzie. Taką ją pamiętam i
będę pamiętać, choćby nie wiem co. Wtedy nie wiedziałem jeszcze, w zasadzie
nikt nie wiedział ile będę mógł się nią cieszyć, ale wiem, że to ona i tylko
ona dokonała mojego wewnętrznego cudu.
Ta maleńka istotka, choć jeszcze jej nie widział i nie
poznał, była jego wewnętrznym wybawieniem. Dopiero wtedy – w szpitalu – zdał
sobie sprawę, że mimo to, że nie dopuszczał do siebie wiadomości, że ona jest,
że będzie i zawsze pozostanie w jego życiu, choćby nie wiem co, kochał ją.
Kochał tak mocno i bezgranicznie, że gdy w końcu ją zobaczył, uświadomił sobie,
że miłość i tylko miłość jest w stanie go uwolnić.
I już nigdy nie miał prawa wątpić w jej potęgę.
___
*-Chad Kroeger - Hero.
*-Chad Kroeger - Hero.
przepraszam za wszystkie opóźnienia, wynikają one nie z mojej winy. studia zabierają mi więcej czasu niż praca, ech.. anyway, następny będzie możliwe, że szybciej, ale nic nie obiecuję :)
uwielbiam :) chce nowy :D
OdpowiedzUsuńUwielbiam to opowiadania :) wybacz ale nie umiem pisać tu komentarzy. Przed wakacjami czytałam twoje opowiadanie to stara i wiem poniekąd co się stanie . Pamiętam że po przeczytaniu twojego opowiadania przez kilka dni byłam smutna, bo czytając zawsze przywiązuje się do bohaterów , a to zakończenia było bardzo smutna, dołująca. Mam nadzieje że teraz pozytywniej je zakończysz. Pamiętaj ja tu jestem i cały czas czytam twojego bloga :) Nie mogę się doczekać nowego rozdziału. Życzę dużo weny i zapraszam do mnie :D http://one-night-of-the-hunterr.blogspot.com/
OdpowiedzUsuńPozdrawiam xoxo
Spokojnie, zakończnie jest inne. Tamto zminiłam, a epilog zostanie wykorzystany w jakimś procencie jeśli chodzi o forme, w treści się zmieni i nie będzie on epilogiem tak jak był. Nowy epilog napisałam jakiś czas temu i zaczyna się słowami: Drogi Czytelniku :))
Usuń:)
OdpowiedzUsuńkiedy nowy ? :D nie mogę się doczekać !
OdpowiedzUsuńHmmm... Dobre pytanie ;D szczerze, nawet worda nie otworzyłam ;o
Usuńkiedy nowy?
OdpowiedzUsuń