To jak krzyk,
którego nikt nie słyszy.
Czasem aż wstydzisz
się tego, że ktoś może być dla ciebie aż tak ważny,
że bez tej osoby
czujesz się jak śmieć... a inni nie są w stanie nawet pojąć tego bólu.
Czujesz się
beznadziejnie.
Czujesz się, jakby
już nic, absolutnie nic nie mogło ci pomóc.
A kiedy to już
koniec i kiedy nie ma powrotu to błagasz, by wróciły złe czasy.
Żeby razem z nimi
mogły wrócić te dobre.
Jeszcze raz, 4.
września 2002r., Los Angeles.
- Wyjechała.
- Jak to? Tak po prostu?
- Wróciła do domu. - Odetchnął głęboko. Shannon wpatrywał
się w niego, nie dowierzając temu, co przed chwilą usłyszał. Minęło może pięć
godzin odkąd stało się to, co się stało. Po tym wszystkim, co było między nimi,
myślał, że teraz będzie lepiej, ale jego nadzieje stały się tylko złudne,
niewiele mniej niż jego brata. Chyba do końca wierzył, że jest jednak inaczej.
Wierzył w coś z pozoru, co miało się nigdy nie zdarzyć. W coś, w czym ukrył
swoje wszystkie uczucia, którym pozwolił wyjść wreszcie na wierzch. Ale mimo
to... Czasem chciał mieć jakąś nadludzką moc, może to wydawało się głupie, ale czasami
i teraz, właśnie teraz chciał po prostu nie czuć... nic.
Spakowała się i wyszła, jeszcze przed tym, na moment się
wahając czy oddać mu bilet, który jej dał...
Pozwolił jej wtedy odejść, wiedząc już doskonale, że
jednak nie uda mu się jej zatrzymać.
Już nie.
Drzwi zamknęły się za nią spokojnie, całkowicie zwyczajnie.
Bez ponownego otwierania, okropnego huku, kiedy zderzyły się z framugą
ponownie. Było tak okropnie zwyczajnie, aż do bólu rażąco i nierealnie burząc
wszystko, co udało się między nimi stworzyć. Tę namiastkę nazywaną potocznie
szczęściem, co okazało się jednak jego przekleństwem, ciążącym fatum czy
zwykłym pechem. Może był na to gotowy, może przyjął to stawiając temu czoła,
może podnosił wysoko głowę, nie chcąc dać znać, że się poddaje... Że upada
wewnątrz siebie nisko na kolana, znowu nazywając siebie tym... upadłym, którego
nie ma tu, co nie słucha, jest tylko w swojej głowie i... wiruje. Może miał nawet jeszcze jakąś nadzieję, kiedy
wychodziła, że po tych długich trzech sekundach odwróci się na moment, dając znać,
że jeszcze nie wszystko stracone. Ale kiedy to nie nadchodziło, nie, nie stało
się nic strasznego. Nie było zgrzytania zębów, walenia o ściany ani nie było
żadnych łez.
Było po prostu całkowicie zwyczajnie. Tak cholernie i
okropnie, że aż obco. Może trochę naciąganie, lekko stereotypowo, ale na tyle
gorzko, żeby tego od razu nie przełknąć.
- Powinieneś o niej zapomnieć – zaczął delikatnie,
patrząc na niego, jak oparty łokciami o kolana siedzi skulony w fotelu.
- Łatwo mówić.
- Naprawdę powinieneś, to ci tylko pomoże – położył swoją
dłoń na jego ramieniu i pocieszająco ścisnął. Jared nawet się nie odwrócił do
niego, nie zrobił zupełnie nic. Po prostu dalej pochylał się do przodu i
wpatrywał w czubki swoich butów. Kosmyki jasnych włosów zakryły mu całkiem
twarz, że nawet jeśli chciał, nie widział siedzącego obok siebie Shannona.
- Nie wydaje mi się.
- Na niej świat się nie kończy... Jest wiele takich. Może
niebawem poznasz kogoś, kto zajmie twój czas. Ona nie jest ostatnią dziewczyną
na święcie.
- A co, jeśli jest jedyną? – zapytał niezbyt wyraźnie,
ale na tyle, żeby Shannon mógł usłyszeć, że głos lekko mu zadrżał, czego chyba
nie chciał pokazać. Co po prostu chciał zatrzymać dla siebie. Tak, jak zawsze.
Teraz, 3. grudnia
2002r., Chicago.
W powietrzu od podgrzanej
temperatury robiło się dusznawo, kiedy dwa wijące się pod sobą ciała, nagle
znieruchomiały. Chłopak opadł na poduszki obok jasnowłosej dziewczyny, która
szybko chwyciła za kant pościeli i przykryła nim swoje nagie piersi. Odetchnęła
głęboko, ale jakby niespokojnie. Chłopak leżący za nią, oplótł swoje dłonie
wokół jej brzucha i przytulił się do jej pleców. Kiedy ją kochał nie czuła tak
naprawdę nic, po prostu się to działo. Nie przejawiała żadnych uczuć, nic nie
było magiczne ani wyjątkowo specjalne. To był zwykły akt, nie było w tym ani
grama miłości, zauroczenia czy motyli w brzuchu.
Nic, kompletnie. Nic, co
chciałaby, żeby było, ale ona po prostu czuła się taka pusta, bezuczuciowa...
- Coś nie tak? – mruknął,
całując delikatnie skórę jej ramienia. Nie odezwała się, zaciskając palce
mocniej na satynowym materiale. Podniosła się z łóżka, siadając na jego skraju,
wciąż trzymając jedną ręką na pościeli. Dwie bose stopy z pomalowanymi na
niebiesko paznokciami, dotknęły jasnobrązowych paneli. Odchyliła głowę do tyłu,
spoglądając na leżącego i wpatrującego się w nią intensywnie chłopaka.
