„Codziennie szukam siebie
ja obcy sobie człowiek
uległy barwom
dźwiękom
ciszy”*
11. maja 2005r.,
Los Angeles.
Jared wziął do ręki telefon. Przez chwilę wahał się czy
dobrze obliczył różnicę międzykontynentalną. Potem jednak uznał, że nigdy
przecież się nie wściekała, gdy dzwonił według niego w dzień, a w Paryżu był
środek nocy. Wtedy dzwonił pod wpływem chwili, bo musiał jej coś powiedzieć, a
Emily zaspanym głosem powtarzała, że nic się nie stało i może mówić dalej. Dziś
było inaczej. Pamiętał o jej dniu, miał go zapisany w notesie i wszędzie tam,
żeby nigdy nie zapomnieć. Pomimo to, że odwiedził ją wtedy tak spontanicznie,
teraz wiedział, że mogą spotkać się już naprawdę niebawem. Trasa promująca ‘A
Beautiful Lie’ miała sięgać też Europę. Nawet może i był w planach Paryż. A on
już wiedział, że dołoży wszelkich starań, żeby wyjść na scenę we Francji.
- Słucham? – jej głos nie był zaspany ani nie brzmiał
tak, jakby gdzieś się spieszyła. – Jay, to ty? Ostatnio coś mi telefon świruje.
- Tak, to ja – powiedział, a jej oczy pokraśniały. Tak
długo go nie słyszała, tak długo z nim nie rozmawiała i nawet nie pamiętała,
kiedy wysłał do niej ostatni raz mail. Przez moment wydawało jej się, że gdy
odwiedził ją w Paryżu w tamtym roku, było to w jakiś dziwny sposób ich pożegnaniem,
ale widocznie musiała się mylić. Jared wciąż był w jej życiu i wciąż musiała
przyznać, że nie wie, co on robi. Ich życie zmieniło się diametralnie po tym,
jak opuściła Stany; Los Angeles już nie było jej domem, nie pamiętała też czy
kiedykolwiek do niego wróci. Nie miała ku temu powodów ani w zasadzie nie czuła
takiej potrzeby, żeby wracać. Mimo to, że tęskniła za Jaredem nieprzerwanie od
tylu lat, ale w końcu po tak długim czasie mogła śmiało powiedzieć, że Paryż to
jej miejsce na ziemi. Tu czuła się szczęśliwa, to tutaj spełniała swoje
marzenia. To właśnie to miasto było tym, które zawsze, ale to zawsze chciała
odwiedzić, chociaż na chwilę. I nareszcie to wszystko jej się udało. Emily z
całym ogromem własnych doświadczeń, marzeń i chęci, które popchnęły ją do tego,
odniosła swój własny, osobisty sukces. Skończyła szkołę, która była jednym z
tych nienamacalnych pragnień, o których kiedyś mówiła, a teraz już była dla
niej miłym wspomnieniem. To tutaj i tylko tutaj mogła kształtować się dalej i
nie patrzeć już wstecz. Mimo to, że jej przyjaciel, który był tym na śmierć i życie, był tak daleko,
dobrze wiedziała, że nie chciałby, aby wracała. Ameryka nie była dla niej i
teraz była prawie stuprocentową Paryżanką, a jej amerykański akcent nie był już
tak bardzo słyszalny. Francuski opanowała prawie do perfekcji. – Chciałem
złożyć ci życzenia, w końcu masz dzisiaj urodziny!
- Nienawidzę tego dnia, dzisiaj jeszcze bardziej.
- To, że zmienia ci się kod nie znaczy, że nie masz
świętować – przypomniał, a Emily prychnęła. W takim dniu jak ten chciała, żeby
tu był. W jej urodziny Paryż robił się w jakiś sposób bardzo obcy.
- Kończę dzisiaj – zrobiła pauzę. – Trzydzieści lat, to
prawie jak wyrok śmierci! – zaśmiała się do słuchawki.
- Oj, nie przesadzaj, to jeszcze nie koniec świata.
Zawsze możesz przypomnieć sobie ile ja kończę za pół roku albo Shannon… ten to
już w ogóle jest stary… - powiedział grobowym tonem, a Emily ponownie się
roześmiała. Naprawdę chciałaby, żeby tu był. To jak jedno z jej marzeń, które
mogło, a nie musiało przecież się spełnić.
- Tęsknie za tobą, Jay – nie lubiła się nad sobą użalać,
ale dzisiaj przecież był jej dzień. Mogła mu powiedzieć cokolwiek, przecież
zawsze mówiła mu, co leżało jej na sercu, a dzisiaj jeszcze bardziej parszywie
się czuła. Te tysiące kilometrów jakie ich dzieliły były w tej chwili nie do
pokonania. – Co u ciebie?
- Nic specjalnego – mruknął. – Zrobiłem sobie nowy
tatuaż, długo nad nim myślałem czy powinienem. Przecież odwiedzam ją regularnie
– nie musiał mówić Emily, kogo odwiedza, bo doskonale wiedziała, że chodzi mu o
Skyler. – Ale, gdy wyjeżdżamy w trasę, czuję, jakbym ją opuszczał. To, tak
jakby dalej żyła, a ja po prostu jestem na koncercie. Wiesz… naprawdę długo
szukałem odpowiedniego motta, sentencji czy czegokolwiek, co mogłoby być
właściwie. Zrobiłem go jakieś kilka dni temu. Umówiłem się z gościem najlepszym
w mieście, żeby nie spieprzył sprawy. Reszta tatuaży jakoś jest… no dobra, są
ważne, oczywiście, mówią o moim zespole, to tak jakby mówiły o mnie, ale ten musiał
być idealny.
- Gdzie go masz?
- Pod lewą piersią, tam gdzie mam serce. Zrobiłem datę
jej urodzin i zaraz obok łacińską sentencję, znalazłem idealną.
- Jaką?
