AKTUALIZACJA

Prawdopodobnie nikt tu nie wchodzi poza mną raz na miesiąc i jakimś zbłąkanym wędrowcem, ale chce powiedzieć, że cała lista odcinków WRÓCIŁA. Można czytać to opowiadanie jeżeli ktoś zapragnie do woli, za moją całkowitą zgodą.

Czasem jeszcze tęsknię.

poniedziałek, 25 sierpnia 2014

7. Skrzywiony obraz własnych marzeń

31. marca 1999r. Los Angeles.
 
Najgorszy dzień jego życia zaczął się normalnie; od przebudzenia.
Najpierw dotarło do niego, że leży na podłodze, a nie na łóżku, a potem, że jego głowa waży chyba tonę. Podciągnął się do góry, konstatując, że cała pościel jest zrzucona z materaca. Przystawił rękę do czoła i jęknął boleśnie, opierając się plecami o róg łóżka. Wyprostował nogi w kolanach i niedbale odrzucił kołdrę na bok. Przetarł dłońmi oczy, na które słabo widział. Trochę go piekły, a koszulka, jaką miał na sobie, była wilgotna od potu.
Usłyszał po drugiej stronie drzwi jakieś przytłumione głosy i na czworaka, przesunął się w ich stronę. Dotknął dłonią drewna i przycisnął do niego ucho. Wytężył słuch, żeby cokolwiek usłyszeć, ale i tak nie musiał za bardzo się wysilać. Jared syknął, gdy poczuł nową falę pulsującego bólu, która przeszła przez jego głowę. Głosy nagle ucichły i usłyszał szybkie kroki stawiane na posadzce. Nie do końca wiedział, co się dzieje; ból głowy i zaspanie, wytrącały go z całkowitej równowagi. Potem jeszcze dotarł do niego głośny trzask i wrodzona ciekawość nie pozwalała mu siedzieć w miejscu bezczynnie. Uchylił lekko drzwi i wystawił głowę. Było nienaturalnie cicho, a w powietrzu unosił się papierosowy dym, który od razu dotarł do jego nosa. Miał dziwne wrażenie, że coś ważnego go ominęło i jak zwykle, o jego zdanie nikt nie zapytał. Może to i lepiej, bo w takich sytuacjach wybierał zawsze najgorzej.
Przeklął pod nosem, prawie się potykając o porozrzucane ciuchy na podłodze. W całej tej kupie ubrań, dostrzegł nie tylko męskie ubrania. Trochę go to zdziwiło, bo nic mu nie było wiadomo, żeby Shannon kogokolwiek do nich sprowadzał. Albo był tak zjarany, że po prostu tego nie pamiętał.
Złapał się znowu za głowę, a przed oczami zobaczył białe plamki. Odetchnął kilka razy, tak jak zawsze to robił, kiedy się pojawiały. Tym razem mógł przysiąc, że widział je o wiele za długo. W głębi siebie poczuł dziwny strach, że dzieje się coś naprawdę złego i jak tak dalej pójdzie, to kawałek po kawałku będzie upadać. Ale, gdy białe plamki rozmazywały się i znikały bezpowrotnie, zapominał o tym uczuciu i już więcej do niego nie wracał.
Tak było i teraz.
Przeszedł obok beżowej sofy, sunąc po jej wierzchu otwartą dłonią. Gdy znalazł się przy oknie, jednym, zamaszystym ruchem odsłonił firankę i otworzył je na oścież. Usiadł na parapecie, krzyżując nogi i opierając się o ziemną ścianę. Wychylił się delikatnie, słysząc znajomy głos. To, że mieszkali na drugim piętrze podobało mu się najbardziej. Zawsze miał dobry widok na świat, gdy leniwie odpalał papierosa i karmił nim siebie. Shannon w miłosnym uścisku, stał na schodkach przed wejściem do kamienicy i zdawał się nie zwracać uwagi na to, co się dookoła niego dzieje. Dziewczyna miała wzburzone włosy i z profilu wydała mu się dosyć znajoma. Chyba rozpoznał w niej tą, którą Shannon poznał jakiś czas temu w klubie, gdy on zalany nie pamiętał jak ma na imię.
- OCH! – wyrwało mu się niby nie specjalnie. Shannon oderwał się od szokowanej dziewczyny i automatycznie spojrzał w górę. Jared uśmiechnął się do niego kpiąco. – Nie przeszkadzajcie sobie – wysyczał, przenosząc wzrok na co innego, niż na parę na dole. Jeszcze zdążył zauważyć wściekły wzrok Shannona i niekryjące się zdziwienie na twarzy dziewczyny.
- Spierdalaj – usłyszał z dołu, doskonale wiedząc od kogo. Nie przejął się tym jak zwykle. Zgasił niedopałek na parapecie, tworząc na nim trwały, wypalony ślad. Wyrzucił go przed siebie, nie patrząc czy nikogo na dole nie trafił.
Zeskoczył na równe nogi, kątem oka zerkając na zegar na ścianie. Swoje lustro zakrył jednym z białych prześcieradeł, by nie musieć w nie patrzeć. Tylko czasami miał ochotę je z powrotem odsłonić.
Pociągnął za metalowy uchwyt od szuflady, szukając czegoś w panice. Jeszcze nigdy nie czuł się tak podle jak dziś. Musiał... musiał przerwać to już teraz! Między stosem zapisanych kartek, skarpet i innych mało ważnych rzeczy, odnalazł to, czego tak uparcie szukał. Mały, plastikowy woreczek z białym proszkiem w środku. Uśmiechnął się lubieżnie pod nosem, widząc to, co miał przed swoimi oczami.
Gdy w końcu poczuł to, na co tak długo czekał, w swoim nosie, a potem jak spływa gardłem w dół, raniąc boleśnie jego przełyk, wiedział właśnie teraz, że ostatni z puzzli wskoczył na swoje miejsce. Oparł się skołowany o szafę i wciągnął głęboko powietrze. Jego źrenice zaczynały się rozszerzać, a krew w żyłach szybciej płynąć. Wziął jeszcze jeden głęboki oddech i osunął się plecami w dół po meblach. Zamrugał kilkakrotnie powiekami, przecierając twarz dłońmi.
Odetchnął.
Pomału zarzucił na plecy swoją czarną bluzę i wyszedł z mieszkania. Przeskakując po dwa schodki, wypadł na zewnątrz. Shannon nawet się na niego nie spojrzał, a jego dziewczyna tym bardziej. Prychnął pod nosem i rzucił jakimś słowem w ich kierunku, co zdawało się przemknąć bez odpowiedzi.
Stanął na krawężniku, zaciskając pięści i powoli prostując palce tak kilka razy na zmianę. Czuł się tak, jakby wstąpiło w niego nowe życie. Mógł przenieść góry, mógł robić dosłownie wszystko! Odwrócił głowę w lewo, patrząc czy coś nie nadjeżdża. Żółta taksówka sunęła gładko po jezdni, a gdy uniósł swoją prawą dłoń do góry, zatrzymała się metr przed nim. Jared uśmiechnął się pod nosem, chwytając za klamkę. Pociągnął ją do siebie i sekundę później, siedział już we wnętrzu samochodu. Oparł łokieć, a głowę położył na dłoni i roziskrzonymi oczami, wpatrywał się w mijane przez niego krajobrazy. Niby jechał tak jak zwykle, ale zdawało mu się, że pokonuje tą drogę o wiele szybciej. Może to przez to, że jego rzeczywistość była teraz lekko zakrzywiona, a czas płynął zupełnie inaczej.
Może...