Uśmiechnęła się nieznacznie,
ale i tak w ciemnościach mógł to dostrzec.
- Idę zapalić – mruknęła,
owijając się prześcieradłem i wstała z łóżka. Drobnymi kroczkami udała się do
łazienki. Stanęła przed lustrem zawieszonym nad umywalką i spojrzała w swoją
twarz. Blond włosy spływały jej kaskadami dookoła twarzy, a czekoladowe oczy
nie były wcale zadowolone. Ścisnęła mocniej palce ręki, którą podtrzymywała prześcieradło
i wolną dłonią, opuszkami palców przetarła swoje oczy.
Sonia nie wiedziała czy do
końca zrobiła dobrze wracając, czy popełniła zwykły błąd. Ale skoro pozwolił
jej odejść i jej nie zatrzymał... Chociaż dobrze wiedziała, że chciał, ale
chyba nie widział w tym już żadnego sensu. Nawet po tych słowach...
Usiadła na skraju wanny i
założyła nogę na nogę. Prześcieradło podwinęło się, odsłaniając jej smukłe
łydki i osunęło się na biuście odrobinę w dół. Odpaliła powoli papierosa, długo
się nim zaciągając i trzymając w płucach dym.
- Stało się coś? – chłopak
pojawił się w progu drzwi i oparł o framugę. Bardzo powoli sunęła wzrokiem po
jego ciele, dopiero potem spoglądając na jego twarz.
- Nie – skłamała gładko. –
Alan, wszystko w porządku – zaciągnęła się długim, cienkim papierosem i
wydmuchała dym do góry. Siedząc na skraju wanny ponownie przytknęła papierosa
do swoich pełnych warg, które oblizała końcem języka zaraz po tym, jak odsunęła
go od ust.
- Niech ci będzie – odezwał
się, przechylając głowę. – Czy mam rozumieć, że teraz?
- Co ‘teraz’? – zapytała
głupio, uśmiechając się nie już tak serdecznie. Na jej usta wstąpił wredny
uśmieszek, którego nawet nie starała się zamaskować. Alan patrzył jak mruży
oczy i pręży się powabnie.
- Jesteśmy parą?
- A czy kiedykolwiek nią byliśmy?
- Nie wiem – odpowiedział
zgodnie z prawdą. Zaciągnęła się znowu, teraz wydmuchując dym wprost w jego
kierunku. Pomachał ręką, chcąc go od siebie odgonić.
- Powinieneś już iść –
zauważyła, wrzucając niedopałek do toalety. – Chcę być sama – nie podniosła
głosu, mówiła całkowicie spokojnie. Wstała z wanny i minęła go w progu, nawet
na moment nie zaszczycając go spojrzeniem. Pozbierała swoje ciuchy z podłogi i
usiadła na skraju łóżka. Westchnęła, znowu. Poczuła, że materac się ugina i Alan
siada z drugiej strony, zaczynając się ubierać. Nie odezwała się do niego ani
słowem, nawet nie miała najmniejszej ochoty. Materac znów się ugiął pod jego
ciężarem, kiedy na kolanach przesuwał się do niej. Dotknął nosem skóry jej szyi
i delikatnie ją musnął wargami.
- Zadzwonię rano. Może
zmienisz zdanie – zamruczał wprost do jej ucha, na co lekko się wzdrygnęła. Nie
odwróciła się, kiedy wychodził, tylko bardziej zacisnęła swoją drobną dłoń na
końcu prześcieradła i wpatrywała się w jeden punkt za oknem, gdzie księżyc
święcił mocno, padając łuną światła na szare budynki.
- Dobrze wiesz, że go nie
zmienię – odpowiedziała sama sobie, wypowiadając słowa gdzieś w przestrzeń.
*
Od: jared2612@gmail.com
Do:
emily.sulivan@gmail.com
Temat: Re: Tour de France.
Wybacz, że dopiero teraz. Nawet nie mam czasu, żeby tutaj zajrzeć. To
chyba przez to, że rzadko wchodzę na tą pocztę, a wszystko przeglądam z
oficjalnej, nie oficjalnej czy jakiejś tam... Mniejsza.
Zdałem sobie sprawę, że mimo to, że osiągnąłem tak wiele, może jeszcze
nie jestem jakimś hiper, super gwiazda, która podbija muzyką listy przebojów
albo jego piosenki zmieniają bieg muzycznej historii, ale mając tak wiele (choć
niektórzy powiedzieliby, że to dopiero początek), nie mam tak naprawdę nic?
Spełniłem swoje największe
marzenie, zrobiłem wszystkim na złość, co lepiej - udowodniłem, że potrafię i
jestem kimś, a teraz... na pewno to, że kasuję i znowu piszę na tej
klawiaturze, nie odda to tego, co czuję.
Kiedyś ktoś by mi powiedział, że jak to możliwe... no, ale jednak.
Niemożliwe, że ktoś potrafi odwrócić Twoje życie o sto osiemdziesiąt stopni i
później tak po prostu z niego odejść. Chyba dopiero teraz zdaje sobie sprawę,
jak czuła się Louise...
No, ale to chyba nie o tym ten mail. Cieszę się, że jakoś sobie
radzisz. Później będzie tylko lepiej, zawsze jest lepiej. Powinnaś skopać im
tam wszystkim dupę, Francuzi to zwykłe gbury.
Do Paryża nie wiem kiedy przylecimy, chyba nie tak szybko. Jutro
ostatni koncert w L.A... Dopiero minęły niecałe trzy miesiące od wydania 30STM,
a za kilka dni mamy już jechać dalej. Chyba nawet na Alaskę. Jestem ciekawy,
czy Shannon nie zamarznie, albo mu coś nie odmarznie, haha. Po prostu nie mogę
się tego doczekać, choć ciągle w to nie wierzę, że naprawdę nam się udało.
Dalej wydaje mi się, że to po prostu moja wyobraźnia i jakiś kolorowy sen...