- „Twoja śmierć jest moim życiem.”** – Powiedział, a Emily przez moment
nie wiedziała co ma mu odpowiedzieć. Nigdy nie była w takiej sytuacji jak on,
nigdy nie była w stanie wyobrazić sobie, co on mógł wtedy przeżywać. Właściwie,
nikt, ale to nikt nie był w stanie wyobrazić sobie, co Jared wtedy mógł czuć,
bo to były jego uczucia, to były jego emocje. Jedynie ktoś inny, kto przeżył
coś podobnego mógł wiedzieć, ale nie do końca. Może był w podobnej sytuacji,
ale nie w tej samej. Nikt nigdy nie był w tej samej sytuacji jak on. – Emily,
wiesz, ale nie powinienem…
- Czego? Coś się stało? – zapytała, bo ton jego głosu
nagle się zmienił. Już nie był taki jak przed chwilą. – Jay, wiesz, że możesz
mi o wszystkim powiedzieć – zachęciła go, a Jared po drugiej stronie słuchawki
złapał się za miejsce, gdzie miał dopiero co świeżo zrobiony tatuaż. Nie był
pewien czy powinien jej mówić wszystko to, co nagle tak się stało, że dał się
ponieść, że dał po raz kolejny sobą pokierować. I on sam, mimo, że tak bardzo
się przed tym wzbraniał, przystał na to i wcale, ale to wcale nie czuł do
siebie żalu. Nie wiedział jak wybrnąć z tej sytuacji, Emily nie powinna
wiedzieć. Była daleko, on był daleko i w zasadzie nie miała wpływu na to, co
się działo. To był przecież też jej dzień, nie może go zepsuć swoimi
pokręconymi problemami, które tak długo trzymał w ryzach, aż wreszcie puściły
hamulce. Tkwił w tym wszystkim po uszy i był pewien, że minie sporo czasu, aż
będzie chciał albo aż będzie zmuszony z tym skończyć. Postanowił zdać się na
to, że może uda mu się wywinąć, bo nie chciał teraz mówić jej o tym wszystkim…
Nie teraz, zwłaszcza nie teraz.
- Nie powinienem ci mówić, ale Forever Night, Never Day –
- Co? – weszła mu w słowo, nie rozumiejąc kompletnie o
czym on mówi.
- Nazwa trasy koncertowej, która rozpocznie się już w
styczniu! – prawie wykrzyknął do mikrofonu, będąc odrobinę poirytowanym, że
Emily po takim czasie jeszcze nie rozumiała jego własnej terminologii. –
Oczywiście w planach są same Stany, nie ma Europy, ale… ale wiesz, że dla
Paryża zrobię wszystko. I, udało się, Emily, naprawdę się udało! – chodził po
pokoju tam i z powrotem. Nie potrafił usiedzieć dzisiaj ani chwili w jednym
miejscu.
- Ale co takiego? – dalej była lekko skołowana, ale
powoli zaczynała rozumieć o co mu chodzi. Czy on mówi, że…
- Tak, to głupie, ale mamy trzy koncerty we Francji. I
tylko tam. Forever Night, Never Day nie przewiduje żadnej Kanady, a tym
bardziej Europy, ale tak bardzo prosiłem… Siedemnastego lutego jest pierwszy w
Lyonie, drugi dwudziestego w Paryżu, a trzeci w Rouen dwudziestego drugiego.
- To oznacza, że będziecie w Paryżu…
- Od osiemnastego aż do dwudziestego drugiego, bo to całe
Rouen jest niedaleko, musiałbym sprawdzić na mapie. Oczywiście wolałbym
przylecieć w maju, wiesz, żeby wyciągnąć cię na scenę i zaśpiewać ci przed tymi
ludźmi urodzinową piosenkę, ale –
- Jay to cudowne – przerwała mu, a Jared usiadł wreszcie
na kanapie. Przez chwilę nie ruszał się, a potem odchylił się do tyłu i położył
głowę na jej oparciu, tak, że wpatrywał się teraz w biały sufit. Odetchnął do
słuchawki, starając się zebrać myśli. – To jeden z lepszych prezentów, jaki
można dostać na urodziny, taka wiadomość! Jesteś kochany – uśmiechnął się pod
wpływem jej słów, które rozbrzmiewały mu w głowie. Emily zasługiwała na
wszystko najlepsze z jego strony i dobrze wiedział, że ona zrobiłaby dla niego
dokładnie to samo.
14. maja 2005r.
Sonia przebudziła się, gdy słońce dopiero mijało linię
horyzontu. Nie wiedziała od razu która jest godzina, ale wiedziała, że ktoś się
jej przygląda. Czuła na sobie spojrzenie, ale nie chciała jeszcze otworzyć
oczu. Potem na jej policzku znalazła się jego ręka, a następnie poczuła jak
delikatnie go gładzi. Miał szorstkie opuszki, ale to wcale jej nie
przeszkadzało. Doskonale je znała, potrafiła rozpoznać je niemal od razu, kiedy
dotykał ją jak teraz, że nie widziała, kto to jest. Tyle lat, a ona już znała
je na pamięć.
- Jay… - wychrypiała, podnosząc powoli ciężkie powieki.
Spojrzała przed siebie na skupioną twarz mężczyzny, który ciągle gładził ją po
policzku. – Jay, muszę ci coś powiedzieć – nie wiedziała od czego zacząć, teraz
wydawała jej się odpowiednia chwila. Spojrzała ukradkiem na zegarek, który stał
na szafce nocnej za jego głową; siódma rano, a jej się już nie chce spać. Jak
każda dziewczyna w tej sytuacji miała swoje własne obawy, lęki i niepewności,
które towarzyszyły jej od dnia, gdy wszystko stało się jasne. Nie wiedziała
tylko co się stanie, gdy cała prawda przejdzie przez jej usta, a wtedy już nie
będzie drogi powrotnej. Czas ją gonił, wizja zbliżającego się wydania płyty
ciążyła jej i wiedziała już, że nie będzie wtedy odwrotu. Jared całymi dniami
siedział w studio, a kiedy wracał pod osłoną nocy prawie ze sobą nie
rozmawiali. Trwało to już jakiś czas, a on choć ciągle jej powtarzał, że ją
kocha, że chce, że jest najważniejsza na świecie, oddalał się od niej coraz
bardziej. Teraz z całym ogromem tego, co miało się stać w przyszłości; wydanie
płyty, promocja, gale MTV, a co za tym wszystkim jeszcze szło – zbliżająca się
trasa, która miała znowu ich rozdzielić, nie była dla niej najlepszym, co mogła
sobie wymarzyć. Bała się tego strasznie, bo, gdy go nie było czuła się taka
zamknięta pośród tych ścian, które zdawały się ją przytłaczać.