*
Kilka godzin później, gdy odpalał kolejną fajkę, a ręce zaczynały mu niebezpiecznie drżeć, oparł się plecami o barierkę. Jedną dłoń zacisnął na niej, a drugą przystawił z papierosem do ust.
- Palisz? – zagadnął, widząc Sonię obok siebie, która wyszła akurat z planu. Miała podkrążone oczy i nieudolnie zapalała papierosa. Przeklęła na felerną zapalniczkę i w końcu na niego spojrzała.
- Przestań zadawać głupie pytania i daj mi ognia – warknęła, trzymając między palcami papierosa i patrząc na niego prowokacyjnie, wystawiła przed siebie rękę. Chcąc nie chcąc, wygrzebał z tylnej kieszeni spodni zapalniczkę i z bardzo widocznym ociąganiem podał ją dziewczynie. Sonia szybko odpaliła i dmuchnęła mu specjalnie dymem prosto w twarz.
- Za trzy minuty muszę cię pocałować – powiedział twardo, odchylając się trochę do tyłu. Zmrużył oczy i zacisnął usta w wąską kreskę. Sonia prychnęła pod nosem.
- Wiesz, zawsze o tym marzyłam – odparła, już bez większej niechęci w swoim głosię. Skrzyżowała dłonie na piersiach i przerzuciła ciemne włosy na plecy. Przez moment wpatrywała się w czubki swoich butów i pomału podniosła do góry głowę. Napotkała jego lekko zdziwione spojrzenie.
- Naprawdę? – zapytał, udając, że nie zrobiło to na nim żadnego wrażenia. Ale coś tak czy owak, poruszyło się w środku. Jej brązowe oczy, wpatrywały się wprost w niego i pod wpływem tego wzroku, aż zaschło mu w gardle. Przełknął ślinę i koniuszkiem języka zwilżył dolną wargę. Na jej ustach wykwitł delikatny uśmiech i zdał sobie sprawę, że chyba zabrakło mu powietrza w płucach. Przez kilka długich sekund, które ciągnęły się w nieskończoność, zabrakło mu tchu.
- Nie – odpowiedziała twardo, a Jared powrócił na powierzchnię. Przybrał jedną ze swoich masek ‘pana, co go nic nie rusza’ i uśmiechnął się krzywo. Zgasił czubkiem buta niedopałek i odepchnął się od barierki. Jeszcze tylko spojrzał na nią ostatni raz, jak z założonymi rękoma, stoi trzymając w swoich smukłych palcach, nadal żarzącego się papierosa.
- Minuta – rzucił na odchodne, przechodząc obok ludzi, których minął w progu. Wykrzywił usta, tworząc na nich coś na kształt uśmiechu. Odpowiedzieli mu tym samym, choć już tego nie mógł zobaczyć.

Światła, pełno reflektorów. Dziesiątki par oczu zwróconych dokładnie i wyłącznie na nich. Wyuczone słowa i typowe gesty, byli w samym centrum uwagi. To tak, jakby stać pod ścianą i wiedzieć, co zaraz się stanie. Znać swoją przyszłość, doskonale przewidzieć każdy swój ruch.
Uśmiech. Jedno, drugie spojrzenie. Reżyser coś powtarza, a oni jakby całkowicie gdzieś poza tym, robią swoje. Jego głos już nie dobiega tak czysto, jak na początku. Coś się dzieje. Jeszcze nie wiadomo, do końca co.
Stop klatka. Inne ujęcie, druga perspektywa. Minuta przerwy, by przypudrować nos. Scena posuwa się naprzód. Od nowa powtarzane te same wymyślone, nierealne uśmiechy i głębokie patrzenie sobie w oczy. Ostre światło pada na jej twarz, delikatnie mruży oczy. Ponowny uśmiech, lekkie zdziwienie. Zachowuje się tak, jak gdyby robiła to na co dzień. Wszystko przecież jest kłamstwem. Nic tutaj nie dzieje się naprawdę. To tylko wytwór czyjejś wyobraźni, zero realizmu, który trzeba oddać tak, jakby kiedyś rzeczywiście był.
Dotyk, czuje go doskonale. Tylko kilka sekund, już za chwilę. Zero uczuć, nic nie targa nią ani nim, gdy dłonie przesuwają się po ciele. Czysty profesjonalizm, brak sentymentów, utworzonych wcześniej do siebie pobudek ogólnej niechęci. To tylko gra. Ujęcie, minimalne zbliżenie. Nic nie może ich wyprowadzić z równowagi.
Pocałunek.
I ziemia, jakby na zaledwie mrugnięcie oka, usuwa się im spod stóp.