Całusy i uściski,
Jared.
*
Struty chodził od kilku dni, a
Matt jeszcze do końca nie wiedział dlaczego, ale był już niemal pewny, że
chodzi w tym przypadku tylko o jedno. Jared wyglądał jakby do końca nie
kontaktował z rzeczywistością.
Gdy dopiero wychodził na
scenę, wracało w niego życie i radość, którą czerpał z tych kilku koncertów,
które dopiero miały się zacząć. Ładował na nich tak naprawdę baterie, żył nimi,
oddychał i chciał żeby trwały jak najdłużej, chociaż ze sceny musiał schodzić
wielokrotnie po tych kilku, krótkich godzinach, które płynęły jak minuty. Tak
jakby czas wtedy nabierał zupełnie innych obrotów i przyspieszał dwa razy
mocniej; godzina trwała minutę, minuta sekundę, a sekunda... tyle ile jedno
krótkie mrugnięcie oka.
Pociągnął za struny swojej
gitary, tym samym rozpoczynając piosenkę. Światła też szybciej zgasły, tak, że
teraz byli pogrążeni w mroku, ale zarys ich sylwetek było wciąż widać.
Może nie miał tak dobrego
widoku jak Jared na publiczność, ale i tak, to mu nie mogło umknąć. Trochę się
podniósł do góry, rozglądnął dokładnie i wtedy zobaczył, jak z podniesionymi
rękoma, stoi dokładnie w pierwszym rzędzie przy samych barierkach. Jakby mógł w
tamtej chwili to trzasnąłby głową o jakiś mur, ewentualnie coś innego, byleby
było to twarde i wytrzymałe, ale zwarzywszy, że nie miał ku temu sposobności...
Shannon zaczął po prostu mocniej uderzać o perkusję, co wywołało tylko lepszy
efekt.
Alex stała z rozpuszczonymi,
do twarzy przyklejonymi od potu rudymi włosami i uśmiechała się szeroko do
każdego z nich. Oczywiście, w chwili, kiedy Shannon popatrzył się w publikę,
ona też musiała na niego spojrzeć. Ich spojrzenia się spotkały, czas zwolnił...
jakby miała być to scena w jakimś romantycznym filmie, zapewne w tle leciałaby
odpowiednia do tego muzyka, mówiąca chociaż w jakimś małym, malutkim stopniu o
zauroczeniu, miłości albo czynnikach na nią wpływających, ale musiało
wystarczyć, że Jared zaczynał śpiewać refren ‘The Mission’, które może nie
wpasowało się odpowiednio do sytuacji...
Przeklął pod nosem, dalej
uderzając o bębny, a potem odwrócił w przeciwną stronę wzrok, kiedy dziewczyna
posłała mu w locie całusa. Tego było zdecydowanie za wiele.
Obawiał się tylko jednego, że
kiedy w końcu ruszą w trasę po całych Stanach, ona pojedzie za nimi i na to już
nie będzie miał wpływu. Bo jak może jej zakazać przychodzić na swoje koncerty?
Albo robiła to specjalnie, albo po prostu chciała swoją osobą go wyprowadzić z
równowagi, co wcale nie sprawiało mu jakiejś radości... i w ogóle zaczynało
denerwować go też to, że chyba tak szybko nie wyrzuci jej ze swojego życia, a
myślał, że będzie o wiele łatwiej. Zastanawiał się czy ona chce zaliczyć z nim
noc, czy po prostu chce go nękać. Bo gdyby tak naprawdę chodziło jej o relacje
czysto damsko-męską, już dawno – wtedy w klubie załatwiliby między sobą sprawę.
Na koncerty nie zabroni jej przychodzić, tłukło mu się po głowie
cały czas. Nawet wtedy, kiedy kolejna piosenka się skończyła i zaczynali
następną i następną i tak cały czas, aż dopóki cała setlista nie dobiegła końca
i mogli zejść spokojnie za kulisy. Nie myślał, żeby się odwrócić, obawiając się
kolejnego głupiego gestu, czy tego, że może jakimś dziwnym cudem i całkowicie
przypadkowym zbiegiem okoliczności – które były naprawdę przypadkowe - wtargnie
na podest sceny i znowu zrobi jakieś przedstawienie, godne samej jej. Bo przecież po niej mógł spodziewać się
niemal wszystkiego. W każdym razie, to była jedyna rzecz, na którą nie miał
niestety wpływu, na co teraz raczej mu się nie uśmiechało.
Był tym po prostu, całkowicie
i zwyczajnie zażenowany.
Każdy koncert kończył się
przecież tak samo. Przestawali grać, ludzie się rozchodzili, ewentualnie czasem
czekali na swoich znajomych, ale dawali im w miarę znośny spokój na tyle, że
bez problemu potrafili wyjść. Teraz miał wrażenie, że będzie inaczej. Może to
przez to, że jego rudy koszmar przyszedł znowu na ich koncert i dopchał się pod
samą scenę albo to, że jego braciszek otworzył flaszkę czystej wódki. Pociągnął
z niej spory łyk, krzywiąc się trochę, ale zaraz po tym, jak odetchnął dwa
razy, a palący smak minął, znowu wypił kolejny łyk.
Przyglądał mu się kątem oka,
jak oparty jedną dłonią o garderobę, znowu przystawia sobie butelkę do ust.
Nawet nic nie powiedział, bo wiedział, że coś mu odpyskuje, obrazi się albo
wyjdzie trzaskając tak mocno drzwiami, że spokojnie podskoczy w górę na
dwadzieścia centymetrów. Ta jego felerna cecha trzaskania okropnie drzwiami,
chyba nigdy się w nim nie zmieni.
Wytarł wierzchem dłoni usta i
zakręcił nakrętkę. Rzucił mu groźne spojrzenie, wrzucił butelkę do torby i
zasunął zamek.