- Co się stało? – podniósł swoje oczy na nią; niebieskie
tęczówki wpatrywały się w nią uważnie, nawet wtedy, gdy podniosła się do
pozycji siedzącej i odwróciła się do niego bokiem. Złapała go za rękę i splotła
ich palce ze sobą, myśląc, że może to jakoś jej pomoże. Czasem miała nieodparte
wrażenie, że go wcale nie zna, że on dalej robi jak chce, że nie wie, co myśli
i w zupełności nie wie do końca jaki jest. Ale to wrażenie zaraz mijało, gdy
czuła jego ciepło ciała zaraz przy swoim, gdy tulił ją do snu.
- Jared – zaczęła, kładąc się z powrotem u jego boku.
Wtuliła nos w zagłębienie jego szyi i wdychała kojący zapach jego skóry. Było tak
dobrze, mogła zostać w tym miejscu na zawsze. – Czy myślałeś kiedyś o tym,
żeby…
- Żeby co? – ponaglił ją, bo nie wiedział o co może jej
chodzić. Sonia od kilku dni była rozkojarzona, stłukła kilka razy jakąś
szklankę i zachowywała się dosyć podejrzliwie. Nie wiedział o co może jej
chodzić, bo w gruncie rzeczy nie spędzali ze sobą dużo czasu. Rzucił się w wir
pracy, a potem po raz kolejny kłamał prosto w oczy, że wszystko jest w
porządku. Nie było. Kathleen zapoczątkowała to wszystko, a on zamiast to zakończyć,
bo mógł odejść po tym, jak na planie teledysku pierwszy raz wciągał, ale nie
chciał. Przerażało go to, że wcale nie chciał tego rzucić, a jednocześnie coraz
bardziej się temu poddawał.
- Co by się stało, jakbym była w ciąży? – zapytała,
obejmując go bardziej, ale poczuła jak się cały napina. – Co by się stało?
- W sumie to chyba nic – odpowiedział zgodnie z prawdą,
ale już był pewny, że wie o co jej chodzi. Musiał się uspokoić, bo wiedział, że
nie może tak na to reagować. Już był pewny, że wie, że cały jest spięty, że
oddycha trochę zbyt płytko, a on nie wie czemu na to tak reaguje. Nie wiedział,
a przynajmniej nie chciał dopuszczać do siebie myśli, że wszystko może skończyć
się tak samo. – Chcesz mi powiedzieć –
- Tak, Jay, dokładnie tak – odpowiedziała, a jego
przyspieszony oddech owiewał jej głowę. Jared nie wiedział czy reagowanie w ten
sposób, jest odpowiednie, ale złapał za jej ręce i odsunął od siebie na pewną
odległość. Spojrzała na niego zaskoczona, nie rozumiejąc. Siedział na skraju
łóżka oparty łokciami kolan i zastanawiał się czy nie buduje właśnie wokół nich
muru; cegła po cegle. Czy nie sprawia, że właśnie w tej chwili zaczynają się od
siebie oddalać. Był pewien, że tego nie wytrzyma, ale on nie umiał znieść tej
potwornej myśli, która czasami, już naprawdę bardzo rzadko nawiedzała go w
sennych koszmarach. Wtedy widział to wszystko tak dokładnie, jakby dopiero
zaczynało się dziać, jakby znowu stał w tym szpitalu i słuchał tej
pielęgniarki, że znowu widzi to, czego nikt, ale to nikt na tym świecie nie
powinien zobaczyć, że prawie wydaje mu się, że ponownie czuje ten przeraźliwy
chłód zimnej skóry. – Coś nie tak?
- To nie tak! – podniósł głos, nie panował nad sobą
zupełnie. – To jest gorsze niż… ja nie wiem, nigdy, ale to nigdy nie chciałem dopuścić
do tego…
- Wiem – położyła dłoń na jego ramieniu, chcąc sprawić,
żeby się uspokoił. – Jay, ja wiem, że to trudne, ale to się stało. Sky byłaby
wspaniałym dzieckiem…
- Ty nie rozumiesz…! Ona miałaby już sześć lat, sześć
cholernych lat odkąd jej nie ma, a ja mimo to mam wrażenie, że nigdy nie
potrafiłem pogodzić się z tym tak do końca… - schował twarz w dłoniach, nie
chcąc, żeby ktokolwiek widział go w tym stanie.
- Jay – przytuliła się do jego pleców, chcąc sprawić,
żeby w końcu przestał. – Jay, proszę, nie oddalaj się ode mnie.
- Co? – powiedział już normalnie, odwracając się do niej
twarzą; miała smutne oczy, włosy w nieładzie i siedziała na piętach patrząc na
niego jakoś tak dziwnie przenikliwie. – Przecież…
- Może nie jestem najpiękniejsza – zaczęła. – Może nie
jestem jak te modelki, ale Jay, jestem tylko twoja, rozumiesz? – złapał jej
rękę, a potem delikatnie pocałował. Przybliżył się jeszcze odrobinę, chcąc
poczuć ją dokładniej. – Jay, nie oddalaj się ode mnie, widzę to. Co się między
nami stało? – spytała, kładąc dłoń na jego chropowatym policzku. Zaczęła go
delikatnie gładzić, a potem jego wargi musnęły jej. Nie pamiętała kiedy ją tak
całował. Brakowało jej tego, a ona sama szukała jakiegoś wytłumaczenia czemu go
tak długo nie ma. Mur między nimi już był. Wiedziała to, a nawet to, że on się
oddalał, a ona nie potrafiła go zatrzymać powodowało, że nie wiedziała czy
dadzą radę go przeskoczyć.
- Sunny – mruknął, kiedy jej palce gładziły jego włosy. –
Tęskniłem, tak bardzo za tobą tęskniłem… Przepraszam, naprawdę przepraszam…
- Jay, za co mnie przepraszasz? Nie masz –
- Mam. Jestem strasznym dupkiem, zamiast spędzać z tobą
każdą wolną chwilę, zamykam się w studio i właściwie nie wiem co tam robię – a
wiedział co tam robił. Po prostu go tam nie było. Wychodził do różnych klubów z
naciągniętym kapturem i ciemnych okularach, a potem zatracał się w tym
wszystkim tak bez reszty. Czuł jeszcze jakieś przypadkowe usta, może widział
jeszcze jakieś inne, przypadkowe twarze, ale wychodził stamtąd nad ranem i nie miał
wcale jakiś większych wyrzutów sumienia. Zachowywał się jak maszyna; robił to
wszystko bez większych uczuć, bez większego wyobrażenia, że może tym sprawić,
że wszystko się zburzy. Ale on też był ostrożny. Cały ten świat, który znowu go
wciągnął, pochłaniał i prawie całkowicie mu się oddał, był czymś za czym w
jakiś paranoidalny sposób tęsknił. Oddalał się od wszystkich tylko po to, żeby
ulecieć na moment gdzieś w górę i żeby po raz kolejny wmówić sobie, że on
przecież nie jest uzależniony. To tylko chwila, to tylko moment, który może
zakończyć kiedy właściwie chce. Bo to on ma nad tym władze, a nie to wszystko
nad nim.