*
Zapadł zmierzch, latarnie zaczęły się pomału rozjaśniać, aż w końcu oświetlały brudne chodniki, gdy nocą wracał na piechotę do domu. W głowie miał ułożone już każde z pojedynczych słów i nawet widział przed oczami, co będzie się dziać, gdy wreszcie je wypowie.
Skręcił w boczną uliczkę i minął rząd, zaparkowanych samochodów przy krawężnikach. Zawahał się, choć był tego do końca pewny, co chce zrobić. Na sekundę jego ciało ogarnął dziki strach, rozejrzał się dookoła, szukając jego przyczyny. Nic nie wskazywało na to, że ktoś go śledził. Naciągnął kaptur głęboko na oczy i spuszczając głowę, wpatrywał się w swoje trampki. Odetchnął kilka razy, czując się trochę pewniej niż na początku.
Jared wiedział, że właśnie teraz, właśnie dziś, kończy coś, co myślał, że sprawi jakąś zmianę w jego życiu. Która wyjdzie mu na dobre. W samym środku siebie, dusił się. Tak bardzo się dusił, jakby brakowało mu tlenu, a było go dookoła niego mnóstwo. Coś wewnątrz niego samego, nie pozwalało mu oddychać w spokoju. Jakiś niewidzialny ciężar, co zawładnął całym nim i nie chciał rozbić się na drobne kawałki i tak po prostu zniknąć.
Przytłaczało go to dziwne uczucie, które miał za każdym razem, gdy patrzył jej w oczy i widział w nich siebie. Ale, gdy zdawał sobie sprawę, że widzi w nich tylko miłość, miał ochotę walnąć się z pięści w twarz. Bo przecież nie potrafił, choć starał się, próbował, szukał niej w sobie... nie umiał oddać jej tego uczucia z powrotem. Wtedy, uśmiechał się najbardziej szczerze jak potrafił i wiedział, że rani ją jeszcze mocniej.
Przeszedł na drugą stronę. Wspiął się schodami na górę, robiąc krok w przód, a w myślach, chciał zrobić dwa w tył, i najzwyczajniej w święcie uciec. Daleko, daleko stąd...
Szarpnął za klamkę, a potem przekręcił w zamku mosiężny klucz. Popchnął drzwi i zdał sobie sprawę, że w mieszkaniu jest kompletnie ciemno. Przez moment myślał, że nikogo nie ma, ale gdy usłyszał jej lekko zachrypnięty głos, dobiegający z kuchni, zamknął za sobą drzwi. Trzasnęły, jak zwykle zresztą.
- Louise – zaczął, widząc ją stojącą obok kuchennych szafek i czekającą, aż zagotuje się jej woda. Na dźwięk jego głosu, uśmiechnęła się promiennie. Coś ścisnęło go od środka, kiedy widział na jej ustach ten uśmiech. – Proszę...
- Coś się stało? – zapytała, odwracając głowę i wpatrując się intensywnie w czajnik. Odetchnął tak, że nawet na niego nie patrząc, usłyszała to. – Nie poszło coś na planie? Albo...?
- Nie – przerwał jej w połowie zdania. Jedną rękę położył na stojącym niedaleko krześle. Zacisnął mocno palce, walcząc z samym sobą. Miał to wszystko na koniuszku języka, ale nie potrafił jeszcze sprawić, aby przeszło to przez usta.
- Chyba... chyba musze ci powiedzieć – spojrzała się na niego, opuszczając ręce bezwładnie wzdłuż ciała. Otworzyła szeroko oczy, starając się być dzielną.
- Co takiego? – wpatrywał się w jej granatowe oczy, w których odbijała się jego twarz.
- Tak będzie lepiej... nie chcę, żebyś myślał, że coś ukrywam – znalazł się niebezpiecznie blisko. Chciała mu odpowiedzieć. Cokolwiek. Jedno, jedyne słowo, ale zamknął swoje usta dłonią. Jej źrenice rozszerzyły się. Patrzyła, nie wiedząc co się wydarzy. Po prostu milczała, choć bezsilność i potęgująca się ochota wykrzyczenia mu tego prosto w twarz, zaczynały się kumulować, ale nie były jeszcze gotowe, aby wyjść na zewnątrz. Jared złapał oddech. – Posłuchaj mnie, lepiej żebyś wiedział. Tyle czasu próbowałam ci powiedzieć – oplótł palcami jej nadgarstek i ścisnął. – Nie chcę żebyś poczuł się w przyszłości oszukany... – nawet na chwilę nie przestał patrzeć jej w oczy. Widział w nich wszystkie uczucia; złość, bezsilność, determinację i tego, czego obawiał się najbardziej; miłość. – Proszę...
- Co chcesz powiedzieć? – wyrwało mu się. Wpatrywał się w jej szerokie źrenice, chcąc odszukać w nich odpowiedź.
- Jared, jestem w ciąży. To twoje dziecko, gdybyś pytał – westchnęła, zakładając ręce na piersiach. Wycofała się w kierunku okna. Spojrzał na nią zszokowany. Nie potrafił zrozumieć słów, jakie padły. Coś w jego umyśle mówiło mu, co się stało, a jakaś inna część broniła się, nie chcąc dopuścić do tego, co było.
Koniec początku. Początek końca.
- Jak to?
- Co „jak to”? Pytasz skąd się biorą dzieci? – zironizowała, unosząc wyżej brodę i zaglądając mu ponownie w oczy. – Normalnie, stało się i się już nie odstanie. Jeśli chcesz mogę pokazać ci USG.
- Co takiego?
- USG – widok naszego dziecka.
- Wiem co to USG! – rozzłościł się, patrząc na nią już nie tak, jak na samym początku. Teraz w jego oczach tliła się złość. – Jak to się stało, że jesteś w ciąży, przecież wiem jak się używa gumy!
- Normalnie!... To nie sto procent, jakbyś nie wiedział – odpowiedziała mu, przybliżając się o kilka kroków. Czuł jej zapach, zmieszany z jego. Złapała w dłonie jego twarz i zbliżyła usta do jego ust. – Nie kłóćmy się, żadne z nas nie zrobiło tego specjalnie. – Pocałowała go delikatnie, wyczuwając potwierdzenie swoich słów w oddanym pocałunku.
Choć dzieliło ich wszystko – jej uczucie, jego brak. Choć nie miało tak to być, bo miało być inaczej. Choć mimo wszystko wciąż uważał, że to tylko głupi żart, był pewny, że teraz łączy ich coś, co będzie trwać tak długo, jak dziecko, które jeszcze się nie urodziło, miało żyć.
- Jakoś damy radę – powiedział jej we włosy, przytulając ją do siebie rozpaczliwie. Choć nigdy jej nie kochał, nie potrafił czuć do niej żadnej niechęci. Paradoksalnie czuł się z Louise dobrze. Nie była jego jedną, jedyną, ale choć była tylko po to, żeby nie musiał się budzić każdego ranka sam, było mu to na rękę. W jej towarzystwie znajdował namiastkę normalności, tego, czego tak usilnie szukał od dawna. Nie mógł powiedzieć, że znalazł to już na stałe, ale ta prowizoryczna normalność trzymała go w ryzach, by nie musieć już upadać.
Wciągał głęboko w płuca jej delikatny, kojący zapach i po mimo to, że nie mógł powiedzieć sobie, że trzyma w ramionach cały swój świat, najważniejszą osobę, za którą byłby gotów oddać swoje życie, po raz pierwszy od tak dawna, wreszcie poczuł. Nie, to nie była miłość ani inne z pokrewnych uczuć. Był to spokój.
Nareszcie poczuł spokój.