To, że Shannon wyszedł tylnymi
drzwiami było raczej oczywiste. Jared będąc pod lekkim wpływem procentów,
stwierdził, że co to dla niego i wyjdzie jak człowiek frontowymi, przed nikim
się nie ukrywając. To, że Shannon wrócił po prostu do domu, zadzwonił do Chloe
namawiając ją na zwykłą kawę, na którą w końcu się zgodziła, było rzeczą tak
normalną... W przeciwieństwie do niego, Jared nie wiedząc co z sobą zrobić,
wiedząc, że i tak za te parę dni stąd wyjedzie na dosyć długo i wystarczająco
tyle, aby zapomnieć, poszedł znowu się zabawić. Nie mógł mieć tego, co chciał i
na czym zależało mu najbardziej, to po prostu znowu wpadał w wir imprez,
urywanego filmu i niekochanych, przypadkowych, całujących go ust. Zimne kafelki
na plecach, podwinięta czarna, czerwona czy ciemnozielona sukienka, wchodziły
już w zwykłą rutynę. Nie była to już tylko jego ucieczka, przypadkowe spotkania,
czy raz na jakiś czas, tak, żeby poczuć, że żyje. Stawało się to jego zwykłą,
szarą codziennością. Zwykłą, okrutną codziennością, z której nie potrafił
zrezygnować, bo tylko ona pozwalała mu na ten krótki czas zapomnieć o niej, chociaż wcale nie było łatwo. Może pozwalał sobie
za dużo, może ranił te dziewczyny jeszcze mocniej niż kiedykolwiek, składając
im nieprawdziwe obietnice, że ‘zadzwoni rano i się odezwie’, że to ‘nie była
kolejna jedna noc’ ani żadne inne z tych rzeczy, które w tamtym czasie tak
często powtarzał.
Kłamał im prosto w oczy,
uśmiechając się przy tym jeszcze i zapewniając gorliwie, że to nie przelotna
znajomość, tylko coś na dłużej. Że mimo to, co mówił nigdy do nich nie wracał. Nie chciał, nie potrafił, nie umiał być z
kimś blisko, kiedy jego świat tak nagle się zawalił. Nigdy by nie pozwolił,
żeby jej miejsce zajął ktoś inny, na
dłużej. Bo nawet jeśli wiedział, że wszystko jest skreślone grubą kreską,
zawsze na nią czekał. Bo to była chyba już ostatnia rzecz, jaką mógł robić.
Czekał. Tak po prostu czekał,
chwytając się resztek nadziei, że może jeszcze do niego wróci. I wtedy będzie już całkiem inaczej.
- Tak w ogóle jak ci na imię?
– zapytał sennie, odwracając się na bok w kierunku leżącej obok niego brunetki.
– Bo chyba mi się nie przedstawiłaś.
- Anita – odpowiedziała,
głaszcząc go po twarzy. Zamrugała zmęczonymi oczami, kreśląc różnorakie
szlaczki opuszkiem palca na jego twarzy. Jared uśmiechnął się w kącikach ust,
zadowolony. – Bardzo mi miło – dodała, a potem delikatnie musnęła jego
spierzchnięte wargi. Poczuła jego dłonie na swoim udzie, które zaczynały się
przesuwać coraz szybciej w górę. Posłała mu kolejny, kokieteryjny uśmieszek, a
na jego reakcje nie musiała długo czekać. Była niemal natychmiastowa. Znowu
zaczął się do niej dobierać, a to, że oczy dziewczyny były całkowicie różne od
Jej oczu, przynajmniej nie miał wyrzutów. Choć przecież nie powinien ich mieć.
Niebieskie, dziewczęce tęczówki zapraszały go prowokacyjnie do siebie, a w jego
własnych zaczynało się rozpalać ponownie pożądanie.
Choć grał w tą grę, która nie
miała zasad i która sprawiała mu przyjemność, powoli, powolutku, całkowicie
nieświadomie, zaczynał zdawać sobie sprawę, że tak naprawdę wraca do punktu
wyjścia. Do tego, przed czym chciał uciec, co chciał w sobie zmienić. Coś, co
powodowało, że na nowo zaczynał tracić kontrolę, ale w tym negatywnym sensie.
Zagłuszam myśli,
płynę.
To jest długa droga
w dół.
Pewnie wyglądało to jak w
jakimś filmie, może nawet gdzieś już takie coś było, może nawet sam coś takiego
widział w telewizji, ale teraz to było najmniej ważne. Trzymając w jednej dłoni
butelkę wódki, a drugą mocno zaciskając na poręczy schodów, wspinał się na
ostatnie piętro prowadzące na dach. Trochę droga mu się dłużyła, kroki myliły,
a cała ta wspinaczka wyglądała jak ekstremalny slalom, ale dalej, uparcie
podnosił stopy do góry i szedł.
Po drodze lekko się zachwiał,
nie żeby tak właśnie nie było, chwycił się wtedy mocniej poręczy i podciągnął
do góry. Chociaż teraz upadał właśnie na
dno.
Pchnął dłonią, w której nie
trzymał butelki ciężkie drzwi, które jakimś dziwnym trafem były otwarte. Jared
już wiedział, że nic nie stoi mu na przeszkodzie. Wypadł na pusty dach,
zataczając się na boki. Pociągnął kolejny spory łyk i nieporadnie stawiał
stopy, tak, że w końcu się przewrócił i chwilę zajęło mu to, zanim się
podniósł. Pomagając sobie wolną dłonią, odepchnął się od ziemi i stanął na
równe nogi, które tak czy siak chwiały się z kolejnym, nowym krokiem. Przeszedł
odległość dzielącą go od krawędzi budynku i przytrzymując się murku, znowu
przechylił flaszkę do góry. Popatrzył pijanym wzrokiem przed siebie, a panorama
miasta zaczęła mu się rozmazywać przed oczami. Głęboko odetchnął, zaciągając
się świeżym powietrzem. Światełka samochodów z tej wysokości wydawały mu się
takie maleńkie, a przy tej prędkości z jaką się poruszały, zlały się mu w
czerwono-biały jeden pas.