- Starasz się – mruknęła, czując ponownie jego wargi.
Położył się, a ona obok niego. Objął ją tak mocno i wtulił się w nią, że przez
moment miała wrażenie, że nie będzie w stanie oddychać. – Jay, ja to widzę, nie
możesz uciekać… Może ja po prostu nie zasługuję na ciebie? Może ty mnie już nie
chcesz? – szepnęła, a on objął ją jeszcze ciaśniej.
- Nikt bardziej nie zasługiwał na kogoś, niż ty na mnie.
To chyba na odwrót…
- Boję się.
- Czego?
- Że ci się kiedyś znudzę – westchnęła i teraz ona
jeszcze mocniej wtuliła się w niego. Między nimi nie było nawet milimetra
przestrzeni. Było jej gorąco, ale nie chciała się cofnąć, nie potrafiła.
- Nie możesz mi się znudzić.
- Dlaczego? Przecież prędzej czy później będę stara,
pomarszczona –
- Gdy tak leżysz obok mnie jesteś piękna – przejechał
palcem po jej wardze, a potem odgarnął kosmyki jej jasnych włosów za ucho. – Jesteś
najpiękniejsza, dla mnie. Nie wyobrażam sobie nikogo innego na twoim miejscu –
patrzył jej w oczy i gładził ją po głowie, raz po raz odgarniając włosy z
twarzy.
- Chcę żeby tak było zawsze, wiesz? Tak jak teraz… żeby
nic innego się nie liczyło, tylko my.
- Będzie tak, nie widzę tego inaczej – zapewnił ją i był
w stanie w to teraz uwierzyć. Była dla niego życiem, nadzieją i wszystkim tym,
co czasami musiał utracić, żeby w jej ramionach odzyskać to z powrotem. – Nie
wyobrażam sobie nic innego. Przy tobie wiem, że mogę do czegoś dojść.
- Naprawdę?
- Jesteś moim natchnieniem, tlenem, a wiesz co? – spytał,
gładząc ją dalej i teraz jemu też już było zbyt gorąco, ale też zbyt dobrze,
żeby się odsunąć.
- Co?
- Bez tlenu nie idzie oddychać, tak samo ja nie mogę żyć
bez ciebie. Jesteś moim tlenem – pocałował ją w czoło i przez chwilę nie
odrywał od jej skóry swoich warg. Pachniała brzoskwinią i sobą samą, najlepszym
co mógł wdychać.
- Jay, chyba jesteś naćpany – mruknęła zniekształconym
głosem.
- Może masz rację – powiedział wymijająco, bo wiedział,
że poprzedniej nocy nie było dla niego taryfy ulgowej. Kathleen to piękno i
demon, a jej demoniczne macki już zacisnęły się na nim boleśnie. Odczuwał je
każdego razu, gdy usypywał kreskę, ale gdy ją brał, jej macki puszczały, bo już
był poza wszelką kontrolą. Był gdzieś wysoko, tam, skąd starał się kiedyś
uciec, by teraz znów powrócić. – A może mówię tylko prawdę.
- Ale, Jared, nie idzie kogoś kochać aż tak, to
niemożliwe, to –
- Och głupia, kocham cię od tak dawna, kiedy w zasadzie…
nawet nie pamiętam od kiedy cię kocham, to prawie jak od zawsze. Chyba w jakiś
sposób kochałem cię już na tamtym lotnisku, tam w Nowym Jorku, pamiętasz naszą
rozmowę? – spytał, odrobinę się odsuwając, by móc na nią spojrzeć. Była bez makijażu,
z podpuchniętymi oczami od snu, ale dla niego była najpiękniejsza. Bo była
jego, tylko jego.
- Którą? Jak nazwałam cię kretynem?… Nie pamiętam, o
którą ci chodzi? – zmarszczyła brwi, chcąc sobie przypomnieć.
- Jak pytałaś o moje plany, już wiesz? Co będę robił za
piętnaście lat.
- I co mi odpowiedziałeś?
- Nie pamiętam, ale wiem co teraz ci powiem – przycisnął
swoje usta jeszcze raz do jej ust, chcąc sprawić, żeby ta chwila, która teraz
trwa już nigdy nie minęła. Żeby trwała, trwała tak długo jak to możliwe.
- Co takiego? - Sonia czekała aż jej odpowie, miała
szeroko otwarte oczy, a ich brąz był taki ciepły. Lekko uśmiechały się do niego
i już wiedział, że chce zasypiać i się budzić z ich widokiem każdego dnia.
- Że tak samo jak teraz, za piętnaście lat będziemy leżeć
w tym łóżku i tak samo jak teraz będę musiał cię mieć, żeby wiedzieć jak się
oddycha. Tylko ty możesz naprawdę nadać sens mojemu życiu, przy tobie wiem, że
jestem ważny, że jestem kimś.
- Ale przecież jesteś, masz sławę, masz spełnione marzenia,
masz –
- Może mam wszystko, ale tak naprawdę mam tylko ciebie.
17. maja 2005r.,
Seattle, Waszyngton.
Ostatni koncert, który mieli dać przed rozpoczęciem
przerwy między wydaniem 'A Beautiful Lie' miał odbyć się w Seattle. Dodali go,
chociaż oficjalna trasa zakończyła się jakiś czas temu, ale mimo to,
postanowili jeszcze zagrać w tym mieście. Siedzieli w tour busie, a Jared
trzymał na kolanach gitarę. Shannon nie wyglądał na trzeźwego, a Matt wcale nie
odbiegał od niego wyglądem. Otwarta butelka wódki stała na stoliku, który był
zawalony porozrzucanym jedzeniem.