I będzie tak, jakby czas zwolnił, a ziemia przestała się kręcić,
zobaczysz wtedy skrzywiony obraz własnych marzeń,
a świat, który znasz, będzie najbardziej samotnym miejscem na ziemi.

I będziesz wszystkim co możesz mieć, a mieć nie chcesz. I wtedy, gdy upadniesz, już będzie za późno na kolejne przeprosiny. Będziesz błagać, żeby zatrzymać czas i jednocześnie pragnąć, by gnał szybko do przodu. Wtedy słowa zabrakną, a milczenie będzie ostatecznym rozwiązaniem..

Słońce wstawało powoli, wpadając łuną światła przez do połowy zasłonięte rolety. Lekki wietrzyk rozwiewał białe firanki, które jak mleczne duchy tańczyły w pokoju. Przetarła zaspane oczy, rozglądając się w panice dookoła siebie. Jared spał obok niej niespokojnym snem. Nie wiedziała, co mu się śni.
Wpatrywała się w jego twarz, chcąc odgadnąć tak naprawdę co krąży po jego głowie. Każdą myśl, każde słowo, które chciał powiedzieć, a z jakiegoś powodu nie padło. Jeszcze wtedy nie wiedziała, że ich wspólne życie, może nie idealne, może nie przypisane z góry, było określone w czasie. Zależne.
W duchu czuła się szczęśliwa, jak nie najszczęśliwsza. Może też nie spodziewała się tego tak nagle, a w jej planach było to na ostatnim miejscu, ale mimo to, przyjęła to z radością. Przez ułamek sekundy, gdy padały najważniejsze z jej słów, chciała znać jego myśli. Każdą najdrobniejszą myśl, co przemieszczała się po jego głowie. Choć widziała emocje na jego twarzy; szok, niedowierzanie i swego rodzaju zażenowanie, pragnęła wiedzieć, co tak naprawdę sądzi.
Później nie mówił wiele, prawie wcale. Odpowiadał tylko na jej pytania, ale zdawkowo i krótko. Do niczego go nie zmuszała. Nie kazała mu zostać z nim aż do śmierci, nie kazała mu zostać z nią w ogóle.
Ale wpatrując się w jego śpiącą twarz, wiedziała, że został tylko dlatego, żeby nie okazać się skończonym dupkiem.
                Delikatnie opuszkami palców odgarnęła mu kosmyki włosów z czoła. Odetchnęła, czując jak przez sen kładzie swoją dłoń na jej biodrze. Wpatrywała się w niego nieustannie, choć wiedziała, że głęboko śpi. W głowie miała zamęt, a jednocześnie nie wiedziała co robić. Na początku rozważała, co dalej? Co będzie? Ale gdy patrzyła na jego twarz, wszystkie pytania niknęły gdzieś daleko i zostawała głucha cisza.
                - Obiecaj, że będziemy ze sobą tak długo, jak będzie z nami nasze dziecko – powiedziała szeptem do niego, dodając sama w swoich myślach „obiecuję.”