Pierwsza próba wejścia na
murek zakończyła się niepowodzeniem. Trzymając do tego butelkę i mając
ograniczone ruchy, spasował. Po jakiś dobrych pięciu minutach, w końcu mu się
udało. Zastanawiał się tylko czy nie będzie nic czuć, czy jednak siłę upadku i
zderzenia się z ziemią jednak odczuje. Bo chociaż to są ułamki sekund, a
wszystko dzieje się tak szybko, jest to możliwe. Niby nie, ale jednak zawsze.
Wytarte trampki przesuwały się
odrobinę do przodu, a szum jaki panował w jego głowie był nie do zniesienia.
Nie dość, że go lekko bujało, to jeszcze był ten okropny, porywisty wiatr,
który rozwiał mu włosy na wszystkie strony. Murek, na którym stał był dosyć
szeroki, gdyby był ekstremalnie wąski, zapewne już by go zbierali na dole, a
tak, mógł spokojnie jeszcze pomyśleć. Chociaż już wszystko miał zaplanowane, co
było tak głupie i naiwne.. Bo po co niby? Miał jakiś większy powód, żeby
właśnie teraz, w tej właśnie chwili skoczyć? Miał pogrzebać swoje marzenia tak
zwyczajnie i... po prostu?
Cofnął się do tyłu, wahając
się czy naprawdę chce to zrobić. Spojrzał w dół, jacyś ludzie będący pod nim, musieli
go zauważyć. Wpatrywali się do góry, z wysoko zadartymi głowami i pokazując na
niego palcami. Odetchnął, kilka razy nabrał głęboko powietrza do płuc,
zaczynając sobie w głowie wszystko układać. O ile to, że był pijany, mogło mu
pozwolić na jakiekolwiek racjonalne myślenie. Ale jakby to śmiesznie nie
brzmiało, teraz podejmowało mu się wszelkie decyzje zaskakująco dobrze, ale
może nie już tak trafnie...
- Trzeba zawiadomić policje –
mężczyzna stojący pod wieżowcem rzucił do kilku osób stojących obok. – Znowu
jakiś pijany szaleniec chce skoczyć.
- Szaleniec? Chyba idiota –
odpowiedziała mu kobieta przed pięćdziesiątką, sięgając za swój telefon.
Wykręciła szybko numer i czekała już na połączenie.
Nie wiedział ile tak stał, pozwalając wiatrowi smagać się
po policzkach, żeby w końcu się zorientować, że ktoś wszedł na dach i chce go
ściągnąć. Nie odwrócił się do niego nawet na moment, kurczowo zaciskał palce na
szkle butelki, a drugą dłoń zacisnął mocno w pięść. Miało być idealnie, miało
być bez żadnych świadków, miało być tak normalnie, bez żadnego show...
Całkowicie spokojnie i zwyczajnie chciał stąd odejść.
- Chłopie, złaź stamtąd –
usłyszał niski głos za swoimi plecami. Pod jego wpływem zacisnął jeszcze
mocniej palce. Stawiał, że to jakiś policjant próbuje go stąd ściągnąć, ale
nie... Nie da się tak łatwo.
- Nie! – podniósł zachrypnięty głos, który rozniósł się
donośnie po wolnej przestrzeni. – Nie będę cię słuchać, nie licz na to!
- Złaź – powtórzył twardo, ale
nie usłyszał, żeby przybliżył się do niego. Musiał stać kilka metrów z tyłu i
po prostu temu się przyglądać. – Na pewno nie masz żadnego sensownego powodu,
żeby skakać. Coś sobie ubzdurałeś... Schalałeś się jak wieprz i wyczyniasz tu
jakieś tańce…
- Nic sobie nie ubzdurałem! A
od moich tańców się odwal!
- A właśnie, że tak! – odpowiedział
mu tak samo ostro, jak on mówił do niego przez cały ten czas. - No więc co?
Dziewczyna cię rzuciła, straciłeś robotę, jesteś na bezrobociu, musisz płacić
alimenty na piątkę dzieci albo... wpadłeś w złe towarzycho i teraz chce cię
ruska mafia dopaść? – zapytał, ale lekka kpina w jego głosie była dosyć
słyszalna. Jared upił znowu łyk gorzkiego trunku, a potem wyrzucił butelkę
przed siebie. – Mogłeś kogoś tym zabić.
- Co mi tam i tak zaraz nie
będę żyć. Trupa do pierdla nie wsadzają – rzucił, minimalnie przesuwając się na
murku znowu do przodu. Zatrzymał się i spoglądając w dół, aż go wzdrygnęło. Na
pewno nie będzie boleć?
- Ależ z ciebie żartowniś –
zironizował mężczyzna za nim. – No to jak?
- Shannon, włącz BBC, szybko!
– Tomo latał po pokoju hotelowym w poszukiwaniu pilota. – No gdzie wsadziłeś
tego pilota?! – zawył, odsuwając poduszkę z kanapy, a potem przeszukując
jeszcze między śmieciami zalęgającymi na stole.
- Mam. – Odpowiedział mu,
włączając na odpowiedni kanał. Kiedy zobaczył przewijający się pasek w dole
ekranu, prawie się zaśmiał. Ale raczej w tej chwili było to niestosowne.
- To już trzeci przypadek w tym tygodniu, kiedy ktoś próbuje skoczyć z
dachu wieżowca, w którym znajduje się Hard Rock Cafe – mówiła reporterka,
cały czas walcząc ze swoimi włosami, którymi targał wiatr. Zrobili zbliżenie na
stojącą sylwetkę przy samej krawędzi, a Shannon zaśmiał się gorzko. - Dwie godziny temu miał tu swój występ
zespół Thirty Seconds to Mars. Tożsamości osoby jeszcze niestety nie znamy –
wyłączył odbiornik i popatrzył na zadziwionego Tomo.