- Jared skończ tam brzdąkać i napij się z nami do
cholery! - Matt podniósł kieliszek, który zaraz wlał sobie do ust. Shannon
wcale nie starał się być w tyle. Tomo przyglądał się im z boku, kręcąc z
rozbawieniem głową.
- Napisałem nową piosenkę - powiedział Jared śmiertelnie
poważnie, patrząc tak samo to na Matta to na Shannona. - Nagrałem ją i będzie
na płycie.
- Jaką? - zainteresował się Tomo, który siedział
niedaleko i przeglądał jakąś gazetę. - Znałem ją już wcześniej?
Jared przejechał palcami po strunach gitary, wydając
nieprzyjemny dźwięk.
- Oszczędź nam cierpienia, może jej nie śpiewaj -
podsunął Matt, nalewając sobie i Shannonowi kolejną kolejkę. - Tylko napij się
z nami wódeczki.
- Zadedykowałem ją tobie Matt, cała strona z dedykacją
specjalnie dla ciebie - zaczął, ponownie trącając palcami strun. Teraz dźwięk
już nie był taki nieprzyjemny.
- Jaki ma tytuł?
- Banda.
- Co? - Tomo odezwał się znowu znad gazety. - To o nas?
- Zaczynaj! To może być hit! - machnął ręką Matt,
skupiając swój wzrok nie na wódce tylko na Jaredzie. Ten uśmiechnął się
głupkowato.
- Spoza gór i strumyków wyszła banda gruźlików, plujmy
krwią, plujmy krwią!
- Słodki Jezu, co to jest! - zaśmiał się Tomo, odrywając
się od gazety.
- Wychowała nas ulica, teraz męczy nas gruźlica, plujmy
krwią, plujmy krwią! - Jared śpiewał łamanym głosem od śmiechu. - Mamy flegmę w
buteleczce, pociągnijmy po troszeczce, plujmy krwią, plujmy krwiąąąąąąą!
- Nie mam pytań – Matt wlał do ust kolejną porcję
alkoholu. – Jared, ja naprawdę nie mam pytań. Czy ty z tym będziesz konkurował
na Grammy?
- Możliwe – opowiedział mu, a potem sięgnął po kieliszek,
który wciąż czekał na niego. Stuknęli się wszyscy, a następnie znowu nalali
sobie po kolejce. Jared już widział przed oczami dzisiejszy koncert, jak Matt
wychodzi pijany na scenę. Osobiście miał to gdzieś, bo to nie jego sprawa. Ale
też trochę się tym przejmował, bo tworzyli zespół – jedną drużynę. Musiało być
idealnie, nie mogli nawalić w takiej chwili, kiedy już za trzy miesiące wydają
drugą płytę. Trzeba było się pilnować.
Dwie godziny później, gdy znaleźli się przed klubem, w
którym miał odbyć się koncert, odetchnął głęboko. Spojrzał na nazwę i
uśmiechnął się pod nosem. Mogło być znośnie, mogło być pięknie, a mogło być też
tak, jakby odklepał to, bo musiał. Czasami miał wrażenie, że ludzie są trochę
zbyt sztywni. Wyszedł na scenę tak, jak zawsze. Miał to już przecież
zakodowane. Nie musiał się niczego bać. Nikt go tutaj nie chciał wyśmiać ani
wygwizdać, choć wiedział, że jeżeli tak by się stało to na to przecież
zasłużył.
- A teraz wszyscy krzyczą fuck you!
W tamtym dniu dał koncert, z którego był naprawdę
zadowolony. Którego ani razu nie przerwał, nie zakończył ani nie zszedł ze
sceny bez żadnego powodu. Był to pierwszy koncert od jakiegoś czasu, który mu
się podobał. Ludzie też byli zadowoleni; widział to na ich twarzach, że są
szczęśliwi i tak, jakby odetchnęli, że to koncert, na którym spełniają się
marzenia. Mniejsze i większe zarazem. Jared również dobrze się bawił, Seattle
jak zwykle go nie zawiodło pod tym względem. Ci co dziś tu przyszli, żeby razem
z nimi krzyczeć ile to możliwe, również mogli uznać, że Factory Blue, stało się jednym wielkim śpiewem, od którego bolały
na drugi dzień gardła. Bolały tak w zupełności przyjemnie, bo wystarczyło sobie
przypomnieć powód tego bólu.
Tamtego dnia, siedemnastego maja, chciał, żeby było tak
zawsze. Starał się, dawał z siebie więcej niż miał w planie i próbował poruszyć
niebo i ziemię. W istocie tak było, wszystko grało, wszystko było dopięte na
ostatni guzik.
Ale nie wiedział, że to był ostatni z tych dni, kiedy
wszystko będzie, tak, jak on chce. Tak, jak chce, żeby było.
20. maja 2005r.,
Brooklyn, Nowy Jork.
Przebudziła się gwałtownie na kanapie, zdając sobie
sprawę, że zasnęła w ubraniu. Był prawdopodobnie środek dnia; tak przynajmniej
jej się wydawało. Małe mieszkanie pachniało bzem, który nazbierała wczorajszego
wieczoru, gdy wracała do domu. Do domu, tak, domu. Tutaj znalazła swoją przystań,
która mogła zapewnić jej spokój i bezpieczeństwo. Niczego więcej w życiu już
nie mogła pragnąć, otrzymała to wszystko tak nagle, że zastanawiała się ile
jeszcze będzie to trwać, aż w końcu to minie. Ale wiedziała, że tutaj, właśnie
tutaj – w Nowym Jorku – może zacząć od początku, od nowa. Czuła się swobodnie,
nie musiała już przed nikim uciekać ani martwić się czy jak wróci kilka minut
za późno, to nie spotka ją jakaś kara.
Odetchnęła nabierając powietrza do płuc. Przejechała
dłonią po twarzy, na której wciąż były jeszcze odciski od poduszki. Nie
wiedziała jak powinna mu dziękować, ale w zasadzie już też nie miała jak.
Pamiętała tylko, że odprowadził ją na lotnisko; był ubrany w czapkę z daszkiem,
a na to zarzucił czarną bluzę z kapturem, oczywiście obowiązkowo do tego
ciemne, przeciwsłoneczne okulary. Pożegnali się dosyć dziwnie, pamiętała tylko,
że przytulił ją do siebie i z całym ogromem jego siły, na tamtym lotnisku zdała
sobie sprawę, że już nie jest całkiem sama.