Tydzień późnej, 7. kwietnia 1999r., Los Angeles.

Emily otworzyła kluczem zamek od drzwi klubu, w którym pracowała. Przerzuciła przez ramię ogromną, materiałową torbę i popchnęła drzwi do środka. Zaświeciła wszystkie światła, które pomału zaczynały się zapalać. Za jakieś piętnaście minut było planowane otwarcie, a dzisiaj znowu miał występ jakiś początkujący zespół, którego nazwy nawet nie potrafiła zapamiętać. Chwile później, obok niej pojawił się przysadzisty mężczyzna.
- Ems, dzisiaj kelnerujesz, na barze postawimy kogo innego - nie pytając się o zdanie ani o to czy jej się to podoba, czy nie, zarządził tak, jak uważał. W końcu był jej szefem, którego tolerowała tylko dlatego, że był łaskaw płacić jej za robotę.
- Dobrze - odparła, zrzucając z ramion swoją torbę. Uśmiechnęła się blado i poszła się przebrać. Dwie godziny później, ubrana w ‘firmowa’ koszulkę i mini, które miała wrażenie, że więcej odkrywa niż zakrywa, lawirowała miedzy stolikami. W tle śpiewał zapowiedziany zespół, na którego uwagę starała się zbytnio nie zwracać. Gdyby tylko na dosłownie chwilkę zatrzymała się i zaczęła słuchać, mogła dostać ochrzan od szefa, który czegoś takiego nie tolerował. Ona tu przychodziła pracować, a nie słuchać muzyki.
Blond włosy chłopak, jak udało jej się dostrzec, zaczynał śpiewać kolejny kawałek i nawet na moment nie było poznać, żeby jakoś się stresował tym, że wgapia się w niego kilkadziesiąt par oczu. Był całkowicie wyluzowany. Gdy oderwała od niego oczy, usłyszała gdzieś niedaleko siebie z kąta sali, dobiegający głos, który wołał ją po imieniu. Odwróciła w jego kierunku głowę, dokładnie nie słysząc reszty słów, przez to, że na sali było dosyć głośno.
- Emily! -wołanie nie ustępowało, a jej ciekawość wzięła gorę. Przeszła, niby po brudne szklanki, które miały zalegać na stoliku, a tak naprawdę nic na nim nie było.
- Co?! - zapytała zniecierpliwiona, okrążając stolik i widząc jakąś postać siedzącą w zaciemnionym miejscu, do tego jeszcze z kapturem na głowie. Lekko się przeraziła, nie wiedząc, co ten dziwny typ od niej może chcieć.
- Siadaj - nakazał jej, przywołując ją otwartą dłonią do siebie. - Jezu, nie patrz się tak, jakbym miał cię zaraz zgwałcić! To ja... - ściszył głoś do konspiracyjnego szeptu.
- Jaki ja? Koleś, siedzisz tu zamaskowany tak, że nie wiedzę twojej twarzy i może mam jeszcze zgadywać, kim jesteś - odparła poirytowana, stojąc lekko nachylona do niego.
- Jared, a kto inny - prychnął w odpowiedzi. Opuścił na plecy kaptur i ściągnął z oczu przeciwsłoneczne okulary.
- Jeśli w ciągu dziesięciu sekund nie wyjaśnisz mi po co mnie wolałeś, to podbije ci oko - zagroziła. Jared rozluźnił się i wyciągnął na stole przed siebie ręce.
- Widzisz tego kolesia? - skinął głową w kierunku jakiegoś chłopaka, notującego coś i rozmawiającego przez telefon, pomimo hałasu panującego w środku. Emily powiodła spojrzeniem za nim. - Wygląda mi na producenta... Znaczy, na pewno nim jest, bo podsłuchałem jego rozmowę, zanim zaczęli grać... A więc, powiedz mi, kiedy on znowu może się tu zjawić? - przeniósł wzrok na Emily i długo się wpatrywał w jej twarz.
- Dzisiaj jest piątek... Hmm, jak ktoś u nas gra, to zawsze ktoś z jego branży się tutaj kreci... Nie żeby nie. Jak wy graliście, to też siedział tu taki jeden. Ale najwidoczniej nie spodobało mu się to, że zwiałeś ze sceny – puścił tę uwagę mimo uszu. - Jeśli chcesz, umów się z nim. I nie, nie jest producentem - kiwnęła głową, wzruszając ramionami. Jared patrzył na nią trochę skołowany. – Jest gońcem, kolegą barmana, co stara się wkręcić zespół, który właśnie gra. - Emily podniosła się z krzesełka i zaczęła się pomału oddalać, po drodze zbierając kilka pustych szklanek.