- Ten idiota chce właśnie
skoczyć. Idę tam – wyjaśnił mu, bo chłopak chyba niczego nie rozumiał. Otworzył
szeroko oczy. – Jakby co, zacznij powoli szukać nowego wokalisty.
- Kocham ją – powiedział sam
do siebie, sprawiając wrażenie, jakby policjanta za nim nie było. – Cholernie
mocno.
- To jej to powiedz, a nie
odwalasz takie szopki! – chyba musiał do niego podejść, bo jego głos był o
wiele bliżej jego ucha, niż wcześniej.
- Właśnie, że ona już wie –
odparł zrezygnowany. Czubki trampków wystawały już za krawędź i wystarczył już
zaledwie mały kroczek, żeby...
- To mów to jej codziennie, do
skutku, w końcu zrozumie. Do bab trzeba gadać i gadać i gadać, aż do usranej
śmierci gadać... Ale proszę cię facet, złaź stamtąd i nie rób scen! – warknął,
a potem usłyszał jeszcze jeden głos. Ten był mu bardziej znajomy, właściwie,
rozpoznałby go niemal od razu, nawet będąc w takim stanie jak jest teraz.
- Skaczesz czy nie? –
usłyszał. – Bo nie mam czasu. Raz, dwa, prosta decyzja – Shannon był
zdecydowanie zniecierpliwiony. – Jakbyś chciał skoczyć, to byś to zrobił, no
nie?
- Też tak myślę, po co tyle
się wahasz? – prowadzili między sobą konwersacje, może nawet po drodze się też
założyli. Tego już nie mógł dojrzeć.
- Zastanawiam się, co komu po
sobie przepisać. Lista jest... długa.
- Przyszedłem ci pomóc,
mógłbyś to docenić! – wrzasnął, ignorując jego wcześniejsze słowa.
- Pieprzyć to, ja
umieraaaaaaam!
- Dobra, ale rób to ciszej –
żachnął się jeden z nich.
- Naprawdę tego chcesz? –
skierował swoje słowa do Shannona. – Chcesz, żebym skoczył? – przed oczami
zaczynało mu coraz bardziej wirować, nie mniej niż w jego głowie. (...) I wiruję...
Zaległa między nimi cisza.
Policjant też się nie odezwał, co raczej było... nie umiał tego określić. Stopy
przesunęły się znowu do przodu o milimetr, jeden maleńki milimetr, żeby
sprawić, że poleci... A potem, gdy powietrze stało się gęściejsze, a ziemia już
osuwała się spod nóg, coś pociągnęło go mocno do tyłu, chociaż kierunek lotu
obrał sobie przecież inny. Mimo to, że nie stał nad krawędzią budynku, ani nie
szykował się do skoku, nogi się pod nim ugięły. Alkohol i wszystko inne, co
wziął tego wieczoru, wymieszało się w trującą mieszankę, a uśmieszek Shannonowi
zszedł z warg szybciej niż się pojawił. Przed oczami już nie widział jego
twarzy, twarzy policjanta i jakiś dwóch innych osób, które wbiegły razem z nim.
Obraz się rozmazał, zlał się w jedną, wielką czarną plamę, która zaczęła go
pochłaniać...
A potem, potem... Potem już
nie było niczego.
Opowiem Ci coś. Może tego już nie usłyszysz, a może po prostu nie
będziesz chciała, ale opowiem Ci coś, co chyba powinnaś wiedzieć. Kiedy
ogarnęła mnie ciemność, a moje nogi ugięły się, nie widziałem przed oczami
twarzy ludzi, nie myślałem o tym, co będzie później. Nie szukałem w nikim
pomocy, żeby mnie uratowali. Po prostu bez walki upadłem i czekałem na to, aż
zobaczę ciemność. Ale wiesz co? Zanim ona nadeszła, między wszystkimi
migającymi twarzami, tym przerażeniu i strachu w oczach mojego brata, wiesz co
zobaczyłem? Zobaczyłem tam Ciebie.
*
- Wstawaj debilu! – usłyszał
krzyk przy swoim uchu. Miał ochotę wstać i komuś przywalić za coś takiego,
kiedy każdy najmniejszy dźwięk przyprawia go o ból głowy. Ten cały ból głowy,
to było tak naprawdę nic w porównaniu z tym, że zaraz puści pawia, za co zapewne
mu się oberwie.
Otworzył niechętnie oczy;
najpierw jedno, potem dopiero drugie, a światło święcącej lampy nad jego głową
oślepiło go od razu. Zamknął szybko powieki, żeby dopiero jakieś dwie sekundy
później je otworzyć, tylko minimalnie, bo więcej to by nie dał rady.
Shannon z Tomo wpatrywali się
w jego twarz, a scenka w jakiej się znalazł, przypominała te z tych filmów,
kiedy pacjent budzi się na stole operacyjnym, a nad nim wisi sztab lekarzy.
Przeklął w myślach; myślał, że obudzi się w zupełnie innym miejscu, a nie
pierwsze co zobaczy, gdy otworzy oczy, to gęba swojego brata.
- Widzę, że śpiąca królewna
się obudziła – mruknął Tomo, a Shannon skierował na niego swój wzrok.
Uśmiechnął się do niego z kpiną, a potem złapał za ramiona i mocno go szarpnął.
Jared od razu się ocknął z tego półsnu, w którym jeszcze był. Tomo, zakrył
sobie usta dłonią, bo cała sytuacja zaczynała go po prostu bawić.