- Alexandra – mruknął jej do ucha, kiedy trzymał ją
niemal kurczowo w swoich ramionach. Potem odsunął się na pewną odległość i
odgarnął jej włosy z twarzy. Przejechał jeszcze palem po jej świeżo zagojonej
ranie na policzku. – To chyba nie pożegnanie.
- Tak, wiem. Spotkamy się prawdopodobnie jak będziemy
brać rozwód – uśmiechnęła się lekko, chcąc jakoś być bardziej wesołą. Nie
chciała się z nim żegnać, nie po tym co dla niej zrobił. – Albo jak przylecicie
do Nowego Jorku.
- Forever Night, Never Day ma go w terminarzu.
- To jeszcze kupa czasu – popatrzyła na tablice odlotów
za jego głową. Shannon odwrócił się w tym samym kierunku. Literki zmieniały się
bardzo szybko, kiedy wyświetlił się kolejny z lotów. – Powinnam już iść –
szepnęła, zaciskając dłoń na swojej podręcznej torbie. – Jeszcze ktoś mnie tu
zauważy – zaczęła się rozglądać będąc lekko wystraszoną.
- Kiedyś cię znajdę – usłyszała na odchodne, kiedy puścił
jej dłoń, a potem razem z resztą ludzi skierowała się w głąb terminalu. Nie
chciała się odwracać, nie potrafiła. Chciała zapamiętać to miasto
najlepiej jak umiała, chociaż tyle jej przyszło tutaj przeżyć. Chciała
nie pamiętać, jak odwraca się, a jego już nie ma. Jedynej osoby, która była
zdolna jej pomóc w całym ogromie tej metropolii, gdy została kompletnie sama.
Potem, gdy już mijała bramki, na moment ciekawość
zwyciężyła. Odwróciła głowę na zaledwie kilka sekund, ale jego już nie było.
Shannon wrócił z powrotem do swojego życia i swoich spraw. A ona, ściskając
walizkę w lewej ręce, musiała pokonać ostatnią przeszkodę ku upragnionej wolności.
Teraz, gdy usiadła na kanapie, zdała sobie sprawę, że
wszystko dzieje się po coś. Może nie przyjęła jego nazwiska, tylko zostawiła
swoje, bo uznała, że nie musi skłaniać się aż do tak wielkich poświeceń, w
zasadzie też przecież to nie był ślub z miłości. To była tylko przepustka do
jej lepszego, nowego świata i nie musiała wymagać od kogokolwiek takich rzeczy.
Wystarczająco już dostała, otrzymała o wiele za dużo niż mogła kiedykolwiek o
tym marzyć.
Podniosła się i skierowała do otwartej kuchni. Stare
szafki, jakaś niekompletna zastawa i trzy kubki były wszystkim co znalazła, gdy
pierwszy raz je otworzyła. Wyciągnęła jeden z obitym uszkiem i nalała do
czajnika wody. Odkręciła na kuchence gaz i czekała aż woda się zagotuje z
cichym, a później coraz głośniejszym świstem, który przebił powietrze.
Otworzyła okno, a szum miasta od razu ją obudził. Tak samo jak jej telefon,
który momentalnie się rozdzwonił.
- Słucham? – powiedziała do słuchawki, nie wiedząc kto
dzwoni. Przypomniała sobie, że wczoraj obeszła wszystkie z możliwych miejsc,
gdzie mogłaby rozpocząć pracę. Nie miała zbyt wiele pieniędzy, a nie chciała
dłużej czekać. Zwiedziła cały Manhattan, potem wróciła na Brooklyn. Rozniosła
wcześniej wydrukowane w jakiejś kafejce swoje portfolio, tam gdzie było to
możliwe. Rożne bary, kawiarnie, również większe lub mniejsze bardziej
renomowane firmy i korporacje. Nawet zostawiła w jakimś domu mody, którego
wcześniej nie znała i zapewne w ogóle nie powinna przecież znać.
- Z tej strony Jessica Brown – przedstawiła się kobieta
po drugiej stronie słuchawki. – Po przeglądnięciu pani dokumentów, zdecydowałam
się oddzwonić w imieniu mojej przełożonej.
- Okay, rozumiem – odpowiedziała i usłyszała ciche
prychnięcie swojej rozmówczyni. Ton jej głosu był lodowaty.
- Skończyła pani Ramón C. Cortines School of Visual
& Performing Arts – zrobiła pauzę. – Ledwo co.
- Tak zgadza się – odpowiedziała, bo pamiętała jeszcze,
jak rok temu obierała stamtąd dyplom, na którym nie było zbyt zadowalających
wyników.
- Pani Susannah Williams – nic jej nie mówiło to
nazwisko, a miała wrażenie, że powinno. I to bardzo powinna wiedzieć kim jest
ta kobieta! – Poszukuje kogoś młodego, gibkiego i skorego do pracy z dużą
dyspozycyjnością. Zdecydowała się na panią, oczywiście na okres próbny. Trzy
miesiące.
- Moje zadania? Co-cokolwiek? – zająknęła się, nie
rozumiejąc. I już wiedziała, że pierwsze co, to sprawdzi, kim jest Susannah
Williams, gdy tylko pójdzie do najbliższej kafejki internetowej.
- Przynoszenie kawy, odbieranie ubrań z pralni i strojów
na pokazy i sesje zdjęciowe, odbieranie telefonów, zapisywanie jej spotkań i w
razie czego przekładanie ich na inny termin – zaczęła wymieniać, a Alex miała
wrażenie, że zakręciło jej się od tego wszystkiego w głowie. – Została pani
wybrana z przypadku, tak, proszę się nie cieszyć, że pani kwalifikacje są
zadowalające. Pani Susannah rzuciła kartkami i tylko pani została na jej biurku
– mówiła chłodnym, dystyngowanym tonem. – Proszę jutro się zgłosić o ósmej rano
w redakcji Vanity Fair, pani Susannah ma tam sesję zdjęciową. Do zobaczenia –
nie zdążyła odpowiedzieć, a usłyszała sygnał zakończonego połączenia.
Susannah Williams, ta kobieta z całą pewnością była jakąś
zadufaną, przemądrzałą, samolubną modelką. Tego, jak tego mogła być już pewna.