- Myślisz, że mi pomoże? – zawołał za nią, a dziewczyna odwróciła się do niego.
- Jeśli go wystarczająco dobrze przekonasz, żeby zaniósł do wytwórni twoją składankę, to tak – pokiwała głową. – Wydaje mi się, że nie wyrzuci twojej płyty.
Gdy odprowadził ją wzrokiem, mimochodem zaczął grzebać po swoich obszernych kieszeniach. Jak już znalazł to, czego szukał i położył przed sobą płytę z nagraną jedną, jedyną piosenką i koślawym podpisem na górze; Capricorn, to i tak nie wiedział co ma z tym zrobić.
- Gówniana jakość i z czymś takim do ludzi - mruknął sam do siebie, ale mimo to wstał z miejsca. – I tak nie mam nic do stracenia. - Przeszedł miedzy stolikami i zajął miejsce obok chłopaka. Początkowo ten nie zwracali na niego uwagi.
- Hej - zaczął niepewnie, kątem oka śledząc jego twarz.
- Tak?
- Mam problem - zacisnął nerwowo palce na plastikowym opakowaniu płyty.
- Jaki? - cały czas notował, a Jared już chciał spojrzeć mu przez ramię, co tam tak namiętnie pisze. - Wiem, że nie przyszedłeś tu ze mną rozmawiać, może wyjaśnij o co chodzi i wtedy będę w stanie ci pomóc - ton jego głosu stał się bardziej przyjazny niż na początku. Jared odetchnął z ulgą, chyba nie było aż tak źle.
- Właściwie - ścisnął jeszcze mocniej płytę, upewniając się czy nadal ją ma. - To bardzo by mi zależało na tym, żebyś to zaniósł tam gdzie pracujesz, przesłuchał i powiedział, co o tym myślisz... - mówił niepewnie, wpatrując się w zamyśloną twarz chłopaka. Ten, przez długi moment nic nie mówił. Już zaczął wątpić, czy w ogóle go słucha.
- Pokaż mi, co tam masz - wystawił w jego kierunku dłoń.
- Tak, tak – podał mu krążek, a ten, gdy ujął go w swoje ręce, zaczął mu się uważnie przyglądać.
- Gdzieś już tą nazwę słyszałem, Pete był tutaj ostatnio jak grali... Od czasu do czasu bawią się w „poszukiwanie nowych twarzy” - powiedział bardziej do siebie, niż do niego. Jared nabrał głęboko powietrza do płuc. - Ponoć dobrze grają, tylko coś z występem przed publiką im nie idzie... Ale to można zmienić, wszystko można – ciągnął dalej. – Wszyscy myślą, żeby zostać sławnym trzeba mieć Bóg wie jakie znajomości. Nie trzeba. Wystarczy znaleźć się w odpowiednim czasie i miejscu, jak ty. Widzisz chłopaków na scenie? – wskazał na grający właśnie zespół. – Jeszcze nie wiedzą, że chcą z nimi nawiązać współpracę, nagrali niesamowite utwory, które zdecydowali się pokazać nam. Trochę im pomogłem, nie mówię, że nie, bo barman to mój kumpel, a kumplom się pomaga. - Zakończył, odwracając się do Jareda twarzą. Odwrócił się w jego kierunku. – Tak między nami, co z tego będę miał, że zaniosę twoją płytkę szefowi? – zapytał, kątem oka śledząc sprzątającą Emily.
- Hmm, mogę spróbować umówić cię z moją koleżanką, na którą się ciągle gapisz – uśmiechnął się głupio z zaistniałej sytuacji.
- Okay – odpowiedział zbity z tropu, nie myśląc, że tak to widać. - I... Jakbyś mógł podaj mi jakieś namiary - ciągnął dalej zmieszany, obracając w dłoniach płytę.
- Telefon i adres jest w środku – powiedział, czując się pewnie. Jego towarzysz mruknął coś, a później odebrał kolejny telefon, dziękując za to, że nie musi już patrzeć na Jareda. Sądził, że uda mu się go wykiwać. Jared jeszcze dostrzegł jak rozmawiając, przygląda się ich płycie z rożnych stron. Wycofał się i wrócił na swoje miejsce. Machnął w powietrzu ręką.
- Zawsze chciałem to zrobić - powiedział, widząc jak na komendę Emily podchodzi do niego z tacą.