- Cholero jedna, za dużo się
Titanica naoglądałeś czy jak?! – wrzasnął do niego Shannon, kiedy był już
całkowicie wybudzony. Na początku nie wiedział gdzie się znajduje, lampa nad
jego głową się kołysała, a wszystko było takie ciasne. Dopiero, gdy dobrze się
rozejrzał, skonstatował, że jest w tourbusie i muszą jechać.
- Tylko dlaczego taki szpetny
Jack po mnie przyszedł? – wychrypiał, a potem odchrząknął, podnosząc się z
miejsca. Nie wyliczył dobrze odległości od łóżka do sufitu, za który robiło
łóżko nad nim i zarył w niego boleśnie głową. Zaczął powolnym ruchem
rozmasowywać sobie czubek głowy, krzywiąc się. Ból
od uderzenia, to było nic w porównaniu z tym, co działo się w środku. Jakby
milion małych igiełek wbijało się w skórę. Sam już nie wiedział z czym zmieszał
tą wódkę, ale to było teraz najmniej ważne.
- Nagrałem to – odezwał się
Tomo. – Byłeś w wieczornych wiadomościach! – Jared zignorował jego słowa,
padając z powrotem na poduszki. Miał ochotę znowu zasnąć, niż patrzeć się na
ich ucieszone gęby.
- Za dwie godziny będziemy w
Seattle – zakomunikował Matt, siadając przy podręcznym stole i otwierając
puszkę piwa. – Obudził się?
- Mało tego, prawie się na nas
zrzygał – odpowiedział mu Shannon, a Jared pod wpływem jego słów, zerwał się z
łóżka, uprzednio jeszcze raz zarył głową w sufit. Skrzywił się, ale tempo w
jakim pokonał drogę od łóżka do autobusowej łazienki - o ile to można tak
nazwać - było chyba najszybszym jakie Matt kiedykolwiek u niego widział.
- Słyszę – mruknął z
przystawioną do ust puszką piwa. – Zamknij te drzwi, taki koncert to sobie rób
na osobności!
- Pierdol się, Matt! –
odkrzyknął mu, ale i tak drzwi za nim zatrzasnęły się z hukiem. Matt z
Shannonem przybili toast puszkami z piwem, a potem, gdy skończyły się zapasy,
postawili na stół pełną flaszkę. Kiedy Jared wrócił do nich i zobaczył, co
właśnie robią, wrócił się niemal od razu z powrotem do łazienki, z której nie
wyszedł przez dobre piętnaście minut. Matt z Shannonem pod wpływem widoku jego
grymasu na twarzy przybili sobie piątkę i zaczęli głupio rechotać.
Jakieś dwie godziny później,
kiedy w końcu znaleźli się na miejscu, a Jared przestał zasłaniać sobie oczy na
widok wódki, zatrzymali się na jakimś parkingu.
- Przestań czytać książkę do
góry nogami, geniuszu – Shannon wyrwał mu z rąk obróconą tytułem książkę,
której w gruncie rzeczy i tak nie czytał. Po prostu nie chciał patrzeć jak
sobie polewają, co skończyło by się zapewne kolejnym kwadransem spędzonym nad
sedesem, któremu już zaczynał wyznawać powoli miłość. Popatrzył na niego, a ten
ponaglił go dłonią, żeby się szybciej ruszył z miejsca.
Chcąc nie chcąc, wstał, zabrał
swoją gitarę, która jakimś dziwnym cudem leżała nie spakowana. Przez głowę
nawet mu przeszło, że Tomo bezkarnie jej używał, albo co gorsza... Shannon.
Nawet dokładnie ją sprawdził, czy przypadkiem jej nie rozstroili albo nie
powyrywali strun, tak dla żartu przecież.
- No idziesz czy nie?! –
usłyszał na zewnątrz, a potem czyjaś pięść zaczęła walić w okno busa. Razem z
tymi uderzeniami, niewidzialne młoteczki wewnątrz jego głowy, uderzały
rytmicznie, wywołując pulsujący ból w skroniach, od którego myślał, że
eksploduje mu czaszka. – Specjalnie zaproszenie potrzebujesz?!
- No idę, kurwa! – odkrzyknął,
czego od razu pożałował. Głowa rozbolała go jeszcze mocniej i jedyne co chciał
teraz zrobić, to z powrotem wpakować się do łóżka i przespać z trzy dni.
Już teraz, wychodząc na parking
przed jakimś mało znanym hotelem, wiedział, że ten koncert będzie najgorszy,
jaki przyszło mu dać.
8. grudnia, 2002r.,
Chicago, Illinois.
- Sonia, wycofam całą sprawę.
– Powiedziała Mary siedząc naprzeciwko blondwłosej dziewczyny. Wpatrywała się w
jej drżące ręce, w których trzymała prawie już wypalonego papierosa. Widziała
przed sobą młodą kobietę, gwiazdę filmowej estrady, człowieka, którego chcieli
znać wszyscy, a ona widziała w niej
kogoś, kto usilnie próbuje znaleźć swoje miejsce na ziemi. – Wyczuwam coś w
powietrzu, mnie nie oszukasz. Próbujesz być twarda, próbujesz być silna,
próbujesz tak często, ale mimo to, że wciąż się starasz nie wychodzi ci to –
Sonia spojrzała na nią zaskoczona. – Wszyscy w koło myślą, że jesteś twarda, że
sobie radzisz, że pniesz się wysoko zostawiając resztę w tyle, ale oni wszyscy
się mylą. Tak naprawdę próbujesz – uśmiechnęła się – starasz się, ale ja znam
cię zbyt długo, żeby widzieć, że to tylko skrywany fałsz, twój strach. Boisz
się tak bardzo, że odpychasz od siebie wszystkich, do których coś czujesz, bo
znowu sobie wmawiasz, że stanie się jak z Tyronem, że cię zostawi. Ale Sunny,
przestań być już dzielna, daj komuś złapać cię, ustawić do pionu. Daj szanse stać
się czemuś, co w zasadzie już się stało. Nie chcę nikomu szkodzić, było
zabawnie, przez chwilę rzeczywiście było zabawnie. Ale teraz, gdy widzę, jak
moja przyjaciółka próbuje zmarnować szansę na miłość, która nie zdarza się
codziennie, mówię ci, że odwołam wszystko.