Chwilę potem, narzucając na ramiona cienki sweter, który
wciąż pachniał perfumami Shannona i opatulając się nim mocno, wyszła z
mieszkania do kafejki na rogu. Kiwnęła głową do chłopaka za ladą i zdała sobie
sprawę, że musi sprawić sobie jakiś komputer. Usiadła przed monitorem i
wstukała w przeglądarkę imię i nazwisko kobiety, która ją „wylosowała.”
Przeklinała w duchu, że musi tutaj siedzieć w towarzystwie nieznajomych, bo
teraz może okazać się wszystko. Przed jej oczami wyświetliło się mnóstwo
kolorowych stron, każda inna od poprzedniej. Na jednych była jej najnowsza
sesja do Vouge’a, a zaś w innym wywiad z nią do ELLE, w którym wspominała swoje
niedawne wystąpienie w jakimś teledysku. Ta kobieta musiała być zdecydowanie
niesamowita, bo przecież to Susannah Jane
Williams, urodzona 29.10.1982r., w Rochester w stanie Nowy Jork, amerykańska
modelka najbardziej znana ze współpracy z Vouge i Harper’s Bazaar. W wieku
dziewiętnastu lat pojawiła się na okładce gazety „Vouge”. Jej wizerunki
pojawiły się w wielu magazynach takich jak: „Glamour”, „Cosmopolitan”, „Teen
Vogue”. W styczniu dwa tysiące piątego pojawiła się na okładce brytyjskiego
magazynu „GQ”. Piątego marca, miała swoją datę premiera teledysku My Chemical
Romance do piosenki „Helena”, w którym wystąpiła jako tytułowa Helena. Pod
spodem na dole w zakładce życie prywatne był mały dopisek: Jest przyrodnią siostrą Soni Revees, aktorki młodego pokolenia, która w
dwa tysiące trzecim roku była nominowana do Oskara w kategorii najlepsza
aktorka drugoplanowa. A to nazwisko mówiło jej już dużo. Nie zdawała sobie
sprawy, jak może mieć ułatwioną sprawę, żeby spotkać się z Shannonem ponownie.
Teraz musiała postarać się i pokazać Susannah Williams, że nie jest tylko
wylosowana z czystego przypadku, bo rzeczonej modeleczce nie chciało się
przeglądać zgłoszeń.
22. maja 2005r.,
Los Angeles, klub Euphoria.
Było kilka minut po godzinie trzeciej w nocy, kiedy wstał
z sofy w swoim mieszkaniu. Zabrał z komody pęk kluczy i kluczyki do samochodu.
Z wieszaka z holu zdjął skórzaną kurtkę, którą zarzucił na ramiona. Nie
rozumiał, Jared zadzwonił do niego o takiej godzinie i jeszcze łamiącym głosem
mówił, że ma go odebrać, bo on nie da rady. Przeczuwał, że odkąd Sonia
wyjechała do Dallas na trzy tygodnie w ramach nagrywania zdjęć do filmu, jego
brat będzie szaleć. Ale nie wiedział jeszcze, że aż tak i doprowadzi się do
takiego stanu.
Spojrzał na swój telefon, na którym w ostatnich
połączeniach miał numer brata. Jak powiedział, tak zrobił. Dzwonił do niego od
dziesięciu minut i nie odebrał już żadnego z jego połączeń. Podjechał nawet pod
jego dom, który okazał się być całkowicie pusty, a potem spędził pod nim ponad
godzinę. Po bezsensownym dobijaniu się do niego i czekaniu czy może przyjdzie,
dał sobie spokój. Postanowił poszukać go na własną rękę po znanych sobie
klubach. Po półgodzinie jeżdżenia od jednego do drugiego, zaparkował w końcu
pod ostatnim, którego wcześniej nie znał. Uznał, że jak tutaj go nie ma to już
go nie znajdzie nigdzie. Zatrzymał się naprzeciwko wejścia i wysiadł z
samochodu. Poprawił swoją kurtkę i zamknął z trzaskiem drzwi. Tym razem nie
wytrzymał. Jaredowi zdarzały się takie wysoki nie raz i nie dwa, ale wtedy
przynajmniej odbierał telefon. Albo dzwonił do niego barman, że ma zabrać go,
bo od półgodziny leży nieprzytomny na barze, a zaraz zamykają.
Mógł się domyślić, że Jared wybrał właśnie taki klub. Gdy
wszedł do środka jego oczom ukazały się skąpo ubrane tancerki, które wiły się
wokół poustawianych metalowych rur czy to właśnie jedna z nich zaczęła tańczyć
na stoliku. Rozejrzał się po lokalu i zatrzymał wzrok na rudowłosej
dziewczynie, która właśnie zabawiała jakiegoś mężczyznę ubranego w porządny,
markowy garnitur. Odetchnął zniesmaczony. Sam nie był święty, ale teraz ten
widok zaczął go po prostu irytować.
Skierował swój znużony wzrok w stronę baru i zobaczył
tego, co go tak długo szukał. Jared siedział na wysokim stołku, a przed nim
było kilka opróżnionych już szklaneczek po rozmaitych trunkach. Shannon
podszedł do niego z lekkim ociąganiem i zajął miejsce na krzesełku obok.
- Szostawija mje i wyjechaua – z trudem wydusił z siebie
Jared i spojrzał na niego. Miał tak pijane oczy, jakich dawno u niego nie
widział. Wydawało mu się też przez chwilę, że coś brał. Nie mógł mu się dokładnie
przyjrzeć, bo gdy skończył mówić, walnął głową z powrotem o ladę baru. –
Szostawija mje, ona mje… - powtórzył i wskazał ręką na butelkę whisky, która
wciąż stała na barze. Barman pojawił się prawie od razu i nalał kolejną porcję
whisky, która tym razem nie trafiła w ręce Jareda.
- Nie pozwalaj sobie. Jared, dosyć, wracamy do domu.
Przygryzł delikatnie wargi, gdy ujrzał zbliżającą się do
niego blondwłosą kobietę. Patrzyła na niego z prowokacyjnym wyrazem oczu, a na
sobie miała tylko dolną, bardzo skąpą część bielizny. Zbliżyła się do nich, a
Shannon objął ją w pasie i skierował swoją dłoń na jej odsłonięte pośladki.
Delikatnie ścisnął go palcami.