*
Wskoczyła do sklepowego wózka i podkuliła trochę do siebie swoje nogi. Oparła się łokciami o jego metalowy brzeg i z uśmiechem na ustach, pozwalała żeby wjechał w jedna ze sklepowych alejek.
- Wiem, że nie lubisz swojego imienia - zaczął, zniżając się do poziomu jej twarzy. - Ale mi się ono tam podoba...
- Mówisz tylko tak, żeby nie było mi smutno - odpowiedziała z wyrzutem, poprawiając ręką swoje rozwichrzone włosy. - Weź lepiej zbożowe - mruknęła, kiwając dłonią na płatki, stojące na najwyższej półce. Chwile potem wylądowały w jej dłoniach i zaczęła czytać ich skład.
- Zachowujesz się prawie jak mój brat - Shannon, uśmiechnął się, wpatrując w dziewczynę, która czyta skład produktu widniejący na kartonie. - Ale z tobą nie ma jeszcze tak źle, jak z nim.
- Sugerujesz mi coś, czy udajesz, że nie słyszę? - zapytała, odstawiając kartonik, obok swoich stóp. Odchyliła głowę do tylu i teraz miała idealny widok na skupiona twarz Shannona. Przymrużyła oczy i czekała aż wreszcie się do niej odezwie. Ale ten w odpowiedzi, wrzucił na jej kolana sałatę.
- Lettsy...
- Lubię, jak tak do mnie mówisz - przerwała mu, a on jakby dopiero teraz wybudzał się z jakiegoś transu. Spojrzał na nią; na te kilka piegów na jej nosie, zielone oczy, które pod wpływem załamania światła robiły się jeszcze bardziej intensywne, aż w końcu na całą ją samą, jak wpatruje się w niego, a oczy jej się śmieją.
Popchnął wózek dalej, odwracając w przeciwnym kierunku głowę. Dziewczyna podniosła się delikatnie na łokciach, po drodze zgarniając z półek kilka mlecznych czekolad. Uwadze Shannona znowu nie uszło, jak odwraca opakowanie i dokładnie studiuje jego treść.
- Co robisz dziś wieczorem? - zawisł obok jej ucha i prawie tracili ustami jego płatek. Zadrżała przestraszona, nie spodziewając się tak nagłego pytania. Położyła obok swoich skrzyżowanych nóg dwie czekolady i odgarnęła za ucho zbłąkane pasmo włosów.
- W zasadzie to niiiic - przeciągała litery, wiedząc, że ton głosu, w jakim wymawia słowa, działa na niego zdecydowanie mocno. Posłała mu jeszcze jeden uśmiech, który mógł znaczyć wszystko. Choć znali się zaledwie ponad miesiąc, mogła uznać to, jako swoje własne przeznaczenie, które tak czy siak, w końcu ją dopadło. Kiedy pierwszy raz się spotkali, wyglądało to tak, jak zawsze to wygląda przy znajomościach zawartych w klubach; kilka drinków, krótka rozmowa właściwie o niczym, a potem pod wpływem buzujących emocji i krążącego w żyłach alkoholu, doprowadzenie do tego, co zdarza się czasami dopiero po jakimś czasie. Ale, gdy teraz siedziała w tym sklepowym wózku, obładowana różnymi produktami, które tylko zawadzały jej w poruszaniu się, wiedziała, że pozwalając wtedy, w ten zimowy wieczór na te kilka pocałunków, wybrała dobrze.
Chociaż kilka razy pluła sobie w twarz, że to wszystko stało się za wcześnie.
- Wpadnę po ciebie o dziewiętnastej… Albo wywalę chłopaków z domu. Jared ostatnimi czasy jest nieznośny – odetchnął głośno, ale mimo to uśmiech wstąpił na jego usta.
Minęły jakieś dwa tygodnie, od kiedy każdą noc spędzał w domu i od kiedy oświadczył im, że z Louise sprawa jest skomplikowana. Shannon nigdy się nie zapytał ‘dlaczego?’, nawet jeśli słowa pchały mu się na usta. Znikał z domu na całe dnie, choć zdjęcia do filmu, miał tylko trzy razy w tygodniu. Przymykał oczy i machał ręką, bo teraz to jego myśli zwolniły i przeszły na zupełnie inny tor. Teraz już nie myślał o tym, jak to będzie potem albo, jak bardzo zrobił źle kiedyś dawno temu.
Teraz… teraz liczyło się tylko to, jakby świat miał się skończyć dziś i została mu tylko jedna godzina na to, żeby przeżyć ją tak, jak zawsze sobie wymarzył.
Lettsy, oparła się wygonie o metalowe oparcie, które było niewygodne, ale i tak dzielnie starała się nie pokazać po sobie, że coś ją uwiera.
Podjechali do kasy, a kobieta w sieciowym uniformie, rzuciła im krótkie spojrzenie spod swoich okularów. Wypakowali wszystko na ladę i czekali aż będzie skasowane. Dziewczyna nadal siedziała w wózku i cierpliwie czekała na to, aż w końcu wyjdzie z tego sklepu i odetchnie trochę świeżym powietrzem. Kasjerka jak na złość, bardzo powoli i mozolnie przesuwała po czytniku zakupy. Shannon stukał palcem o uchwyt wózka z nazwą sklepu. Zawsze, kiedy się niecierpliwił wystukiwał jakiś rytm; w zasadzie nie mogła tego pojąć, jak jest oddany swojej pasji, która była jedną z tych do końca życia i, której oddał się w zupełności cały.
Kiedyś nawet wspomniał jej, że mają ‘jakiś tam zespół’, ale nie wiedziała czemu, do końca nie powiedział, dlaczego nie chce o nim mówić. Może potem, może za jakiś czas… Ale ten błysk w jego ciemnych oczach, gdy oświadczył, że ‘coś zaczyna się w końcu dziać i posuwa się naprzód’, zapamięta na długo. Rzadko mogła widywać takie szczęście, kiedy ktoś – obojętnie, kto by to nie był – opowiadał o tym, jaką role w jego życiu odgrywa muzyka. Mogła uznać to za coś niesamowitego i jedynego w swoim rodzaju.
Bo przecież jedyne, co miała i posiadała na swoją własną wyłączność był tylko on i jego marzenia.