- Naprawdę? – wychrypiała
wpatrując się wciąż w swoje dłonie. Mary patrzyła na nią zbolałym wzrokiem, nie
mogąc znieść tego, jak człowiek może walczyć sam ze sobą i z uczuciami, które
nim targają. Gdy przyglądała się jej, jak mruga długo powiekami, jak zawiesza
wzrok gdzieś na jakimś punkcie, jak jej spojrzenie robi się z każdym mijającym
dniem coraz bardziej puste… Musiała wziąć sprawy w swoje ręce.
- Tak głupolu, tak. Wycofam
wszystko – powtórzyła, niczym echo. – Ale pod jednym, małym warunkiem.
Zadzwonisz do niego.
Sonia przełknęła ślinę,
patrząc niewidzącym wzrokiem przed siebie. Tak bardzo bała się, że ten strach
stał się irracjonalny. Nie wiedziała co robić, uciekać coraz dalej, jak robiła
to każdego dnia, czy pośród swoich dziesięciu powodów, znaleźć w końcu jeden,
żeby wrócić.
W tym samym czasie,
Seattle.
Ten hałas, który panował w środku
miejsca, gdzie mieli dać koncert, powodował, że zamiast tak jak zawsze,
dostawać wewnętrznego kopa, teraz po prostu odechciewało mu się wszystkiego.
Jedyne co, to liczyło się to,
żeby nie dać plamy, powodu do głupich komentarzy i odbębnić to, jak najlepiej
się da, aby nikogo nie zawieść. Spróbować z całych sił, tylko po to, żeby znowu
włożyć nieskazitelną maskę na twarz i nie dać po sobie znać, że tak naprawdę
nic nie gra jak powinno.
Kiedy jakieś dwie godziny później
w końcu mogli zejść ze sceny, co było już wszystkim autentycznie na rękę –
zapewne najbardziej dla Jareda, który po prostu ledwo stał na nogach – mogli
rozejść się do hotelowych pokoi, które musieli opuścić zaraz z samego rana.
Odkręcił kurek i na jego ciało
poleciał strumień ciepłej wody. Zamknął oczy, wsłuchując się w szum prysznica i
głęboko odetchnął. Tego mu było trzeba, po męczącym dniu i wszystkich
‘atrakcjach’. Otworzył oczy, mrugając i przecierając wierzchem dłoni. Woda
wciąż leciała mu na twarz, ale jej nie zakręcił. Spłukał z siebie dokładnie
piane, a potem pozakręcał wszystkie kurki. Owinął się puchatym, granatowym
ręcznikiem, a drugim zaczął powoli wycierać włosy. Nałożył na siebie świeżą
koszulkę i machinalnie spojrzał na zegarek.
Dwudziesta trzecia dwadzieścia
dziewięć.
Równo dwadzieścia minut przed
północą, rozdzwonił się jego telefon. Specjalnie mu się nie śpieszyło, żeby
odebrać. Bo po co? Cisza nocna, nie musi z nikim rozmawiać, w dodatku jest po
koncercie, który raczej przypominał bardziej mu szkołę przetrwania i
powstrzymania się przed zrzyganiem na publiczność, niż zwykły, normalny
koncert. Gdy jego mechaniczne cudeńko umilkło i już się nie odezwało, wydawało
się, że powinno zrobić to znowu.
O dwudziestej trzeciej
czterdzieści trzy, zamrugał oczami kilkakrotnie, mając przewidzenia, które...
zdawały mu się tylko przewidzeniami, ale nimi rzeczywiście nie były. W końcu
już otrzeźwiał, wszystko się wypłukało, nic nie uderzyło mu do głowy ani nic z
tych rzeczy, które jeszcze tak niedawno wziął z czystej głupoty, bo z niczego
innego raczej nie. Był czysty, wszystko wyparowało już dawno z jego krwi, nie
było po tym śladu... To dlaczego nadal wątpił? Może już przyzwyczaił się do
rzeczy niemożliwych.
Dwie minuty później, równo o
dwudziestej trzeciej czterdzieści pięć, piętnaście minut przed północą,
zaledwie kwadrans... dotarło do niego, że na wyświetlaczu jego telefonu w
połączeniach nieodebranych wyświetliło się Jej
imię, a nie kogoś innego i było to rzeczą prawdziwą, namacalną... było czymś w
co musiał uwierzyć.
____
*-Rihanna- We found love
Z okazji, że dziś mam urodziny, postanowiłam dodać odcinek. :) Zostało mi ich niewiele już gotowych, muszę zacząć powoli je pisać. Usiadłam ostatnio do wątku kulminacyjnego i po prostu zabrakło mi słów by to opisać... To aż boli, jak możesz zżyć się z bohaterami i później zrobić im rzeczy, na które nie masz ochoty, ale tak wymyśliłeś historię i musisz to jednak zrobić. Ehhh...
Pozdrawiam!
Wszystkiego najlepszego - spóźnione ale szczere
OdpowiedzUsuńPs. Ta historia raczej jest skazana ma brak szczęśliwego, tkliwego zakończenia właśnie to sprawia że zatapiam się w niej bez reszty na krótką chwilę spędzonego czasu nad nią - może wydać się to śmieszne ale urzeka mnie jej uniwersalizm -masz wszystko nie mając zarazem nic
Pozdrawiam
ta historia jest we mnie od prawie 5 lat. jej zakończenie zmieniałam wiele razy, teraz zyskało status "kojące".
Usuńi dziękuję za miłe słowa :)
<3
OdpowiedzUsuńUwielbiam, chce już nowy <3
OdpowiedzUsuń