- Może się zabawimy? – mruknęła mu do ucha, ocierając się
o niego. – Co ty na to?
- Nie teraz. Dziś muszę zająć się nim – odpowiedział jej
wskazując brodą na Jareda. Dostrzegł na jej twarzy lekkie rozczarowanie.
Prawdopodobnie myślała, że jej ulegnie.
- Jasne, nie ma sprawy – zbliżyła swoją twarz do jego.
Ich usta dzieliły milimetry. – Zadzwoń jak coś, masz mój numer – mruknęła,
delikatnie muskając je i zostawiając na jego wargach ślad po ostro czerwonej
szmince, między czasie wsuwając palcami kartkę z numerem za pasek jego spodni.
Zagryzł usta, odprowadzając wzrokiem dziewczynę, której biodra falowały
prowokująco.
- Powizieneś kohoś sobe znaleś – usłyszał zaraz potem,
gdy szarpnął za jego ramię, gdy starał się go postawić do pionu.
- Jesteś zalany w trupa – warknął, zaciskając swoje palce
mocniej na jego ramieniu. Jared nawet nie zareagował. – Jay, no dalej. Wychodzimy
stąd! No, kurwa mać! – powiedział głośniej, kiedy ten zachwiał się i prawie by
upadł na ziemię. Shannon złapał go w ostatniej chwili.
- Psytul mje, Shann – usłyszał bardzo cicho, a potem
znowu musiał go podtrzymać, żeby szedł z nim w miarę prosto. – Naprafdę Shann,
powinjeneź, może ta… jak jej… tja ruda – Jared dalej ciągnął temat, gdy Shannon
starał się, żeby opuścić z nim w miarę normalnie ten nocny klub.
- Zamknij gębę, kurwa, bo ci przywalę! – wrzasnął na
niego, gdy znaleźli się przed klubem. – Jeszcze jedno słowo i za siebie nie
ręczę!
- Shannon Leto się ożen… - Jared zaczął krzyczeć ile miał
sił w płucach, jednak refleks Shannona był szybszy; przystawił mu dłoń do ust
uniemożliwiając dokończenie.
- Jak nie będziesz ze mną współpracować, to cię tu zostawię
aż do rana. Tamci kolesie bardzo chętnie zajmą się twoim tyłkiem – warknął, szarpiąc go, żeby na niego
spojrzał. Rozszerzone źrenice były tak wielkie, że jego oczy już nie były
niebieskie tylko czarne. Jared uśmiechał się do niego głupkowato i nawet nie
starał się odwrócić głowy. Mierzyli się na spojrzenia, dopóki Shannon nie
pociągnął go i nie podprowadził do samochodu. Wepchnął go na tylne siedzenie, a
potem zatrzasnął za sobą drzwi. – Tylko nie zarzygaj mi tapicerki, bo będziesz
ją własnoręcznie czyścił, mały gnoju – powiedział, siadając za kierownicą.
- Shannon Leto się ożenił, kurwa mać. Ale jaja! –
wrzasnął mu prawie do ucha, kiedy ruszał z piskiem opon spod tego dziwnie
wyglądającego klubu.
Piętnaście minut później, wysadził go pod jego mieszkaniem
i zaprowadził pod same drzwi bardzo mocno trzymając. Jared trochę podśpiewywał
jakieś dziwne piosenki, ale musiał puścić to mimo uszu, gdy starał się stawiać
swoje stopy chociaż odrobinę prosto. Kiedy zamknął za nim drzwi, chwilę potem,
dosłownie może jakieś dwadzieścia sekund, usłyszał jak się przewrócił.
Jared przeklął pod nosem, zdając sobie sprawę, że potknął
się o coś, a właściwie to o kogoś. Niebieskie, kocie oczy błysnęły w półmroku.
- Kocie, z nas dwóch to ty spadasz na cztery łapy – powiedział
zdając sobie sprawę, że kotka położyła się obok niego i zaczęła cicho mruczeć.
_____
*fr. wiersza Małgorzaty Hillar
**łac: Mors tua vita mea
ta durna piosenka co ją Dżarek śpiewał... to było silniejsze ode mnie :D
#revolution has begun
Hahahahhahahahahahhah
OdpowiedzUsuńPiosenka Jarosława najlepsza ;p teraz będę o niej cały czas myśleć. Hyhy wyobrażam sobie to zdziwienie Tomo jak usłyszał tekst xd
No i kurde Jarek to zaczyna mnie ciutke irytować. Ale tylko ciutke. Z
... Zjebal sprawę to teraz cierpi. Ale zacznijmy od tego ze Sophie pojechała do Dallas do pracy, a on jus dramatyzuje. Wkurzajace . a jak on sobie jeździ w trasy to jest niby co innego? Ewww...
UsuńShan jest taki superaśny ;P Boże go za okreslenie xd nie chodzi o to tylko mimo swoich słabości jednocześnie jest człowiekiem bardzo opiekuńczym i dba o wszystkich, ktorzy są dla niego ważni.
A a propo Alex. Gains ze tutaj bedzie się dużo działo xd
A siostra sophie nudie ze nie jest taka jak ona sobie ją wyobraża. Dlatego czuję ze to będzie bardzo fajny wątek;)
Przepraszam ale mój telefon wariuje i dlatego są dwie części xd
Przed chwilą jak wychodziłam z tramwaju jakas dziewczyna słuchała do or die na yt Xd
Przypadek? nie sadze. Xd
No dobra życzę weny i mam nadzieję as niedługo cie natchnie bo zaczyna die robić baaardzo ciekawie xd
Wiki
Jestem zachwycona. Jest cudownie, to wszystko co wychodzi spod Twoich palców jest takie niesamowite... :)
OdpowiedzUsuńNawet pisanie piosenek Ci świetnie wychodzi (a dlaczego mi się to skojarzyło z KacVegas to ja nie mam pojęcia xD) Biedny Jay po tym co przeszedł podświadomie boi się powtórki. A tym wyjazdem Sonii mnie zaskoczyłaś, czy to oznacza powrót dawnego Jareda?
OdpowiedzUsuńI dobrotliwy Shannon, to wspaniałe co zrobił dla Alex, ciekawi mnie jej wątek z siostrą Sonii i nową pracą. Kocham po prostu :D
piosenka nie jest mojego autorstwa, stety niestety. znam ją od mojego kolegi :D
Usuń