*
10. kwietnia 1999r., Los Angeles.

- Paradujesz w tym przebraniu od dobrych dziesięciu minut. Ubierz się.
- Nie. Przeszkadza ci?
- Bardzo.
- To się nie patrz.
- A właśnie, że będę!
- Zamknij oczy, nie chcę cię narażać…
- Wyglądasz jak wieszak – mruknęła, zakładając na siebie swoją skórzaną kurtkę. – Bolą mnie oczy od tego widoku – dodała jeszcze i podniosła się z podłogi. Popatrzyła na swoje trampki, które już nie były takie nowe i a później zaczęła przyglądać się pomalowanym na granatowo paznokciom. Jared chwilę się jej przyglądał, jak ukryta za szczelną kurtyną czarnych włosów, w wymuszonym skupieniu ogląda swoje dłonie.
Kąciki jego ust powędrowały ku górze, ale starał się, aby dziewczyna nie zauważyła tego. Nie mogła przecież widzieć, że na sam jej widok uśmiech pcha mu się na usta. Nawet nie miała pojęcia…
Właściwie, on sam nawet nie miał.
- Odwal się – oparł się o ścianę, żeby przepuścić kogoś w progu. Jego osobista charakteryzatorka Rose, minęła go w przejściu, ocierając się jakby specjalnie o jego ramię. Robiła to od jakiegoś czasu, a gdy zostawali sami, jej twarz jakoś dziwnie jaśniała. Udawał, że tego nie widzi i starał się jak najmniej odzywać, ale bądź, co bądź, musiał od czasu do czasu zamienić z nią kilka słów.
Sonia uniosła spojrzenie do góry, widząc scenkę rozgrywaną obok niej. Zmarszczyła czoło i pokręciła z politowaniem głową, co nie umknęło uwadze Jareda. Wpatrywał się w nią zmieszany, ale darował sobie kolejny, niepotrzebny komentarz.
- No leć! – palnęła, a dopiero potem ugryzła się język. Czuła jego wzrok na sobie, ale nie miała zamiaru, spojrzeć ponownie do góry. Chrząknął, owijając się szczelniej tym, co ma na sobie.
- Nie mam zamiaru nawet… Za kogo ty mnie masz?! – zapytał, a silniejszy podmuch wiatru, wpadający przez uchylone okno, rozwiał jej włosy. Zacisnął palce na materiale i zaczął jedną ręką pocierać swoje skostniałe ramię. Sonia długo odwlekała chwile, gdy mu odpowie. Lubiła się z nim droczyć, a później widzieć to jego charakterystyczne wzburzenie na twarzy, kiedy weszła mu na odcisk.
- Podrywasz ją…
- Chyba ona mnie – uciął, nie chcąc już więcej wracać do tego tematu. Wywrócił oczami i wypuścił ze świstem powietrze z płuc, obserwując Sonię, która nie przestała złośliwie się uśmiechać. 
Boże!, odezwał się mały, nieproszony, cichy głosik w jego głowie, patrzysz się na nią jak wół w malowane wrota, no dalej, dalej wykonaj jakiś ruch, szeptał nachalnie głos, a Jared ścisnął mocniej palce na ramieniu. Przyglądał się jej chwilę, starając zachować pozory. Rose minęła go już dawno i zostawiła otwarte drzwi do jego garderoby. Chyba oczekiwała aż w końcu się tam zjawi. Co, brak ci odwagi? Może nie wierzysz w swoje umiejętności… Przecież możesz ją mieć, kiwnij palcem i już… jest twoja – jego, upierdliwe, ukryte ‘ja’, odzywało się coraz głośniej. Jesteś taki żałosny…
- Zamknij się! – warknął, myśląc, że mówi to w myślach, ale dostrzegając, że dziewczyna unosi na niego swoje brązowe oczy i patrzy jak na wariata, zrozumiał, że powiedział to na głos.
- To do mnie? – Sonia uniosła do góry w zdziwieniu brwi. Przełknął ślinę, ściągając w dół koc, którym się okrył. Prawie zsunął się z jego barków, ale w ostatniej chwili go złapał. – A tak nawiasem… Zakryj się – dodała z wyczuwalną ironią, mając idealny widok na jego klatkę piersiową.
Zmieszany, przyciągnął materiał do siebie, owijając się nim, jakby szukając w nim bezpieczeństwa. Odetchnął, mierząc się z nią spojrzeniem. Sam przed sobą nie był w stanie przyznać, że traci kontrolę nad swoimi emocjami, uczuciami, które stawały się mu dziwnie obce i nieznane. Jakby przez pryzmat tego, co się działo, a na co nie miał wpływu – choć raz – oczekiwał na to, co miało się zdarzyć.
Boisz się, po raz kolejny odezwał się znienawidzony głosik. Boisz się, dobrze wiesz czego, powtarzał brzmiąc jak echo w jego głowie. Zamknął oczy i starał się, aby głos zamilknął. Boisz się… boisz, otworzył oczy i wtedy zrozumiał, że Sonia musiała go opuścić. W oddali zobaczył tylko jej oddalające się czarne włosy, spływające kaskadami na plecy.
Mimowolnie, nie panując nad tym, uśmiechnął się.
Choć nie przypuszczał, że takie rzeczy, potrafią wywołać na jego ustach uśmiech, jego wargi wciąż go pogłębiały. Wtedy zza futryny wyłoniła się głowa Rose i błędnie interpretując, uśmiechnęła się z powrotem do niego, myśląc, że ten uśmiech jest skierowany do niej.
Boisz się.
Boisz się… jeszcze usłyszał już niezbyt wyraźnie, ale teraz…
Mimo, że myślał, że znalazł przy Louise upragniony spokój, okazało się, że było to zwykłą bujdą i chwilowym zapewnieniem samego siebie, że tak naprawdę jest. Obiecał sobie, że będzie w tym trwał, choć powietrze stawało się coraz gęściejsze.
W tamtej chwili już wiedział, że jego „spokój” był zwykłym zamiarem niemożliwym do urzeczywistnienia. W dalszym ciągu panował chaos.

___
dziękuję za odzew, to miłe, że nie piszę tego do powietrza. buźka!

5 komentarzy:

  1. To smutne, że tak mało osób czyta tak dobre opowiadanie...

    OdpowiedzUsuń
  2. Świetny rozdział!
    Jak miło mi się czytało tą scenkę z Shannonem...tylko się zachwycać! Naprawdę, Shannon to chyba moja ulubiona postać tutaj i jestem bardzo zadowolona z przebiegu jego historii.
    Co jeszcze... no tak: jak ty pięknie opisujesz "zakochanie" Jareda... Chociaż nie wiem, czy to zakochanie... Tak czy inaczej jego zainteresowanie Sonią, to jak na nią patrzy - mistrzostwo!
    Chciałabym kiedyś chociaż w małym stopniu pisać tak jak ty: płynnie, szczegółowo i (co mi chyba nigdy nie wejdzie w nawyk) długo.
    Ja nie mam problemu z tym, że to opowiadanie nie jest super popularne - ja nawet wiem, dlaczego tak jest.
    Więszkość osób, które czyta marsowe opowiadania jest bardzo młoda, nawet po 12 lat. Takie osoby nie sięgną po tak dobre opowiadanie, bo nie chce im się martwić, rozumieć.

    Ja dodam tylko od siebie tyle, że to jedno z moich dwóch ulubionych opowiadań i myślę, że zostanę tu do końca a gdy to się skończy to będę dłuuugo, długo rozpaczać!
    Pozdrawiam, xo

    OdpowiedzUsuń